Anna Jakubowska „Paulinka”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, z jakiej rodziny pani pochodzi. Czy miała pani rodzeństwo?

Pochodzę z tak zwanej inteligencji. Mój ojciec był inżynierem agronomem, umarł przed wojną w 1933 roku. Wychowywała nas mama, która była nauczycielką w szkole średniej. Była nas trójka. Miałam starszą siostrę, która zginęła podczas Powstania i młodszego brata, który żyje.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny 1 września 1939 roku? Czy była pani wtedy w Warszawie?

Na dwa dni przed wybuchem wojny przyjechaliśmy, to znaczy mama z naszą trójką, z wakacji do Warszawy. Oczywiście wyczuwało się już taki nastrój, że wojna na pewno wybuchnie. Nam, dzieciom, dosyć się to podobało, bo gdyby wybuchła wojna, to pod znakiem zapytania było pójście do szkoły 1 września. W ogóle, kompletnie żeśmy sobie nie zdawali sprawy, czym może być dla nas wojna. My z moją siostrą, kiedy już wybuchła wojna, kiedy zaczęły się działania wojenne i bombardowanie Warszawy, starałyśmy się coś robić. Wobec tego uruchomiłyśmy nasze skarbonki, wyjęłyśmy wszystkie pieniądze, kupowałyśmy papierosy i rozdawałyśmy żołnierzom w Warszawie. I to była nasza pierwsza akcja. Ci żołnierze byli coraz smutniejsi, coraz bardziej głodni, ale nie chcieli jedzenia, tylko papierosy.
Potem nadszedł tragiczny dzień, kiedyśmy zobaczyli Niemców, którzy wkroczyli na teren Warszawy, którzy z tą swoją butą i dumą kroczyli po naszych ulicach. Z nienawiścią patrzyliśmy na nich, ale nigdy nie przypuszczałyśmy, że ta nienawiść będzie na tyle uzasadniona, bo dopiero później zaczęły się tragiczne dla nas przeżycia. Moja mama została aresztowana w 1941 roku i zostaliśmy pod opieką babci. Mieszkała u nas jeszcze dalsza rodzina, która musiała się wynieść ze swojego mieszkania. Były tam same kobiety, żadnych mężczyzn. Mąż mojej ciotki, z której dziećmi myśmy mieszkały, był na froncie, wyjechał za granicę. Byliśmy tylko pod opieką babci i cioci. Było nas pięcioro dzieci. W 1942 roku już zaczęła się konspiracja.

  • Z jakiego powodu pani mama został aresztowana?

Moja mama była aresztowana w 1941 roku. Z normalnego powodu, tak jak w czasie okupacji można było być aresztowanym. Na początku mieliśmy jeszcze kontakt z mamą, bo została zarażona tyfusem plamistym. Niemcy się potwornie bali tyfusu i w związku z tym przebywała w [zwyczajnym] szpitalu, nie więziennym. Potem została przewieziona do więziennego szpitala, skąd później już, w następnym roku, udało jej się uciec. Do końca okupacji ukrywała się na wsi pod innym nazwiskiem. Z mamą właściwie do końca wojny nie mieliśmy już żadnego kontaktu. Natomiast, kiedy widziałam się z moją mamą, właśnie w czasie jej pobytu w szpitalu, powiedziałam o tym, że wstąpiłam do konspiracji. Miałam wtedy czternaście lat. Pamiętam jej reakcję. Powiedziała mi tylko: „Córeczko, uważaj…”.

  • Proszę powiedzieć, w jaki sposób pani trafiła do konspiracji? Czy to było poprzez koleżanki ze szkoły?

Tak. Przed wojną chodziłam do szkoły prywatnej Jadwigi Kowalczykówny i Jadwigi Jawurkówny i w tym gronie znalazłyśmy się w 1939 roku.
We wrześniu 1939 roku, już po wejściu Niemców, zaczęły się normalne zajęcia szkolne. To trwało przez pewien czas, dopiero później były organizowane komplety. Ale miałyśmy bardzo zgraną paczkę koleżanek, które już od początku chciały coś robić. Byłam najmłodsza w swojej klasie. […] W tym gronie miałyśmy również koleżanki, które miały starsze siostry w starszych klasach. I w gruncie rzeczy, one nas wciągnęły w konspirację. W mojej szkole nie było harcerstwa przed wojną, ale zaczęła być organizowana działalność w ramach akcji PET. To była taka organizacja młodzieżowa. Na samym początku konspiracji nasza działalność polegała na tym, że miałyśmy uzupełniać nasze wykształcenie. To było samokształcenie, wyrabianie silnej woli, wyrabianie umiejętności wysławiania się i porozumiewania, a przede wszystkim dobre uczenie się historii Polski. Nie bardzo nam się to podobało, bo poza obowiązkami szkolnymi, dodatkowo, obowiązkowo, co pewien czas każda miała wyznaczony referat do przygotowania. A już wiedziałyśmy, że coś się dzieje, że już inni zaczynają działać w konspiracji. Na szczęście nasi szefowie z PET też się zorientowali, że trzeba tej kilkunastoletniej młodzieży dać coś więcej niż samodokształcanie się. Wtedy rozpoczęła się akcja „Wawer” i konspiracja już taka bardziej konkretna. Jeśli chodzi o mnie, to razem z moją wielką przyjaciółką Dorotą Łempicką, która później zginęła pierwszego dnia Powstania, zostałyśmy na początku przydzielone do tak zwanego wywiadu. Bardzo nam się podobało, że to się nazywa wywiad. Dwie koleżanki, bardzo nam bliskie, zostały przydzielone do akcji ulotkowej. Poza roznoszeniem, rozwożeniem ulotek, one jeszcze stemplowały, w rozmaitych miejscach przykładały ten wielki stempel PW, który same zresztą skonstruowały. To była ogromna machina, bo to było wycięte z tektury, w środku była taka wata nasączona tuszem i trzeba to było niepostrzeżenie w rozmaitych miejscach przystemplować.
Natomiast nasza akcja wywiadowcza... To było właściwie śmieszne. Głównie polegało to na tym, że miałam obserwować niemieckie samochody, które wjeżdżają i wyjeżdżają na wylotowej trasie i zapisywać ich numery. I to była moja pierwsza przygoda, powiedziałabym niebezpieczna. Chodziło o to, żeby zorientować się, jaki jest ruch. Stało się na przystanku, ale ile można było stać na tym przystanku, przepuszczać wszystkie tramwaje i stać, i stać, i stać. I w końcu zorientowałam się, że zaczął mnie ktoś obserwować. Nie mogłam przestać zapisywać [samochodów], miałam wtedy niezwykle wyostrzone poczucie obowiązku i wydawało mi się, że jeżeli nie zapiszę jednego samochodu, to koniec w ogóle, to cała konspiracja się nie uda. Więc wsiadłam do tramwaju jadącego w drugą stronę. Cały czas patrzyłam przez okno i starałam się zapamiętać te numery, żeby nie wyciągnąć tak zwanego kapownika, gdzie mogłam to zapisać. No, ale w końcu musiałam wyciągnąć. Zapisałam, zobaczyłam. Obejrzałam się i okazało się, że ten facet wsiadł za mną do tramwaju. Więc ja wyskoczyłam z tramwaju i znowu w drugą stronę. Jednym słowem, ganiał mnie tak. Byłam tym bardzo przerażona, dlatego że wyobraziłam sobie, że jeżeli on znajdzie tę kartkę z tymi numerami, no to ja nie będę miała się jak wytłumaczyć, to jest koniec. Wobec tego starałam się ją schować. Jest taki śmieszny szczegół, że jeszcze wtedy byłam na tyle młoda, że nie nosiłam stanika, gdzie byłoby najłatwiej schować tę kartkę. I musiałam to wpakować w majtki. W końcu zgubiłam go. Ale wieczorem spotkała mnie bardzo smętna rzecz. Bo ja, jednak mimo wszystko, opuściłam parę tych samochodów. Musiałam powiedzieć to chłopcu, któremu zdawałam meldunek. Opowiedziałam mu tę historię. On mówi: „A może ty mu się w ogóle tylko podobałaś”. Poczułam się strasznie, moja ambicja została urażona, że ja wiem, że mnie tutaj ganiali, a on sobie tak to lekceważy. No, więc takie były przygody. Niestety, moje dwie koleżanki, które roznosiły ulotki, zostały aresztowane, miały bardzo ciężkie śledztwo na Pawiaku. Nic nie powiedziały. Powiedziały, że im ktoś dał do sprzedania te ulotki za jakąś drobną sumę. Nic od nich nie wyciągnięto. One znały wszystkie nasze adresy, bo to były moje przedwojenne koleżanki, myśmy chodziły do siebie wzajemnie do mieszkań.

  • Czy może pani powiedzieć, jak się nazywały te koleżanki?

