Witold Siwiński „Janek”
Witold Siwiński, zgrupowanie „Żywiciel”. Bezpośrednio zameldowany w „Żywicielu” i pełniący funkcję w „Żyrafie”.
- Pozwoli pan, że zaczniemy od samego września 1939 roku i czasów przedwojennych. Czy może nam pan powiedzieć, jaki wpływ wywarły na pana wychowanie rodzina, szkoła, jakie wartości przede wszystkim były pielęgnowane?
Bardzo duży wpływ wykonała rodzina plus przyjaciel ojca, później już bezpośrednio ze mną rozmawiający per ty, bez żadnego pana, bez żadnych formalności, które były, jak byłem młodszy, bo zacząłem akcję konspiracyjną z nim jako porucznikiem.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny 1 września?
Jak nastąpiła kapitulacja, to ponieważ było ogłoszenie przez Niemców, że młodzież nie ma prawa korzystać ze szkoły, więc zrobiliśmy sobie, właściwie przyłączyłem się do grupy, która już się zjednoczyła i różne tematy polityczne były tam dyskutowane, z tym że z krytyką. Jeżeli ktoś źle zrozumiał politykę i przekręcił jakieś słowo, to na to się zwracało […].
- Proszę powiedzieć, w czasie okupacji, rozumiem, że odbywały się spotkania, a czym jeszcze się pan zajmował na co dzień?
Grupa czteroosobowa, brat cioteczny i dwaj koledzy z osiedla, poszliśmy zaraz po kapitulacji do zagajnika […] i tam stały działa. Jak zaczęliśmy szukać różnych rzeczy, to odnaleźliśmy zakopane skrzynki z bronią, amunicją, znaleźliśmy też zamki do dział. W tym czasie, jak znaleźliśmy zamki do dział, to zrobiliśmy przestępstwo, bo w stronę Puszczy Kampinoskiej wystrzeliliśmy jeden [pocisk], raz tylko, ale pod kątem wysokim, czyli czterdzieści pięć procent nastawienia. Potem już więcej tego nie robiliśmy, tylko zameldowałem mamie o tym, co znaleźliśmy, i że chcę pójść razem, żeby te rzeczy zabrać. Powiedziała, że niemożliwe, jestem za młody i tylko dała mi taką funkcję, żeby to miejsce, gdzie są skrzynki i amunicja, żeby odpowiednio naznaczyć patyczkami z papierkiem, tak żeby jak przyjdą dorośli o nocnej porze, to żeby mogli łatwo zorientować się, gdzie szukać. To zlecenie wykonaliśmy i na drugi dzień dowiedziałem się, że większość broni została przetransportowana do kotłowni. Oczywiście jak ojciec wrócił po kilku dniach… Jechał z Rosji pierwszym i ostatnim transportem polskich żołnierzy, ale przez to, że [w młodości] był w zaborze rosyjskim, więc znał język i wiedział, jak podejść do regularnego żołnierza i załatwić sprawę transportu. Wziął ze sobą kolegę, który był lekarzem w jednostce, z tym że to była jednostka lotnictwa i technicznie dbająca o sprzęt, ale nie latali bezpośrednio, to była techniczna pomoc. Ojciec nie miał żadnego ważniejszego stopnia, ale to było ustalone z jednostką, bo ojciec był też zorganizowany w wywiadzie.
- Czy w jakichś innych działaniach związanych z konspiracją brał pan udział jeszcze przed wybuchem Powstania?
Owszem, w różnych dyskusjach, gdzie na przykład [pewien] pan (nie pamiętam nazwiska) oświadczył, że będzie wojna. Osoby nieumiejące sobie wyobrazić tego, że nas czeka wojna, atakowały tego pana, że gada głupstwa i wprowadza panikę. Ale na przykład większość towarzystwa, które wyszło z klubu i zaczęło sobie dyskutować, to nie zabierała głosu krytycznie, że to jest bajka, tylko w ogóle nie odzywali się.
- Proszę powiedzieć, gdzie pan był podczas wybuchu Powstania, gdzie pan się znajdował, jak to pan pamięta?
W czasie Powstania byłem na Żoliborzu, z tym że jak się obudziłem pierwszego dnia, to mieszkanie było puste, wszyscy wcześniej wyszli do swoich jednostek, mnie nie informując. Byłem w złej sytuacji, bo na prośbę mamy, że trzeba pomóc wyższemu oficerowi, który nie ma broni, żeby dać pistolet, z oporem oddałem. I później, jak wybuchło Powstanie, to nie miałem nic, z początku oczywiście. Później zaczęli zrzucać, zresztą w krótkim czasie, po jakichś pięciu, siedmiu dniach od rozpoczęcia Powstania zaczęły latać samoloty z zachodu, z tym że większość to byli Polacy, z tym że ruscy nie dawali im lądować na Pradze, żeby zwiększyli ilość paliwa. To były jeszcze samoloty o starych silnikach i mające określony zasięg lotu. Ponieważ latali z Włoch, nie pamiętam, ile tam jest kilometrów lotu, w każdym razie dużo i to im [owało] właśnie paliwo, a przyjaciele tak zwani, ruscy, nie chcieli wpuścić samolotów z zachodu, żeby lądowały na ich lotniskach.
- Udało się panu w końcu zdobyć broń?
Tak, ze zrzutu zachodniego. Później zaczęli też zrzucać broń i amunicję ruscy, ale robili to zupełnie inaczej, mianowicie bez [zabezpieczenia]…
- To znaczy owało czegoś w samej broni czy sposób zrzutu był niewłaściwy?
Sposób zrzutu był niewłaściwy.
- Bez jakichkolwiek spadochronów, tak?
Bez spadochronów i broń, która spadała, ruska, na ziemię w Warszawie (mogę powiedzieć tylko o Żoliborzu), to dziewięćdziesiąt procent broni jako takiej traciła ważność, bo wykrzywiała się i inne następowały uszkodzenia, tak że broń ta była w ogóle nie do wzięcia, najwyżej zostawało dziesięć procent. To była teoretycznie wielka pomoc, tak jak to robili ruscy, a praktycznie prawie nic.
- Skoro już trwało Powstanie, został pan uzbrojony, proszę powiedzieć, czy użył pan broni?
Tak. Nasza jednostka była między przedwojennym Instytutem Chemii, założonym przez prezydenta Mościckiego, i [niedaleko] był bardzo mocnej konstrukcji budynek klasztorny sióstr zmartwychwstanek, i tam chodziły na studia panny. Chłopaków tam nie było. W czasie Powstania chłopcy zostali wpuszczeni do klasztoru od momentu, jak Niemcy zaczęli atakować klasztor, bo po jakichś dwóch tygodniach zaczęły regularnie czołgi plus piechota za nimi nacierać na zmartwychwstanki. Tam był z początku szpital. Wszystko musiało być ewakuowane, i ewakuowane zostało na ulicę…
- Czy pan był w grupie osób wpuszczonych do klasztoru?
I tak, i nie, bo miałem taką dziwną funkcję, że zajmowałem się różnymi rzeczami. Na przykład dwukrotnie przerzucanie z Warszawy powstańczej, bo na Pradze też było Powstanie, ale upadło ze względu na dużą przewagę Niemców, i pierwszy transport ukrytą łodzią w zaroślach nie dał sygnału z Pragi, sprawę załatwił, tylko zapadła cisza. Odesłałem wszystkich, którzy ze mną byli, żeby zameldowali w dowództwie, że sprawa się nie udała, a ja zostaję na godzinę, żeby sprawdzić, bo może się udać, tylko później. Ta godzina przeszła i żadnego znaku nie było, więc wróciłem i zameldowałem tylko, że się nie udało. W kilka dni potem był drugi przerzut, udany. Zgodnie z umową, na budowie nieskończonej przedwojennej jakiegoś kościoła, na jego górnej części została zawieszona biała flaga, czyli znak według ustalenia wyjścia z naszej części, że tamci dotarli i według wskazań połączyli się z naszymi. Od tego czasu właśnie zaczęły się większe zrzuty ruskie, ale też bez spadochronów, tak że można to przedstawiać w tysiącach, a praktycznie kilkadziesiąt.
- Czy inne jeszcze zadania pan wykonywał podczas Powstania?
Byłem cały czas. Nie biorąc pod uwagę takich łączności i nawiązania kontaktu ze wschodnią częścią naszej armii, to byłem ciągle na posterunku swojej jednostki. Na przykład jak był atak na Dworzec Gdański, to z podległym mi żołnierzem zostaliśmy na swojej ulicy, a reszta poszła do ataku. To było niemiłe i wielu rozgniewało się ze względu na to, że to była chwila, gdzie z kuchni przyniesiono duże pojemniki z zupą, więc niektórzy, którzy pierwsi korzystali z tej zupy, zdążyli ją zjeść, a byli tacy, co dostali i musieli iść do linii Dworca Gdańskiego.
- Czy podczas Powstania był pan świadkiem, zetknął się ze zbrodniami wojennymi?
Tak.
- Czy może pan podać przykłady?
Sprawy tak wyglądały, że u nas okna w budynku były obłożone dwoma, trzema workami z piaskiem, żeby zabezpieczyć przed strzelaniną niemiecką, która mieściła się na dachu Instytutu Chemicznego. W oknie, był taki zwyczaj, że nie można było więcej niż trzy razy strzelać. Kiedyś, właśnie w tym okresie, kiedy byliśmy tylko we dwóch, wyszliśmy z budynku, jego skierowałem na przewrócony samochód niemiecki, żeby miał osłonę, a ja skorzystałem sobie z dołka. Ale po (nie potrafię określić, ile to trwało) jakimś czasie, ponieważ ci strzelcy z otworów dachu coraz bardziej się zbliżali kulami do nas, więc dałem rozkaz, żeby wycofać się do budynku, bo te worki były na tyle dobre, że chroniły. U Niemców był też dziwny zwyczaj, bo za każdym czołgiem, który szedł na siostry, szło czterech, pięciu żołnierzy. Z tym że jak myśmy do nich strzelali, bo byli stosunkowo blisko, to dowódcy jednostki, która prowadziła za czołgiem tych czterech czy pięciu Niemców likwidowało [czyli usuwało] tych, którzy odwracali się i dawali strzał w naszą stronę. Po prostu nie było to im pozwolone, więc myśmy byli bezpieczniejsi.
Najbardziej taki wojowniczy moment nastąpił 27 września, bo na plac Henkla wjechał czołg, na sam środek; drugi czołg stanął w bramie, która była właściwie tunelem pod budynkiem, tak że [było] z góry żadnej możliwości zaatakowania jej; no i jeszcze było widać trzeci, stał dalej. Nam się udało zniszczyć gąsienice temu czołgowi, który na plac Henkla wdarł się pierwszy, i czołg robił różne sztuczki, chcąc wyjechać, jakoś wydostać się, ale do tego nie doszło. W końcu to, na co liczyliśmy, że poddadzą się, nie nastąpiło, tylko podnieśli trochę klapę i z wysokości dziesięciu do piętnastu centymetrów zaczęli z karabinów automatycznych strzelać. Oczywiście zaraz nastąpiła odpowiedź i strzelanie, i butelki z zapalnikami, z płynem palnym, i czołg zapalił się, żołnierze nie wyszli i po prostu zginęli. Te czołgi, które stały pod bramą i dalej, widząc to, wróciły w głąb…
- Czy pan był świadkiem tego zdarzenia, czy też brał czynny udział w nim?
Tak, i to, i to. Jak to nastąpiło, to wycofanie się czołgów niemieckich, to myśmy wzięli na nosze rannego, bo nie było żadnego sanitariusza ani sanitariuszki, i zaczęliśmy odnosić na tyły. Nagle słyszymy wybuchy moździerzy, i wtedy kazałem położyć rannego i kolegę też za murem, który był takim spadzistym podniesieniem muru w kratkę, i tam nastąpił wybuch bardzo blisko mnie. Nie wiem, w jaki sposób wyleciałem z pozycji leżącej i znalazłem się na środku jezdni, i tylko sobie przyglądałem rękę, i jakiś do piętnastu centymetrów był pasek, ale nie krwawiący z początku. Jak znalazła się sanitariuszka, zorganizowała akcję, żeby mnie przenieść do szpitala, to w szpitalu usypianie, ale męczące, nie takie jak na zachodzie, tak że się człowiek dusił, nim stracił przytomność. I potem odnieśli mnie na punkt lekko rannych.
Tam, jak odzyskałem przytomność, to coraz mocniejsze czułem tętno w tym ręku, które zostało już kawałek obcięte. Po jakimś czasie, nie wiem, ile to trwało, wpadła jakaś sanitariuszka i latarką jeździła po twarzach, żeby zorientować się, jaki jest stan. Jak mnie zobaczyła, to od razu opuściła ten ośrodek lżej rannych i wybiegła za budynek, żeby wziąć odpowiednią pomoc do przetransportowania mnie do szpitala. Jak przetransportowali mnie do szpitala, to jak rękę rozwinęli, to było pełno krwi i ręka spuchnięta, bo nie mieli już tych środków technicznych, które ratują, tylko normalne, nic nie dające, i takim mnie właśnie urządzili. Potem, już po operacji i skróceniu ręki, nie wiem, jak długo spałem, i nagle larum, że Niemcy z „ukraińcami” opanowali budynek i wszyscy muszą wychodzić, kto nie wyjdzie, ten dostanie w łeb. Wstałem i jak pijany szedłem z resztą ludności na Wolę, do kościoła…
- Do tego kościoła dotarliście?
Dotarliśmy. Tam siedzieliśmy w podziemiach całą noc. Tam miałem jeszcze jedną możliwość poznania [tak zwanych] przyjaciół, to znaczy ludzi, którzy mogli coś zrobić, ale bali się raczej pomagać i szybko wmieszali się głębiej gdzieś tam w podziemie. Stamtąd rano, kiedy wschodziło słońce, zaczęto nas ładować na samochody i jechaliśmy do Pruszkowa. Tam ludność jak mogła, tak pomagała, przerzucając przez ogrodzenia paczki z żywnością, ale z tego korzystali zdrowi, którzy mogli działać. Spotkałem się właśnie w Pruszkowie z przyjacielem, którego ojciec i matka się ukrywali w czasie okupacji, i on korzystał z naszego domu jako punktu oparcia i tylko na noc szedł do siebie, zresztą niedaleko, kilka mieszkań dalej. On też miał jakąś torbę i jakiś płyn, co najbardziej mi było potrzebne. Jak zobaczył, jak wyglądam, to zakręcił się i zniknął. Doszło do takiego momentu, że przestałem rozróżniać ludzi, tylko stały się czarne figury widoczne, ale już rozróżnić, czy to kobieta, czy mężczyzna i wieku nie było właściwie możliwości. Jak byłem w takim stanie oślepienia i zaczęło mną trząść, to znaleźli się jacyś dwaj przyjaciele, nie wiem kto to, w każdym razie zaprowadzili mnie na halę techniczną kolejową, zdobyli jakieś ciepłe futro, owinęli mnie i położyli, jeden z jednej strony, a drugi z drugiej pilnowali, żeby mnie nikt nie potrącił. Później, jak już się rozpoczął transport do Niemiec, to oni szybko wybiegli i załatwili róg wagonu dla mnie. Ponieważ byłem nieprzytomny, więc mnie położyli, jeden usiadł przy nogach, drugi leżał wzdłuż mnie. Czy się zmieniali, czy nie, w czasie tej podróży, to nie potrafię powiedzieć, i dojechaliśmy do Berlina.
Obudziłem się, piękne słońce, i nagle larum przeciwlotnicze. Towarzystwo niemieckie zaczęło uciekać jak nieprzytomne do schronu, a myśmy w wagonach czekali, aż się to skończy. W krótkim czasie alarm przestał działać, bo samoloty poleciały prawdopodobnie do jednostki…
W obozie byli lekarze różnych narodowości, którzy brali udział przy operacjach, i był też przedstawiciel Czerwonego Krzyża, który miał dostęp do aparatury łączącej z zachodem, niemieckiej. Dowódca musiał pozwalać, i on zawiadamiał za każdym razem, że przybył nowy transport, osiemset osób, w tym tyle i tyle rannych, którzy będą musieli przejść ciężkie [operacje]. Mnie uratowała penicylina, która nie była jeszcze [ogólne] znana, a mnie [operowali] w ten sposób rękę, że ucinali dwa, trzy centymetry po zastrzykach penicyliny, i tak sprawa ciągnęła się dosyć długo. Miałem przydzielonych dwóch opiekunów innej narodowości, mianowicie jeden to był Belg, a drugi księstwo tam koło Belgii, nie pamiętam nazwy.
Zgadza się, właśnie z księstwa Lichtensteinu. Ci dwaj byli przyznani mi jako konieczna i stała służba, bo na przykład z początku to trzeba mnie było przewracać co kilka minut, bo tak mi dokuczało. Później się wszystko uspokoiło. Ważną rzeczą było to, że można sobie było pozwolić na lepsze jedzenie, bo z początku jak nasza jednostka przyjechała, to dostaliśmy po kawałku jakiegoś jedzenia z paczek dotychczasowych więźniów, a jak przyszły już nasze paczki, to korzystaj, jak chcesz. Byli tacy wariaci po prostu, którzy chcąc więcej zdobyć papierosów, za pięć paczek papierosów (sto sztuk w każdej paczce było) potrafili oddać całą paczkę żywności, a niemiecka żywność to była właściwie trucizna, ledwo się ją jadło.
- Była niesmaczna po prostu, tak?
Tak.
- Co się w takiej paczce znajdowało, pamięta pan?
Tak. Były zawsze dwie paczki z mięsem, jedno inaczej przyrządzone, drugie inaczej, mleko w proszku, kawa mała i czekolady.
- Jak często takie paczki otrzymywaliście?
Co miesiąc.
Tak. Na przykład duża paczka mleka w proszku to było więcej niż miesiąc, bo brało się nie za wiele i robiło się mleko albo mleko z kawą i w ten sposób uprzyjemnialiśmy sobie jedzenie. To samo było robione z mięsem, bo były tam różne gatunki, i na przykład ja, będąc już w lepszym stanie, tak że mogłem rozmawiać, znalazłem koło siebie, piętro wyżej, tak zwanego wujka, bo był dobrym [znajomym] ojca. Często załatwiali jakieś sprawy techniczne. Jak zorientował się, że ja już mogę logicznie i porządnie mówić, to po prostu proponował mi różne pomoce oprócz tych dwóch [pomocników] zachodnich. Na przykład sprawa listu. Listy były ograniczone, nie umiałem jeszcze lewą ręką pisać, więc on pisał listy, ja dawałem adres [do znajomych] do Krakowa, bo nie wiedziałem, co się dzieje z mamą i z ojcem. […] Mama wyjechała siedem dni przed Powstaniem do Lublina, do obozu na Majdanku [gdzie był ojciec]. Tam był też mój kolega i dowódca, oficer, z którym załatwiałem wiele ważnych spraw. Na przykład, jak niemiecki zakład sprzedaży radia został na głównej ulicy zbombardowany, więc przenieśli go w okolice…
- Jak długo w Niemczech pan przebywał?
Nie potrafię powiedzieć dokładnie.
- W momencie gdy odzyskał pan już świadomość, przytomność, mógł pan się komunikować logicznie, jak wtedy pan postrzegał otoczenie, jak wyglądało tam życie?
Było bardzo różne. Jedni współpracowali, to znaczy pomagali jeden drugiemu, nie żądając za to żadnej zapłaty, i byli tacy, którzy właśnie dla papierosa potrafili sprzedać cała torbę pięciokilogramową żywności.
Tak. [Stalag XI-A w Altengrabow].
- Czy w tym obozie byli też przedstawiciele innych narodowości, czy tylko Polacy?
Nie, wszystkie narodowości były, z tym że nie wolno było utrzymywać bliskich stosunków. Myśmy nie mieli możliwości, bo szpital to raczej ludzie o [trudnym] charakterze spowodowanym zranieniami i chorobami z tym związanymi, i ludzie, którzy tylko myśleli o urządzeniu się jak najwygodniej.
- Jak mógłby pan opisać stosunek Niemców do osób w obozie?
Nie miałem kontaktu z Niemcami. Byli ze dwa razy z powodu tego, że w naszej okolicy na ścianie wisiała mapa Europy, i były przez zachodnich żołnierzy, jakichś fachowców przekazywane dane, jak się linie frontu przekręcają i jak posuwają się, czy na wschód, czy na zachód. Ale te niemieckie uwagi i groźby, żeby tego nie robić, dalej były w ogóle niesłuchane i nietolerowane.
- Finalnie wrócił pan do Warszawy?
Tak.
- Jak to się stało, jak do tego doszło?
Z obozu zaczęło towarzystwo uciekać, bo Niemcy też uciekli i zdrowi poszli na zachód. Tam było przyjęcie inne, u nas inne, bo ja na przykład nie czułem się na siłach, żeby maszerować iks kilometrów, więc zostałem w obozie, zresztą nie sam jeden, i przyszli ruscy. Przyszedł do nas generał w towarzystwie trzech oficerów i podziwiali i zazdrościli naszego umundurowania, bo to było amerykańskie, wełna porządna, koszule też porządne, i wszystko to wyglądało bardzo przyjemnie, a ci oficerowie radzieccy w obozie z generałem, oni przy nas wyglądali troszeczkę nieprzyzwoicie. Tak to trzeba określić.
- Skąd mieliście umundurowanie, ze zrzutów czy otrzymaliście w obozie?
Do obozu ciągle przychodziły transporty odzieży. Na przykład były takie koszule zabezpieczające przed zimnem, które miały pas na kręgosłupie, drugi z tej samej wełny, tylko białej. To nie była wełna, tylko ciepła odzież letnia.
- Rozumiem, że dużo lepiej wyglądaliście niż Rosjanie?
Tak.
- Jak to się stało, że powrócił pan do Polski? Jakiś transport był zorganizowany?
Ruscy zorganizowali transport, właśnie ten generał, który tak mi zazdrościł porządnego ubrania, umundurowania, on zamówił transport, i transport poszedł przez ten teren, co Niemcy przyłączyli do siebie. W każdym razie przez Niemcy, przez Czechosłowację do Warszawy, z tym że były zatrzymania na niektórych stacjach i tam wypuszczali pewną liczbę ludzi. Jak myśmy przyjechali we dwóch z tym tak zwanym wujkiem do Warszawy, to on mówi: „Ponieważ mam nogę nie w porządku, więc ty idź i sprawdź swoje mieszkanie, czy jest możliwość dostania się, i sprawdź w moim budynku”. Idąc do siebie, wchodziłem po klatce na trzecie piętro, z tym że większość pięter była zburzona. Na górze, o dziwo dwa mieszkania na cztery były w całości. Zapukałem, otworzyła jakaś nieznana mi niewiasta, pytam się, czy tutaj mieszkają państwo Siwińscy: „Tak, wyjechali służbowo, pan jest synem?”. Mówię: „Tak”. – „To niech pan wchodzi, zaraz przyszykuję coś do zjedzenia”. Mówię: „Nie mogę, bo muszę jeszcze sprawdzić mieszkanie kolegi”. Idąc tam, zastałem cały dom spalony. Tylko jeszcze patrzyłem, bo były takie tablice, gdzie były różne hasła i informacje, gdzie jestem, dla rodziny. W ten sposób wróciłem do wujka, mówię mu: „U ciebie nie ma mieszkania, musisz powędrować do mnie, a później zobaczymy, co się da zrobić”. On po kilku dniach znalazł kogoś bliższego sobie i przeniósł się do tamtego obywatela, a u nas mieszkał koło dziesięciu dni.
- I tak wróciliście do kraju. Rozmawialiśmy o paczkach żywnościowych w obozie, to w takim razie może mógłby pan nam opowiedzieć, jak wyglądały kwestie żywieniowe podczas Powstania, jaka była dostępność żywności, czy były z tym problemy, jeśli tak, to jakie?
Na Żoliborzu było stosunkowo dobrze, bo zaraz jak rozpoczęła się wojna w 1939 roku, na polach dawnej Cytadeli, tam były specjalnie zabezpieczone nieduże domki, w których przechowywali amunicję. Oczywiście w Polsce nic nie było, mam wrażenie, że wszystko wygarnęła nasza armia.
- Zapytam jeszcze w takim razie o życie kulturalne podczas okupacji, przede wszystkim podczas Powstania, czy zetknął się pan z prasą podziemną albo czy uczestniczył w jakichś wydarzeniach, koncertach chociażby potajemnych, przedstawieniach, czy nie miał pan z tym styczności?
Miałem.
- Czy coś więcej udałoby się powiedzieć?
Wykłady różnych profesorów na różne tematy, i polityka, jaka jest prowadzona teraz – to znaczy w latach czterdziestych – przez Niemcy.
- Czy życie religijne miało znaczenie w działaniach Powstańców?
Tak.
Przejawiało się w ten sposób, że jedne jednostki były bezpośrednio w budynkach klasztornych, a inne jednostki [szukały] takiego zetknięcia się z kościołem.
- Czy z rodzeństwa może ktoś w Powstaniu walczył, brał udział?
Moja siostra, która zginęła [14 września] z tym że ona nie była w swojej jednostce, bo to, o czym mówiłem wcześniej, że jak się obudziłem i wstałem, to już nikogo nie było, to ona już nie dostała się do miasta, gdzie miała swoją jednostkę. Po prostu przez znajomości została przyjęta do [innego] oddziału, w którym pełniła funkcję sanitariuszki. […] Jak oni nieśli rannych i zaczęły działa strzelać, [to] się schowali do piwnicy. Jak Niemcy dotarli do tej piwnicy, to wszyscy [zostali] zastrzeleni bez żadnego uznania, że to jest jeniec wojenny.
- Pana siostra zginęła w Powstaniu. Kiedy i w jakich okolicznościach pan się dowiedział? Czy to był szybki przepływ informacji, czy to nastąpiło po jakimś czasie?
Szybki, ale nie mogłem wybrać się [na pogrzeb] siostry […]. Nie mogłem ze względu na robotę, jaką miałem.
- Czy może pan powiedzieć, które ze wspomnień z Powstania jest najgorsze, czy można takie wyróżnić?
Najgorsze to były dwa: to była wiadomość o śmierci siostry i drugie, bezpośrednie mnie zranienie i dalsze związane z tym konsekwencje.
- Czy ma pan jakieś dobre wspomnienia i może pan wyróżnić jedno najlepsze z okresu Powstania?
Właściwie nie.
- Jak pan ocenia samo Powstanie, jaki jest pana stosunek do tego, że wybuchło, i tego, co się działo, teraz po latach, z jakiejś perspektywy patrząc na to wszystko?
Powstanie wykazało, że Polska jest mimo wszystko bardzo silna, i gdyby inaczej politykę prowadzono, to mogłaby zrobić wielkie szkody Niemcom i ruskim, szczególnie ruskim.
- Podczas okupacji oraz w czasie Powstania był pan stosunkowo młodą osobą. Jakie były odczucia pana związane z tym, co się działo dookoła, jakie było postrzeganie tego, bo to nie jest naturalna sytuacja, okupacja, Powstanie?
Mnie Powstanie specjalnie nie wykańczało.
Też, bo byłem przeszkolony i wiedziałem, jak się bronić i uciekać, chociażby z tramwaju. Na przykład nigdy nie wsiadałem do tramwaju gdzieś głęboko, tylko jechałem na tym wystającym stopniu. Jak dawano sygnał, że Niemcy łapią, to nie miałem kłopotu z opuszczeniem wagonu tramwajowego i zmieszaniem się [z tłumem] w sposób taki, żeby Niemcy mnie nie złapali.
- Czy jakieś uczucia powstawały?
Tak, ale to wszystko szybko przechodziło, bo to były bardzo częste wypadki, więc po prostu traktowało się to jako rzecz normalną.
Warszawa, 27 kwietnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Piekacz