Krystyna Izabela Sierpińska „Marzenka”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Krystyna Sierpińska, urodziłam się w 1929 roku, nazwisko w czasie Powstania Myszkowska, pseudonim „Marzenka”.

  • Proszę nam opowiedzieć, w jakim domu się pani wychowywała, gdzie pani mieszkała?

Urodziłam się w Wagańcu. To taki mały mająteczek na Kujawach. Tam wychowywałam się do ósmego roku życia. Przed samą wojną przenieśliśmy się do Włocławka.

  • Kim byli pani rodzice?

Mój ojciec był z wykształcenia inżynierem rolnictwa, skończył studia w Wiedniu. Natomiast mama studiowała w konserwatorium, tak dzisiaj można to określić, [oraz] zaocznie filozofię. Tam właśnie na wykładach poznała prymasa Wyszyńskiego, stąd była ta przyjaźń od bardzo dawnych lat. Wojna zastała nas we Włocławku. Mój ojciec uciekł prze Niemcami, ale bardzo szybko wrócił, ponieważ już również na wschodzie zaczęły się niepokoje. Myśmy do maja 1940 roku przeżyli – jeżeli to można tak nazwać – spokojnie. Ponieważ to była Rzesza Niemiecka, 1 maja mój ojciec dostał wezwanie do gestapo, żeby się zgłosił po odbiór przepustki do Generalnej Guberni. Nie wspomniałam, że nas było czworo rodzeństwa. Najstarszy brat był od 1939 roku w obozie jenieckim, w niewoli, a moje rodzeństwo na początku 1940 roku na piechotę uciekło do Generalnej Guberni, przez zieloną granicę, ponieważ już się zaczynały łapanki młodzieży. Ja byłam w domu najmłodsza, dlatego zostałam z rodzicami.

  • Wróćmy jeszcze do początku wojny, ile pani miała lat w momencie wybuchu wojny?

Miałam dziesięć lat. Chodziłam do szkoły sióstr urszulanek.

  • Jak pani wspomina tę szkołę?

Bardzo pięknie. Na przykład Pierwsza Komunia [Święta] była wspaniała. Udzielał jej nam biskup Karol Radoński, przeze mnie nazwany królem, bo był naprawdę piękny. Przyjeżdżał do nas do Wagańca, opowiadał mi bajki, tak że byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni. W 1939 roku na polecenie prymasa wyjechał do Londynu ze swoim sekretarzem. Po prostu emigrował.

  • Wspominała pani, że wybuch wojny zastał pani rodzinę we Włocławku. Jak pani zapamiętała ten dzień, 1 września?

Jedno, co [zapamiętałam], to że nie poszłam do szkoły. Naprawdę nie pamiętam! A jeszcze – pytała pani o moją rodzinę. Bardzo duże kontakty były i ze światem artystycznym, i z klerem. Byłam tak zwaną dziewczynką do podawania kwiatków, dlatego miałam okazję poznać Ignacego Paderewskiego, Adę Sari, marszałka Rydza-Śmigłego, którego witałam w imieniu dzieci Kujaw. I wspominam zawsze z ogromnym ciepłem generała Józefa Hallera. Bawił [u nas] kilka dni i towarzyszyłam mu wszędzie. Mianował mnie swoim adiutantem. To taka zabawa dla dziecka, ale bardzo mile przeze mnie wspominana.
Jeżeli chodzi o wojnę, zapamiętałam tylko, że zobaczyłam na ulicy obce mundury, jakieś dziwne, i zapytałam, co się dzieje. Ojca wtedy jeszcze nie było, bo nie wrócił ze wschodu Polski. Nasze życie było troszkę zamknięte, bardzo wiele osób wyjechało, myśmy też szykowali się do wyjazdu. Pierwszego maja 1940 roku ojciec poszedł po odbiór przepustek dla siebie, dla mojej mamy i dla mnie, i nie wrócił. Okazało się, że przyszła wtedy lista obywateli, których mają aresztować i ojciec był na pierwszym miejscu. Ojca od razu zatrzymano. Gestapowiec powiedział: „Żebym ja nie widział tej przepustki, nazwiska, żebym nie wiedział, że to pan, to bym pana jeszcze wypuścił”. Gestapo było u nas, sprawdzali, czy ojca nie ma.

  • Jak pani zareagowała na tę wizytę gestapo jako dziecko?

To były początki. Oni się zachowywali w miarę spokojnie. Może nie kulturalnie, ale spokojnie. Natomiast przeżyłam wstrząs, jak pobiegłam do gestapo – to była ulica Kościuszki – żeby zanieść coś do jedzenia. Mama była taka zaniepokojona, sama nie bardzo chciała iść, lepiej, [żeby poszło] dziecko, bo mogła być też zatrzymana – nie wiadomo. Myśmy wtedy jeszcze o tych aresztowaniach, wysyłkach do obozu nie wiedzieli. Mnie wpuszczono, natomiast taką młodą panią, której mąż też był zatrzymany, prawie zrzucili ze schodów. Mnie powiedziano, że ojciec jedzie na pół roku do obozu szkoleniowego, żeby nauczył się zachodniej kultury, żeby umiał żyć w przyszłej, wspaniałej Europie, jaką stworzą Niemcy. Później, jak oni prawie zrzucili tę panią, to ja zapytałam: „Czy to jest właśnie ta kultura?”. Tata tylko powiedział, żebym była cicho i…

  • Czyli widziała pani tatę?

Tak, pozwolili mi się spotkać. Ojciec mnie bardzo uspokajał, żeśmy się pożegnali i to [był] ostatni raz, jak ojca widziałam.

  • Ile pani miała wtedy lat?

Jedenaście. Ojca wysłali najpierw do Mogilna, tam był taki obóz przejściowy. Później tata był w Dachau, następnie w Mauthausen. Tam zginął. I tu muszę opowiedzieć – pierwszy raz o tym mówię, do państwa – przyszła depesza 16 listopada, wieczorem 1940 roku. Równo w pół roku po aresztowaniu. [To była] depesza, mówiąca o tym, że w dniu dzisiejszym ojciec zmarł na udar serca. „Jeżeli ktoś z rodziny – cytuję depeszę – chciałby zobaczyć zwłoki, proszę odtelegrafować”. Myśmy mieszkały z mamusią na Ludnej, tu, gdzie jest poczta. Już w Warszawie, bo myśmy 2 czy 3 maja 1940 roku, po aresztowaniu ojca, uciekły. Zatrzymałyśmy się u sióstr mojej mamy. Później żeśmy się przenieśli na [ulicę] Piusa, tam mama załatwiła mieszkanie. Mama nadała telegram: „Przyjeżdżam”. Na drugi dzień świtem – bo godzina policyjna – pojechała do Krakowa, tam przez rodzinne koneksje, dostała w ciągu kilku godzin przepustkę do Mauthausen. Pojechała. W pociągu spotkała jeszcze dwie panie, jedna była z Poznańskiego, a druga chyba gdzieś z Katowic albo z Krakowa. Też dostały przepustki i jechały do Mauthausen. Dojechały tam, szły przez obóz, widziały te cienie nie ludzi i doszły do wielkiego baraku. Wprowadzono je tam z jednego końca, a na drugim była drewniana ściana z wyciętym okienkiem i leżała… Mama twierdziła, że to była tylko głowa. Zapłakane, po dwóch dobach jazdy… Mama powiedziała, że to rzeczywiście był tatuś. Później, jak wracały, to okazało się, że to była jedna i ta sama głowa. Jedna z tych pań mówi: „Ja nie wiem, ale mój mąż miał na policzku taką czarną plamę”. Mamusia mówi: „Mój mąż też miał taką czarną plamę”. I ta trzecia pani mówi: „Też”. Doszły do wniosku, że wcale nie widziały nawet swoich mężów. Bo to trudno by było zobaczyć. Ja nie wiem, na czym to [polegało] – propaganda, nie propaganda – że oni tak udostępniają. Dwudziestego piątego [maja] był pogrzeb.

  • Mówiła pani, że w listopadzie?

Tak, ale urnę z prochami przysłali 20 lutego 1941 roku. Dwudziestego 25 [maja] był pogrzeb ojca. Ani przedtem, ani potem nie słyszałam, żeby był taki pogrzeb, jak mojego ojca. Ojciec był twórcą Jagiellonii, to jest korporacja Jagiellonów w Wiedniu. Poza tym pochodziliśmy z rodziny ziemiańskiej – ziemiaństwo kujawskie. Ilość osób była taka, że kościół Karola Boromeusza był pełny, schody, chodnik, jezdnia i chodnik naprzeciwko. To była manifestacja. Mama nie chciała, żeby to był pogrzeb urny. Dzisiaj jesteśmy już oswojeni. Nota bene [urna] była bardzo ładna. Bardzo regularna, z takimi [uchwytami] – to Niemcy [ją przysłali]. Ale to [były] pierwsze pogrzeby, myśmy się z tym dopiero zaczynali stykać. Urna była w trumience, nieśli ją koledzy korporanci. Mój ojciec miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ważył sto pięć kilogramów, więc był bardzo dużym panem. To było wstrząsające, ta trumienka, ten pogrzeb.
W siedem miesięcy po ojcu umarła moja mama. Pod wpływem tych tragicznych [przeżyć] wyzwolił się rak i 2 lipca tego samego roku był pogrzeb. Moim duchowym opiekunem został wtedy ksiądz Stefan Wyszyński. Z tym że nie widziałam się z nim przez całą okupację. Dopiero jak wróciłam z obozu.

  • Proszę opowiedzieć o tym okresie, gdy się pani z rodziną znalazła w Warszawie. Czy chodziła pani do szkoły?

Myśmy zostali sami we trójkę. Ja miałam dwanaście lat, mój brat miał siedemnaście i moja siostra – osiemnaście. Jacek i Janina. Wszyscy w konspiracji.
Przenieśliśmy się z Ludnej na [ulicę] Piusa, róg Alei Ujazdowskich. Nie można było znaleźć mieszkania, bo Warszawa też była dla Niemców i wszystkich mieszkańców wyrzucali na górę – nazwijmy to tak. To był dom hrabiego Tarnowskiego. Nota bene hrabina Tarnowska podpisywała akt kapitulacji Powstania Warszawskiego. Cudowni ludzie, bardzo się nami opiekowali.

  • Wróćmy do tego wcześniejszego momentu. Mówiła pani, że chodziła w Warszawie do szkoły.

Chodziłam do sióstr nazaretanek na Czerniakowską. To była naturalnie szkoła nie ogólnokształcąca, tylko krawiecka. Pojęcia nie mam do dzisiaj o szyciu, mimo że byłam w tej szkole. To była tylko przykrywka. Byłam tam w pierwszej, drugiej gimnazjum, a potem wybuchło Powstanie.

  • Gdzie się pani zetknęła z konspiracją?

Mój brat…

  • Czyli nie w szkole?

O, właśnie! W szkole poszła pogłoska, że tworzy się drużyna „Szarych Szeregów”. Natychmiast zgłosiłam swój akces. Wiedziałam, że moja siostra jest już w konspiracji, brat też. Według nich byłam za młoda. Może nie powiem o tej akcji, bo nie chciałabym robić przykrości osobom, które wymyśliły coś takiego, w każdym razie efekt był taki, że mój brat powiedział, że sprawi mi mocne lanie, jeśli nie zerwę kontaktów z tymi „[Szarymi] Szeregami”. Wybił mi z głowy ten występ, nazwijmy to łagodnie.

  • To była akcja zaplanowana przez harcerstwo?

Nie wiem. Mieliśmy mieć ćwiczenia, nawet tam pojechaliśmy. To były próbne ćwiczenia, jak mamy się rozstawić, zachować. Natomiast doszło do akcji. Ja dzisiaj, jak na to patrzę… Wtedy myślałam, że ja będę wielka bohaterka, ale dzisiaj widzę, że nie miało to sensu.

  • Nie chce pani o tym mówić?

Wolałabym nie, tym bardziej że znam jeszcze kogoś, kto brał w tym udział. Ale [ta akcja] spotkała się z bardzo ostrą reakcją mojego brata. Ale jednocześnie, co wygrałam? Że zaangażował mnie u siebie, w Batalionie „Kiliński”. Mówi: „Jeżeli już tak chcesz, to ja ci będę dawał [zlecenia]”. Muszę powiedzieć, że byłam jedną z bardziej wziętych łączniczek, dlatego że byłam drobna, mała, dziewczynka – zawsze to [bezpieczniej].

  • Kiedy pani przystąpiła do tej działalności konspiracyjnej?

Gdzieś pod koniec 1941 roku. Miałam może dwanaście, trzynaście lat. Dostałam materiały, bibułę – jak się mówiło – w teczce i jechałam na Pragę zawieźć. Teczka nabita, wyjątkowo dużo tego było. Przy wylocie z mostu Poniatowskiego – jechałam tramwajem – „budy” zatrzymują [tramwaj]: „Wszyscy proszę wysiąść”. Pierwsza myśl: „Boże, nie wytrzymam cierpień i będę sypać”. Moja pierwsza myśl: „Czy ja wytrzymam?”. Bo to było najgorsze, z czym można się było spotkać. Nie myślałam o tym, czy przeżyję, tylko czy wsypię te osoby, z którymi miałam kontakt. A miałam z wieloma, bo woziłam te materiały po całej Warszawie. I proszę sobie wyobrazić – to był cud! Ktoś nade mną czuwał! Stałam na jezdni, a tu obok było zejście, jak jest Saska Kępa, w dół. Schodki, balustradka, jakieś drewienko. I stał żandarm. wielki, przerażający według mnie. Spojrzał się na mnie i [pokiwał] do mnie. Mówię sobie: „To już koniec”. A on mnie bierze za rękę – ja z tego przerażenia już w ogóle nie wiedziałam, o co mu chodzi – i każe mi iść tymi schodami na dół. Zaczynam schodzić i myślę sobie: „Zaraz mi serię pośle”, że ja uciekam! Pamiętam, że plecy to jakbym miała z betonu. Schodzę po tych schodach i jestem tak w połowie, odwracam się, a on stoi tyłem do schodów, na rozkraczonych nogach, żeby dać sygnał pozostałym, że ta, co tam idzie, to za jego zgodą. Zeszłam na dół, weszłam w jakieś krzaki, szłam jakąś ulicą, nawet nie wiem dokąd. Zaczęłam płakać. To było nieprawdopodobne. Uważam, że ktoś czuwał nade mną. I nad tymi wszystkimi osobami, które mogłam zdradzić.
Mieszkałam na Piusa, mieliśmy bardzo ładne mieszkanie na rogu Piusa i Alej Ujazdowskich. Tam były zbiórki, przysięgi – u nas w domu. Nie wspomniałam, że było nam bardzo ciężko. Mimo że uratowaliśmy trochę bardzo cennych rzeczy, ale wszystko trzymaliśmy na powrót naszego najstarszego brata. Wtedy mieliśmy się podzielić. Najstarszy brat był w obozie jenieckim od 1939 roku, miał numer 600. Miał szesnaście lat, jak zdał maturę, miał specjalnie przesłane z kuratorium materiały do gimnazjum imienia Długosza we Włocławku, to było tak zwane biskupie gimnazjum. Nie chcieli go dopuścić do matury, a był nieprawdopodobnie zdolny, szczególnie matematycznie. Zdał maturę, i był na trzecim roku studiów, miał osiemnaście lat, jak wybuchła wojna. Wrócił z obozu, ale umarł, bardzo krótko żył.
  • Wspomniała pani jeszcze o tym, że było państwu tak ciężko. Z czego żyliście?

Mój brat oprócz tego, że uczył się, jeździł na rykszy, w ten sposób zarabiał. Moja siostra zdała maturę na tajnych kompletach i zaczęła studiować prawo, ale zaczęła pracować w „Społem”, na [ulicy] Grażyny. Pensja była prawie żadna, ale były deputaty. Troszkę do jedzenia było. I brat dorabiał na rykszy, ciężko bardzo, bo to ciężka, fizyczna praca. Na Piusa były spotkania, jak już mówiłam. Spałam na broni, bo chowało się do tapczanu.

  • Jakie pani pamięta jeszcze sytuacje z tego okresu przed Powstaniem? Jakieś zagrożenia? Czy była pani świadkiem?

Raz byłam bardzo odległym świadkiem. Wychodziłam z domu, a przy [budynku] PAST-y, na Piusa rozstrzeliwano Polaków. Widziałam to, ale z bardzo daleka. Byłam, jeśli można to tak określić, uodporniona po stracie rodziców. Zawalił się ustabilizowany świat, świat na odpowiednim poziomie.

  • Była pani już taka trochę dorosła?

Od razu! Przed wojną uczyłam się muzyki, bo mama, więc naturalnie córka… Zresztą ja jedna tylko, bo starsze rodzeństwo absolutnie nic z tych rzeczy. A po wojnie uczyłam się nawet śpiewu.

  • Czy uczestniczyła pani jeszcze w jakichś akcjach przed Powstaniem?

Przed Powstaniem byłam tylko do noszenia, w akcjach żadnych. I byłam świadkiem tych spotkań. I byłam jedyną osobą w domu… Jeżeli ktoś przychodził, a mnie nie było, to nic nie zostawiał. Albo Jacek.

  • Państwo mieszkali z ciotkami?

W jednym pokoju były ciocie z Ludnej – to było bardzo duże, ładne mieszkanie – i my, we trójkę. [To mieszkanie] nazwane było Piusik, na Piusika. Moi koledzy i koleżanki wspominają to do dzisiaj bardzo serdecznie i miło. Powiem jeszcze, jak [wyglądało] nasze życie. Na przykład mój brat dawał mi pieniądze na obiad. Była taka jadłodajnia na Piusa, przy Marszałkowskiej, tam jadaliśmy obiady. To znaczy szłam i zjadałam samą zupę, a za drugie kupowałam materiały opatrunkowe. Jak poszłam do Powstania, to miałam tak przygotowaną torbę – [apteczkę].

  • Czyli robiła pani zapasy na własną rękę?

Tak! Ja już siebie widziałam taką… czytałam książki… Nie byłam na żadnym kursie, byłam samoukiem. Dwudziestego siódmego lipca był pierwszy alarm. Kolega czyścił broń i przestrzelił koleżance sanitariuszce nogę. Musiałam się nią opiekować na Piusika, była ranna. Ale krótko to trwało, brat po nas przyszedł i żeśmy przeszły na [ulicę] Górskiego. Tam była nasza kwatera. I tu zaczyna się mój kontakt z Powstaniem.

  • Jak pani pamięta ten pierwszy dzień?

Warunki wspaniałe, bo w Śródmieściu wtedy jeszcze był w miarę spokój. Wszystko koncentrowało się na Starówce. Były wypady: zdobycie PAST-y na Zielnej, to przecież z Górskiego szło. Pamiętam mojego pierwszego rannego. On był ranny w plecy, dostał chyba odłamkiem, wycięło mu kawałek ciała. Pamiętam, że jak rozerwałam koszulę, zrobiło mi się trochę ciepło.

  • To było gdzieś na ulicy?

On przyszedł do nas, na Górskiego, do tego punktu. To była nasza kwatera, gimnazjum imienia Górskiego. Nie ma go już, [miejsce] zrównane z ziemią. To był mój pierwszy ranny. Później przynieśli na noszach młodego chłopca, może starszy ode mnie, ale młody. Idę, otwieram swoją torbę, mówię: „Gdzie jesteś ranny?”. A on tak się na mnie spojrzał i [mówi]: „Idź sobie!”. Myślę sobie: „Matko jedyna!”. Okazuje się, że był ranny w udo, ale bardzo wysoko, i ja bym musiała go rozebrać, „Wolę umrzeć!” – krzyczał. Pobiegłam, była u nas pani doktor.

  • Pamięta pani, jak się nazywała?

Nie! I to jest straszne. Nikt z nas nie pamięta. Tylko pseudonim – „Halina”. I nikt nie wie, co się z nią stało. Ten chłopiec miał prawie pełne oczy łez, tak się bronił przede mną. Ja nie bardzo wiedziałam, o co chodzi, dopiero jak on mi powiedział, gdzie jest ranny, dopiero zrozumiałam, o co mu chodziło. A później… [Jeden] miał obraną [dłoń], nie wiem, jak to się stało. Podszedł na Brackiej, przy Alejach Jerozolimskich – bo już nas zburzono – i mówi, czy mogłabym mu zmienić opatrunek. Moja poprzedniczka zabandażowała mu wszystkie palce razem. Ja musiałam mu wszystko to [rozklejać], bo by to pozarastało. Bardzo to było przykre. Później byli poparzeni od tych „krów”, [a] efekty takiego wybuchu są straszne.

  • Jak długo pani była w tej pierwszej kwaterze na Górskiego?

Do zburzenia. To była połowa września. I znów ktoś czuwał nade mną. Opiekowałam się kolegą, który był ciężko ranny w twarz, był w szoku. Wzięłam go do naszego pomieszczenia sanitarnego w piwnicy. Jak były bombardowania, to tam żeśmy się zbierały. Tam były takie nosze na stojakach, jak trzeba było się zdrzemnąć po dyżurze. Posadziłam go i tam się nim opiekowałam. Po wojnie, po latach okazało się, że razem z mężem kończyli politechnikę. Nazywał się Zbyszek Morawski. I on, że: „Pić, pić”. Mówię: „Poczekaj”. Jak się schodziło do piwnicy, to na prawo był maleńki korytarzyk i ta jedna komórka, i na lewo też był malutki [korytarzyk], od którego szedł duży korytarz, i tam leżeli nasi ranni, ludność cywilna. Tam było bardzo dużo ludzi. Weszłam po tych schodach, żeby wejść na górę, a [z drugiego korytarza] wyszła sanitariuszka. Była w ciąży, początki, i mówi: „Słuchaj, »Marzenko«, czy mogłabyś mnie zastąpić na jakąś godzinkę, bo muszę iść do męża?”. Mówię: „Dobrze, tylko muszę iść do Zbyszka i powiedzieć mu, że zostanie na chwilę sam”. I ona poszła tu, a ja poszłam tu. Idę do Zbyszka, mówię: „Krysia musi iść do męża, ja ją pójdę zastąpić. Zostaniesz tu na chwilę sam, ale nie denerwuj się…”. I w tym momencie zaczęło się bombardowanie! Cała ta część, do tych stopni, do zejścia – zawalona!

  • Tam, gdzie było najwięcej ludzi?

Tam! Myśmy, dwójka tu uratowana! Tylko my dwoje. Tą moją rozmowę z Krystyną słyszał jeszcze jeden kolega, który stał u szczytu schodów, pewno po nią przyszedł, tak myślę. Pobiegł do mojego brata, który był na placówce, żeby go zawiadomić, że zginęłam, że jestem zasypana na Górskiego. Jak to wszystko opadło, jak wyszłam, to zobaczyłam mojego brata, rękoma rozwalającego gruz, który zsypał się do tego korytarzyka. Jakbym nie poszła po torbę, to już bym była tam.

  • Ile osób było w tym zespole sanitariuszek? Czy to był duży punkt?

To byli żołnierze, to było dowództwo, wszystko. To nie był punkt sanitarny. Nawet mieliśmy swojego kapelana, były msze święte co niedzielę. Warunki bytowe były komfortowe, bo to była szkoła. Ale z jedzeniem to było… Koledzy zdobyli jakiś magazyn z makaronem i z koncentratem pomidorowym. Nanieśli do nas, na Górskiego, masę tego jedzenia, koncentratów i makaronu. Myśmy chyba przez dwa tygodnie jedli albo makaron z sosem, albo zupę pomidorową z makaronem. Już nie wytrzymywaliśmy. Pod koniec, we wrześniu, już był tak straszny głód, tak straszne choroby… Ale najbardziej bolesne było, że jak już żeśmy skapitulowali, już szykowaliśmy się do wymarszu… Taka pani mnie złapała albo na Kruczej albo na Mokotowskiej. Widzi – miałam opaskę, panterkę – i pyta: „Czy nie chcielibyście trochę żywności?”. To był magazyn w piwnicy, ja nie jestem w stanie opisać. Pełno puszek, smalec, nieprzebrane ilości jedzenia. Zgłupiałam, jak to wszystko zobaczyłam. Wzięłyśmy mąkę, tłuszcz, i z koleżanką smażyłyśmy taką macę – woda z mąka i solą – żeby mieć na drogę, do obozu. Mój brat był ciężko ranny, miał przestrzelone bardzo poważnie nogi i pod koniec Powstania już leżał. Później był w tej ekipie zamykającej Powstanie, wyszedł ostatni.

  • Wróćmy jeszcze do tego momentu, jak ten budynek się zawalił.

Myśmy mieli takie placówki na Brackiej, pod „Collosseum”. Byliśmy bardzo rozsiani. To już właściwie był koniec Powstania. Już nie było takich akcji, wszystko miało się ku końcowi. Ostatnia akcja – to jak byłam pod Koloseum. Taki młody chłopiec właściwie umarł mi na rękach. Był rozszarpany. To trudno uwierzyć, ale te samoloty zrzucające bomby tak bezkarnie krążyły, że widziało się pilota. Jak zobaczyli jakiś ruch, natychmiast leciały bomby. „Collosseum” było zrujnowane, nie można było przebiec [prosto], tylko bokami, pod ścianami, żeby nie dać znać, że tu ktoś jeszcze może żyć, być skazanym na śmierć.

  • Proszę jeszcze opowiedzieć o reakcji ludności cywilnej w czasie Powstania.

Przyznam, że więcej czytam o reakcji negatywnej, niż miałam okazję się z nią spotkać. Chodziłam po piwnicach, bo to była jedyna łączność – piwnicami, dziurami między domami. Nie spotkałam się do końca z żadnym agresywnym wystąpieniem czy reakcją w stosunku do mojej osoby, że: „To twoja wina!”. To, co czytam… Na pewno tak było, ale ja nie byłam ani świadkiem tego, ani moi koledzy. Myśmy byli w różnych miejscach, i nikt nie skarżył się, jak się zbieraliśmy, że ktoś komuś zrobił jakąś przykrość.

  • Wspieraliście się państwo?

Bardzo. Do dzisiaj jeszcze, te żyjące niedobitki, spotykamy się, jesteśmy w Związku Powstańców [Warszawskich].

  • A jak sobie państwo radziliście z wodą?

To właśnie było najgorsze. Chłopcy się tym zajmowali. Były jakieś prowizoryczne studzienki. Przyznam się, że ja ani razu nie byłam po wodę.

  • Ale tę wodę zawsze pani miała?

Nie, zawsze nie. Ale jak już coś, to zawsze po łyczku, po dwa łyczki [było]. Ale z myciem to już nie chcę nawet wspominać, jak to wyglądało. To było straszne.

  • Jak jeszcze wyglądało to życie Powstańców? Wspominała pani, że mieliście kapelana.

Mieliśmy. Spotykał się z nami jeszcze po wojnie. Nie pamiętam, jak się nazywał, dawno temu odszedł. Tak nam uciekają te wszystkie wspomnienia. W 1946 roku napisałam wspomnienia z Powstania, i dałam księdzu Wyszyńskiemu. Poprosił mnie, żebym napisała. To był taki stukartkowy brulion. Kiedyś umiałam pisać. Niestety spalił, jak zaczęły się jego prześladowania. Mówi: „Nie chciałem cię narażać”. Trochę liczył, że ja mam kopię tego, ale ja spaliłam wszystko, jak mojego męża zamknęli [w Pałacu Mostowskich].

  • A co może pani opowiedzieć z takich sympatyczniejszych, przyjemniejszych, odprężających sytuacji powstaniowych?

Usłyszałam pierwszy komplement w moim życiu. Był taki przeuroczy, czarny „Jeż” – pan doktor Jeżewski. Później bardzo się zaprzyjaźniliśmy rodzinnie, on z żoną i my. Niestety nie żyje. Pamiętam, wrócił z placówki, ja siedziałam przy stole. Wszedł, uśmiechnęłam się, a on: „Patrzcie, jaka ta nasza »Marzenka« jest zarozumiała! Ona wie, że ma ładne zęby i ładny uśmiech, to wszystkich nas tym kokietuje”. To był pierwszy komplement, jaki w życiu usłyszałam, mając lat piętnaście. I od dorosłego pana. Przyznam się, że od tego czasu, jak on się pokazywał na horyzoncie, to ja się uśmiechałam, [zakrywając usta].
  • Jak zakończyło się dla pani Powstanie? Kiedy to było dokładnie?

To był 7 października, jak wymaszerowaliśmy z Warszawy do Ożarowa. Szliśmy przez Włochy, na trasie zobaczyłam serdecznego przyjaciela moich rodziców, księdza profesora Iwanickiego, który później był rektorem KUL-u. Jak mnie zobaczył, to zaczął wołać, żebym uciekła: „Krysiu, chodź!”. Ale ja się tak strasznie bałam jednak uciec. Zasypano nas cebulą, jakieś jabłka [rzucano]. Ludność rzucała w ten maszerujący tłum. Pamiętam, że obrałam tę cebulę i jadłam jak jabłko. Tak byliśmy spragnieni czegoś zielonego.

  • Jak Niemcy zachowywali się w czasie transportu?

Były kłopotliwe sytuacje, szczególnie jak nas załadowali do tych bydlęcych wagonów i później, jak robili przerwy, na tak zwaną toaletę. Panowie i panie, wszyscy razem, w takim rowie. Myśmy były kompletnie zamurowane.

  • Doszliście do Ożarowa?

Tak. Tam żeśmy przenocowali. Rano nas załadowali i do Lamsdorfu – Łambinowice, koło Opola. To był obóz przejściowy, byłam tam dwa miesiące.

  • Jakie tam były warunki?

Tam nas traktowano przejściowo. Nie było żadnych represji. Nie było co jeść, ale to wiadomo, nie można się przecież spodziewać. Zresztą i tak byliśmy do wywózki. Ciężko zachorowałam, nie rozpoznano choroby, wsadzono mnie do separatki, gdzie leżały dziewczyny chore na szkarlatynę. Jak wywożono nas do Mühlbergu – to jest obóz pod Dreznem – to nasz wagon odłączono i przewieziono nas do Zeithainu. To był taki podobóz-szpital, dwanaście kilometrów od Drezna. Przeżyłam te dywanowe naloty na Drezno. Widziałam je, jak na dłoni. Mühlberg to był obóz międzynarodowy. Przez okieneczko w wagonie bydlęcym zapytałam się, czy są tu Myszkowscy. Okazało się, że był tam mój brat Julian – ten z 1939 roku, mój brat Jacek – ten, z którym byłam w Powstaniu, była moja siostra [Janina] i Andrzej Myszkowski – mój brat stryjeczny. W tym jednym obozie, czworo Myszkowskich. Najmłodszą wywieziono dwanaście kilometrów dalej. Nie spotkałam się z nimi, ich wszystkich rozwieźli i wyswobodzili ich Amerykanie. A mnie wyswobodzili Rosjanie.

  • Proszę nam opowiedzieć o tym obozie, w którym pani była.

Obóz Zeithain to był obóz-szpital. [Tam byłam] od grudnia 1944 roku do maja 1945 roku. Tam byli przewiezieni ranni z Powstania i chorzy, jak ja. Trzy czwarte pobytu w obozie byłam bardzo chora. Opiekował się nami taki Niemiec, lekarz. Strasznie duży i gruby. Byłam podejrzana o świnkę, ale tę powtórną. Wobec tego znowu mnie przeniesiono do innego baraczku, tam mi wydzielono kawałek i tam leżałam. Niemcy bardzo się bali epidemii, to nam było wiadomo. On w tajemnicy, nawet przed naszą panią doktor Beaupré – znane bardzo nazwisko, doktor Beaupré z Krakowa – kładł mi pod poduszkę cukierki. Ale szybciutko go wymieniono, za dobry był dla nas, za łagodny widocznie. Obiecywał mi nawet, że jak wyzdrowieję, to mnie zawiezie do Mühlbergu, żebym się spotkała z rodzeństwem. Podobno odezwał się do pani doktor, do Krakowa – myśmy mieli takie obozowe spotkania, z panią doktor – to ona nie chciała z nim nawiązać w ogóle kontaktu. Mówię: „Pani doktor, ale przecież on był dobry!”. Ale Niemiec.

  • To była pozytywna reakcja Niemca. Spotkała się pani w obozie z innymi?

Wojna się już chyliła ku końcowi. Już wiadomo było, że nie ma szans. Niemcy byli bardzo wyważeni w swoim postępowaniu. Poza tym ja byłam w obozie jenieckim, chroniła mnie konwencja genewska. Dostawaliśmy paczki – paczka na sześć, osiem osób, pierwsze to nawet na dwanaście, ale wszystko się dzieliło sprawiedliwie. To były amerykańskie paczki unrowskie albo z Anglii. Szczęśliwie nie paliłam, to mogłam sobie zamienić na mleko te papierosy.

  • Czyli głodu nie było?

O, był głód! Bardzo. Ja ważyłam trzydzieści parę kilo, to można sobie wyobrazić.

  • Jak jeszcze wyglądało życie obozowe?

Wojna chyliła się ku upadkowi, jak wspomniałam. Niemcy traktowali nas już zupełnie inaczej, właściwie jakby ich nie było. Jedna historia była bardzo tragiczna. Dwunastego marca 1945 roku, już prawie była wolność, Krystyna – na drugi dzień [miała] imieniny – siedziała na górnej pryczy i zakręcała papiloty. W drzwiach wejściowych były na górze takie kwadratowe szybki, które się zasłaniało na noc – zaciemnienie, jak zawsze, bo naloty. Rożek tej szybki był odsłonięty i wartownik z wieżyczki strzelił w to światełeczko w szybce. Prosto w serce tej dziewczyny. To było coś strasznego. Jego od razu zabrali na wschodni front. Rozpaczał. Wszyscy się bali tego wschodniego frontu. Pogrzeb był, Niemcy zrobili. To była straszna tragedia. Półtora miesiąca przed wyzwoleniem. Jak przelatywały amerykańskie samoloty, niziusieńko już pod koniec, to tak do nas [machały] skrzydłami, my się wszyscy cieszyliśmy. Wspomniałam o tych nalotach dywanowych. Wykopano nam rowy, takie – nazwijmy to – przeciwnalotowe. Jak leciały samoloty, to dziesiątki! Tak się wszystko trzęsło! Kazano nam schodzić do tych rowów.

  • Pamięta pani miesiąc?

To był chyba przełom marca i kwietnia albo już kwiecień. To było niesamowite. Saksonia to jest równina. Trafili w skład jakiejś amunicji, a to [był] wieczór, ciemno. Wybuchy pocisków, naboi – to było coś nieprawdopodobnego. Naprawdę ziemia się trzęsła. Poszła pogłoska – my jednak jesteśmy panikarze – że ta fabryka amunicji, co została trafiona, to jest aż do naszego obozu, że nasz obóz jest na tej fabryce. Co się zaczęło dziać! Przerażenie! Wreszcie ktoś poważny mówi: „Nie przesadzajmy. Dwanaście kilometrów nie budowaliby pod ziemią zakładów zbrojeniowych”. Zresztą ja nie wiem, czy to można, czy nie, w każdym razie troszkę się ostudziły te niepokoje.
I później. Jest dwudziesty drugi, może 23 kwietnia, może dwudziesty drugi – apel. Niemcy nas zwołują na zbiórkę przed baraki i ogłaszają, że opuszczają obóz, wobec czego kto z nas chce przejść na drugą stronę, przez Łabę, to może z nimi iść. Rosjanie są od nas sto dwadzieścia kilometrów, Amerykanie dwanaście czy dziesięć. Możemy z nimi przejść, bo oni uciekają przed Rosjanami. Podobno zgłosiło się kilka czy kilkadziesiąt osób, ja o tym nie wiem, i szczęśliwie dotarli. Natomiast znowu poszła pogłoska po obozie, że oni specjalnie tak robią, że jak wyjdziemy z obozu, to stracimy status jeńca wojennego i wtedy oni nas mogą rozwalić po drodze. Nie będą nas ciągnąć ze sobą.

  • Ilu jeńców było w tym obozie?

Około tysiąca.

  • Pani została?

Tak, zostałam. Ale dlaczego? Miałam nadzieję, że tu jest mój brat i moje rodzeństwo. Przyszli koledzy mojego brata – tego z 1939 roku – jak już Niemcy odeszli, żeby mnie odszukać. Brat ich prosił, żeby się mną zaopiekowali, z nimi wróciłam do kraju. Piechotą.

  • Kiedy pani ruszyła do kraju?

Pierwszego maja 1945 roku. Trzy dni byliśmy bez nikogo, bez Niemców i bez Rosjan. Chłopcy wyszli na przeszpiegi, zdobyli masę margaryny – ale nie było do czego tej margaryny użyć – i krowę, i każdy z nas usiłował tę krowę doić. Mimo że ja ze wsi, to też nie umiałam, nigdy nie doiłam. W końcu ktoś się tam znalazł, [kto umiał]. Porodziły nam się dzieci w obozie, bo koleżanki były już w ciąży, jak szły do obozu – siedmioro dzieci, no i było mleko dla tych dzieciuszków. Miałam akurat służbę przy naszym dowódcy obozu, pułkowniku.

  • Na czym ta służba polegała?

Stało się przed jego gabinetem – nazwijmy to tak szumnie. Kolega i ja. Byliśmy tacy na posyłki. Troszkę to była taka zabawa w wojsko. Stałam tam, bo stałam. Nie po to, żeby go bronić, bo już nie było walki, ale żeby być na podorędziu. W pewnym momencie otwierają się drzwi i wchodzi delegacja sowiecka. To był pierwszy radziecki człowiek, którego zobaczyłam w swoim życiu. Nie powiem, żeby wzbudził mój zachwyt, [twarz miała popękaną] – takie czerwone żyłki i te oczy jakieś bardzo skośne. Nieduży, pękaty, uśmiechnięty. Tu miał dużo tych [dysfunkcji na ramieniu], potem się dowiedziałam, że to pułkownik. Nie budził entuzjazmu. Podszedł do mnie i tak zrobił – [ujął pod brodę] i: Szto wy? Ja nie znam rosyjskiego. Dziewuszka, rada? , czy coś. Rada, rada. Poszedł do naszego pułkownika przejąć obóz. Myśmy z pięcioma koleżankami uciekły z obozu i poszłyśmy piechotą do Mühlbergu, bo dowiedziałyśmy się, że Mühlberg wyrusza do Polski.

  • Tam pani spotkała kolegów?

Oni już byli u mnie, żeby mnie zawiadomić, że Juleczka nie ma, że rodzeństwa nie ma, że wyruszają, i jakbym chciała z nimi, to żebym… Pięć jeszcze koleżanek się zebrało. Przejście było takie dosyć śmieszne. Pierwsze spotkanie to był ruski patrol, ale nic. Nie zareagowali, pokiwali i poszli. Później idziemy, przechodziłyśmy przez taką wioskę, znalazłyśmy tam mały wózeczek drabiniasty. Niemki to brały na zakupy i ciągnęło się taki wózeczek, bardzo wygodny. Wrzuciłyśmy tam nasz majątek, nasze plecaki i szłyśmy – tur, tur, tur. Jechali Francuzi, zatrzymali się. Na szczęście koleżanka – farmaceutka, miała aptekę w Skierniewicach – znała francuski, o tyle o ile. No więc, że my do Mühlbergu. A oni, że w tamtą stronę i że nas podwiozą. Cudownie. Podwieźli nas, wysadzili, bo jechali prosto, a do Mühlbergu w lewo, tam było tylko ze dwa kilometry jeszcze. Idziemy i jadą Amerykanie dżipami. Jak to Amerykanie – bardzo krzykliwi. Miałyśmy na ramionach opaski biało-czerwone, nasze powstaniowe, żeby to było widać. Zarzucili nas dropsami, zbierałyśmy je z drogi. Doszłyśmy do Mühlbergu, ale już nie do obozu, tylko do miasteczka. Mühlberg był podzielony na sektory. Byli Anglicy, Francuzi i Polacy. Jeden z kolegów jak usłyszał to tur, tur, tur, to mówi: „Oj, czuję, że to »Marzenka«”. I rzeczywiście.

  • Mam jeszcze jedno pytanie à propos obozu i wyjścia z Powstania. Powstanie było latem, co było z ubraniem?

Tragedia! Nie miałam nawet pończoch, miałam spodnie uszyte ręcznie w obozie z jakiegoś starego koca. W tych paczkach, o których wspominałam, panowie dostali ciepłe, długie kalesony. I myśmy też dostały, bo oni nie przewidzieli, że w obozie są kobiety. Myśmy z nich poszyły sobie bluzki, bardzo ładne. I te spodnie, strasznie to było uszyte, ale było, grzało. Były dziewczyny bardziej przezorne niż ja, ale ja byłam może za młoda, a poza tym ja już na Piusa nie wróciłam, do naszego mieszkania. Tak że nie bardzo miałam skąd to wszystko brać. Najgorsze to było z butami. Później, jak wracaliśmy do Polski, nie miałam w czym [chodzić]. Miałam ranne pantofelki. W jednym z miast, w których się zatrzymywaliśmy na postój, Niemki… Te niemieckie buty były na moje malutkie stopy nie do założenia. Ale doszłam.

  • Jak długo państwo szliście? Do Warszawy państwo doszliście?

Nie. Do pociągu wsiedliśmy w Sieradzu, do Sieradza szliśmy piechotą. Później żeśmy [dojechali] do Łodzi. W Łodzi już zaczęliśmy się troszkę rozstawać. Jeden, mówiłam na niego „wujku”, bo był taki trochę bardziej starszy, miał pewnie ze trzydzieści pięć lat, jechał, nie pamiętam gdzie, drugi do Końskich, a trzeci – na którego mówiłam „tata” – do Radomia. Jedna z dziewczyn została w Łodzi, jedna jechała do Skierniewic. Zostałam z dwoma kolegami mojego brata, tego z Radomia i tego z Końskich.
Jak żeśmy wysiadły w Łodzi, natychmiast nas sześć zgarnęła władza ludowa. Miałyśmy o tyle szczęście, że w drodze spotkałyśmy wojsko polskie. Jeden z tych żołnierzy powiedział: „Uważajcie, bo AK jest na czarnej liście”. Rozdzielono nas, ale po drodze się nauczyłyśmy, że: „Byłyśmy na robotach, w Jacobsthalu. To była wieś, którą było widać od nas z obozu. Trochę tym Jacobsthalem myśmy żyły – biły dzwony, ten wózeczek był stamtąd. I już żeśmy wiedziały, że byłyśmy na robotach. I jak żeśmy wchodziły do tych panów – każda osobno – to każda mówiła to samo: „Jacobsthal”. „A gdzie to jest?”. Wiadomo, bo przecież tam byłyśmy! To tylko kwestia nazwy, ale o to też nie [było] trudno, bo przecież codziennie tym Jacobsthalem żyłyśmy, bo tam była ta wolność. Szczególnie, jak biły te dzwony, to było tak jakoś ciepło. W każdym razie nie było to miłe spotkanie, trochę to nas zbulwersowało. Później już obuchem dostałam w łeb.

  • Zostałyście wypuszczone?

Od razu! Stwierdzono, że jak w Jacobsthalu, nie AK, to do widzenia. Nie rewidowali nas, bo przecież by znaleźli legitymacje. Przyjęli to za dobrą monetę. Pojechałam z tymi dwoma panami do Końskich. Dojeżdżamy późnym wieczorem, on miał bardzo ładny dom, w pięknym ogrodzie. Powiedzieliśmy z „tatą”: „Zostaniemy przy furtce, a ty idź przywitać się z rodzicami”. W końcu po sześciu latach niewoli. Ci panowie byli z 1939 roku. Boże, co ja wtedy przeżyłam, jak ja płakałam. Ta matka! To spotkanie z synem po tylu latach, to było coś nieprawdopodobnego. Byliśmy tam tydzień. Ona koniecznie chciała, żebym ja została. Nie miałam nikogo, rodzeństwo na Zachodzie, a ja wracam do pustej Polski.
  • Pamięta pani, jak się nazywał ten kolega?

Zbyszek Jerzykiewicz. A ten drugi, „tata”, to Zbyszek Pastuszko. Zresztą później awansował, bo zrobił się taki praworządny. Kontakty się zerwały zupełnie. Natomiast ta mama koniecznie chciała, żebym została. Nie miała córki, tylko tego jednego Zbyszka, który właśnie wrócił z obozu. Piękny dom, zamożni ludzie, ale ja koniecznie chciałam wracać do Warszawy. Ruszyliśmy ciężarowym samochodem do Radomia. I następne spotkanie z matką tego Zbyszka Pastuszko. Ojciec już nie żył. Siostra akurat dwa dni wcześniej urodziła synka, więc był nowy obywatel. Zbyszek mnie przedstawił: „Marzenka”, mama nie bardzo dosłyszała, więc myślała, że: „moja żonka”, wobec tego szykowała dla nas pokój. To było trochę zabawne, bo mówi: „Więc wy będziecie spać w tym pokoju”. A ja mówię: „Jak to, proszę pani? Ja z »tatą«?”. A ona: „Jak to? Ty mówisz do Zbyszka: »Tato«?”. Duża różnica była między nami, piętnaście lat. Ale żeby żona do męża „tato”, to raczej nie mówi. Okazało się, że mamy wspólny pokój, a nie jesteśmy małżeństwem. „A ja zrozumiałam »moja żonka«!”. Później żeśmy przyjechali do Warszawy, naturalnie pierwsze kroki skierowałam na Piusa. To były pierwsze dni czerwca.

  • Jak pani zobaczyła tę Warszawę?

To było straszne, nie do pojęcia! Dostałam w łeb, jak zobaczyłam te plakaty: „AK – sprzedawcy Hitlera”, „Współpraca z gestapo”, ”Karzeł”, „Zobacz, co AK zrobiło z Warszawą”. Bardzo serdeczne było powitanie. Na Piusa myśmy mieszkali na parterze. Niemcy zaczęli po Powstaniu wysadzać ten dom. Poszła tylko jedna oficyna i nasze mieszkanie, wyleciało w powietrze. Reszta została. Tu, gdzie mieszkał ten właściciel, hrabia Tarnowski z żoną, wszystko było. I był już dozorca, pan Roman. Mieszkał w mieszkaniu pana hrabiego. Hrabia nie wrócił. W ogóle tam mieszkał Tarnowski, Potocki… Taka elita.
Dowiedziałam się, że Ministerstwo Poczt i Telegrafów jest na Pradze, więc się dostaliśmy czymś na Pragę. Tam odszukałam moją ciotkę. Moja ciocia była przed wojną radcą ministerialnym, pracowała dwadzieścia lat w Ministerstwie Poczt i tam ją znalazłam. Dostała z tymi dwoma siostrami pokój na Ratuszowej, koło ministerstwa, i tam się zatrzymałam. Warunki były dosyć dziwne, bo były trzy pokoje i trzy rodziny. Nie ma mowy o nauce, o mieszkaniu. Napisałam do Włocławka, do mojego wuja, nota bene też Zbigniew Morawski, tak jak ten kolega męża, którym się opiekowałam. Tam na początek zamieszkałam, ale tam też było masa dzieci wuja. Te moje kuzynki to już były mężatki. Zamieszkałam u sióstr niepokalanek. To [był] taki internat dla dziewcząt, identyczny był na Orlej, a ja mieszkałam na Seminaryjnej we Włocławku, bardzo blisko seminarium, gdzie był prymas Wyszyński. Pierwsze kroki, jakie skierowałam, to zameldowałam się u prymasa – że przeżyłam, że jestem. Tak to żeśmy korespondowali. Zobaczył mnie po latach i tak to się zaczęło. Miał ze mną troszkę kłopotów, bo biegałam do niego ze wszystkim, jak miałam jakiekolwiek wątpliwości. Był tak serdeczny, tak dla mnie cierpliwy. To było takie ogniwo łączące mnie z rodzicami. To bardzo dużo znaczy dla dziewczyny, żeby był ktoś, kto znał, kto był blisko. We Włocławku byłam do 1947 roku.

  • Chodziła pani tam do szkoły?

Zaczęłam chodzić do tych sióstr urszulanek, do których chodziłam przed wojną, do których ze wsi mama przywoziła masę różnych dobroci. Wystąpiłam o zwolnienie z czesnego. Miałam rentę sierocą – sto sześćdziesiąt trzy złote i dla mnie każda złotówka to było [dużo]. To nie starczało na podzelowanie butów. Czesne wynosiło – już dzisiaj nie pomnę – chyba trzydzieści pięć złotych, czy ileś. Dla mnie to był majątek. Siostry mi odmówiły. To było smutne, ale prymas powiedział: „Przenieś się do Gimnazjum i Liceum imienia Marii Konopnickiej”. Bardzo dobre gimnazjum rzeczywiście, ale ja chciałam bardzo u sióstr. Tyle lat zawsze byłam z siostrami. Jakoś mi się nie udało. No, nie dziwię się – też biedne.
Okazało się – to było dla mnie wielkie przeżycie – że dyrektorką tego gimnazjum była pani Degen-Ślusarska, którą moja matka wyprowadziła z gestapo. Zresztą nie ją jedną. Moja mama bardzo dobrze znała niemiecki, działała w Czerwonym Krzyżu, zezwolono jej na donoszenie w kotle zupy dla więźniów. Któregoś dnia zgłosiła: „Dwa plus jeden”, że wchodzi mama i panie, które noszą kocioł, a to mama sama niosła ten kocioł. I jak wyszła, to zabrała panią dyrektor. Była nawet w szkole akademia ku czci mojej matki. Tak że bardzo pięknie mnie potraktowała, bardzo się mną zaopiekowała. To też trochę szok, bo miałam ogoloną głowę. Dostałam wszawicy w obozie i zaczęło mi ropieć, nie było innego wyjścia. Jak wróciłam do Polski, to miałam takie krótkie, pokręcone włosy. Pani dyrektor weszła pierwsza do klasy i powiedziała, że: „Przyjdzie do was nowa dziewczyna, z obozu, ostrzyżona. Żeby nie było komentarzy”. I odpowiednio wyglądająca! No, bo wyglądałam troszkę marniawo. Bardzo serdeczne przyjęcie. Dziewczyny, które miały krótkie włosy – bo nie mówię o tych z warkoczami – na drugi dzień przyszły ostrzyżone. To było piękne.

  • Zdała pani tam maturę?

Nie, małą maturę. Wróciła do Polski moja siostra, żeby urodzić bliźnięta. Wyszła za mąż za oficera łącznikowego armii polskiej w Londynie. Przyjechał z Londynu mój szwagier i poznali się, i zakochali, i w ogóle wielka miłość. Pobrali się, on wrócił do Londynu, żeby zlikwidować wszystkie swoje sprawy i zwolnić się z wojska, a siostra z moim najstarszym bratem wrócili do Polski. Dostałam depeszę: „Dwóch chłopaków całuje ciocię”.

  • Wrócili do Warszawy?

Tak. Wynajęła pokój, chłopaczki się urodziły, przyjechał szwagier z Londynu i dostali pierwsze mieszkanie, jakie wybudował WSM, na [ulicy] Sobieskiego 2. To był pierwszy po wojnie dom oddany do użytku przez Warszawską Spółdzielnię Mieszkaniową. Dwa pokoiki z kuchnią. I od razu napisała do mnie, żebym… Ten internat, [w którym mieszkałam] to był taki dla dziewcząt, które nie miały domów.

  • A co z represjami?

Represje zaczęły się w Warszawie. Najpierw za panieńskich czasów. Zdałam maturę w 1949 roku, byłam opóźniona dwa lata. Zapisałam się na SGGW, na wydział dietetyczny. Po miesiącu dostałam zawiadomienie, że wydział jest zlikwidowany, wobec u zainteresowania, że mogą mnie przenieść albo na rolnictwo, albo na ogrodownictwo, co mnie nie bardzo interesowało. Postanowiłam podjąć pracę. Mieszkałam kątem u siostry, przecież nie mogę być na utrzymaniu bez przerwy, nic nie robiąc. Zaczęłam pracować. Chciałam zdawać do Wyższej Szkoły Teatralnej, w pracy była jakaś akademia ku czci i zaproponowano mi jakiś wiersz. Odmówiłam powiedzenia tego wiersza. Powiedziałam, że to jest taki wiersz, że ja nie potrafię go powiedzieć. Naturalnie potraktowano to troszkę inaczej.

  • Gdzie pani pracowała?

Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego, w Arsenale. Miałam nawet tak zwany zaszczyt zobaczyć pana Bieruta. Przyjechał, nas zamknęli, podeszłam do okna – o mało mnie tam nie zastrzelili, bo okazało się, że nie wolno było zbliżać się do okien, ale go zobaczyłam. Nie wiem, czy wzruszona byłam. Chyba nie bardzo. W każdym razie już byłam wtedy źle widziana, a dolałam oliwy do ognia w momencie, kiedy zrobiono zebranie młodzieży w tym Arsenale, na Długiej. Miałam wtedy już dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Przyjechał taki pan z Komitetu Dzielnicowego, tak się to chyba nazywało – prelegent. Miał prelekcję na temat przyjaźni polsko-niemieckiej. Można sobie wyobrazić, jak zareagowałam na taką przyjaźń. Ale nic, siedziałam. Ten pan zwrócił na mnie uwagę. Musiałam mieć jednak chyba jakieś aktorskie zdolności, skoro zauważył, że moje reakcje nie były takie, jakich się – być może – spodziewał. Powiedział: „Chyba koleżanki, która siedzi w trzecim rzędzie, w bluzeczce w biało-niebieską kratkę, nie przekonałem”. Żeby mnie nie zaczepił, to może bym nawet nic nie powiedziała. Ale zaczepił i powiedziałam, co o tym myślę.

  • To znaczy ujawniła się pani, że była w Powstaniu?

Nie. Że byłam w obozie. Że mój brat był w obozie, siostra i drugi brat. Że mój ojciec zginął w obozie Mauthausen. Że efektem tego była śmierć mojej matki. To, że straciłam dosyć duży majątek – wszystko poszło. Wszystko, z czym wiązało się moje dzieciństwo. Moja rodzina, wszystko zginęło. „Teraz pan do mnie mówi, że ja mam wyciągnąć rękę do Niemca, bo to są ci dobrzy Niemcy w NRD? Jacy dobrzy Niemcy? A może ten młody człowiek, któremu ja podam rękę, to był ten, który we Włocławku na ulicy na mnie napluł?”. Bo tak było! „A może to jest ten, który zamordował mojego ojca?”. To jeszcze może, bo to było takie moje osobiste przeżycie, ale odwróciłam się później do sali i mówię: „Przepraszam, że poruszyłam tylko swoją [historię], ale proszę, żeby na tej sali podniósł rękę ten, kto nie doznał krzywd od Niemców, kogo nie dotknęła okupacja. Niech podniesie rękę!”. I nikt nie podniósł, bo w każdej rodzinie ktoś ucierpiał. Mówię: „I pan może do nas mówić o przyjaźni? Do mnie, do tej młodzieży, która ma świeżo…?”. Bo to wszystko było świeże! Mówię: „To wszystko jest świeże! Raptem dobrzy ludzie się zrobili?”.
Na drugi dzień przychodzę do biura, a na biurku leży wymówienie. Moim szefem był pan magister Cezary Morawski, rodzony siostrzeniec generała Hallera, o czym się dowiedziałam dopiero po latach. To była moja pierwsza w życiu praca. Nie, [jednak] druga, ale tamta pierwsza to była trzy miesiące. On wziął to wymówienie, zadzwonił do dyrektora – przecudny, przedwojenny jeszcze dyrektor, Rodzyń. Wziął to moje wymówienie, poszedł i wrócił bez wymówienia. Później się dowiedziałam, jaki był tego przebieg. Położył to moje wymówienie na biurku i powiedział, że: „Jeśli panna Myszkowska nie dostanie anulowania tego wymówienia, to ja automatycznie składam rezygnację z pracy”. A to był bardzo mądry człowiek, prowadził duży wydział. Mówi: „Nie wolno skazywać młodej dziewczyny na to, że będzie bez pracy. My jesteśmy zobowiązani do tego, żeby się nią zaopiekować. Dziewczyna bez rodziców, bez niczego i my chcemy ją wyrzucić na bruk? Za to, że powiedziała, co ją boli? Ona nie miała prawa tego powiedzieć, co powiedziała? Miała prawo!”. Od słowa do słowa, zadzwonili do mnie… Nie, on mi przyniósł to wymówienie! Położył i powiedział: „Panno Krysiu, niech pani czeka na efekt”. Telefon z personalnego, że mam się zgłosić. On mi tylko krzyknął: „Niech pani tego wymówienia nie oddaje! Niech pani dadzą anulowanie!”. I rzeczywiście. Chciała to podrzeć, żeby niby nic nie było. Nie, dostałam anulowanie. I tak przetrwałam w tej instytucji, aż do zamążpójścia.

  • Czyli już większych represji nie było?

Nie. Później dopiero, jak bywaliśmy u prymasa… A jak został prymasem… Pierwsze spotkanie było też niesamowite. Akurat byłam po bardzo nieprzyjemnej operacji gardła i [koło ust] miałam rozerwane. Jak się dowiedziałam, że już jest, poszłam go odwiedzić, jeszcze za panieńskich czasów. Poszłam na [ulicę] Szucha – bo tam był w pierwszym etapie – otwiera mi taki młody człowiek, ksiądz. Mówię: „Jak mogę się dowiedzieć, jak można załatwić wizytę?”. A wyglądałam okropnie! Świeżo po operacji. Taka sirota boża. On mówi: „Prymas nie przyjmuje”. Potraktował mnie okropnie – na schodach, na zewnątrz. Tak się zdenerwowałam, że powiedziałam: „Proszę tylko przekazać Jego Eminencji, że Krystyna Myszkowska tutaj czeka”. Ale byłam tak zdenerwowana, że nie wiem, skąd się to we mnie wzięło. Wyszedł po mnie ksiądz prałat Padacz – przeuroczy, sekretarz prymasa – wprowadził mnie do tego salonu-poczekalni – były siostry i różni purpuraci – posadził mnie prawie na takim krzesełku, i powiedział: „Jego Eminencja prosił, że jak siostry wyjdą, żeby pani weszła”. Powiedział to przy wszystkich, wszyscy się spojrzeli [na mnie], ja przerażona. Pamiętam, podeszłam do tych drzwi – a klamka to była na wysokości moich oczu – i biorę za tą klamkę, i nie mogę w ogóle nacisnąć, taka przejęta, i słyszę: „Krysiu, weź tę klamkę naciśnij i wejdź wreszcie”. Przywitaliśmy się szalenie serdecznie. Mam oczy w mokrym miejscu, więc od razu się popłakałam. Mówi: „Dlaczego jesteś taka spięta, zdenerwowana?”. A ja mówię: „Bo tak się wszystko zmieniło”. Mówi: „Między nami nic się nie zmieniło”. Poszłam, żeby zawiadomić, że mam narzeczonego. Wypytał się o wszystko i za kilka dni zostaliśmy zaproszeni na śniadanko. Panowie się poznali i zapomnieli, że ja jestem. Tak się rozgadali we dwóch, bardzo sympatycznie. Ustaliliśmy datę ślubu – 13 lipca. Niestety, prymas dostał [zaproszenie do] wyświęcenia nowo wybudowanego głównego ołtarza w jakimś kościele. Mówi: „Krysiu, co tu zrobić z tym ślubem? Może chciałabyś, żeby mnie ktoś zastąpił?”. Mówię: „Może ksiądz profesor Iwanicki?”. „Dobrze, to ja zatelefonuję do niego, poproszę go”. Bardzo pięknie [było], bardzo dużo powiedział na temat moich rodziców. Najlepsze – jak dostał pierwszą wiadomość, prymas powiedział: „Krysia ma do ciebie interes”, to myślał, że ja chcę na studia do niego przyjechać do Lublina.
Konsekwencją moich poczynań „niemieckich” i tej odmowy było to, że złożyłam papiery w szkole teatralnej. Byłam strasznie zapalona, zresztą we Włocławku grałam w teatrze, owszem. Ale nie przesadzajmy, sztuka polska chyba nic nie straciła na tym, ale ja. Jak już nie bezpośrednio po maturze, to musi być opinia z zakładu pracy. I dostałam taką opinię, że uff! Najgorszy wróg Polski, to nie może tyle, co ja. Wywrotowiec, nienawidząca ustroju. Bardzo przykra opinia. Moja siostra mnie namówiła, żebyśmy otworzyły. Ta, co mi to dawała w personalnym, w zalakowanej kopercie – młoda urzędniczka, byłyśmy po imieniu – powiedziała: „Muszę ci powiedzieć Krysiu, że z tą opinią, to nawet cię nie dopuszczą do egzaminu”. I rzeczywiście. Jedną rzecz, którą zrobiłam fatalną, to że zniszczyłam ten dokument. Żeby dwudziestojednoletniej dziewczynie napisać tyle strasznych rzeczy, to już trzeba naprawdę mieć fantazję. Już więcej nie zdawałam. Wyszłam za mąż.

  • Nigdy pani nie ujawniła swego udziału w Powstaniu?

W 1957 roku mieliśmy pierwsze spotkanie Batalionu „Kiliński” na Chmielnej. Pamiętam, bo byłam karmiącą mamą. Te spotkania były takie rwane. Później spotykaliśmy się pod PAST-ą, na Zielnej. To był taki nasz punkt zborny, zanim jeszcze powstał Związek Powstańców Warszawskich. To wszystko zaczęło się dopiero rodzić.

  • Chciałam jeszcze prosić o pani refleksje na temat Powstania. Brała pani udział, była pani świadkiem wielu zdarzeń. Czy Powstanie, w pani odczuciu, było potrzebne? Czy żałuje pani swojego udziału? Co pani sądzi?

To rzeczywiście będzie bardzo subiektywne. To, że brałam udział w Powstaniu, to absolutnie nie żałuję i uważam, że tak być powinno. Natomiast sam wybuch Powstania… Myśmy bardzo wierzyli… Trzeba być w tej atmosferze, w tej głębokiej wierze. Poza tym troszeczkę żeśmy jednak liczyli – znaczy nasze dowództwo – że Wschód jednak ruszy. To był taki nóż w plecy. Można by powiedzieć, jak 17 września 1939 roku. Wtedy uderzyli, a tu stanęli. Czy było potrzebne? Dla nas tak, dla tej młodzieży. Myśmy tak głęboko wierzyli, że to się uda. Naprawdę, ten początek był nieprawdopodobny, niesamowity! Młodzież jest naprawdę piękna. Narzeka się na młodzież, że zmanierowana, ale ja wierzę, że jakby do czegoś doszło – nie daj Panie Boże, żeby nasza młodzież doznała takich przeżyć, jak my – głęboko wierzę w to, że młodzież stanęłaby w jednym szeregu. My – Polacy tacy jesteśmy. To się chyba z mlekiem matki przejmuje. Tu było, żeby wyrwać się z tych niemieckich szponów. To jest straszne – żyć pod okupacją tyle lat, nic nie widzieć. Ja to byłam dzieckiem, ale młodzież była pozbawiona wszystkiego.
W czasie okupacji miałam łyżwy, jeździłam na łyżwach z mistrzyniami Polski, tak się mną opiekowały – Hanka Dąbrowska, Hania Bursche i Jadwiga Dąbrowska. Chodziłam na Piusa, vis-à-vis „U aktorek”, one tam miały kawiarnię. W zimie było lodowisko, z tego obiadku musiałam płacić za bilet, ale to krótko trwało, bo jak się dowiedzieli… Zaczęło się od tego, że powinnam mieć trenera, a ja mówię, że na trenera to nie bardzo mnie stać. „Ale jakby mamusia zobaczyła, to byłaby zachwycona”. Mówię: „Mamusia już nie zobaczy, nie mam rodziców”.

  • Czy chciałaby pani jeszcze coś dodać jako podsumowanie naszej rozmowy?

Właściwie mimo tych wszystkich tragicznych chwil, których się nawarstwiło bardzo wiele, i wielu negatywnych przeżyć w moim życiu, to na szczęście było to bardzo krótkie. Do dziesiątego roku życia było cudownie, później było bardzo ciężko, gdzieś do dwudziestego drugiego, a później poznałam mojego męża.

  • I wszystko się dobrze skończyło?

Jak już minęło pięćdziesiąt osiem lat… Mam bardzo dobre dzieci, pokończyły studia. Mamy trzech wnuków, studia pokończyli. Jestem spełnioną mamą i babcią, ale nie jestem spełnioną prababcią, bo proszę wnuków, a oni – już dorośli mężczyźni – mówią: „Babciu, jeśli się po nas spodziewasz prawnuków, to nie licz na nas”. A mój amerykański brat, ten Jacek właśnie z Batalionu „Kiliński”, jest w Ameryce, to ma już praprawnuka.



Warszawa, 29 listopada 2010 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Krystyna Izabela Sierpińska Pseudonim: „Marzenka” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter