Halina Siemieńska „Karina”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Halina Siemieńska z domu Früboes. Urodziłam się w roku 1925 w Warszawie.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny w 1939 roku?

W 1939 roku mieszkaliśmy w Zielonce pod Warszawą. Wiem, że szybko wywieziono mnie do dziadków. Może chroniono czternastolatkę? Wtedy miałam czternaście lat, przez jakiś czas byłam u dziadków.

  • Gdzie mieszkali dziadkowie?

Dziadkowie mieszkali pod Węgrowem, do nich mnie wywieziono. Tam też poczułam wojnę, bo kiedyś przyleciały samoloty, zaczęły bombardować. Dziadkowie mieszkali niedaleko szosy, więc wybiegliśmy [z domu], to było blisko nas; były obawy, że zbombardują dom, więc wybiegliśmy. Był nieduży lasek, więc [schowaliśmy się] w tym lasku, ale była też szosa – może za tę szosę wobec tego? Już wtedy były polskie porażki i tą szosą gnały tabory, oczywiście to były tabory konne z naszymi żołnierzami i z rannymi. Jakieś fruwające bandaże, oszalałe konie. My blisko za szosą, a niziutko, niziutko nad samą szosą [latały] samoloty niemieckie i [strzelały] karabiny maszynowe. Potem zabrano mnie z powrotem do domu i wtedy kiedy... Przed wojną chodziłam do gimnazjum królewny Anny Wazówny i wtedy kiedy znowu zaczęła działać szkoła, wróciłam do szkoły.

  • Czym się zajmowali pani rodzice?

Ojciec był dyrektorem elektrowni mareckiej. Mama nie pracowała, była przy nas, nas było czworo. Właśnie tak to było.

  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją?

W szkole, w roku 1942. Gimnazjum, do którego chodziłam, mieściło się na ulicy Kredytowej, potem stamtąd kazano się wynosić i szkoła przeniosła się już pod szyldem kursów przygotowawczych do szkół zawodowych – gimnazjum ogólnokształcącego nie mogło być. Polacy nie mogli być wykształceni, musieli tylko umieć to, co się może przydać potem do obsługiwania Niemców. Tak że to się nazywało kursy przygotowawcze do szkół zawodowych i zawsze leżało na ławkach coś takiego, żeby to usprawiedliwiało nazwę, ale to był normalny program gimnazjalny. To było na ulicy Niecałej (teraz Króla Alberta), za Ogrodem Saskim. W 1942 roku jedna z koleżanek, która już była w konspiracji (bardzo dokładnie tego nie pamiętam), w każdym bądź razie zawołała mnie, zawołała koleżankę i wtedy właśnie to się zaczęło.

  • Mogłaby pani opowiedzieć dokładnie o momencie przystępowania do konspiracji? Ile pani wiedziała przystępując do konspiracji?

Przystępując do konspiracji w 1942 roku, już miałam siedemnaście lat!

  • Ile pani wiedziała o konspiracji, o tym, czym będzie się pani zajmowała?

No nie, właściwie to jeszcze nie [wiedziałam wiele].

  • Czym zajmowała się pani w konspiracji, czy były jakieś szkolenia konspiracyjne?

Nim wstąpiłam do konspiracji?

  • Nie, już po wstąpieniu.

Owszem, pamiętam, że było bronioznawstwo. Ponieważ mówiło się, że Powstanie w Warszawie potrwa trzy dni, potem się przeniesie poza Warszawę, to nawet byłam przewidziana jako kierowca i nawet skierowano mnie na kurs prowadzenia samochodu. Terenoznawstwo jeszcze było. Warszawę zwiedzaliśmy, szczególnie Wolę, z [Woli] [związana] była nasza patrolowa, zresztą mieszkała na Woli. [W czasie Powstania moją patrolową była „Krzyśka” Maria Bańkowska]. Było poznawanie tras, [przejść] – tego rodzaju [były zajęcia. Byłyśmy przewidziane do działania na Woli – miejsce zamieszkania patrolowej nie miało na to żadnego wpływu, a w czasie Powstania także była w Śródmieściu].

  • Czy pani rodzeństwo, rodzice wiedzieli, że pani jest w konspiracji?

Tak, wiedzieli.[Ale oczywiście tylko rodzice].

  • A sami też byli wciągnięci?

Nie, nie byli. Wiedzieli, bardzo się o mnie bali zawsze. Bywało, że dosyć późno wracałam, tak że [kiedy wracałam] było wielkie westchnienie ulgi. Bezpośrednio w konspiracji [rodzice] nie byli, ale tak [wspierali].

  • Jak zapamiętała pani moment wybuchu Powstania? Kiedy pani się dowiedziała, że Powstanie ma wybuchnąć?

Nie pamiętam absolutnie, w jaki sposób się dowiedziałam. Dowiedziałyśmy się z koleżanką (myśmy mieszkały blisko siebie, ja mieszkałam w Aninie, ona mieszkała w Wawrze) i pojechałyśmy do Warszawy dzień wcześniej. Wtedy jeszcze nie było wiadomo (przynajmniej myśmy nie wiedziały), że Powstanie będzie następnego dnia, tylko że jest blisko. Naszą patrolową była Leokadia Raczyńska, mieszkająca na Lesznie, myśmy pojechały właśnie do niej. Ona nas zakwaterowała w następnej bramie, w następnym domu u kogoś, kto już wyszedł. Z tym że myśmy stale myślały, że to jeszcze nie będzie dziś, że nie będzie jutro – jeszcze nie było wiadomo. Nawet jakieś porządki porobiłyśmy, bo był bałagan u młodego człowieka, coś przeprałyśmy nawet, bo było brudne, a myśmy musiały to używać. Następnego dnia okazało się, że idziemy, po prostu idziemy. [Moje koleżanki twierdzą, że przyszłyśmy na punkt już 29 lipca].

  • Ile osób było w tym mieszkaniu, w którym pani przebywała dzień przed Powstaniem?

Nikogo nie było. Myśmy we dwie były. [Przyszedł 1 sierpnia] i trzeba było iść na punkt.

  • Gdzie był punkt?

Punkt początkowo był na Moniuszki (tylko nie pamiętam, pod którym numerem, tam gdzie „Adria”) to był taki narożny [budynek] i potem zaraz musiałyśmy [iść] na Jasną 1. To też blisko wszystko – dom „Pod Orłami”. Tam mieszkałyśmy, tam był wielki sklep papierniczy, nazywał się „Urania” i myśmy w piwnicach tego sklepu i na piętrze też… Początkowo jakieś kanapy tam były. Początkowo byłyśmy na piętrze, potem jak zaczęło się [robić] niebezpiecznie, [zeszłyśmy do piwnicy]. W piwnicach tego domu były sterty papieru miękkiego, to myśmy na tym spały, na półkach.

  • Jak wyglądało wyposażenie sanitariuszki?

Sanitariuszki? Nie wiem! Skąd mam wiedzieć? Nie mam pojęcia.

  • Pamięta pani moment wybuchu walk?

Wiem, że była barykada, która zagradzała Moniuszki. Pamiętam, [to już „Pod Orłami”], z tego piętra widać było (bo tam [na Jasnej 1] jest skwer), że jest zakopany człowiek. Ten człowiek był niedokładnie zakopany, wystawała dłoń – to podobno był szpicel niemiecki, to było takie pierwsze wrażenie. Na samej Jasnej początkowo nic się chyba nie działo.

  • Nosiła pani meldunki?

Oczywiście, że nosiłam, [od tego byłam]. Pierwszy niebezpieczny bardzo [wypad], to koleżanka poszła, bo po drugiej stronie Alej Jerozolimskich (bodajże to było pod siedemnastym) tam był także punkt, bodajże składnica meldunkowa, nazywała się „S” i tam poszła nasza koleżanka (albo tego samego dnia, albo poprzedniego, już nie pamiętam) i nie wracała. Myśmy byli bardzo niespokojni o nią i dowództwo też [się niepokoiło] i trzeba było sprawdzić, co się z nią stało. Aleje Jerozolimskie wtedy były bardzo niebezpieczne, bo w BGK siedzieli Niemcy, przekopów przez Aleje nie było. Potem to był zrobiony przekop i barykada, i potem się chodziło przekopem, ale wtedy to trzeba było lecieć [górą]. To się odbywało tak, że w bramie [pod numerem] siedemnaście stali nasi i szachowali tamtych jakoś karabinami i wtedy leciało się, wtedy się biegło. I właśnie na to, co się zdarzyło z tą Bożeną, to mnie wysłano za Aleje. To się najbardziej pamięta takie rzeczy. Stałam w bramie, modliłam się, cała struchlałam, chciałam przejść, oczywiście wiedziałam, że muszę przejść, ale Boże drogi, w końcu strzelają. W końcu z tamtej bramy był sygnał, że można biec, no to puściłam się pędem i nic się nie zdarzyło. Z powrotem to już też, pamiętam, pisałam w pamiętniku, że iluś było wtedy zabitych przy okazji przebiegu, zresztą i nasza koleżanka była ciężko raniona, dostała w wątrobę. W tym podwórku pod siedemnastym było kilka pogrzebów tego dnia. To był właśnie jakiś taki trudny dzień – nie można było przejść, nie można było wrócić, czekało się, czekało się, czekało się. Myślę sobie – Boże drogi, to oni teraz o mnie się denerwują, że ja nie wracam. I jak jakaś idiotka… Ci nasi chłopcy też byli tacy, że oni biegli i mimo że nie było zgody w naszej bramie na to, żeby biec, to ja też pognałam. Jakoś szczęśliwie się skończyło. Strzelali do nas, ale tylko koło nóg zaiskrzyło, jakoś nie trafili szczęśliwie no i już. Pod bramą przycupnęło się, łomot, łomot, łomot, bo tamci nie byli przygotowani na to, żeby otwierać. Wpuścili nas. Takie rzeczy pamięta się najbardziej. Bardzo się pamięta takie rzeczy, które tak zagrażały. Były jeszcze łatwiejsze [zadania], jednak po to tam byłam łączniczką. Druga taka trudna sprawa to było [przejście] kanałem na Starówkę. Myśmy tam nieśli jakieś leki, opatrunki.

  • Kiedy to było i jak to wyglądało?

[…] To już było, kiedy Starówka kapitulowała.

  • Jak ta wyprawa wyglądała?

Teraz bym nie poszła za nic na świecie. Wyprawa wyglądała tak – początek kanału był bardzo niski, tak że nie można się było wyprostować, tylko trzeba było iść, zgięty człowiek we dwoje, bo się musiał zmieścić w rurze i to było bardzo nieprzyjemne. Na Starym Miesicie, to była chyba [ulica] Długa (wtedy to inaczej wyglądało), pamiętam, że jakoś przed kościołem wyszliśmy z kanału. Samoloty niemieckie latały nisko, strzelały. Jakoś nic nam się nie stało. Pamiętam, że to, co przynieśliśmy, zanieśliśmy na Długą 7, już nie pamiętam, jakie to było miejsce. Potem wracaliśmy. Już ludzie ewakuowali się, uciekali i wykorzystywali do tego kanały i myśmy prowadzili ich ze sobą. Myśmy prowadzili cywilne osoby, tych, którzy chcieli stamtąd wyjść. Tym bardziej to było trudne, że nad włazami do kanałów siedzieli Niemcy i wrzucali granaty. Tym razem akurat nam się to nie przydarzyło. Trzeba było być cicho. Nieśliśmy rannych i [szli z nami] cywile, którzy są przerażeni, i tumult był niesamowity. Jakoś nic złego nam się na szczęście nie stało. Potem trudne było wyjście, bo byli ranni. To wszystko bardzo długo trwało, a to [był] niski kanał. Bardzo trudne to było.

  • Miała pani styczność z ludnością cywilną?

Pamiętam, że owszem, było tak – niektórzy mieli pretensje do nas, mówili, że głodują, że nie mają co jeść, że to wszystko przez nas, że nam się zachciało Powstania. Oczywiście było tak, ale byli i tacy, że ktoś nam jakieś pieniądze dał. Już wiadomo było, że skapitulujemy, i ktoś dał jakiś pieniądz.

  • Przez całe Powstanie była pani w domu „Pod Orłami”?

Nie, absolutnie. Tam nas zbombardowano, poleciały bomby, tam zresztą koleżanka... Już nie pamiętam, skąd ona przyprowadziła swoją rodzinę właśnie do nas, na Jasną 1 (nie wiem, czy nie ze Starego Miasta przypadkiem, nie pamiętam), bo u nas jest bezpieczniej. A u nas, oni pobyli dwa dni czy nawet jeden dzień i poleciała bomba. Bomba akurat tak trafiła, że oni wszyscy zginęli. Stamtąd [przeszliśmy] na Nowogrodzką 4, tam też walnęli, to [przeszliśmy] na Wilczą. Na Wilczej poleciała bodajże „krowa”. „Krowa” to były niemieckie pociski zapalające, takie rakiety. Myśmy mówili „krowy”, bo to tak ryczało, bo się nakręcało, zgrzytało, mówiło się, że „krowy” ryczą. Tak że Wilcza też oberwała, to [przenieśliśmy się] na Hożą. Później na Hożej też się skończyło.
  • Czy miała pani kontakt z rodziną?

Jakimże cudem? Skąd? Oczywiście, że nie.

  • Ani pani nie wiedziała, co się z nimi dzieje, ani rodzina, co dzieje się z panią?

Oni nie wiedzieli, co się dzieje ze mną, ale to tak było... Myśmy mieszkali w Aninie tuż przy samej stacji, to było bardzo niebezpiecznie, ale wtedy kiedy już Powstanie skapitulowało, myśmy z Wilczej poszli do „Palladium” i stamtąd wyszliśmy już do Ożarowa, już była kapitulacja. To była bardzo trudna droga, bo piechotą szło się cały czas, jeszcze miało się plecaczki, trochę człowiek był obciążony. Następnego dnia po przyjściu... Kiedy przyszliśmy, byłam tak strasznie zmęczona, że upadłam, nie wiem, ktoś mnie pociągnął, tak się zwaliłam i tak zostałam. Następnego dnia jakoś tak było, że przy bramie byli ludzie, którzy się chcieli dowiedzieć o swoich. Usłyszałam, że się wywołuje moje [nazwisko] i mojego brata Janka nazwisko: „Früboes Jan, Früboes Halina”. Dostałam karteczkę i okazało się, że pod bramą była moja mama. Szybko też napisałam karteczkę. Nie zobaczyłyśmy się z nią, nie. Ale tam jeszcze znajomi znajomych mieszkali. Ja ich osobiście nie znałam, ale wiedziałam o nich, do nich też napisałam (mam te karteczki). Mama dostała i napisałam tam, że jadę do niewoli, do obozu.

  • Jak wyglądało życie codzienne podczas Powstania?

Nas było sporo. Duża hala [„Pod Orłami”] i tam nam musztry robiono wtedy, kiedy myśmy nie były tak bardzo [zajęte]. Trochę pracy było mało. Niektóre z nas, które mieszkały blisko, zostały po prostu odesłane do domu. [Odprawy były z dowódcą – kapitanem „Robertem”, musztra z „Ostrygą”].

  • Pamięta pani, jak było z jedzeniem, z wodą w czasie Powstania?

Z wodą? Póki Niemcy nie zajęli wodociągów, to woda była, a potem to gdzieś kapało, to trzeba było stać, aż nakapie. Z jedzeniem oczywiście coraz gorzej było, no bo niby skąd?

  • Czy było jakieś życie religijne, msze, śluby, pogrzeby?

Ślubów nie było.

  • Brała pani udział w pogrzebie?

Nie, w pogrzebie nie [brałam udziału]. Dziewczyna od nas była ciężko ranna i ona przeżyła. Pogrzeby – koleżanka, która wyszła, kiedy paliło się PKO na Świętokrzyskiej, gdzieś była wysłana, przechodziła koło płonącego domu i sypnęły się na nią gorące cegły. Te cegły tak ją potwornie poparzyły, że ona po tygodniu umarła. Był pogrzeb, ale ja nie byłam na pogrzebie. Pogrzeb był na skwerku róg Zgoda i Pięknej (szalet zresztą obok), ona tam została po prostu zakopana. Męczyła się strasznie, bo poza jakimś tam olejem, to nie było nic, a ona była okropnie poparzona. Do niej trzeba było chodzić na dyżury, usta jej zwilżać.

  • Czy ma pani pozytywne wspomnienie z okresu Powstania?

Pozytywne to chyba to, że wyszłam cało, że przez Aleje przebiegłam, mimo że strzelali, i wyszłam cało.

  • Jakie ma pani najmniej przyjemne wspomnienie?

Po prostu był strach. Wtedy kiedy przeleciały bomby tuż obok, to strach. Strachu było dużo. Leciały „krowy” niemieckie, to widać było potem ludzi strasznie poparzonych, którzy umierali, to było straszne, dużo tego było.
Byliśmy w magazynach Haberbuscha po pszenicę, [którą] się mieliło i z tego robiło się kaszę, to była kasza „pluj”, to pamiętam. Jak granat wystrzelony leciał, leciał, leciał i nie wiadomo było, gdzie spadnie, bo on potem leci tak i spada tak z granatnika, to nie było wiadomo, czy do mnie doleci, czy nie doleci. Nim sobie nabraliśmy tego wszystkiego, to trochę takiego strachu było. Boże drogi, ale tak było, było takie miejsce i taki czas.

  • Jak przyjęła pani wiadomość o tym, że kończy się Powstanie?

To była kapitulacja, więc to nie był radosny moment. Powstanie miało nas uwolnić. Tylko tyle, że byliśmy uznani za kombatantów, to było pozytywne. To było pozytywne, bo wiadomo było, że już nie mogą nam nic zrobić. Zresztą nie zrobili nic.

  • Gdzie pani pojechała do obozu?

To był obóz na północy Niemiec, [Stalag XI B Fallingbostel].

  • Pamięta pani drogę, jak się jechało?

Jechaliśmy przez Poznań. Pamiętam Strzałkowo, gdzieś po drodze kazano nam bieliznę do odwszalni dawać, bo na pewno mamy wszy – miałyśmy zresztą, zresztą nie w odzieży, tylko w głowach. I to był obóz na północy Niemiec – Fallingbostel, obóz XI-B. To był ogromny obóz międzynarodowy. Ponieważ myśmy były pierwszymi kobietami jeńcami wojennymi, no to było big sensation, sensacja była o ho ho. Wiwatowali, machali w ogóle. Z Fallingbostel, może dlatego że tak bardzo towarzysko się zrobiło, damsko (oczywista sprawa, trzeba sobie było porozmawiać), no to wywieziono nas do Bergen. Przez druty był obóz oficerski, a przez druty [z drugiej strony] był także koncentracyjny. Trochę było widać ludzi, trochę widziałyśmy [więźniów]. To znaczy w Fallingbostel i w Bergen to było nas stosunkowo niedużo. W Bergen to był jeden barak. Potem pamiętam, że wywieziono nas w Wigilię Bożego Narodzenia do Oberlangen, to już był taki docelowy nasz obóz. Tam już niektóre grupy były, już niektóre przyjechały. Między innymi była moja koleżanka, z którą byłam w Powstaniu, tak że myśmy się sobą ucieszyły. Byłam w Oberlangen do końca.

  • Jak wyglądały warunki w obozie?

Normalnie. Prycze trzypiętrowe, latryna, głodno.

  • Do kiedy tam pani była?

Do momentu uwolnienia. Nas uwolniła polska dywizja generała Maczka. Oni nie wiedzieli, że nas uwalniają. Wiedzieli, że jest jakiś obóz. Kiedy otworzyli bramę czołgami, a myśmy się wysypały, to już było wiadomo, że swoje dziewczyny, no to szaleństwo. Już byłyśmy wtedy takie najedzone, już nas karmili bogato. Potem nas przesunięto z Oberlangen do nieco lepszych warunków, to były jakieś koszary niemieckie Niederlangen – niedaleko. Baraki nie były z pryczami drewnianymi, ale z łóżkami. Jakieś koszary pewno były niemieckie. Tam byłyśmy i stamtąd rozjeżdżałyśmy się w świat. Niektórzy wracali do Polski, niektórzy polecieli do Anglii, do Belgii na uniwersytet czy do jakichś wyższych szkół.
Dziewczyny, które nie miały matury (z którymi między innymi i ja byłam), pojechały do Murnau. Na dole w Murnau był obóz oficerów polskich, a u góry w Murnau, tam gdzie dawniej były jakieś budynki administracyjne niemieckie i prawdopodobnie koszary, to teraz w bardzo eleganckich warunkach nas zakwaterowali. To znaczy w takich bardzo eleganckich to nie, bo początkowo byłyśmy na strychu wysokiego domu, potem nas przeniesiono do bloku, w którym kiedyś siedziała niemiecka wierchuszka, to tam już były... Też nie było luksusowo, bo pokój był przedzielony szafami i z jednej strony były... Jak myśmy polokowały się rodzinami, a z drugiej strony było nas siedem, tylko już nie było pryczy, miałyśmy łóżka i jedzenie było normalne.
Kiedy już zaczęto likwidować [obozy wojskowe] i miałyśmy być przeniesione do cywilnych obozów, już alianci nie chcieli się nami więcej zajmować, wtedy generał Anders po nas przyjechał (on sam nie, ale w każdym razie dywizja) i pojechałyśmy do Włoch. We Włoszech byłyśmy [od czerwca] i na początku października wróciłyśmy do domu. Stamtąd już można było albo repatriować się, albo jako narzeczone (już wtedy byłyśmy nie żołnierzami tylko narzeczonymi żołnierzy) do Anglii. Ja wtedy wróciłam do domu.

  • Jak wyglądała podróż do domu?

Podróż do domu była w wagonach towarowych. Domu już nie było, jak się okazało, już był spalony, ale rodzice mieszkali w Aninie i tam się spotkaliśmy. Potem już było tak powojennie, w jakimś sensie normalnie, tyle że to już była inna rzeczywistość.

  • Co zaczęła pani robić po powrocie, podjęła pani naukę?

Tak, bo ja skończyłam... W Murnau jeszcze myśmy przez rok chodziły do szkoły. Tam była niemiecka szkoła i rano uczyły się Niemki, a po południu my.

  • Po niemiecku?

Skąd? Po polsku. Nauczyciele byli. Oficerowie [polscy jeńcy z 1939 roku z obozu w Murnau] byli wykształconymi ludźmi w różnych kierunkach, oni nas uczyli, normalnie było. Świadectwo stamtąd mam, pierwszą licealną. Maturę zrobiłam w Warszawie, potem to już była praca.

  • Nie miała pani nigdy problemów ze strony władzy w związku z tym, że brała pani udział w Powstaniu?

Gdybym była kimś ważnym, to być może miałabym, ale tak to nie. Oczywiście do przyjaźni polsko-radzieckiej trzeba było należeć obowiązkowo.

  • Gdyby miała pani jeszcze raz pójść do Powstania... Żałuje pani tego, że wstąpiła pani do Powstania?

Dlaczego mam żałować? A skąd? Absolutnie nie. To była rzecz, którą wtedy absolutnie trzeba było zrobić i już! Są rzeczy, które trzeba robić i się je po prostu robi. Nigdy nie wiadomo, jak się skończy.




Warszawa, 24 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska
Halina Siemieńska Pseudonim: „Karina” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Samodzielna Kompania Łączności przy Komendzie Okręgu, składnica meldunkowa K-1 Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter