Uciekałem z Oświęcimia, ale nie byłem w obozie koncentracyjnym tylko w [obozie] pracy przymusowej. Razem z kolegą zostaliśmy przeprowadzeni przez miejscowego człowieka, który mieszkał na granicy między Generalną Gubernią a Rzeszą. Przeprowadził nas przez rzekę – już nie pamiętam jak się nazywała – przeszliśmy na stację kolejową Maków Podhalański... już tego nie pamiętam... i tam czekaliśmy na pociąg… Przyjechał pociąg, który jechał do Warszawy i wsiadłem razem z kolegą. To był pociąg częściowo towarowy, częściowo osobowy, kilka wagonów było doczepionych i żeśmy przyjechali do Warszawy. W Warszawie żeśmy kupili gazetę i tam napisane było, że Wilno, z którego pochodziłem… Mieszkałem w Baranowiczach, ale tam się urodziłem, natomiast mieszkałem w Landwarowie koło Wilna, osiemnaście kilometrów od Wilna, stacja węzłowa – jedna linia prowadziła na Warszawę, a druga na Kowno na Litwę. Przeczytałem w gazecie, że Wilno zostało planowo opuszczone przez armię niemiecką. I co teraz? Gdzie miałem uciekać? Już nie miałem gdzie, ale całe szczęście, że mój kolega, który razem ze mną uciekał miał wujka w Żyrardowie – adwokata, do którego pojechaliśmy. On się bał z nami obcować, ale poznał nas z panią Mańkową, której mąż był z oflagu. Ona zaprowadziła nas do szpitala inwalidów wojennych i nas przedstawiła, powiedziała [kim jesteśmy] i oni nas przyjęli. Nocowaliśmy tam. Porobili nam kenkarty, dokumenty fałszywe, żebyśmy mieli czym się wykazać i czekaliśmy… Nie wiedzieliśmy, że będzie Powstanie. Pierwszego sierpnia, albo może w przeddzień – ale już po południu. Wyszliśmy na spotkanie, bo [domyślaliśmy się], że coś będzie. I tam żeśmy zostali wcieleni… Poszliśmy do sali gdzie [znajdował się] magazyn z amunicją, ale co to za amunicja była – granaty ręczne, które były robione przez naszych ludzi. Karabin czy pistolet - nie było o tym mowy. Poszliśmy później na zdobycz robotniczą i tam walczyliśmy z Niemcami. Wieczorem dostaliśmy rozkaz, że mamy się udać do Puszczy Kampinoskiej i tam będziemy robili wypady na oddziały niemieckie i że może uda nam się jakoś broń od nich dostać – [to] znaczy odebrać. Byliśmy tam może tydzień – może dziesięć dni. Nie wiem ile… W każdym razie przyszedł rozkaz generała „Bora”, że wszystkie oddziały leśne, które są w Puszczy Kampinoskiej i w pobliskich lasach mają się natychmiast stawić do Warszawie.
Ja już nie pamiętam. Ale to było po rozkazie generała „Bora”, i skierowali nas na Żoliborz. Przechodziliśmy obok Węgrów, którzy w armii Niemieckiej służyli i pomagali, ale nic nam nie zrobili, tylko nam jeszcze ułatwili przejście. Dostaliśmy się do takiego domu, który był naprzeciwko Dworca Gdańskiego... Po przeciwnej stronie ulicy byli Niemcy, a my byliśmy na rogu [ulicy] generała Zajączka i Mickiewicza – dosłownie naprzeciwko Dworca Gdańskiego. Tam przyjeżdżał pociąg pancerny, ostrzeliwał nas. Kiedyś dostaliśmy rozkaz, że mamy iść na pomoc do Śródmieścia, albo na Stare Miasto, mamy się przebić przez tory kolejowe i tam się dostać.
Nie! Skąd?!
Później przyleciały samoloty, dwa razy. Amerykanie i Anglicy zrzucali amunicję, ale tak niefortunnie, że to na Powązki gdzieś leciało i Niemcy to zbierali. Do nas prawie nic nie dotarło. Natomiast Rosjanie, czy raczej może trzeba by było powiedzieć żołnierze armii Berlinga, którzy latali kukuruźnikami, oni właśnie rzucali nam broń. Tak nieraz niefortunnie [zrzucali], że [spadała] na ogródki działkowe, które były od rogu [ulicy] generała Zajączka naprzeciwko Dworca Gdańskiego. Widziałem, że jest jakiś wór, bo najczęściej to bez spadochronu, tylko tak się rzucało! Musieliśmy wtedy wybierać amunicję, bo była pognieciona.
Kiedyś też tak samo zrzucili i nikt nie chciał pójść, bo to było pod ostrzałem. Myśmy razem z kolegą poszli, przywiązaliśmy sznur i powoli [zbieraliśmy] mimo, że było tam dużo różnej blachy i głośno się to zachowywało, ale myśmy już kawałek ciągnęli za sobą ten wór i tam znaleźliśmy amunicję. Ja znalazłem pepeszę i kolega też. Trzeba było to oddać do dowództwa, ale ja mówię: „O nie! Ja nie mam żadnej broni. Jestem na pierwszym posterunku naprzeciwko Niemców i co, będę granatami się bronił tylko? Nie! Zabieram to! Ty też bierz jedno, ja biorę drugie!” I co? Pod sąd polowy, że nie oddaliśmy. Ściągnęli nas i zaczęli straszyć, że nas rozstrzelają. Ale mówię: „No to w takim razie trzeba było iść! Leżało to chyba ze dwa czy trzy dni i nie było chętnych żeby poszli? To wyście nie chcieli zginąć, ale myśmy mogli zginąć i byłoby wszystko w porządku. Tak?” Mówię: „To nie w porządku, żeście nam to zabrali, bo my na pierwszej linii nie mamy w ogóle broni!” Zgodził się ten dowódca, że możemy zabrać. Miałem już wtedy pepeszę. Mało [tego] – nie przyznałem się, ale normalnie jest kaliber siedem, a tam była piątka – taka malutka broń, która mi się przydała jak szliśmy do niewoli. Kazali nam się stawić na Placu Wilsona już po Powstaniu Warszawskim i kazali oddać broń, ale tego pistoletu nie oddałem. Wzięli nas i zaczęli prowadzić po wykopach – po takich rowach obronnych nad Wisłą. Tam mieli nas rozstrzelać.
No tak! Tylko miałem granaty.
Najczęściej czołgiem podjeżdżał i strzelał, to rzuciłem granat zapalający. Zapaliło się na zewnątrz i nic się nie działo, a oni strzelali jakąś amunicja gazową. Poza tym rzucali bomby. Tak niefortunnie rzucił, że ta poleciała dalej, ale jak to wybuchło, to taki pył nawbijał mi się [w twarz]. Byłem na górze na stanowisku obserwacyjnym. Zleciałem na dół do piwnicy gdzie była nasza jednostka. To mówią: „Zośka – czy to ty, czy duch twój?” Byłem pokrwawiony… Poza tym szliśmy na pomoc Śródmieściu czy do Starego Miasta, ale tylko granaty mieliśmy – nic więcej, a oni uzbrojeni byli w pistolety maszynowe. Mogli strzelać tak jak chcieli.
Nie wiem. To był rozkaz któregoś z generałów - nie pamiętam już jego nazwiska. Część jednostek, która była naprzeciwko Dworca Gdańskiego, gdzie pociąg przyjeżdżał i prawie codziennie strzelał na pierwszą linię domków i willi. Myśmy podeszli, a oni pod tym murem kolejowym stali i widzieliśmy Niemców. Jak tylko się któryś ruszył, to go zaraz załatwiali. Myśmy też szli. Ja już też mówię, że chyba nie do rady. Był taki porucznik i mówi: „Słuchajcie! Rozkaz jest rozkazem, że mamy się tam przebijać. Ale jeżeli to jest niemożliwe, widzicie, że ten padł, ten padł, ten padł, tu kapitan, ten który nas prowadził, leży. Absolutnie! Jak ktoś chce żyć, to niech wraca z powrotem na Żoliborz, a kto nie chce, to niech idzie na Niemców którzy tam stoją.” I tak żeśmy między tymi ogródkami działkowymi szli, do mnie strzelał jak do kaczki, tylko się pył podnosił, ale jakoś nie trafił.
Nie był wykonalny, bo tam było tylu Niemców, a nie mieliśmy ich czym właściwie wykończyć.
Nie! Myśmy nie brali żadnych Niemców do niewoli, nikogo… a oni też nie chcieli nam się poddać. Później zaczęli goliaty puszczać do nas, to znaczy takie czołgi, które naładowane były amunicją, materiałem wybuchowym. Podjeżdżał z wiaduktu pod nasz domek i warczał, aż za chwilę wybuchł i wszystko leciało.
Rzucało się granaty zapalające z benzyną i zapalał się. Był przeznaczony to tego, żeby wybuchnął. Później samoloty przelatywały i rzucały bomby. Czasami trafił, czasami przerzucił dalej – nie był tak prosto.
Nie! Żoliborz nie był tak bardzo mocno atakowany. Przyjeżdżał pociąg pancerny prawie codziennie i strzelał. Poza tym czołgi – przyjechał z wiaduktu i strzelał. Tam nie dorzucisz tego granatu. Trzeba by było do niego lecieć, a on by już cię załatwił z miejsca.
Oni wozili amunicję, pomagali Niemcom przewozić różne rzeczy. Myśmy koło nich przechodzili, oni nam nic nie zrobili, tylko pokazali – tędy, tedy, tędy i wszystko. Bardzo przyjaźnie się do nas odnieśli, to nie byli jacyś zapaleńcy, esesmani...
Nie było… paru Amerykanów tylko, których zastrzelili i to wszystko. Ruskich kilku powiedzmy sobie, ale ich tylko widziałem. Tam byli inni, którzy tym się zajmowali.
Nie spadochroniarzach! On jak został zestrzelony to spadał i później ewentualne dostawał się do jakieś jednostki.
Część uciekła – nie było [ich] na pierwszej linii. Poza tym też namawiali ich nasi dowódcy, że jak mogą to niech przeniosą się w głąb Żoliborza, albo na Mokotów – obojętnie. Nie było właściwie tej walki, bo chodziliśmy na Mokotów, żeby sobie poszukać jakiegoś jedzenia. Tak samo na ogródki działkowe, też się chodziło, bo myśmy nie dostawali później jedzenia. Pierwszy raz koninę jadłem wtedy, bo dorożkarz miał konia, którego zabili i kucharz go ugotował. Człowiek się cieszył, że to dobre, wspaniałe, rosoły czy zupy.
Raczej część tak, ale część miała już też dosyć tego wszystkiego. Widać było nękające [działanie] pociągu pancernego… bo on przejeżdżał, było kilkanaście wagonów i każdy miał działko i strzelał. To też przecież było nękanie. Część [podchodziła] oczywiście z entuzjazmem, bo walczyli o to, żeby była Polska, ale część to miała tego właściwie dosyć.
Wodę tam dostawaliśmy – gdzieś jeździli i ją nabierali. Natomiast, jeśli chodzi o wyżywienie, to się później skończyło i myśmy nie mieli wyżywienia, tylko jak mówiłem– konia, to chodziło się na ogródki po jakąś marchewkę, jakieś owoce. To było takie jedzenie.
Nie miałem nikogo. Miałem ciotkę, ale nie wiedziałem gdzie mieszka. Mojej matki siostra mieszkała w Warszawie.
Miałem kolegę, który razem zemną uciekał, Jakimowicz Bogdan, którego wuj był adwokatem w Żyrardowie. Myśmy razem właściwie cały czas się trzymali, aż do armii Andersa, gdzie on dostał przydział do szóstego pułku pancernego, a ja do czwartego.
Czekaliśmy, co będzie dalej. Przecież nie szliśmy, nie było z czym iść zresztą. Było nas za mało, za małe uzbrojenie [mieliśmy], żebyśmy szli do Niemców. Mieli tam pociąg pancerny, czołgi, artylerie, goliaty. To była armia normalnie uzbrojona.
Jak się udało trochę zdrzemnąć do się przespałem, a jak nie, to stałem na warcie. Dwie godziny miałem stać na warcie i koniec. Jak miałem przerwę to mogłem sobie odpocząć, a jak nie to były zajęcia. [Na przykład] szliśmy szukać pożywienia... Nie było cudownie.
Przecież wierzący zawsze się modlili. Właściwie do kościoła nie bardzo mogliśmy chodzić, bo trzeba było być na placówce. Jak była jakaś okazja [to chodziliśmy]. Ksiądz nie przychodził, myśmy sami musieli chodzić do kościoła.
Tylko mogliśmy słuchać radia! Jak się udało przenieść radio, które nadawało w Powstaniu Warszawskim [to słuchaliśmy]. Część łapała na przykład Londyn, żeby sobie posłuchać. Jak nie, to trzeba było słuchać to co Niemcy plotą – kto znał niemiecki oczywiście.
Trzydziestego! Konkretnie trzydziestego września kazali nam pójść na Plac Wilsona i zdać broń. Rozbroili nas wtedy i w szeregu czwórkami nad Wisłę nas pogonili. Chcieliśmy się przedostać do armii Berlinga przez Wisłę, ale tam była wmasowana ilość wojska, że nie było mowy o tym, żeby się przedostać. Zresztą w pierwszych dniach Powstania, część z armii Berlinga przeszła na Żoliborz i część na Mokotów. Tam właśnie ci z armii Berlinga byli nieźle uzbrojeni. Ja tam nawet miałem takiego [kolegę] Abramowicza, który był później ze mną we Wrocławiu, to on właśnie z armii Berlinga przyszedł do nas, do jednostki z Armii Krajowej. Później już wszystko urwało się. Stalin zabronił jakiegokolwiek ruchu. Berling nie miał prawa nic zrobić, bo tak to przerzucił jakieś jednostki, część zginęła, ale reszta przyszła i trochę pomagała.5 stycznia 1945 roku jak ruszyła ofensywa, wtedy dopiero ruszyły się jednostki, a tak to wszystko stało na Pradze. Wisła nie była przekraczalna.
Zabrali mnie do Pruszkowa i przydzielili do obozu jenieckiego, koło Magdeburga - to jest obóz jeniecki Weggeleben, stalag VIIA... Później przed ofensywą byłem bardzo zazdrosny, że niektórzy mieli [lepiej]. W cukrowni żeśmy pracowali, woziłem buraki i przywoziłem tam, oni to brali i do cukrowni rozładowywali, ale część pracowała w cukrowni, jakieś wytłoki, jakiś żółty cukier… Mówię, o! Te mają szczęście. Ale później się okazało, że przed ofensywą, w pierwszych dniach stycznia, albo koniec grudnia 1944 roku, załadowali nas do pociągu, były chyba trzy wagony po czterdziestu, a reszta została i dalej pracowała w cukrowni. Na drogę dostaliśmy jedną kromkę chleba, jeden płatek salcesonu i jedną cebulę. Cebuli nigdy nie jadłem – nigdy! Wtedy mówię, że oddam chyba, ale nie – może się jeszcze przydać. Tak jechaliśmy przez siedem dni do Moosburga, do Monachium. Właśnie w Moosburgu był stalag XIA chyba... Tam nas przywieźli i tam byli nasi jeńcy z 1939 roku, którzy też siedzieli w tym obozie. Oni nam troszeczkę pomogli ze swoich racji żywnościowych, bo przecież przez te siedem dni nic nie dali nam [do jedzenia]. Dali nam tylko wodę i raz herbatę – niesłodzoną oczywiście! I to było wszystko, co nam mogli dać, bo były bombardowania już wtedy. Bardzo mocno bombardowali, tak że musieliśmy czekać… Siedem dni jechać do Monachium spod Magdeburga, to jest niedaleko Berlina... Jak to można tyle dni jechać? No, ale taka była wtedy sytuacja…Właśnie tam później zostałem. Część naszych żołnierzy, (żeby dostać tam pracę to [jak] los na loterii wygrać) i tych z 1939 roku i tych z Powstania Warszawskiego, co to nas tam przywieźli – wyprowadzili za obóz i tam w namiotach – oczywiście druty pozostawili kolczaste, żeby nie mogli nigdzie uciekać, ale mogli by uciekać tylko dokąd? Tam właśnie przyszli jeńcy z Żagania, nasi oficerowie– między innymi kapitan Aleksandrowicz z RAF-u, który został zestrzelony jako pilot, i on też trafił do tego [obozu]. Ponieważ w tym czasie miałem na nodze ranę, [która] mi się odnowiła, [więc] zostałem w tym obozie, a inni zabrali do tego [namiotu]… Raptem przyszedł podoficer [niem.] czy chcę pracować? Ja mówię: „Tak! Chcę!” Chodź! Nie mówiłem mu nic o tej nodze, bo tak by mnie Może nie wziął. Wziął mnie na plac opałowy, bo jak oni przychodzili to dostawali paczki, tam była i kaszę i inne rzeczy... Nasi żołnierze z 1939 roku tak samo, bo oni byli zarejestrowani w Czerwonym Krzyżu, ale myśmy nic nie dostawali. [...] [Poszliśmy tam gdzie miałem pracować i jakiś] krzyknął: „Jest tam Polak jakiś?!” A ja mówię: „Ja jestem Polak!” „A skąd jesteś?” A ja mówię: ”Z Wileńszczyzny!” „Ooo – to ja z Wilna!” No i zaprzyjaźniliśmy się. Jak Niemiec przeszedł między drutami dalej sprawdzać czy wszystko jest w porządku – to on wtedy mi rzucił kawałek jakiegoś chleba, czy coś innego. A później, to ja mówię, że trzeba zacząć żyć? To uciąłem kawałek koca, drutem go przeszyłem i zrobiłem dwie torby. Jedna torba służyła do węgla, a druga służyła powiedzmy do drewna czy do czegoś innego, a oni z puszek robili takie wiatraczki i na tym właśnie stawiali menażkę i gotowali sobie... Ale trzeba było mieć opał. Jak przychodziłem na obiad na popołudnie, to brałem ze sobą płaszcz, [ukrywałem te torby], oni jakoś nie sprawdzali i wtedy przechodziłem na drugą stronę jak do obozu się już wchodziło, tam gdzie mieszkałem i tam to sprzedawałem. Później dostawałem dziesięć papierosów, czy osiem czy siedem za worek takiego [węgla czy drewna]. A tam było tak, że za pół bochenka chleba trzeba było dać dziesięć czy piętnaście papierosów. No i już! Można było żyć? Można było żyć jakoś.
No tak. 26 kwietnia weszli do nas do obozu Amerykanie, jeszcze nie było końca wojny, ale do nas wkroczyli już. Przyjechali z armii Andersa, bo pod Bolonią była bitwa, Zginęło tam ponad tysiąc Polaków i oni wtedy przyjechali na uzupełnienie tych jednostek, że jakby ktoś chciał... ale tych starych nie brali, tylko tych młodych chłopaków. Proszę bardzo – kto ma ochotę niech jedzie do Włoch do armii Andersa do jednostek, bo tam trzeba uzupełnienia. No i ja się zgłosiłem z kolegą. Tylko z tym, że mi dali przydział do czwartego Pułku Pancernego Warszawskiego, a jemu do szóstego Pułku Dzieci Lwowskich. I tak doczekaliśmy końca wojny. Wsiedliśmy później do samochodów, które przyjechały z Włoch i przez Austrię pojechaliśmy tam. Dostałem przydział do tego pułku, musiałem zaraz przejść oczywiście wszystkie szkolenia– radiooperatorów, strzelców czołgowych, później kierowców czołgowych, samochodowych, motocyklowych... do licha tego wszystkiego było – bardzo dużo. Wszystko to skończyłem. No i co dalej? Wracać do kraju nie będę, bo słyszałem właśnie, co robią z Akowcami, co robią z Armią Krajową i tak dalej, że wszystko jedzie na białe niedźwiedzie. Wtedy właśnie będąc już w armii, jeszcze w piątej Kresowej Dywizji Piechoty, powstało gimnazjum. Ale tylko przyjmowali [tego], kto już miał pierwszą klasę. Pojechałem do Modeny [...] i tam właśnie zdałem egzamin do drugiej klasy. Oczywiście dostałem się tam i byłem w gimnazjum aż do 1948 roku, bo później nas przenieśli do Anglii, bo korpus rozwiązali i tam już nie było jednostki. Wyjechaliśmy do Anglii i w Anglii chodziłem w dalszym ciągu do gimnazjum. Dopiero w 1948 roku na Wszystkich Świętych zdecydowałem się wrócić do Polski. I wróciłem…
W Górze Śląskiej, bo tam rodzice już mieszkali. Tam właśnie poszedłem i zrobiłem maturę, bo [wcześniej] zrobiłem tylko małą maturę w Anglii. Zrobiłem maturę w ciągu jednego roku. Wtedy były przyspieszone te egzaminy z tego względu, że to byli ci żołnierze, którzy brali udział w wojnie… Tak, że w ciągu roku zrobiliśmy dwie klasy. Spotkałem się z kolegą, który był też tam w liceum i mówię: „Pożycz mi swoje zeszyty, ja sobie trochę pospisuję...”, bo przyjechałem na Wszystkich Świętych, a szkoła rozpoczęła się pierwszego września, a tutaj już listopad... Okazuje się, że jego brat ma aptekę w Górze Śląskiej. Ja mówię: „Idę na chemię.” A on do mnie mówi tak: „Ty na chemię? Z chemii, to ty żyć nie będziesz! Ale z farmacji, to będziesz żył. Tam są pieniądze, a tam w chemii to ty będziesz tylko jakieś proszki robił... To nic ci bracie nie da. A tu będziesz pracował i będziesz miał [pieniądz] do tego.” I tak żeśmy poszli z kolegą razem na farmację, skończyliśmy farmację. Jak tylko wróciłem [ze studiów], wezwali mnie do Okręgu Wojskowego we Wrocławiu... Nas na farmacji było bardzo niedużo –skończyło tylko dziesięciu na sto trzydzieści osób, bo część odpadła. Oni potrzebowali żołnierzy do wojska. Zawołali mnie oczywiście na rozmowę do okręgu i taki pułkownik mówi: „No a wy dostaniecie przydział tam do Gołdapi” Ja mówię: „No jak do Gołdapi? Ja przecież nie nadaję się. Przecież ja mam taką przeszłość podłą. Byłem w armii powstańczej w Warszawie. W armii Andersa byłem. Przecież z taką przeszłością to jak można w ludowym wojsku służyć?!” „Byliście tam dobrzy?” Ja mówię: „No byłem” „No to i u nas będziecie dobrzy!” Ale ja mówię: „Gdzie do Gołdapi, ja mam tutaj mieszkanie, z rodzicami mieszkam...” „We Wrocławiu?” „Tak!” „To będziecie we Wrocławiu.” I wcielili mnie do czwartego okręgowego szpitala wojskowego i jeszcze trzy lata tam byłem.
Nie! Jak byłem w wojsku to od razu stopień oficerski dostałem, bo po skończeniu [rekrutacji] pojechaliśmy do Krakowa, w Krakowie było szkolenie i dostałem stopień podporucznika. Później oczywiście stopień majora. Teraz ostatnio dostałem stopień podpułkownika.
Najlepsze… jak to można powiedzieć… to chyba, jak szliśmy na Stare Miasto i Śródmieście, że dostaniemy się tam, że przejdziemy tam, że będziemy mogli tam pomóc, że tam prowadzi się walki, to wiedzieliśmy o tym... Tam się ciągle stykają Polacy z Niemcami, tam się wszystko dzieje. A tutaj u nas był spokój właściwie. No bo co? Przyjechał, poostrzeliwał nas i już – nie chcieli nawet się tutaj do nas zabierać. To byłoby szybko. Przecież to była przede wszystkim dzielnica willowa, to pięć razy [by] strzelił i dom zajęty.
Z Powstania?... Może ta głodówka trochę, że głodni byliśmy. Człowiek później szedł na ten ogródek i mówi: „Cholera, jak mnie trafi i odechce mi się wtedy już i pomidorów i odechce mi się w ogóle marchewki, czy pietruszki...” No bo co tam... fasolka jeszcze była i kapusta. Tylko głodowe sytuacje były niezbyt ciekawe. Ale tak poza tym... Walczył człowiek – cieszył się, że może będzie Polska wolna, niepodległa. Ale to wszystko się odbyło inaczej...