Irena Filipowicz, urodzona w Warszawie 6 listopada 1925 roku. [Służyłam] w oddziale batalion Sokół w Śródmieściu. Byłam łączniczką w pierwszej kompani szturmowej. Pseudonim „Oleńka”.
Mieszkaliśmy w Warszawie na ulicy Kruczej. Mój ojciec miał małe przedsiębiorstwo samochodowe do spółki z kolegą. Mama miała sklep na ulicy Czerniakowskiej. Miałam brata młodszego od siebie o dwa lata. Do 1939 roku chodziłam do szkoły podstawowej, którą ukończyłam w tym roku.
Do 1939 roku nie. Dopiero od 1942 roku należałam do Szarych Szeregów.
Tak, ojciec był w Legionach przy Piłsudskim. Rodzina była wybitnie patriotyczna. Tak nas wtedy wychowywali, że wszyscy byliśmy wielkimi patriotami. W 1942 roku zostałam harcerką w Szarych Szeregach.
Między Wawrem, a Rembertowem, w Zielonej mieliśmy domek letniskowy. 31 [sierpnia] przyjechaliśmy do Warszawy, bo miała się zacząć szkoła. Tymczasem ojca zmobilizowali i ojciec idąc na wojnę powiedział do mojej mamy: „Wracajcie do Zielonej, tam przetrzymacie może, bo w Warszawie mogą być nasilenia wojskowe i Niemcy będą oblegać”. Pojechaliśmy, a ojciec poszedł na wojnę. Przez cały wrzesień do połowy października byliśmy w Zielonej.
Ojciec przeszedł z całym wojskiem do Rumunii przez Syrię i Palestynę. Już jako Brygada Karpacka walczył pod Tobrukiem pod Monte Cassino i był w Foxley w Anglii. Stamtąd nie chciał wrócić do takiej Polski, bo ojciec był z Kresów tak, że wiedział co to są Sowieci, bo całą rodzinę wymordowali w Mińsku, w rewolucję.
Tak, całą rodzinę po rewolucji wymordowali, tak że był w Foxley w Anglii i stamtąd pojechał do Wenezueli, W 1950 roku na skutek naszych nalegań wrócił do kraju. Żył z nami tylko do 1954 roku i umarł na zawał.
Jan Filipowicz.
Ciężka historia… Mama musiała pracować. Początkowo jeździła za szmuglem jak to się kiedyś nazywało, a później miała na Brackiej kiosk z owocami. Dzięki temu jakoś przeżyliśmy. My się uczyliśmy. Ja i brat byliśmy w Szarych Szeregach.
Do 1942 roku [uczyłam się] w dokształcającej szkole zawodowej na Bagateli, a później na kompletach. Harcerstwo w Szarych Szeregach usilnie stawiało na to, że trzeba się uczyć. W 1944 roku zrobiłam maturę.
To była matura częściowo pisemna, częściowo w ogrodzie botanicznym na chodzący... i na siedzący - w ten sposób. Nauczyciele i nauczycielki, którzy byli na przykład na Tamce u sióstr Szarytek, gdzie odbywały się zajęcia szkolne. To było w czerwcu a w lipcu harcerstwo zorganizowało niby obóz, niby kolonie na zasadzie obozu nieoficjalnego. Wróciłam 31 lipca do Warszawy i już wtedy nie nawiązałam kontaktu z Szarymi Szeregami, z moim zastępem.
W 1942 roku.
Zorganizował to taki niby nauczyciel mojego brata …Mieszkałam na Kruczej od frontu była szkoła podstawowa i kierownik organizował zastępy dla młodzieży. Przyszła do mnie nieoficjalnie harcerka, czy mogłabym zorganizować jakiś zastęp. Powiedziałam, że oczywiście decyduję się na to. Moją drużynową była Wanda Szatyńska, a moją zastępową była Zosia Ratyńska. I tak się zaczęło…
Kolportaż gazetek, poza tym…
„Biuletyn Informacyjny”... Ja miałam do przydziału całe aleje Jerozolimskie to znaczy od Kruczej do Żelaznej i tam były punkty, [gdzie] przekazywałam to wszystko. Poza tym wiem, że była taka jedna akcja, gdzie trzeba było przenieść broń w plecakach z Madalińskiego na Królewską, to było w 1943 roku, prawdopodobnie do getta warszawskiego przenosiło się tą broń, nasz zastęp tym się akurat zajmował.Co poza tym?... Poza tym szkolenie sanitarne i łącznościowe, miałyśmy praktykę w Szpitalu Ujazdowskim.
Chyba siedem... Zosia Hawke, Halina Hawke, Halina Bielska, Ula… już nie pamiętam jakie nazwisko... Nas było siedem. To był zastęp „Sokoły”, drużyna „Gniazdo”. Były „Sokoły”, „Orły” i „Skowronki” - trzy zastępy.
U mnie była Zosia Ratyńska, a drużynową była Wanda Szatyńska.
Tak, i tak było, aż do Powstania z tym, że ja miałam przydział na Mokotów, ale niestety już się tam nie dostałam. Zaczął organizować się oddział „Sokół” i tam z koleżanką się zaangażowałyśmy.
Wielki entuzjazm! Szaleństwo! Budowanie barykad! Ludność nie wiedziała, co zrobić ze sobą. Nie wiedziała czy to będzie koniec, czy to będzie długo trwało? Jak się okazało, bardzo długo to trwało trwało.
Oddział organizował się na Brackiej, a ja mieszkałam na Kruczej.
Tak, byłam u siebie w domu, a jak się zaczęło Powstanie byłam na kwaterze. Moją komendantką była znana aktorka Helena Grossówna. Tam były nasze kwatery i wartownia, a dowódcą naszego oddziału był Władysław Olszowski, jego zastępcą był rotmistrz Eugeniusz Morozowicz.
Przynosiłyśmy meldunki, biegałyśmy na Kruczą po broń. Poza tym budowanie barykad, przynoszenie meldunków w czasie działań, bo nasz oddział szturmował gimnazjum Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży, bo nasz oddział obsadzał Plac Trzech Krzyży, kawałek Książęcej, Bracką, Aleje Jerozolimskie od Nowego Światu, (na rogu było BGK) aż po Kruczą. Ta barykada [była] między jedna stroną Alej [Jerozolimskich] a drugą, bo drugą stronę Alej trzymał batalion Kiliński, mojego brata. Później dostałam rozkaz w nocy z 13 na 14 [września], że zerwała się łączność między chłopcami z naszego oddziału na Brackiej, oni mieli swój punkt pod jedynką, na strychu i rotmistrz Morozowicz powiedział: „Oleńko, musisz iść nawiązać kontakt”, bo Niemcy przerwali ten nasz kontakt.
Była godzina pierwsza w nocy. Dostałam hasło - odzew i pobiegłam, przewróciłam się w bramie, bo leżał jakiś trup. Weszłam na podwórko i zawołałam do chłopców. Oni mi [powiedzieli]: „Idź, kieruj się do pierwszej klatki”. Weszłam i w tym momencie rozległ się huk i upadłam, straciłam przytomność… Tam była moja sympatia - Tolek Wąsowicz, który mnie przyniósł do naszego oddziału, ale ja już tego nie pamiętam. Wiem, że ocknęłam się jak leżałam na noszach. Był przy mnie ten dowódca, który wydał ten rozkaz - rotmistrz Janek. Mówię - muszę się zameldować! Usiłowałam wstać z tych noszy. On mówi - „Nic się nie denerwuj, niesiemy cię na punkt opatrunkowy”, ale ja znowu straciłam przytomność i ocknęłam się na stole operacyjnym w jakimś pomieszczeniu. Widziałam, że znowu jest przy mnie rotmistrz Morozowicz i ocknęłam się na dźwięk słowa - amputacja!Okazało się, że mam strzaskaną rękę, więc złapałam rotmistrza za rękę i mówię: „Proszę nie pozwolić mi amputować tej reki” on mówi: „Nie martw się Oleńko, nie pozwolę” i znowu straciłam przytomność. Wiem, że zanieśli mnie w jakiś punkt gdzie miałam kroplówkę i znowu nie pamiętam…
Na drugi dzień przyszli chłopcy z mojego oddziału i zanieśli mnie na noszach do szpitala na Mokotowskiej pod [numerem] 55. Tam byłam na sali, gdzie za parawanem leżał ranny Niemiec i miał tężca. Cały czas traciłam przytomność… pewnego dnia [zobaczyłam], że mam tylko gips na ręku i jestem zabandażowana i postanowiłam uciec do oddziału, bo przecież ja nadal muszę walczyć! Spuściłam nogi i straciłam przytomność. Jak się okazało miałam olbrzymią ranę pod kolanem… miałam dziewięć ran i zerwane nerwy, tak że noga mi opadała w drugą stronę. Mój lekarz kazał mi założyć gips na całą nogę. Miałam dziewięć ran - pośladki, klatka piersiowa przestrzelona, roztrzaskana ręka, obie nogi. Byłam cała zabandażowana. I tak [wyglądała] moja działalność w Powstaniu.
Na początku może było nie najgorzej, później był nawał rannych…
Początkowo leżałam na łóżku, później okazało się, że szpitale zbombardowali, tak że przenieśli nas wszystkich do piwnic. W tej piwnicy ciemno, zaduch, okna zamknięte, związku z tym zachorowałam na zapalenie płuc i musieli mnie znowu przenieść na parter … Oprócz tego zachorowałam na czerwonkę. Te wszystkie bandaże, którymi byłam obandażowana to straszna historia... bo wszystko było tak jak to w czasach powstańczych. Lekarstw nie było… Początkowo dostawałam środki znieczulające -dolantinę pamiętam, ale później zało tego wszystkiego. Tak, że we wrześniu pod koniec Powstania leżałam z koleżanką na jednym łóżku, na pryczy pozbijanej..
Początkowo w ogóle nie jadłam, tak że po dwóch tygodniach postanowili robić mi tak zwane wlewki. Później moja mama zatrudniła się w szpitalu jako sanitariuszka. Trochę gotowała jak wracała na noc do naszego mieszkania na Kruczą, to coś przynosiła, ale był głód niesamowity. Poza tym wszy... z tej ropy muchy siadały i robaki wychodziły z tych ran. Podobno to było dobrze, ale to było coś obrzydliwego. Później kapitulacja…
Później nie było wody, więc warunki sanitarne straszne… nawet nie pamiętam, żeby tam ktoś moczył szmatę i nas wycierał. Głód… i niestety smród… jak to w warunkach wojennych.
Tak. Leżałam na sali, gdzie późnej było chyba trzydzieści osób. Na początku było mało, ja byłam przecież wcześnie ranna z 13 na 14 [sierpnia]. Później [zrobiło się] zagęszczenie, na podłodze leżeli wszyscy, sala była koedukacyjna, nie było [podziału] na chłopcy i dziewczyny.
Tak. Ja w niedzielę byłam ranna, a w sobotę byłam u spowiedzi i później u komunii. Jeszcze pobiegłam do domu, wymyłam się i zmieniłam bieliznę. Jak wróciłam do oddziału to mówię: „Już jestem czysta na ciele i na duszy, mogę umierać” i faktycznie byłam wtedy ranna, tak ciężko…
Później [tak], początkowo mama była w piwnicy, a jak byłam ranna to zatrudniła się [w szpitalu]. Później razem ze mną wywieźli nas do obozu.
Mój brat przyszedł do mnie, przez Aleje [Jerozolimskie] się przekradł jak już byłam ranna. Tak, że go widziałam. Tylko jedyny raz, bo przecież też nie mógł… ale spotkałam się z nim. Brat był bardzo dzielny, oni szturmowali…
Stefan Filipowicz, miał pseudonim „Allach”.
Początkowo walczył na Królewskiej - jego pierwsza akcja, a później szturmowali na Palcu Napoleona główną Pastę. Tak jak trzeba było… tak jak dostawał rozkazy… był bardzo dzielny… dostał Krzyż Walecznych.
Bardzo entuzjastycznie, pamiętam tylko entuzjazm. Przynosili, w miarę swoich możliwości, jedzenie, wino… jakieś zapasy… tak, że bardzo wielki entuzjazm!
Ale zaczęła się też u nas [tragedia]… ósmego [sierpnia] zginął nasz wielki bohater Antek Godlewski, pseudonim „Rozpylacz”.
Piękny chłopak… Jego matka też była zaangażowana w kuchni… był chyba synem wiceprezydenta Łodzi, zginał ósmego [sierpnia] w Alejach Jerozolimskich.
Moje koleżanki, tak… Pamiętam Alę Szczypiorską, z którą chodziłam do podstawówki. Kto tam jeszcze? Marysia…, a później była ze mną w obozie Nina i kapitan „Litwo” z mojego oddziału. To był szpital dla jeńców wojennych międzynarodowych - Mühlberg Stalag IVB Zeithain
Wspaniale! Entuzjazm całkowity… Wszyscy serdeczni, każdy każdemu pomagał. Ja pamiętam tylko entuzjazm.
Tak. Później tą gehennę przeżyłam w szpitalu, ciężko ranna… cała noga w gipsie, cała ręka, obandażowane pośladki, odłamków w tym strzaskanym ręku miałam chyba dwadzieścia. Przestrzelona klatka piersiowa, strasznie ranna byłam…
Tak, leżałam na sali z Niemcem, on leżał za parawanem. Później umarł, ale taka sama opieka była. Jak się pytałam - kto to tam leży? Mówili - ranny Niemiec.
Nie wiem, bo on umarł, a szpital był cały czas bombardowany i mnie przenieśli później do piwnicy.
Oczywiście! To przecież znany szpital na Mokotowskiej pod [numerem] 55. To olbrzymi szpital w naszej dzielnicy.
Bardzo wszyscy płakaliśmy…
Tak. Leżał tam też docent Świderek, [...] był ciężko ranny, jego żona była sanitariuszką i córka Ania też była sanitariuszką. Razem nas wywieźli do obozu w Zeithain.
Przylecieli, że niestety musimy się poddać. Pamiętam tylko, że Ania Świderkówna strasznie płakała. Miała sympatię takiego podchorążego i on powiedział, że nie wie czy nie popełni [samobójstwa]… Tak jakoś wiem, że chciał coś ze sobą zrobić. Ona mówi: „Boże, co ja zrobię?! Przecież to jest niemożliwe!”. Wiem, że to była jej sympatia, że strasznie płakała… Wszyscy płakaliśmy bardzo… Dla nas po tych chwilach wolności właściwie, to był ciężki los… ciężki dopust Boży - ta kapitulacja!
Nie. Ja nie poczułam. Tym bardziej, że później nas... Przecież Niemcy, to nie wiadomo, co z nami zrobią? Pełno Niemców było w szpitalu. Fakt, że nam pomagali, bo przecież mnie wywieźli na noszach do obozu … Pamiętam tylko tę podróż…
To było chyba piątego października, to było później, bo oddziały wyszły wcześniej, a nas wywieźli później.
Pamiętam, że byłam na noszach, były wagony takie bydlęce, ale były takie podwójne prycze. Na środku był otwór, żeby siusiu zrobić... Wiem, że przywieźli nas przez Łódź, ten nasz szpital miał być rozstawiony w Łodzi. Tymczasem ludność w Łodzi jak się dowiedziała, że powstańcy warszawscy jadą, zatrzymali się na stacji, bo to był przecież olbrzymi pociąg... To było miasto niemieckie a entuzjazm, płacz, krzyki [były ogromne]. Wszyscy wybiegli do naszego pociągu! Tłumy niesamowite! Niemcy się przestraszyli i jak zaczęli wynosić nas z tych wagonów, z powrotem kazali załadować i wywieźli nas dalej do Saksonii. Odjeżdżając śpiewaliśmy: „Jeszcze Polska nie zginęła!” A tu płacz! Tłumy nieprzebrane! To też było niesamowite, wzruszające… oni nie mogli sobie pozwolić na śpiewanie „Jeszcze Polska nie zginęła”! A my, tak!
Siedem dni, długo…
Chyba trzeciego dnia dali nam kawałek chleba, my trochę mieliśmy, bo ci w Łodzi nam trochę rzucili. Dopóki nas mogli obsłużyć to nam dawali jakieś paczki. Później jak przyjechaliśmy to był obóz międzynarodowy, bardzo dużo było Włochów, Francuzów, Jugosłowian… oczywiście [byli też] Rosjanie… z tym, że Rosjanie nie należeli do konwencji [genewskiej], tak że ja nie wiem czy oni mieli [coś do jedzenia]… Wiem, że u nas były zbiórki [jedzenia] dla nich. Aczkolwiek myśmy pierwszą paczkę z Czerwonego Krzyża dostali w Wigilię dopiero. Głód był niesamowity, dostawaliśmy po kawałku chleba, zupy z brukwi. Jak to w obozie…
Szpital dla jeńców wojennych, Lazarett Kriegsgefangenen.
Myśmy mieli własnych lekarzy, Włosi też mieli swoich lekarzy. W szpitalu ruskim też chyba mieli swoich lekarzy. Wiem, że były zbiórki żywności dla Rosjan, chociaż myśmy sami nie mieli.
Nas wyzwolili Rosjanie...
W tym samym obozie. Z tym, że Niemcy uciekli, a dowództwo przejęła polska jednostka. Nasz pułkownik Sztrel zarządzał wtedy całym szpitalem międzynarodowym, wszystkimi barakami. Te działania wojenne były przez jakiś tydzień. Nam kobietom nie wolno było wychodzić z baraków. Jak się dowiedzieli, że tutaj są kobiety… bo nas było z Powstania Warszawskiego około tysiąc osób, około trzystu kobiet rannych i personelu, a reszta to mężczyźni… lekarze… [...] Pierwszy raz wstałam z pryczy w Wigilię. A tak to cały czas byłam ranna leżąca, chora…
Wyzwolenie… Najpierw było bombardowanie. Myśmy byli miedzy Lipskiem a Dreznem. Bombardowanie [...] Drezna było niesamowite! Bombardowanie Lipska u nas było słychać, jakby to było dwa, trzy kilometry od nas. Ale myśmy uważali, że należy im się taka kara, za to co nam zrobili. Przeżywają teraz to samo, co myśmy przeżywali. Później zajęli nas Rosjanie, to był wtedy szpital majora Leonkiewa.
Na początku kwietnia… Oni nas zajęli i major Leonkiew był naszym takim głównodowodzącym. Oni wtedy faktycznie bili niemieckie krowy, więc jedzenia nie owało.
15 sierpnia przyjechał po Polaków pociąg sanitarny i jechaliśmy wtedy kilka dni - pięć czy sześć. Przywieźli nas do Torunia i tam byłam jeszcze w szpitalu pomorskim. Wypisana zostałam w marcu 1946 roku.
Byłam w Warszawie, ale mieszkanie [było] zrujnowane… Poza tym musiałam zdawać jeszcze raz maturę w Toruniu, bo przecież nie miałam żadnych papierów… Tak, że w Toruniu w 1947 roku zdałam maturę, przyjechałam do Wrocławia i studiowałam.