Jedna z nich nazywała się Ewa Urbanowicz, a druga Irena Waligórska. Obydwie zostały wywiezione do Oświęcimia. Jedna umarła na rękach drugiej, potem druga umarła na gruźlicę. Obydwie zginęły. To są jedne z pierwszych naszych ofiar. Bardzo wspominam je ciepło, a jednocześnie z takim poczuciem, że nie docenia się ich wielkiego bohaterstwa, dlatego że później było mnóstwo akcji, które były wykonywane, a ich akcja może nie była tak spektakularna, ale one poświęciły życie.
Jeśli chodzi o to, co robiłam. Przechodziłam szkolenie sanitarne. Bardzo śmieszne to było, bo miałam wtedy piętnaście lat. Potem, jak sama przeszłam szkolenie sanitarne, to byłyśmy zobowiązane również chłopcom przekazywać tę wiedzę. Wyobrażam sobie, jakie to musiało być zabawne dla tych chłopaków, którzy mieli przeważnie koło dwudziestu lat, jak przychodziłam ja, jako niby instruktorka i oni mieli mi meldować, że są gotowi do przyjęcia wykładów. Zdarzały się rozmaite rzeczy, bo oprócz tych wykładów, trzeba było jeszcze prowadzić inne akcje. Potem byłam również łączniczką. W „Zośce” była świetnie zorganizowana pomoc rannym. Ponieważ Niemcy penetrowali szpitale po rozmaitych akcjach, tych ważniejszych akcjach, wobec tego myśmy organizowały również punkty sanitarne poza Warszawą, żeby w razie czego po akcji można było przewieźć rannych. A jednocześnie przygotowywało się inną rzecz. Mianowicie chodziło o to, żeby każdy z chłopców miał medalik z wygrawerowaną literą swojej grupy krwi. Żeby w razie potrzeby transfuzji nie było problemu, że to się dopiero oznacza. Oczywiście wtedy jeszcze nie było tych podziałów na Rh minus, Rh plus. Ale to w ogóle nic nie znaczyło. Brałam udział w takiej akcji. To też było dosyć zabawne, bo poszłam ze swoją zwierzchniczką, komendantką, której miałam asystować. Byłam przekonana, że będę tylko asystować przy pobieraniu krwi, a ona mi po drodze powiedziała: „Słuchaj, to ja pobiorę krew pierwszemu chłopcu, a potem ty będziesz”. W życiu nie widziałam, jak się pobiera krew z żyły. W ogóle trzęsłam się cała ze strachu. Już żeśmy weszły do pokoju i nie było o czym mówić. Ona rzeczywiście pobrała tę krew. Jeszcze po drodze zdążyła mi powiedzieć: „Tylko pamiętaj, że oni nie mogą się zorientować, że ty to robisz po raz pierwszy w życiu”. No więc musiałam robić dobrą minę do złej gry. Ale jakoś bardzo szybko się uspokoiłam, jak zobaczyłam, że pierwszy z chłopaków, tych naszych, twardych, nieprawdopodobnie brawurowy chłop, jak zobaczył strzykawkę z własną krwią, to zemdlał. Od razu poczułam się lepiej i jakoś pewniej. Tak to przebiegało, pobierało się krew, potem się przekazywało do naszego wspaniałego doktora „Broma”, z którym później miałam do czynienia w czasie Powstania. Za jego pośrednictwem przekazywało się [tę krew] do szpitala w specjalnych ampułkach. Tam była oznaczana grupa. Potem trzeba było wyryć na medaliku grupę A, B, czy 0. I każdy z chłopców był w to zaopatrzony. Nie we wszystkich oddziałach przeprowadzano taką akcję.

  • Czy zdarzało się, że pani oddawała krew dla swoich kolegów?

Tak było, rzeczywiście. To było po akcji na Kutscherę. W tym czasie jeszcze Batalion „Parasol” nie miał tak zorganizowanego sanitariatu. Oni korzystali z naszej pomocy. Tak się zdarzyło, że po tej akcji moja zwierzchniczka Zofia Krasowska, (zginęła podczas Powstania), która była zupełnie wyjątkową osobą i organizowała cały nasz sanitariat, była nieobecna. Przyszła do mnie moja koleżanka, powiedziała: „Słuchaj, jeden z chłopców leży w szpitalu Maltańskim na Senatorskiej, potrzebuje transfuzji. Jaką masz grupę krwi?”. „Mam grupę A”. „On ma grupę A, no to świetnie, to już, jedziemy”. W ogóle bez zastanowienia. Wtedy ta transfuzja zupełnie inaczej wyglądała niż teraz. Leżałam na polowym łóżku koło niego i krew się przetaczało. Niestety, niewiele mu to pomogło, bo też umarł.

  • Czy pamięta pani nazwisko tego kolegi?

Marian Senger pseudonym „Cichy”. Natomiast dzień, czy dwa później, już nie pamiętam, miałam mieć dyżur u Bronka Pietaszewicza, dowódcy akcji na Kutscherę. Pojechałam do szpitala Wolskiego. Ale właśnie zeszła do mnie po schodach Zosia Krasowska, która poprzednio miała dyżur przy nim, zapłakana, że on umarł. Właśnie wtedy umarł. I powiedziała taką bardzo charakterystyczną rzecz, powtórzyła mi jego słowa, że on przed śmiercią, jeszcze, kiedy się na tyle dobrze czuł, że mógł z nią rozmawiać, powiedział: „Dlaczego to się tak dzieje, że giną najlepsi, żeby zabić najgorszych. Żeby pozbawić życia tych najgorszych, muszą zginąć ci, którzy są najbardziej wartościowi?”. A miał na myśli oczywiście nie siebie, tylko swoich kolegów, o których już słyszał, że nie żyją, że zginęli w tej akcji.
Poprzednio jeszcze przed akcją na Kutscherę, była nieudana próba. Był ranny jeden z chłopców, miał amputowaną rękę. Też miałam przy nim dyżur w szpitalu. Ten dyżur był dla mnie dosyć dramatyczny, dlatego że ten chłopak był w malignie, miał obciętą rękę, i on, nieprzytomny, dosyć dużo mówił. Mówił rzeczy, które mogły naprowadzić innych pacjentów na to, co on robił, kim był. I ja nie tylko musiałam czuwać nad tym, żeby się nim opiekować, ale żeby on nie mówił. I czułam się jakaś taka bardzo nie w porządku. Wydawało mi się, że zachowuję się brutalnie wobec niego... Uciszam go po prostu. A tymczasem on nie zdawał sobie sprawy, że on nie ma ręki. Przeżył zresztą.
Jeszcze miałam dyżur u innego chłopca. To znowuż jest dosyć śmieszna sprawa. On był ranny w akcji odbicia, która nazywała się „Akcja Miliony”. Odebrało się wtedy Niemcom ogromną ilość pieniędzy. On był niezbyt poważnie ranny, ale została mi powierzona opieka nad nim. Leżał w szpitalu Ujazdowskim. Zosia Krasowska właśnie mnie zobowiązała do tego, żeby nad nim czuwać, żeby mu gotować coś do jedzenia. Wiadomo było, że bardzo kiepskie jest wyżywienie. [Miałam] go pilnować i jej zdawać relacje.
To było lato. O gotowaniu nie miałam oczywiście wielkiego pojęcia. Chodziłam do niego. I któregoś dnia myślę: „Co ja mu ugotuję”. No, najprostsza sprawa – bób. To akurat był okres bobu. Ugotowałam bób. On był bardzo zachwycony, wszystko było dobrze. Zadowolona zdaję relację Zosi. Ona się pyta: „Jak on się czuje?”. Mówię: „Dobrze się czuje, chociaż ma gorączkę”. „Ile ma gorączki?”. „Trzydzieści osiem i pięć”. „A coś mu zaniosłaś do jedzenia?”. „Tak, zaniosłam”. „A co mu zaniosłaś?”. „Bób”. „Co? – ona do mnie mówi – to ty nie wiesz, że to jest bardzo ciężkostrawne?!”. Nie miałam zielonego pojęcia, że to jest ciężkostrawne. W ogóle do głowy mi nie przyszło, że mogę za to zostać obrugana. No, ale nic oczywiście mu się nie stało po tym bobie. Niemniej takie były rozmaite przygody.
Poza tym byłam jeszcze łączniczką. Ta łączność polegała na przenoszeniu meldunków, paczek z materiałami wybuchowymi na szkolenia, noszeniu broni i innych rozmaitych rzeczy. Nie byłam w tak zwanej sekcji nosicielek, które się specjalizowały w noszeniu broni. Ale przyznam się szczerze, że było to zajęcie tragiczne, dlatego że chłopcy zupełnie sobie nie zdawali sprawy z tego, że my nie jesteśmy w stanie nosić takich ciężkich paczek. Poza tym oni nam to pakowali byle jak. I mimo, że nie byłam w tej sekcji nosicielek, miałam kiedyś taką przygodę. Niosłam jakieś karabiny zapakowane w szary papier pakowy, który kształtem od razu zdradzał zawartość paczki, bo to było długie i chude. Widać było, z jakim niezwykłym wysiłkiem to niosę. Jeżeli miałabym natknąć się na Niemców, to w ogóle nie byłoby żadnych wątpliwości, co to jest.
Było to, pamiętam doskonale, na Krakowskim Przedmieściu. Wyznaczyłam sobie, że będę szła od latarni do latarni i robiła sobie przystanki, bo dalej nie dam rady. I szłam dokładnie koło kościoła świętego Krzyża. Postawiłam paczkę. Za kościołem na Krakowskim Przedmieściu był posterunek niemiecki. I właśnie w tym momencie, kiedy paczka leżała na ziemi, wyszedł cały, w pełnym składzie patrol niemiecki. I to mnie tylko prawdopodobnie uratowało. Ja po prostu zamarłam, dlatego że zdawałam sobie sprawę, że gdybym to niosła, to oni musieliby mnie zatrzymać. Ale nie wiedziałam, czy spróbować zawiązać sobie sznurowadło... A bałam się, że znowuż jak się nachylę, to oni za moim wzrokiem pójdą na tę paczkę... Więc spojrzałam tylko, doskonale to pamiętam, na krzyż Chrystusa przed kościołem Świętego Krzyża i jakby westchnęłam do Boga. I oni mnie minęli. Przyznam się szczerze, to było coś niebywałego, dlatego, że nie byłoby wtedy [dla mnie] żadnego ratunku.
Natomiast, tu musiałabym się trochę cofnąć, już wcześniej to się zdarzyło... Zostałam przydzielona do grup szturmowych jako łączniczka. I to moje dosyć charakterystyczne powitanie przez chłopców było tego typu. Dowódca plutonu, starszy od wszystkich, przedwojenny jeszcze harcerz, przyjmując mnie, powiedział tak: „Broniliśmy się przed babami jak mogliśmy, ale ponieważ kazali nam przyjąć, więc od razu uprzedzam, tu jest trucizna, cyjanek potasu. W razie czego, nie możesz sypnąć, musisz to zażyć”. Wtedy miałam piętnaście lat. I wtedy uważałam, że on bardzo dobrze zrobił, bardzo słusznie. I tak trzeba. Ale jak teraz sobie o tym myślę, o piętnastolatkach, to sądzę, że to było niezwykłe ryzyko.

  • Musieli państwo bardzo szybko dorosnąć, żeby móc stanąć przed takimi wyborami.

Tak. Wówczas właśnie, kiedy już niosłam tę broń, miałam tę truciznę. I to właściwie dodawało mi otuchy. Bo wtedy, gdybym mnie aresztowali, na pewno bym ją zażyła. To nie ulega wątpliwości. Nie miałam wyjścia.
Natomiast miałam inne zdarzenie, które też dobrze się skończyło. Niosłam paczkę z materiałami wybuchowymi na odprawę, gdzie miało być szkolenie chłopców. To było wszystko schowane w torbie. Wsiadłam do tramwaju. Jechałam tramwajem zadowolona, że nawet jest miejsce, usiadłam sobie. Nagle spojrzałam tak bokiem, że jakoś coraz mnie ludzi jest w tym tramwaju, wobec tego coś niedobrze się dzieje. Podeszłam do motorniczego, a on mówi: „Łapanka na Krakowskim Przedmieściu”. To była Miodowa. Wtedy Miodową jeździły tramwaje. Zobaczyłam, że ludzie zaczynają wyskakiwać i wyskoczyłam w biegu z tramwaju. I tutaj taki trzeba było zrobić wysiłek, żeby zawrócić i iść, a nie biec, nie uciekać. Jeden z pasażerów z innego wagonu biegł. Wiem, że był strzał. Mam nadzieję, że go nie trafili. Tego nie widziałam. Cały mój wysiłek na tym się skoncentrował, żeby się nie obrócić i nie biec, tylko iść. Oczywiście doszłam do pierwszej kamienicy na Miodowej, weszłam do bramy. Najważniejsze było, żeby się pozbyć torby, bo przecież jakbym była aresztowana... Tam były lonty, plastik, materiały wybuchowe, spłonki i tak dalej. Weszłam na klatkę schodową. Tam już było trochę ludzi, którzy ukrywali się przed tą łapanką. Weszłam na ostatnie piętro i za workami z piaskiem postawiłam torbę. Później już taka wolna i całkiem spokojna, że w razie czego, no najwyżej mnie zaaresztują. Skończyło się po pół godzinie. Okazało się, że Niemcy wycofali się na Miodową, nie przyszli. Wobec tego przeczekałam aż wszyscy wyjdą. Idę na to ostatnie piętro. Nie ma mojej torby. Tragedia. Zamarłam.
  • Któryś z lokatorów zabrał?

To już nie o to chodziło, kto zabrał, ale co ja mam zrobić. W ogóle nie mogłabym się pokazać w oddziale bez tej torby. Jak to? Zagubiłam powierzony majątek konspiracyjny? Co ja mam zrobić? Myślę sobie, kto to mógł wziąć. Przyszło mi do głowy, że dozorca. Ale przecież dozorca może być kapusiem. Najpierw, przyznam się, że już tak bardzo fachowo starałam się, zobaczyłam, gdzie on mieszka, jaka jest możliwość odskoku, w którą stronę [uciekać] w razie czego, jakby mnie ganiał. Stanęłam, pamiętam to doskonale, zapukałam do drzwi dozorcostwa. Stanęłam na progu, ale tak już jedną nogą... Nieśmiało się spytałam, czy czasami tu nie ma mojej torby. A on mówi: „A ty smarkulo! Zabieraj swoją torbę i w nogi, żebym cię nie widział!”. On musiał zajrzeć oczywiście i wiedział, co tam było. Także takie miałam przygody. Mówię to jako przykład.
Moim koleżankom rozsypywała się amunicja, zbierało się rozmaite rzeczy. Tego było mnóstwo. Ale była atmosfera aprobaty społecznej. Tego, że w razie czego każdy warszawiak nam pomoże. Myśmy były dosyć wyczulone na wszystkie niebezpieczeństwa, i co nas broniło, to że musiała być niezwykła punktualność. Nie wolno było być niepunktualnym. Pięć minut spóźnienia, to już jest nieszczęście, to znaczy, że coś się stało. Nie wolno było się spóźniać. Właśnie taka pełna mobilizacja, żeby zawsze być w porządku i żeby nie zawieść nikogo, to było właściwie najważniejsze. Jednocześnie to, że w razie czego ktoś nam pomoże.

  • Czy 1 sierpnia 1944 roku też pani punktualnie dotarła na miejsce zbiórki? Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

Jeszcze może powiem kilka rzeczy, która miały miejsce przed Powstaniem. Mianowicie w „Zośce” była bardzo dobra organizacja, dlatego że były przeprowadzane [różne] akcje. Od nas więcej wymagano niż w innych oddziałach. Poza tym, że były organizowane punkty sanitarne poza Warszawą, to były inne rozmaite rzeczy. Dla przykładu, to, co dzisiejszej młodzieży wydaje się zupełnie niemożliwe. Przecież dziewczyny nie chodziły w spodniach w czasie okupacji. Proszę sobie wyobrazić, że myśmy musiały być przed Powstaniem przygotowane na to, żeby mieć jakieś wygodne ubrania. Wobec tego u nas były szyte spódnico-spodnie. Przed samym Powstaniem wszystkie miałyśmy uszyte spódnico-spodnie, żeby to nie zwracało uwagi, a żeby jednocześnie było nam wygodnie. I przed Powstaniem w Batalionie „Zośka” były organizowane szkoleniowe obozy w lasach wyszkowskich, taki rodzaj partyzantki, gdzie poszczególne plutony przebywały około miesiąca. Ja tam byłam nie z moim własnym plutonem, ale z plutonem z 2. kompanii. Ale jak mówię, pewno się tam dostałam przez protekcję. Bo była tam moja rodzona siostra Maria Swierczewska ze swoim rodzimym plutonem i Dorota Łempicka, moja wielka przyjaciółka. Ich tam było za mało. Bardzo była ciężka praca. Trzeba było gotować, przygotowywać jedzenie chłopakom. I ja się tam dostałam. Mam zresztą fotografię z tego pobytu, bardzo unikalną, bo o ile wiem, więcej nie ma. Myśmy gotowały, opiekowały się chorymi i rannymi. To było w czerwcu i lipcu 1944 roku przed Powstaniem. Potem wróciło się do Warszawy. I już pod koniec lipca panował nastrój absolutnego oczekiwania.
Pierwszy alarm w naszym oddziale był 26 lipca. Pamiętam to dobrze, bo to były moje imieniny, wobec tego bardzo znamienny dzień dla mnie. Myśmy miały zbiórkę na ulicy Kopernika, u mojej koleżanki Ewy Stefanowskiej, która również zginęła w czasie Powstania. Tam przygotowywałyśmy nasze torby sanitarne, i jakieś ciuszki, buty. Mówiło się o tym, że trzeba mieć na zmianę, bo Powstanie może nawet parę dni potrwać. Takie były rozmowy. I trzeba być przygotowanym, że może być deszcz, może być chłodniej, a z drugiej strony nie można było się obciążać rzeczami. Jak wiadomo, alarmy były odwoływane. W końcu, 1 sierpnia już wiedziałyśmy, że Powstanie wybuchnie. Razem z moją koleżanką pojechałyśmy rykszą na Wolę z naszymi osobistymi torbami sanitarnymi i z całym wyposażeniem, które nam zostało przydzielone. Tam trafiłam na mojego znajomego, przyznam się szczerze, bardzo, bardzo go lubiłam i ceniłam, doktora „Broma”, Zygmunta Kujawskiego, który mnie zobaczył i powiedział: „O, »Paulinka«, jak się cieszę, że jesteś – bo on mnie znał dobrze z okresu okupacji – organizuję punkt sanitarny, to mi pomożesz”. No, nie byłam tym zachwycona. Byłam po prostu zbulwersowana tym, że ja nie idę do chłopców, tylko mam zostać na jakimś punkcie sanitarnym.
Jeszcze może wrócę do tego, skąd ta „Paulinka”, bo to było zabawne. W swoim czasie nasz dowódca kompanii Maciek Bittner, który zginął tragicznie przed Powstaniem (został aresztowany na ulicy i potem rozstrzelany), nie mógł się połapać w swoich łączniczkach. Była Hanka z Woli, Hanka Biała, Hanka Czarna... Hanek było bardzo dużo. I pewnego pięknego dnia, poza meldunkami, które miałam roznieść w plutonie, dostałam meldunek zaadresowany do mnie osobiście: „Od dzisiaj, zgodnie z rozkazem dowódcy kompanii zostaniesz przemianowana na »Paulinkę«”. I „Paulinka” do mnie przylgnęła. Do tej pory moi koledzy do mnie mówią „Paulinko”.
Wracając do 1 sierpnia, to dosyć charakterystyczny i dosyć ciekawy był mój pierwszy ranny. Właśnie na ten punkt, gdzie byłam razem z „Bromem”, przyprowadzono Niemca w czarnym mundurze bez pasa i z taką odstającą ręką. Okazało się, że ma tę rękę wykręconą, zwichniętą. W pierwszej chwili nie było wiadomo, czy jest złamana. I „Brom” zabrał się, żeby mu tę rękę nastawić. Ale, wiedząc, że jest to bolesna dosyć operacja, chciał go znieczulić. Nie było tam oczywiście żadnych specjalnych uśpień, ale w takich sytuacjach kładło się na twarz taką maseczkę z chlorku etylu. I on, jak zobaczył, że coś chcą przyłożyć i to do tego nasz lekarz, to zaczął się bronić i krzyczeć Nein! Nein! Nein!. Ja w ogóle nie rozumiałam, o co chodzi. W rezultacie zrobiło mu się ten zabieg. Jakieś pół godziny później, jak już doszedł do siebie, przyszli po niego chłopcy, bo okazało się, że to był jeden z katów „Gęsiówki”. Spytałam „Broma”, o co jemu chodziło. A „Brom” mi odpowiedział: „On się po prostu bał, bo wiedział, że ma nieczyste sumienie i był przekonany, że może chcemy go zabić”. I to było moje pierwsze doświadczenie w czasie Powstania, zupełnie dla mnie niezrozumiałe. Jak ranny może przypuszczać, że lekarz i sanitariuszka chcą go zabić. Niezależnie od tego, czy to jest Niemiec, czy zbrodniarz. W ogóle nie mogłam tego zrozumieć. Potem właśnie się okazało, że to jest zbrodniarz. Ale takie było moje pierwsze doświadczenie. Natomiast tego samego dnia, pierwszego dnia Powstania, w pierwszym natarciu zginęła moja przyjaciółka Dorota Łempicka. I przyznam się szczerze, że może wtedy jeszcze sobie nie zdawałam z tego sprawy. Bo tego pierwszego dnia była taka euforia, niezwykłe zjednoczenie wszystkich ludzi wokół myśli, że jesteśmy wreszcie wolni, że po tych latach niewoli my wszyscy razem jesteśmy wolni i możemy o sobie decydować, coś od nas zależy. W pierwszych dniach Powstania myśmy naprawdę nie zdawali sobie sprawy, że ci ludzie od nas odchodzą, że ci ranni już nie żyją. Jak małe dziecko, któremu się wydaje, że jak jest jakiś pogrzeb, to jednak, mimo wszystko, ta osoba wróci za chwilę, [zwłaszcza] jeżeli to dotyczy kogoś bliskiego.

  • Również stosunek cywilów na Woli do państwa na początku był bardzo entuzjastyczny.

Była jeszcze taka pełna radość. Myśmy czuli poparcie społeczne, wszyscy nam pomagali. I to w jakikolwiek sposób to było możliwe, czy jedzeniem, czy gotowaniem, czy wodą, czy czymkolwiek. Ta radość otaczających nas ludzi sprawiała, że nam po prostu wyrastały skrzydła, myśmy się czuli po prostu szczęśliwi. Myśmy czuli, że tym szczęściem możemy innych też uszczęśliwić. Ale to się wszystko później oczywiście zmieniało. Jeśli chodzi o mnie, to na szczęście zaraz drugiego czy trzeciego dnia byłam z chłopcami na linii na Woli. I miałam taką przygodę, która też bardzo źle o mnie świadczy, jaką byłam mało, że tak powiem, sprawną łączniczką. Poszliśmy na cmentarz, na pozycje w okolicach ulicy Okopowej. Siedziało się w rozkopanym grobie, w nocy. Ale poszłam tam jako sanitariuszka. Poszła jeszcze druga łączniczka. Tak że ja w nocy, jak szedł oddział, to szłam jak gęś za nimi, w ogóle nie patrzyłam, jaką drogą my tam dotarliśmy. Tymczasem siedziałam w rozkopanym grobie, w nocy. Jeszcze bardzo śmieszne [jest to], że przysnęłam. Obudziłam się jak mnie jakaś łuska od karabinu obudziła. Czyli to świadczy o tym, jakie było zmęczenie, jak człowiek sobie w ogóle nie zdawał sprawy z niebezpieczeństw. Ale rano podszedł do mnie dowódca, powiedział: „Wiesz, łączniczka nie wróciła, musisz ty iść, zawiadomić, żeby nam przysłali zmienników”. Oczywiście powiedziałam: „Dobrze…”, tylko, że nie miałam zielonego pojęcia, w którą stronę mam iść do szkoły, w której było nasze miejsce postoju. Kompletnie nie miałam żadnej orientacji, ale oczywiście nikomu się nie przyznałam do tego, bo po prostu wstydziłabym się powiedzieć. Wobec tego zaczęłam czołgać się w jakimś kierunku, który uznałam za absolutnie jedyny. Aż usłyszałam Halt!. Okazało się, że nie był to najlepszy kierunek. Na szczęście usłyszałam to Halt!, nim padł jakiś strzał. Wobec tego się wycofałam i metodą, jak to się mówi, prób i błędów, w końcu trafiłam do tej szkoły. Ale nigdy się chłopcom nie przyznałam, że nie wiedziałam, jak iść.

  • Czy była pani na Woli przez cały okres, kiedy trwały tam walki?

Byłam na Woli. Brałam udział w nieudanym, tragicznym napadzie, właściwie największym nieszczęśliwym naszym ataku. Tam jeździła pancerka. To był pancerny pociąg zaopatrzony w działa, który niszczył nasze pozycje. I trzeba było go zniszczyć. Wobec tego pluton, w którym byłam, został wyznaczony do zniszczenia tej pancerki. Niestety, źle przeprowadzone było rozpoznanie, ale nie przez nasz oddział. I nas tam Niemcy podpuścili. W rezultacie było dużo rannych i zabitych, a dowódca akcji, dowódca plutonu Andrzej Sowiński, pseudonim „Zagłoba”, był ranny w trzy miejsca: w rękę, w nogę i w szyję. To był wielki chłop. I z moją koleżanką, z którą tam byłam, „Joanną”, czyli Hanną Bieńkowską, która później zginęła na Starym Mieście, myśmy go stamtąd wynosiły. To było dosyć dramatyczne, dlatego że szło się pod murem cmentarza, a Niemcy z boku strzelali. Niosłam go za nogi, jeszcze był w butach z cholewami, więc ręce mi się ślizgały. Moja koleżanka Hanka niosła go pod ramiona i jej było na pewno ciężej. Ona była starsza i większa, więc jakoś sobie z tym dawała radę, ale jej się ciągle wydawało, że ja już jestem ranna, bo widziała te strzały, które koło głów nam przelatywały. Co było najciekawsze, że ten człowiek był ranny w szyję. Miał wlot i wylot i nie miał w ogóle nic, żadnych organów uszkodzonych, ani przełyku, ani krtani, ani tchawicy. Mówił. Wydawał jeszcze rozkazy. No, niestety to było bardzo nieszczęśliwe natarcie, bo nie udało się unieszkodliwić tej pancerki i zginęli ludzie.
Ale następnego dnia, jeszcze na Woli, miałam odpocząć gdzieś na korytarzu, ponieważ wszystkie pokoje były zajęte. Układałam jakiś materac, czy siennik dla dowódcy, który miał się przespać po akcji. Miałam też gdzieś sobie coś zrobić. I w tym momencie, jak na złość jeden jedyny granatnik, który wpadł na podwórko tej szkoły, jeden jedyny odłamek, który przedarł się przez okno, walnął mnie w nogę. Zostałam ranna, wcale nie chwalebnie, wcale nie w akcji. To było 9 sierpnia. Trzeba było uciąć duży palec u nogi, bo on się tam ledwo merdał. Właśnie doktor „Brom” razem z naszym harcerskim dowódcą byli przy tej amputacji.
Potem zostałam przewieziona samochodem, razem z drugą koleżanką, bo to już były dni, kiedy się wycofywano z Woli na Stare Miasto, do takiej stróżówki rodziców jednego z chłopców na ulicę Hipoteczną. Myśmy, obydwie ranne, razem tam spały na tapczanie. Potem moja koleżanka, Lunia Komornicka, już wcześniej mogła wrócić na linię, bo była lżej ranna. Zostałam sama. I to były dla mnie dramatyczne dni, dlatego że leżałam, czułam się bezbronna. Bombardowanie było codziennie. Liczyło się sekundy między uderzeniem a wybuchem. I człowiek miał właśnie takie myśli – co myśmy zrobili, wszyscy ci cywile są bezbronni, oni są tacy bezbronni jak ja w tej chwili... Do tej pory mi to w ogóle nie przychodziło do głowy. Potem już jak mogłam wstać, bo na początku nie mogłam nic zrobić, dlatego, że jak spuszczałam nogę, to zaczynało się duże krwawienie, poszłam do szpitala na Miodową 23. Już nie mogłam być na linii, bo bardzo kulałam. Miałam taki niemiecki but z wyciętym miejscem na palce, gdzie miałam ogromny opatrunek. Już do końca sierpnia byłam w szpitalu tam, gdzie ordynował doktor „Brom”. Zajmowałam się rannymi. Między innymi przywieziona była Hanka Bieńkowska, która była moim dowódcą w kompanii „Maciek”. Była ranna w głowę. Warunki były tragiczne. Trzymałam świeczkę jak doktor „Brom” zszywał jej skórę na głowie bez znieczulenia, bo nie było czym znieczulić. To była studentka medycyny. Ona doskonale sobie zdawała sprawę ze wszystkiego. Pamiętam doskonale, jak z zaciętymi ustami mówiła: „Szyj, wytrzymam”. A on ją pocieszał: „Zobaczysz, na pewno przyjdą, wiadomo, że wojska radzieckie są po drugiej stronie Wisły, przyjdą, pomogą, zobaczysz, pójdziesz do szpitala”. Ona tylko kiwała głową i mówiła: „Szyj”. Stałam tam ze świeczką, ręka mi się trzęsła i myślałam sobie: „Boże, jakież to tragiczne”. Wspaniały lekarz z całym zaparciem i poświęceniem leczył tych wszystkich ludzi takimi środkami, jakie miał, a nie miał ich wiele. I ta wspaniała sanitariuszka, którą znałam z poprzedniego okresu.

  • Czy w tym szpitalu byli tylko powstańcy, czy również ludność cywilna?

Byli oczywiście powstańcy. W ostatnich dniach paru Niemców również było przyjętych. Oczywiście oni byli na tych samych warunkach, co Polacy. Ale to, co mnie najgorszego spotkało, to że już na dwa dni przed opuszczeniem Starego Miasta, przyniesiono moją siostrę Marię Swierczewską, „Marynę”, która miała zmiażdżone obydwie nogi. Ona najpierw była w szpitalu na Długiej 7 i przyniesiono ją tu, wiedząc, że ja tu jestem. Nic praktycznie nie mogłam jej pomóc. O operacji nie było mowy, środków znieczulających prawie nie było. Ona przeogromnie cierpiała. Już wtedy było wiadomo, że będzie ewakuacja Starego Miasta. Próbowano zrobić też przejście dla rannych. To się nie udało, załamała się ta akcja. Wówczas doktor „Brom” powiedział mi, że lżej ranni będą ewakuowani kanałami i że mam iść z tą grupą już jako sanitariuszka. Powiedziałam, że nie pójdę, nie zostawię mojej siostry. Wówczas próbowaliśmy z kolegami czy udałoby się ją znieść na noszach do kanału. To się okazało zupełnie niemożliwe, bo tam, nie mówiąc o tym, że tradycyjnych noszy nie było, wszystko jedno, z czego by się to nie zrobiło, ona już przy spuszczaniu do kanału, potwornie zsuwała się i cierpiała. I w ogóle nie było mowy, żeby szerokość noszy była taka, żeby móc jej zagwarantować przeniesienie. Tak że zrezygnowaliśmy z tego, licząc, że będzie jakieś inne wyjście. Moja siostra cały czas była przytomna i ogromnie cierpiała. I to było dla mnie najgorsze. Powiedziałam, że nie pójdę, ale doktor „Brom” powiedział, że muszę, że to jest moim obowiązkiem. A z drugiej strony, że to nie jest przecież beznadziejne, że mamy od pułkownika Wachnowskiego zapewnienie, że wrócimy po rannych, musimy przynieść lekarstwa, a poza tym na szpitalu będzie flaga z czerwonym krzyżem. I na pewno nie zostanie zbombardowany i na pewno w tej sytuacji ranni będą mieli lepiej. I to jest jedyny ratunek. Ja się opierałam. W rezultacie on mi wydał rozkaz i poszłam.
To przejście kanałami było dosyć dramatyczne, bo właściwie nikt, kto tego nie przeżył, nie może sobie tego wyobrazić. Dla mnie najgorsze było uczucie duszenia, odór, śmierdzące wnętrze, w którym od czasu do czasu trzeba było się podpierać, bo było za nisko, żeby się wyprostować. Wszyscy szliśmy, trzymając się za ręce. Szli wtedy tylko ranni. Za mną szedł Staszek Krupa, który był dosyć ciężko ranny w płuca i w pierś. I w pewnym momencie prowadzący nas kolega zobaczył odsunięty właz i był przekonany, że to jest koniec naszej wędrówki. Wystawił głowę. Jak wystawił głowę, to zobaczył Niemców. Wobec tego prędko zeskoczył i wydał rozkaz: „W tył zwrot biegiem!”. I wtedy, w tych ciemnościach zaczęła się tragiczna historia, bo ludzie zaczęli się oczywiście tratować, próbując się nie tratować, trzymając się za ręce z całych sił, żeby tylko nie dać się przewrócić. Musieliśmy opanować ten moment. Opanowaliśmy to, oczywiście i udało nam się. Niemcy nie zauważyli tego kolegi i doszliśmy na Warecką, gdzie wyciągnęli nas z tych tragicznych warunków. I nagle zobaczyliśmy coś niebywałego, zupełnie inny świat, całe okna, sanitariuszki w białych fartuszkach, uczesane, umyte… W ogóle inny świat, zupełnie co innego.

  • Ile osób mniej więcej liczyła taka grupa przechodząca kanałami?

Nie potrafię powiedzieć dokładnie, ale kilkadziesiąt osób.
I też śmieszna historia. Zostaliśmy umyci i skierowani do zmiany opatrunku. Trafiłam na profesora stomatologii, który chciał mi koniecznie przyłożyć zimny kompres na tę tragicznie ropiejącą nogę. Wtedy w ogóle nie było tego, co dzisiaj, antybiotyków, ani niczego takiego. A ja dostałam od koleżanki jakąś resztkę pseudo wspaniałej maści. Byłam bardzo oburzona i zrzuciłam ten opatrunek z zimnej wody. Tam odpoczywaliśmy przez dwa, trzy dni. I potem poszliśmy na Czerniaków.

  • To był już wrzesień?

Tak, to był już wrzesień, dlatego, że ostatniego dnia sierpnia żeśmy przechodzili ze Starego Miasta do Śródmieścia.

  • Czy miała pani jakieś informacje, co się dzieje z siostrą?

Nie miałam żadnych informacji. Wiedziałam tylko, że Starówka jest zajęta. I właściwie łudziłam się cały czas, że jest dobrze. I tutaj, przyznam się szczerze, mogło być dobrze. W naszym szpitalu było kilku Niemców. Dzięki temu, że byli traktowani tak samo jak Polacy, to ci powstańcy, którzy uratowali się po ostatnim bombardowaniu, nie zostali rozstrzelani. Ale niestety to ostatnie bombardowanie w większości zrujnowało ten szpital. Bardzo mało ludzi się uratowało. Zarówno moja siostra, jak i mój brat cioteczny, który leżał w tej samej sali, zostali zabici. Dowiedziałam się o tym dużo później. Przyznam się szczerze, że ta druga połowa Powstania była dla mnie osobistym dramatem. Coraz więcej ludzi ginęło, coraz więcej było rannych. I właściwie jedyny dzień pełen nadziei, wiary, że jeszcze coś dobrego może nas spotkać, to był 15 września, kiedy pierwsi „berlingowcy” dotarli do nas na Czerniaków. Myśmy wtedy liczyli na to, że jak pierwsi dotarli, to oczywiście natychmiast przyjdą większe siły i nam pomogą. Niestety, jak wiadomo, tak się nie stało. Część ludzi przeszła jeszcze kanałami na Mokotów. Paru rannych udało się ewakuować na drugi brzeg Wisły.
W zasadzie ten oddział Polaków, który przyszedł nam pomagać, to byli chłopcy zupełnie niezorientowani w walkach w mieście. Oni w ogóle sobie nie zdawali sprawy, że z każdej strony czyha na nich niebezpieczeństwo, że to nie jest tak, że tylko z przodu mogą strzelać i wiadomo, w jakim kierunku można odskoczyć. Mieli dobrą wolę, ale nic nie mogli pomóc. Dowódcą był major Łotyszonek, który głównie pił. To było jego główne zajęcie. Ale był też dosyć dzielny oficer, który kierował ostrzałem artyleryjskim. Tego pamiętam, ten starał się coś nam pomóc. Ale to była zupełnie beznadziejna rzecz. Coraz mniej mieliśmy tego przyczółka na Czerniakowie. W rezultacie nie było już wyjścia i uratowały się jednostki. Niektórzy przepływali wpław, niektórzy przedzierali się po kikutach mostu na drugą stronę, jedna grupa przedarła się do Śródmieścia, część na Mokotów.
Ja z dwoma kolegami próbowaliśmy się przedostać przez Wisłę. Słabo pływałam, więc oni uważali, że zrobią taką bardzo śmieszną konstrukcję. Mianowicie dno kajaka miało być moją tratwą. Ponieważ jeden z nich był ranny w jedną rękę, drugi w drugą, to postanowili, że jeden będzie trzymał za jedną rękę, drugi za drugą, a ja na tej pseudo tratwie będę płynąć. Dobrze, że zrobili próbę, bo przy pierwszym podejściu natychmiast to się zatopiło. Wobec tego, po prostu ubraliśmy się w jakieś cywilne ciuchy. Niemcy nas wygrzebali. Pognali nas najpierw na Szucha, potem na Plac Narutowicza. Tam nas sortowali. Niektórych kolegów od razu uznali za Banditen, mimo że byli ubrani po cywilnemu. Ale łatwo było rozpoznać, że to nie są zwyczajne stroje. Poza tym to byli młodzi ludzie, więc prawdopodobieństwo, że to są akowcy było duże. W rezultacie pognali nas do obozu w Pruszkowie. I stamtąd zostaliśmy przydzieleni do jakiegoś obozu, ale z transportu łatwo było uciec. I żeśmy uciekli. I w ten sposób skończyła się moja przygoda powstaniowa.

  • Chciałabym jeszcze wrócić na chwilę do Powstania. Czy, poza Niemcami w szpitalu, miała pani kontakt z niemieckimi jeńcami? Czy była pani świadkiem takich spotkań?

Nie, osobiście nie miałam bezpośrednich spotkań z Niemcami.

  • Czy spotkała się pani z cudzoziemcami?

Na Woli, w tych pierwszych dniach, kiedy był odbijany obóz na „Gęsiówce”, tam byli głównie Żydzi. Ale nie tylko polscy Żydzi, również innych narodowości. Miałam z nimi kontakt, ale zupełnie przelotny, nie bezpośredni, bo byli przydzieleni akurat nie do naszego plutonu.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć o aspektach życia codziennego w czasie Powstania, jak wyglądała żywność, zakwaterowanie, życie religijne?

Jeśli chodzi o wyżywienie, na początku na Woli nie odczuwaliśmy specjalnych ów. Oczywiście działaliśmy w napięciu nerwowym i euforii, tak że sprawy wyżywienia nie odgrywały wielkiej roli. Ale jednocześnie były śmieszne rzeczy. Gdzieś się znalazło skrzynki wina, gdzieś znowuż cukier. To były zupełnie niespodziewane rzeczy... Jakoś to wszystko funkcjonowało. Na Starym Mieście z wyżywieniem już było gorzej. A tragicznie na Czerniakowie. Na Czerniakowie był rzeczywisty głód. Drugą tragiczną sprawą był wody.
Pamiętam doskonale, że kiedyś w ostatnich dniach Powstania szłam piwnicami, przechodziłam do jakichś rannych, i zaczepiła mnie kobieta z dzieckiem na ręku, siedząca w piwnicy i w ogóle, nie pytając mnie o nic, zrobiła ruch, który mnie oczywiście zdumiał i nie mogłam tego w żaden sposób przyjąć, nie mogłam zrozumieć, jak ona mogła mi coś takiego zaproponować. Zaczęła ściągać z palca jakiś brylantowy pierścionek i chciała mi go dać, żebym jej przyniosła kubek wody. Oczywiście propozycja, żebym za jakiś pierścionek przyniosła jej wody, była niemożliwa dla mnie do przyjęcia. Dlatego o tym opowiadam, żeby pokazać, w jakiej ludzie byli desperacji. Było jej zupełnie wszystko jedno. Ona miała to dziecko na ręku, któremu nie mogła dać kubka wody, nie mówiąc już o jedzeniu. Nie mogłam jej przynieść wody. Dostęp do Wisły był bardzo ograniczony.
I ostatniego dnia to było tak, że idąc po ciemku nad samą wodą, weszłam na trupa. Wydawało mi się, że na trupa, bo poczułam coś miękkiego i nagle usłyszałam jęk. Okazało się, że to był żywy człowiek, który leżał nad samą Wisłą, dotykał tej wody, ale nie mógł się do niej doczołgać, żeby się jej napić. Pamiętam, jak kiedyś gdzieś ktoś znalazł jakąś beczkę śledzi, co było zupełnym nieporozumieniem przy u wody. Słone śledzie, a tutaj wody. W ostatnich dniach było bardzo źle z wyżywieniem.
Natomiast, jeśli chodzi o warunki życiowe. To dla przykładu, na Starym Mieście, o czym opowiadałam jak byłam w szpitalu przy ulicy Miodowej 23, ten szpital, najpierw był na piętrach, a potem, kiedy piętra zostały zbombardowane, wszystko się działo w piwnicach. Moje spanie było na stosie węgla. Nie było innego miejsca, nie było miejsca na ziemi. Nie o to chodziło, że ja sobie to wybrałam. Po prostu pamiętam doskonale, że to była piwnica, w której były czyjeś zapasy węgla i to było jedyne miejsce, gdzie mogłam spać. Układałam sobie te kawałki węgla w taki sposób, żeby przypominały płaszczyznę, a pod głową miałam duży kawał węgla. Nie wspominam tego jako coś tragicznego, to w ogóle nie miało dla nas takiego znaczenia. Myśmy byli w takim stresie, w takim napięciu nerwowym i przy takich przeżyciach to nie miało takiego znaczenia. Widziało się bez przerwy rannych. To byli wszyscy nasi koledzy. Myśmy się znali, myśmy się przyjaźnili. Te rzeczy codzienne, które się wydają zupełnie nieprawdopodobne, jak niemożność umycia się, zmiany opatrunku, to wszystko się działo, ale to nie odgrywało takiej roli.
  • Czy w chwilach wytchnienia mieli państwo okazję czytać prasę, którą wydawano w czasie Powstania?

Oczywiście, bardzo rzucaliśmy się na wszystkie gazetki, które się ukazywały, a przede wszystkim oczekiwaliśmy na pozytywne wiadomości, że nam pomogą. Myśmy czekali nie tylko na pomoc zza Wisły, myśmy byli przekonani, że alianci nie mogą nas opuścić w takiej sytuacji. Polacy, którzy od 1939 roku walczyli na wszystkich frontach, w momencie, kiedy mają okazję, żeby wyswobodzić swoją stolicę, nie mogą liczyć na pomoc? To było nie do zrozumienia. W pierwszej części Powstania takie było nastawienie, że na pewno nam pomogą, że my jeszcze ten wysiłek zrobimy, jeszcze będzie paru rannych, jeszcze będą nawet zabici, ale wyjdziemy z tego zwycięsko. Oczywiście, że na moim szczeblu, kilkunastoletniej dziewczyny, nie mogłam sobie zdawać sprawy, jak było naprawdę i jakie były oczekiwania dowództwa, co oni wiedzieli na ten temat. Ale nas ta nadzieja w ogóle trzymała. Jak przystępowaliśmy do Powstania, liczyliśmy na to, że będzie trwało najwyżej kilka dni. Zresztą nie tylko my tak myśleliśmy. Jak później się okazało, dowództwo też tak myślało. Tylko ta nadzieja, że nam pomogą. Na Czerniakowie, kiedy myśmy widzieli pierwszy oddział płynący, to w ogóle wydawało się oczywiste, że za późno przychodzi pomoc, ale przychodzi. Tak że powiem, że ten ostatni tydzień, to już był zupełnie dramatyczny, kiedy myśmy sobie zdali sprawę, że oni nie pomogą, coraz mniej było tej nadziei.

  • Czy pamięta pani tytuły tych gazetek, które państwo dostawali? Czy to był tylko „Biuletyn Informacyjny”?

Przyznam szczerze, że nie bardzo kojarzę, jakie [były] akurat wtedy. Miałam dużo do czynienia z prasą także przed Powstaniem, tak że trudno mi powiedzieć. „Biuletyn Informacyjny”, oczywiście czytaliśmy, staraliśmy się być na bieżąco, ale to było wybiórcze. Oby były dobre wiadomości, chciało się je mieć, na to się czekało.

  • Czy mieli państwo okazję uczestniczyć w życiu religijnym? Czy to podnosiło państwa na duchu?

Na pewno tak. To był taki element związany z naszą walką. Księża, gdzie mogli, to podtrzymywali na duchu. Niestety, głównym ich zajęciem były pogrzeby. Pogrzeby, które były coraz powszechniejsze i coraz mniej celebrowane. Księża bardzo jednak zaznaczali swoje uczestnictwo w Powstaniu, podnosili na duchu, organizowali modlitwy na jakichś podwórkach, tam, gdzie były większe skupiska ludzi. To na pewno było bardzo ważnym elementem, który, pomagał może szczególnie ludności cywilnej.

  • Proszę powiedzieć, jakie jest pani najbardziej tragiczne wspomnienie z Powstania, a co wspomina pani dobrze?

Najlepiej wspominam pierwsze dni, dlatego że to był entuzjazm, którego nie da się ani opowiedzieć, ani opisać. To poczucie, że myśmy na to czekali pięć lat i że to się spełniło, że jesteśmy wszyscy razem, że cała Warszawa nas popiera i że to się na pewno dobrze skończy, to pełne braterstwo, ta solidarność, to że sanitariuszki nie zostawiły nigdy rannego, pomagały jak mogły. Mam taką aparaturkę, to się nazywało apparatus do robienia zastrzyków. Myśmy się starały zawsze wszystkim pomóc. Oczywiście nie było żadnych warunków. Dlaczego mówię o tym aparaciku? To było urządzenie, które nie wymagało gotowania. Myśmy mogły wtedy zrobić zastrzyk w każdych okolicznościach, bez dezynfekowania tej strzykawki i igieł. Myśmy nie zostawiały rannych, wiedziałyśmy, że musimy z nimi być do ostatniej chwili. Oni na nas mogli liczyć.
Natomiast najgorsze dla mnie było to, że musiałam zostawić moją siostrę. Tego nie da się ukryć, że to było dla mnie najgorsze. Ale ciągle liczyłam na to, że może się uratowała. Dochodziły do nas wiadomości, że w tym szpitalu Niemcy nie rozstrzelali wszystkich. Były szpitale, w których Niemcy przecież rozstrzeliwali, nie tylko rannych, ale i cały personel medyczny.

  • Co się z panią działo w okresie pomiędzy kapitulacją Powstania a końcem wojny w 1945 roku?

Znalazłem się razem z moim kolegą, późniejszym moim mężem, u jego rodziców w Brwinowie pod Warszawą. Tam, po ucieczce z Pruszkowa, zostaliśmy otoczeni wielką opieką. On też był ranny w czasie Powstania. Byliśmy w strasznym stanie, zawszeni, zgłodniali, z ropiejącymi ranami. Tam dochodziliśmy do siebie. Potem moja mama, która, jak wcześniej mówiłam, uciekła z więzienia w czasie okupacji, była po drugiej stronie Wisły. Dopiero się z nią spotkałam po tak zwanym wyzwoleniu, czyli po styczniu 1945 roku. Potem już znalazłam się w rodzinie, razem z moim młodszym bratem i z mamą. Potem wyszłam za mąż. Poszłam na studia.

  • To już było po wojnie?

Tak. Potem urodził mi się synek. Miał rok i dziewięć miesięcy, kiedy zostałam aresztowana.

  • W którym to było roku?

W styczniu 1949 roku.

  • Jak do tego doszło?

To było w ten sposób, że całe nasze środowisko uznało, że nadeszła mała stabilizacja. Już ludzie się uczyli, zaczęli pracować. Uważaliśmy, że to bezpośrednie zagrożenie i niebezpieczeństwo, wojnę, to wszystko już mamy za sobą. I w Wigilię, 24 grudnia 1948 roku został aresztowany nasz kolega Janek Rodowicz „Anoda”. Wspaniały chłopak, którego znałam jeszcze sprzed Powstania, bo razem z nim byłam na bazie... Niezwykle utalentowany, student architektury, szalenie wesoły, koleżeński i przyjacielski. W ogóle bardzo wybitna indywidualność. On miał bardzo cięty język i kochał rozmaite polityczne dowcipy. Jak został aresztowany, wszyscy mówili, że na pewno coś chlapnął na Architekturze, i że go wypuszczą. Przyznam się szczerze, że zachowywałam się irracjonalnie. Dostałam jakichś spazmów płaczu w czasie Wigilii. Wszyscy mnie uspokajali. Właściwie jeszcze wtedy nie było takiego powodu, nie można było przypuszczać, że to może się tak skończyć. Miałam synka, który miał rok i dziewięć miesięcy, to była jego pierwsza świadoma Gwiazdka. Ubieraliśmy choinkę. I już 3 stycznia został zaaresztowany mój mąż razem z kilkoma kolegami. A w nocy z 13 na 14 stycznia ja zostałam aresztowana. Taki traf był, że akurat jak mój mąż został aresztowany, to przyszedł między innymi ubek, którego moja mama przymusowo musiała uczyć. Wykładała matematykę w szkole dla ubeków, którzy musieli zdać maturę. I on mamę poznał. Jak aresztował mojego męża, to powiedział do mamy: „No, za te trójczyny, które mi pani stawiała, to tylko zięcia aresztuję”. Po czym przyszedł za dwa tygodnie i mnie zaaresztował. Już obył się bez tego rodzaju komentarzy, natomiast powiedział mojej mamie: „Pani się nie denerwuje, powie co trzeba i wróci”. No, niestety nie wróciłam. Byłam w więzieniu dokładnie pięć lat, cztery miesiące i dwa tygodnie.

  • Czy odbył się proces i była pani skazana?

Byłam skazana, oczywiście. Powiem, że najgorsze były pierwsze dni po aresztowaniu. Po pierwsze to poczucie zamknięcia i znalezienie się w celi jednoosobowej, gdzie było nas osiem. To było coś potwornego. W ogóle nie mogłam tego zrozumieć. Gdybym się nie wstydziła, to prawdopodobnie waliłabym w te drzwi, ile miałabym sił. Ale trzeba było się do tego dostosować. Śledztwo nie było takie ciężkie, jak mieli inni. Byłam oczywiście trochę bita, szturchana, ale to nie było dla mnie najgorsze. Dla mnie osobiście najgorszy był system, który zastosował mój śledczy. Mianowicie, on mnie straszył, że już nigdy nie zobaczę mojego dziecka. I kiedy to powiedział pierwszy raz, prawdopodobnie musiałam się zachować tak, że odczuł, że to będzie genialnie na mnie działało. Później, tak jakby stopniował to napięcie, mówił: „No, tak, oddamy go do domu dziecka”. Potem mi nagle powiedział: „Pod zmienionym nazwiskiem, nawet jakbyś go zobaczyła za kilkadziesiąt lat na ulicy, to byś nie wiedziała, że to jest twój syn”. I to było straszne. To było tragiczne. Oni jeszcze twierdzili, że moja mama została już zaaresztowana, a dziecko [oddano] do domu dziecka. Czyli w ogóle koniec mojej rodziny. I właśnie to był ten największy dramat. Ale miałam to szczęście, że w celi miałam koleżankę, panią Halinę Adamowicz, którą szczególnie wspominam, która mnie bardzo wspierała i pomagała w tych ciężkich czasach.

  • Czego oczekiwali od pani, chcieli, żeby pani wydała kolegów?

Tak, oczywiście chodziło o to. To były naciski, że jak nie będę mówiła tego, czego oni sobie życzą ode mnie, to tak się skończy, że mnie zgnoją, że nigdy z tego więzienia nie wyjdę, a jeżeli wyjdę, to na pewno już nie odzyskam dziecka. To była ta metoda. To trwało przez pewien czas. Koleżanki pomogły mi, powiedziały, że jak dostanę pierwszą paczkę, to przekonam się, czy moja mama jest na wolności. Wiedziałam, że tylko od niej mogę dostać paczkę. Mama miała jeszcze takie kaligraficzne pismo, jak to dawniej bywało, zupełnie nie do podrobienia. I kiedyś w końcu, po długim czasie, wywołano mnie. Domyśliłam się, że idę po paczkę, bo wtedy kazali brać ze sobą miski. Koleżanki poinstruowały mnie, jak mam stanąć, powiedziały mi, że na pewno każą mi daleko stanąć, że nie pozwolą mi podejść blisko do stołu, gdzie rozgrzebują jedzenie, kruszą pieczywo. W ten sposób sprawdzali, czy tam czasami nie ma jakiegoś grypsu. Jedyna rzecz, na której mi zależało, to zobaczyć na papierze pakowym, czy to jest pismo mamy. No i zobaczyłam to pismo. To było dla mnie największe szczęście. Już się zorientowałam, że to wszystko jest bujda, że mama nie siedzi [w więzieniu]. To mi pomogło dojść do siebie.

  • Jak długo trwało pani śledztwo?

Dobre parę miesięcy. Opowiem charakterystykę o kimś innym, co może świadczyć o tym, jak było w więzieniu śledczym na ulicy Rakowieckiej na Mokotowie. Właśnie Halina Adamowicz miała ciężkie śledztwo. Miała piękny warkocz, nosiła koronę z warkocza. Kiedyś została wezwana na śledztwo i potem przyprowadzili ją, warkocz tak nieporządnie wisiał. Widać było, że przeżyła ciężkie rzeczy. Usiadła w kącie, skuliła się i nic nie mówiła. Myśmy nie śmiały do niej podejść, bo każdy wiedział, że ona sobie musi sama ze sobą dać radę. W pewnym momencie nagle zaczęła się śmiać na głos. Wszystkie żeśmy się przeraziły, że zwariowała. Pytam się: „Halina, dlaczego się śmiejesz?”. „Bo sobie przypomniałam przebieg tego śledztwa. Śledczy do mnie mówi: »Ty kurwo jedna«, ja nic. Ty bliać saratowska” – to były podobno najgorsze. Przepraszam, że [posługuję się] takim słownictwem, ale muszę to oddać dokładnie – „Ja nic. »Ty szpiegu przeklęty«. Wstałam i powiedziałam: »Przepraszam, szpiegiem nie jestem«”. Ona, opowiadając nam to skomentowała, że człowiek właściwie przestaje racjonalnie reagować, zaczyna działać jakiś instynkt. Wiedziała, że te wszystkie bluzgi, te ubliżające określenia jej nie dotyczą. Ale za „szpiega przeklętego” mogła odpowiadać.
Miałam taką koleżanką, która pochodziła z ziemiańskiej rodziny, była przyzwyczajona do bardzo dobrych warunków życiowych. Opowiadała o sobie, że jak nie stąpnęła, [wstając] z łóżka na dywanik, to od razu była ciężko przeziębiona. A w więzieniu byłam świadkiem jak miała kilkanaście nocy pod rząd tak zwanej stójki. To znaczy stała całe noce w samej bieliźnie, na bosaka, na betonie [w pomieszczeniu] z wyjętym oknem. Noc za nocą. A jak się przewracała, to ją polewali zimną wodą. I ona to wytrzymała... Jak ją wrzucali do celi, to nogi miała jak banie. Myśmy ją chroniły, żeby mogła odpocząć chwilę. Tak zmaltretowana podchodziła do okna zakratowanego i krzyczała imię swojego ukochanego: „Kocham cię”, który był parę cel dalej, wiedząc, że się naraża na dodatkowe prześladowanie, to było oczywiście zabronione. Ale ona jeszcze miała siłę jakąś psychiczną, żeby odreagować to w ten sposób. I nic jej nie było, nie była w ogóle zaziębiona.

  • Czy wszystkie panie w celi miały ten sam zarzut – przynależność do AK?

Nie wszystkie miałyśmy ten sam zarzut. Niekoniecznie do AK, ale do jakichś organizacji. Była taka, która usiłowała wyjechać nielegalnie za granicę. Większość była związana z działalnością konspiracyjną. Bardzo bolesne było dla nas, że korytarzowymi byli Niemcy. Niemcy nam podawali jedzenie. Śledczy potrafił powiedzieć, że myśmy prawdopodobnie współpracowali z Niemcami, bo przecież wiadomo, że AK z bronią u nogi stało i w ogóle nie walczyło. Na przykład, jak byłyśmy karane za coś, to wlewali nam do celi wodę, której nie było czym zbierać, tylko miskami od jedzenia. Niemcy wlewali na polecenie polskich oficerów, że tak powiem. Przyznam się, że najgorszy dla mnie był [aspekt] psychiczny. Nie mogłam zrozumieć, jak może Polak nas tak traktować, jakie on ma własne doświadczenia, że nas tak nienawidzi, dlaczego, za co? Miałam wtedy dwadzieścia dwa lata. Właściwie przeżyłam całą młodość w czasach okupacji, w bardzo ciężkich warunkach, potem Powstanie… I nagle mówi mi człowiek, że byłam bandziorem, że byłam złym człowiekiem, że współpracowałam z Niemcami… Dla mnie to było nie do zrozumienia.

  • Jaki dostała pani wyrok i gdzie odbywała pani karę?

Dostałam najpierw pięć lat. Ale ponieważ nie bardzo dobrze się zachowałam podczas sprawy… To była tak zwana kiblówka, czyli sprawa w celi na Mokotowie. Nazywała się kiblówka, bo się siedziało na pokrywie od kibla w celi. Zamknięta sprawa. Ale w czasie tej sprawy była taka śmieszna rzecz, że sędzia mnie się spytał na początku, sprawdzając personalia, czy jestem odznaczona. W więzieniu nikt się mnie nie pytał, czy byłam odznaczona. Zawahałam się przez sekundę. On mówi: „No, co? Odznaczona?”. Mówię: „No, tak… dostałam Krzyż Walecznych w czasie Powstania”. „A zweryfikowany?”. „Nie” – [odpowiedziałam]. „To nie odznaczona”. Mówię: „No to nie odznaczona”. Ale powiedziałam to tonem dającym mu do zrozumienia, co myślę o tym zweryfikowaniu. Dla mnie ta weryfikacja nie miała żadnego znaczenia. Po prostu poczułam się zaskoczona tym pytaniem i tak odpowiedziałam. Mogłam powiedzieć, że nie odznaczona. Byłoby na pewno lepiej. Adwokat, który mnie bronił powiedział, że to, że zlekceważyłam to pytanie, zrobiło bardzo złe wrażenie. Prokurator założył sprzeciw i w rezultacie dostałam osiem lat. Z tych pięciu zwiększono mi [karę] na osiem. Potem zostałam wywieziona do Fordonu. I tam głównie pracowałam. Przez ostatni okres byłam w więzieniu w Grudziądzu. Stamtąd zostałam zwolniona, niby już z amnestii. Odsiedziałam, tak jak mówiłam, pięć lat, cztery miesiące i dwa tygodnie.

  • Wspomniała pani, że w czasie śledztwa nie miała kontaktu z mamą i z synkiem. Czy później już, po wyroku, mogła pani widywać dziecko?

Tak. Do Fordonu mama przyjechała z nim raz czy dwa razy. Natomiast mama przychodziła do mnie na widzenia. Pierwsze widzenie miałam jeszcze na Mokotowie. Siedziałam już po wyroku. W dwudziestoczteroosobowej celi siedziało nas osiemdziesiąt osób. I zostałam wywołana na widzenie. Więźniów od tych, którzy odwiedzali oddzielał korytarz. W korytarzu chodził strażnik. Mama w pewnym momencie spytała mnie, ile nas siedzi w jednej celi. Te realia były dla niej ważne. Powiedziałam, że osiemdziesiąt [osób]. Strażnik to usłyszał, natychmiast przerwał widzenie i miałam iść do karca. Ale jakoś dziwnie to się nie stało. Nawet na drugi dzień, jak wywołali moje nazwisko, to mi wszystkie koleżanki rzucały jakieś kapce, swetry, bo były przekonane, że idę za karę do karceru. Upiekło mi się. Widocznie wszystkie karce były zajęte. W związku z tym nie zostałam ukarana.

  • Co się stało z pani mężem? Czy również został skazany?

Mój mąż był skazany na karę śmierci, ale później został ułaskawiony. Wyszedł z więzienia. Myśmy się w późniejszych latach rozwiedli. Wyszłam drugi raz za mąż. On jest w tej chwili za granicą. Też się ożenił. Przypadkowo dowiedziałam się o tym, że jest ułaskawiony, dlatego że siedziałam w dużej celi, gdzie było nas osiemdziesiąt [osób]. Była tam jedna kobieta skazana na karę śmierci. Przeważnie, jeśli chodzi o mężczyzn, to [skazani na karę śmierci] byli w osobnych celach. Natomiast ona była z nami. Był dramatyczny moment, kiedy wywołali jej nazwisko. Myśmy wszystkie zamarły, wiedząc o tym, jaką ona ma karę. To była osoba ze sprawy wileńskiej, która w ogóle nie chciała żyć. Uważała, że robiła wszystko świadomie i chce umrzeć. W tym czasie miała taki pogląd na tę sprawę. Myśmy w strasznym napięciu czekały, czy ona wróci do celi, czy nie. Wróciła po pewnym czasie. Wszyscy z ulgą westchnęli. Po pewnym czasie któraś z jej koleżanek, z tej samej sprawy, podeszła do mnie i powiedziała mi: „Jak twój mąż ma na imię?”. Ona słyszała jak kogoś o tym nazwisku wywołują, też chyba do ułaskawienia. W ten sposób dowiedziałam się [o ułaskawieniu mojego męża]. Później to się potwierdziło w trakcie widzenia z moją mamą.

  • Proszę powiedzieć, czy były panie w więzieniu dodatkowo karane? Pani mówiła o wlewaniu wody do celi.

Tak, oczywiście, że byłyśmy karane. Były rozmaite kary. Najgorszy był reżim na Mokotowie w czasie śledztwa. Tam właśnie wlewało się wodę, pozbawiało paczek, było bicie, czy prowadziło się do karca. Tam były najrozmaitsze szykany. To było na porządku dziennym. W więzieniu śledczym przede wszystkim czekało się na przebieg samych przesłuchań. To było tragiczne, bo z jednej strony chciałyśmy, żeby to jak najszybciej nastąpiło, żeby mieć to za sobą, a z drugiej, człowiek się okropnie bał. Każde przesłuchanie mogło przynieść tragiczne przeżycia. Ale życie przecież składa się nie tylko z tragicznych chwil. W większości myśmy były młodymi dziewczynami. I coś trzeba było robić w tej pierwszej celi. Siedziałam w dwudziestej piątej. Obok siedział jeden z kolegów z mojej sprawy i ktoś z PSL. Wiadomo było, że w więzieniu trzeba szybciutko nauczyć się posługiwać Morsem, bo inaczej nie można było się porozumiewać. Oczywiście wszystkie starałyśmy się [nauczyć Morse’a], jedne to robiły lepiej, drugie gorzej, ale porozumiewałyśmy się. Okazało się, że właśnie ten peeselowiec, bardzo znany działacz, nie będę wymieniać jego nazwiska, doszedł do wniosku, że trzeba sobie jakoś urozmaicić życie. Myśmy miały ubikację, sedes z jednej strony ściany, oni [mieli swój] przylegający do naszego po swojej stronie. Czyli było połączenie [między celami] rurami kanalizacyjnymi. To był zresztą wielki plus tego siedzenia, bo były cele, gdzie nie było wody. A tutaj myśmy miały cały czas wodę, mogłyśmy ją czerpać z ubikacji nie tylko do mycia, ale i do picia. Oni zaproponowali nam, żeby wyjąć tę wodę, która się tam znajduje, oni zrobią to samo i wtedy porozmawiają z nami przez te rury. Jak mówiłam, był to koncert z muszli klozetowej. I tak się stało. Pamiętam to doskonale, bo miałam, że tak powiem, łeb włożony w tę ubikację, byłam nakryta jakimś paltem, żeby nie było słychać. Koleżanka stała w drzwiach na wizjerze, tak, aby go zasłonić, żeby nie było można mnie zobaczyć. I pan z PSL śpiewał mi „Dziś do ciebie przyjść nie mogę”.
To jest jedna historia, natomiast druga jest mniej humorystyczna. Siedziałam w celi obok mojego brata ciotecznego, z tej samej sprawy, z którym żeśmy rozmawiali dosyć dużo, stukając. Wspominaliśmy okres, kiedy razem mieszkaliśmy w czasie okupacji. On był ciągle głodny, wszyscy byliśmy głodni. Ale oczywiście nie można tego porównać z głodem, [który panował] w obozach, [na przykład] w Oświęcimiu. Im zabrali paczki, jednemu wybili zęby, nie wiem już, za jakie przewinienie. I właściwie nasza rozmowa ciągle ograniczała się do tego, że on jest głodny. Rano pytał się mnie: „Czy już zjadłaś cały swój chleb?”. Chleb był straszny, gliniasty, potworny. Mówię: „Nie, jeszcze nie zjadłam, kawałek zostawiłam sobie na później”. „Ja zjadłem od razu”. I nagle temat jedzenia powrócił z naszych przeżyć wojennych. Myśmy mieli menu wspólne, które określaliśmy w ten sposób, zawsze z humorem żeśmy starali się znosić niewygody okupacyjne i głód, i wszystkie trudności aprowizacyjne Jedliśmy tak zwany śledź bez śledzia, to były kartofle z marynowaną cebulą, albo „klops bez klopsa” to były kartofle z burakami, albo „befsztyk bez befsztyka” to były kartofle z cebulą smażoną. I on mi nagle w tej celi przypomniał: „Czy pamiętasz nasze potrawy z czasów okupacji, jak myśmy jedli?” – tu wymienił mi te trzy [potrawy] – jakie to były dobre czasy... I nagle mnie włosy stają dęba na głowie. Jest pięć lat po wojnie i my wspominamy tamten czas jako dobry czas. Co się właściwie stało w tym kraju? Wtedy było dobrze, a teraz jest tragicznie. I wówczas myśmy postanowiły, [ponieważ] oni byli tacy głodni bez tych paczek, że dostarczymy im jakąś paczkę zrobioną z tego, cośmy same dostawały. Prawie wszystkie dostawałyśmy [paczki]. Ale jak to zrobić? To nie była prosta sprawa. Ale plan został powzięty.
Była taka pończocha, w którą się władowało, co tylko się dało i teraz chodziło o to, jak to załatwić. W oknach były kraty. Do tej pończochy były przywiązane jeszcze jakieś szmaty, cała pończocha oczywiście była wypełniona jedzeniem i trzeba było wychylić się i tak machać tą [pończochą], żeby przy maksymalnym wychyleniu, oni mogli złapać za ten pakunek i przez kraty wciągnąć do siebie, po czym nam zwrócić tę pończochę, bo po pierwsze, myśmy nie miały żadnych zapasowych, a po drugie nie mogli w męskiej celi znaleźć pończochy. Mogłyby być tego jakieś konsekwencje. Wszystko zostało przygotowane. Powiem, że mam do tej pory wyrzuty sumienia. Była z nami jedna starsza pani. Wtedy wydawało mi się, że jest bardzo stara, po bardzo ciężkim śledztwie ze sprawy wileńskiej. Ona nas błagała: „Nie róbcie takich rzeczy”. Ona była potwornie męczona i bała się, że będą dodatkowe szykany, jak nas na tym złapią. No, ale myśmy oczywiście, jak to młode, przegłosowały. Nikt się nie sprzeciwiał samemu sensowi [tej akcji] i temu, żeby zrezygnować z własnych wiktuałów na rzecz kolegów. Tylko chodziło o niebezpieczeństwo. Wszystko zostało przygotowane. Wymyśliłyśmy sobie, że można to zrobić bezpośrednio po apelu wieczorem, kiedy już jest spokój, bo wtedy wszyscy są zajęci. Trzeba przeczekać aż otworzą drzwi od naszej celi, kiedy się meldowało, wystawiało tak zwaną kostkę. Proszę sobie wyobrazić, że otwierają się drzwi i oprócz normalnego oddziałowego, pokazuje się najgorszy ze wszystkich oficer, tak zwany inspekcyjny, któregośmy wszyscy nienawidzili. On właśnie był przy wszystkich stójkach, od niego zawsze pochodziły najgorsze szykany. A na wieszaku wisiała pończocha, a na niej założony [był] tylko jakiś ręcznik, więc było to niewidoczne, ale wystarczyło odchylić palcem i ją zobaczyć. Wszystkie stałyśmy na baczność. On wszedł do celi, co nie było w zwyczaju przy tym apelu. Wszystkie zamarłyśmy. Przypuszczam, że każda z nas myślała tylko o tym, żeby go zdekoncentrować, żeby odciągnąć jego myśli od tego wieszaka. On podszedł do okna, przesunął palcem po kracie. Stwierdził, że jest tam troszkę kurzu, pod nos nam podstawił ten swój brudny paluch i powiedział: „Jak zwykle, nie sprzątnięte”. I wyszedł. Stałyśmy wszystkie jeszcze chyba ze trzy minuty, bo zdarzało się, że po każdej inspekcji oni jeszcze przez wizjer zaglądali, czy my nie zaczynamy jakichś działań, które mogą nas zdekonspirować. Jak wyszedł, to z nas zeszło wszystko. [Gdyby znalazł tę pończochę], to mało, że wszystkie byłybyśmy ukarane, ale i tamci byliby ukarani. W rezultacie, minęło pięć czy dziesięć minut, wszystko się uspokoiło, i myśmy przerzuciły im tę paczkę. I wszystko się dobrze skończyło.

  • Czy chciałaby pani na zakończenie powiedzieć coś o Powstaniu, czy po sześćdziesięciu latach zmienił się pani pogląd na tamte wydarzenia?

Należę do tych ludzi, którzy uważają, że Powstanie było nieuniknione, w przeciwieństwie do wielu moich kolegów. Uważam, że nie było innego wyjścia, że nie było dobrego wyjścia, że nic lepszego nie stałoby się. Może bezpośrednio mniej ludzi zginęłoby, może więcej zginęłoby później w obozach radzieckich, czy w polskich więzieniach, nie wiadomo. Albo zostałoby wykorzystane to, że Armia Krajowa stoi z bronią u nogi i nie broni swoich terytoriów, swojej stolicy. Nie wydaje mi się, że było inne dobre wyjście. Natomiast tragiczne jest to, że zginęła najwartościowsza młodzież, że nie mogli doczekać się wolnej Polski. Trudno mówić o innych konsekwencjach. Może [zniszczone] miasto… Ale zawsze dobra materialne stawiam na drugim planie, bo jak wiadomo, [miasto] można odbudować. Mamy tego najlepszy dowód, bo miasto można było odbudować, oczywiście nie takie jak było poprzednio... Ale ludzie zginęli.
Mówię o tym wszystkim, mimo że bardzo nie lubię mówić o swoich przeżyciach z tamtego czasu, dlatego że chciałabym, aby młodzież pamiętała, że to byli wspaniali młodzi ludzie, ale wcale nie różni od tej młodzieży, która jest teraz.
Jestem zupełnie przekonana, że gdyby taka potrzeba zaistniała, bo mam do czynienia z rozmaitymi harcerskimi kręgami, z młodzieżą z rozmaitych środowisk, wszyscy tak samo zdaliby ten egzamin. Jestem tego zupełnie pewna. Potrzebna jest tylko atmosfera i poczucie, że zaistniała taka potrzeba, że trzeba jakoś działać, że trzeba pomagać, że trzeba walczyć o coś, w co się wierzy. Chciałabym, żeby moje koleżanki, jak Dorota Łempicka, z którą się bardzo przyjaźniłam, i która była wspaniałym człowiekiem, jak Zosia Krasowaska, która była moim dowódcą, która spełniała wyjątkową rolę, zginęła w czasie Powstania, jak Hanka Bieńkowska, [pseudonim] „Joanna”, która była niezwykle opiekuńczą, wspaniałą sanitariuszką i koleżanką, jak Ewa Urbanowicz i Irena Waligórska, które pierwsze zginęły w czasie akcji ulotkowej, jak Ania Nelken, moja szkolna koleżanka, która została powieszona na Czerniakowie w ostatnich dniach Powstania, [jak] Irena Jaczynowska, która też zginęła w czasie Powstania, żeby ocalić od zapomnienia ich wysiłek, ich młode życie.


Warszawa, 17 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Bukalska
Anna Jakubowska Pseudonim: „Paulinka” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter