Wiesława Śmiechowska „Krystyna”
- Co pani robiła przed wojną ?
Szkołę skończyłam w Krakowie, maturę robiłam w czasie okupacji na kompletach konspiracyjnych. W konspiracji pracowałam jako maszynistka, łączniczka. Pracowałam w akcji Żegota – rady pomocy Żydom w części wykonawczej. Potem byłam w strukturach konspiracyjnych WRN-u – to jest kryptonim przedwojennego PPS-u, który brzmi: Wolność, Równość, Niepodległość. WRN miał jako jedno z zadań uczestniczenie bardzo aktywne w akcji Żegota. [...] Wszystko działo się w Krakowie. Jedną jeszcze z działalności krakowskiego WRN-u był stały kontakt z obozem z Oświęcimiu. Z Oświęcimia przychodziły, pisane wówczas przez Cyrankiewicza, grypsy. Tak wyglądały jak uczniowie piszą ściągawki na karteczka długich, wąskich pisane drobnym pismem, żeby to można było łatwo przemycić z tego obozu na wolność. Myśmy to otrzymywali, przepisywaliśmy wszystko i przesyłało się najczęściej do centrali do Warszawy. Już wtedy zaczęłam pracować jako łączniczka między Krakowem, a Warszawą. Przewoziłam rozkazy, materiały, które był konieczne w jedną i z powrotem odwrotnie w drugą stronę. Jeśli chodzi o okres, kiedy rozpoczęło się Powstanie to właściwie przypadkiem nie brałam w tym udziału, bo materiały, które miałam przywieść nie zostały do końca przygotowane i powiedziano mi, że niestety musze dzień czy dwa poczekać. W tym czasie wybuchło Powstanie. Od samego początku w Powstaniu brał udział mój ojciec – Antoni Pajdak. [...] Ojciec mieszkał w okresie konspiracyjnym przy ulicy Lekarskiej – to była willa profesorostwa Michałowiczów. Działał w delegaturze rządy londyńskiego w kraju. Stamtąd, kiedy wybuchło Powstanie, przez pole Mokotowskie oddział Armii Krajowej przyprowadził ojca do Śródmieścia. Właściwie moje wiadomości na ten temat są dość skąpe, natomiast jest dość obszerna literatura dotycząca działalności tej grupy. [...] Część rządu londyńskiego, która znajdowała się w podziemiu w Polsce to było: czterech ministrów i komendant, którym był w czasie Powstania – „Bór” Komorowski. Powstaniem dowodził generał Monter, ale naczelnym wodzem Armii Krajowej w tym czasie był „Bór” Komorowski. Jeśli chodzi o działalność ówczesnych ministrów – jednym z nich był Adam Bień – wszyscy byli zastępcami delegata rządu. Delegatem rządu był pan Jankowski, zastępcą był pan Bień, pan Jasiukowicz i mój ojciec. W sumie cztery osoby. Rząd w czasie Powstania miał dużo do roboty, ponieważ powstawały wtedy rozmaite ustawy, różne akta urzędowe, które miały normować życie w Polsce wyzwolonej z okupacji hitlerowskiej. Zachowało się czterdzieści protokołów z posiedzenia rządu w czasie Powstania. Przypadkiem udało się je uratować, zresztą te dokumenty wywiózł mój ojciec, zostały zakopane pod Krakowem, na szczęście nie uległy zniszczeniu. Cały czas mój ojciec był w tej grupie rady jedności narodu. Musieli się przemieszczać, dlatego że Warszawa w tym czasie niszczona, bombardowana. [...] Po Powstaniu grupa tych ludzi się uratowała, jak wiadomo ludność cywilna i powstańcy, którzy walczyli wszyscy wyszli z Warszawy, cześć znalazła się w Pruszkowie, część z nich została przewieziona pociągami w rozmaitych kierunkach, część trafiła do obozów. Jakoś się udało, że członkowie rządów uniknęli wtedy aresztowania i wtedy swobodnie przez krótki okres czasu mogli się poruszać. Pamiętam, że mój ojciec wtedy zamieszkał w Brwinowie pod Warszawą. Pan Bienio, o ile pamiętam, miał rodzinę w Milanówku, więc tam się przeniósł. Oni się wszyscy spotykali po Powstaniu. W jakimś krótkim czasie nawiązali ze sobą kontakt i te spotkania się odbywały. Po Powstaniu rozpoczyna się cała historia, która doprowadza ich do aresztowania w Pruszkowie i przewiezienia do Moskwy. [Następuje] gehenna procesowa, wyroki i w konsekwencji więzienie. Najpierw na Łubiance – następowały takie momenty, kiedy ich przewożono, między innymi mojego ojca, do Włodzimierza nad Klaźmą. Nie chcę dużo mówić o tym [...] w każdym razie z więzienia na Łubiance wychodzi po niespełna pięciu latach dzięki staraniom wspaniałej osoby – pani Zofii Bieniowej, która zdołała przekonać Niećkę, że ten mąż nie będzie taki groźni i żeby pozwolili temu człowiekowi wyjść z więzienia. On wychodzi około pół roku wcześniej. Panowie siedzieli razem w jednej celi. W trakcie ich pobytu na Łubiance zachorował pan Jasiukowicz i został zabrany do szpitala. Z relacji mojego ojca wynika, że był ciężko chory. On prawdopodobnie zmarł z powodu choroby i już do nich do celi nie powrócił. Potem przyszło zawiadomienie o jego śmierci. Ponieważ wyszedł Bień, Jasiukowicz zmarł zostało ich dwóch – Jankowski i mój ojciec. [...] Bień, Jasiukowicz i mój ojciec otrzymali po pięć lat więzienia, Jankowski osiem lat, a Okulicki dziesięć lat. Mój ojciec po pięciu latach powinien był wrócić do kraju. W związku z tym pan Jankowski przygotował mu ustne polecenia i prośby, żeby porozumiał się z żoną i powiedział jak to wszystko wyglądało, jak żyje, jak on się czuje. [Jankiewicz] niestety był już dość słaby fizycznie i mój ojciec z obawą opuszczał to więzienie przygotowany i przeświadczony, że wraca do kraju. Tymczasem okazało się, że trafił nie do kraju tylko grupy ludzi, którzy go uświadomili, że nie wraca do kraju:
A wy kuda? Spytał ojciec, nauczył się rosyjskiego w więzieniu. A on na to:
A wy nie znajetie? Na Sybir! W taki więc sposób dostał się do grupy akowców i Rosjan, którzy byli wysłani na Sybir. Po przyjeździe i przetransportowaniu ich na Sybir ojciec mój znalazł się w Krasnojarskim kraju koło Abania. Tam pracował jako tak zwany
liesorub czyli drwal i tam dopiero dowiedział się, że dodatkowo został skazany na bezpowrotne zesłanie na Sybir. Była to sytuacja załamująca. Mój ojciec był człowiekiem niesłychanie twardym, zahartowanym i przyjął to jakoś spokojnie. Mój ojciec jest po Łubiance, po więzieniu, jest już na zsyłce na Syberii, a ja z moją matką jesteśmy w Krakowie. Aresztowani byli wszyscy 28 marca w Pruszkowie i przewiezieni do Moskwy. Proces odbywa się w czerwcu. Między tym aresztowaniem, czyli między marcem, a czerwcem nie ma żadnej wiadomości, co się stało z tymi ludźmi. Moja matka i ja – stanowiliśmy trzy osobową rodzinę, nie mamy żadnej wiadomości, co się stało z moim ojcem, zresztą pozostałe żony i rodziny też nie wiedzą, co się stało z ich bliskimi. Dopiero po procesie zaczynają nadchodzić pierwsze wiadomości. Jeśli chodzi o mojego ojca to [wiadomość] przychodzi z pewnym opóźnieniem dlatego, że mój ojciec miał postawę bardzo hardą, twardą i oświadczył, że wszystko co wie co się działo na terenach Polski jak wkroczyła Armia Czerwona to wygłosi i powie to wszystko na procesie. Wiadomo było, że na procesie będą dziennikarze zagraniczni, czyli było wiadomo przede wszystkim tym, którzy proces spowodowali, czyli sowietom. Odmówił zeznań, powiedział, że to, co ma powiedzieć to powie na procesie, a teraz odmawia zeznań. Wobec tego zdecydowano go wyłączyć z tego procesu, jako pretekst podano chorobę. Jego proces odbył się potem indywidualnie, mniej więcej dwa miesiące później i został skazany tak jak i pozostali. [...]
- Czy panie miały jakieś informacje od ojca?
Nie było żadnych informacji, nie tylko my, ale i pozostałe rodziny. Potem weszłam w kontakt z dwoma paniami – z panią Jankowską [...] i z panią Bieniową. Wtedy, kiedy było po procesie zaczęły napływać listy, już wtedy było wiadomo, że siedzą na Łubiance i odbywają swoje wyroki. Myśmy postanowiły – pani Jankowska, pani Bieniowa, moja matka i ja zacząć robić starania, pomóc im w tym więzieniu, uzyskać jakieś możliwości przesyłania paczki z żywnością ewentualnie pieniędzy, rubli – to nie było wszystko łatwe, ale jakoś wspólnymi siłami żeśmy doprowadziły, że parokrotnie zostały wysłane paczki żywnościowe. Ogromnie ograniczone, ściśle było wytypowane, co wolno – cukier, trochę tłuszczu – to była skromna parokilogramowa paczka z ograniczoną ilością rzeczy.
- Czy listy dostawałyście panie?
Listy zaczęły przychodzić. Jeszcze muszę dodać, jeśli chodzi o mojego ojca, że po procesie włączono go do grupy i kilku panów siedziało razem w jednej celi z wyjątkiem Okulickiego – on prawdopodobnie siedział w sąsiedniej [celi], bo takie były domniemania. Czasami słyszeli jakieś głosy dochodzące – walenie pięścią o ścianę. Domyślali się, że to on próbuje się z nimi porozumieć. [...] „Narodnaja Wola” porozumiewała się uderzeniami w ścianę pięścią, swoisty [alfabet] Morse’a tego okresu, ale oni tego nie znali, więc tego porozumienia nie mogli uzyskać. Morsa też nie znali. [...]Udało nam się nawet dwukrotnie uzyskać zgodę na przekaz rubli, też niewielkie kwoty, ale pieniądze doszły. Tam było bardzo ciężko. Jak dzisiaj porównuję... nawet mój pobyt w więzieniu i pobyt mojego ojca był dużo łatwiejszy i prostszy niż to co oni tam mieli. Tam przede wszystkim głód panował. Racje [żywności], które otrzymywali i to, co otrzymywali właściwie nie wystarczało do życia. [...]Większość z tych ludzi wróciła w przeciągu roku do kraju, natomiast grupa tych paru panów pozostała w winieniu na Łubiance. [...] Czasy były trudne, Stalinizm był w pełni i prawie każda prośba, którą żeśmy zanosiły pozostawała albo bez skutku, albo była odmownie załatwiana.
- Co się dalej z panią stało po wybuchu Powstania?
Powinnam była się znaleźć w czasie wybuchu Powstania w Warszawie, na szczęście nie znalazłam się w Warszawie, dlatego że materiały, które miałam przewieść nie były przygotowane. Dla mnie byłaby to niesłychanie trudna sytuacja, dlatego że ja nie znałam tak dobrze Warszawy, żeby móc się swobodnie poruszać tak jak osoby, które mieszkały w od lat czy urodziły się w Warszawie. Znałam takich, którzy mogli powiedzieć, gdzie każda ulica się znajduje i w jakiej dzielnicy. Ja tej wiedzy nie miałam i dla mnie to było szczęśliwe, że tam nie byłam, bo byłoby to dla mnie ogromnym utrudniłem. Po Powstaniu jest pewien okres przerwy pomiędzy aresztowaniem tej grupy w marcu, a Powstaniem. Powstanie kończy się 1 października i ci ludzie muszą nadal się ukrywać. Mój ojciec ukrywał się pod Warszawą w Brwinowie, [...] ale wpada na parę dni do Krakowa, gdzie ja mieszkałam z matką. Z tym, że w dalszym ciągu nie mogło to być w sposób widoczny, bo w dalszym ciągu gestapo jest, wojna trwa… Wpada na dzień, dwa, nie może wychodzić i wraca z powrotem do Warszawy gdzie w dalszym ciągu jest komunikacja tej grupy podziemnej. Moje losy toczą się inaczej, niż by należało się spodziewać. W styczniu wychodzę z Krakowa i z grupą moich przyjaciół jadę w okolice Nowego Sącza i tam mam pozostać parę tygodni. Sytuacja się komplikuje dlatego, że zostaje pogryziona przez psa i nie mogę się ruszać. W związku z tym zostaje dłużej. Jak wracam do Krakowa z powrotem to dowiaduje się od matki tego wszystkiego... Matka moja wiedziała tylko jedno – to była ścisła konspiracja i nie wolno było o tym mówić, że będą przeprowadzane jakieś rozmowy. Ojciec tylko tyle wspomniał, ale gdzie i z kim i co, tego nie wolno było mówić. W momencie, kiedy oni zniknęli i kiedy wszyscy zaczęli się interesować, zwłaszcza rodziny, co się stało z tymi ludźmi, więc tylko wiedziałam, że mają być rozmowy. Dopiero po procesie zaczynają przychodzić pierwsze listy, już wiadomo co się z nimi dzieje. Ja w tym czasie składam podanie na studia w Warszawie – tak sobie rodzice [wymarzli], że będzie najlepiej jak skończę stomatologię, bo zawód praktyczny i wygodny, bo przydomowy (co zresztą okazało się całkowitą nieprawdą później). Jestem na studiach, nasze semestry są przyśpieszone, bo musimy nadrobić jakieś zaległości czasowe. W 1945-46 roku zaczynam studia, jestem w Warszawie, jestem w pełnym porozumieniu z tymi paniami. Moja matka jest w tym czasie w Krakowie i pracuje. Upływa 1946 rok, zaczyna się 1947 rok, w dalszy ciągu staramy udzielić się tej pomocy (to się wszystko wlecze i ciągnie) i równocześnie staramy się o przyśpieszenie wyjścia tych ludzi. Udaje się do Cyrankiewicza, który stał na czele powojennego PPS-u, pani Bieniowa robi starania przez ludowców – to wszystko jest oczywiście bez rezultatów. W 1947 roku w listopadzie zostaje aresztowana w Krakowie moja matka, a parę dni później ja zostaję aresztowana w Warszawie. Losy się potoczyły różnie. Moja matka po dwóch tygodniach pobytu w areszcie śledczym w Krakowie, według oficjalnej wersji, popełnia samobójstwo wyskakując z okna czwartego piętra aresztu śledczego i ginie. Jest przewieziona do szpitala wojskowego i po paru dniach tam umiera. Ja natomiast nic o tym nie wiem, mieszkam wtedy w akademiku przy [ulicy] Górnośląskiej. Bardzo luksusowy jak na owe czasy…
- Powiedzieli pani, dlaczego panią aresztują?
Cały czas trwa śledztwo, cały czas mi zarzucają, że w dalszym ciągu ciągnę konspirację. To nie było prawdą, dlatego że po aresztowaniu mojego ojca było wiadomo, że jestem osobą, która będzie obserwowana, która będzie inwigilowana – i tak było rzeczywiście, ale matka i ja robimy starania o powrót mojego ojca. Sytuacja jest nieprzyjemna i niewygodna, bo równocześnie radia zagraniczne zaczynają mówić o tym, że lider partii upomina się o mojego ojca i sytuacja taka staje się dla naszych władz bardzo nie zręczna. Będąc w Warszawie biegam po różnych instancjach, ministrach – wszędzie spotykam się odmową i nieżyczliwością. Jestem niebywale niewygodna. Moja matka szybko ginie, dla mnie to jest morderstwo, bo niewiadomo, co się stało, że wyskakuje z tego okna. Jeśli byłoby to samobójstwo to, została do tego przymuszona w pewnym sensie. Potem się dowiedziałam, że mojej matce oświadczono, że ani ja nie wyjdę z więzienia, ani mój ojciec. Okoliczności tego samobójstwa są nie znane do tej pory. Natomiast ja cały czas mam przesłuchania, rzecz sama w sobie jest dość błaha. Trudno im jest udowodnić do końca, że ja rzeczywiści działałam konspiracyjnie. Pierwsze moje aresztowanie i śledztwo zostaje umorzone, tak, że wychodzę po umorzeniu śledztwa, po czternastu miesiącach, w styczniu 1949 roku. Wtedy dowiaduje się o śmierci mojej matki, za murami więziennymi. Dzięki ludzkiej życzliwości wracam na studia. Dużo ludzi było wtedy życzliwych, właściwie wszyscy czekaliśmy na III wojnę światową, cały czas była nadzieja, że a nuż będzie ta wojna... Ale III wojny nie było, ludzie musieli żyć. Przyjmują mnie z powrotem na studia, [...] ale czuje, że jest coś niedobrze koło mnie – cały czas robię starania o mojego ojca, więc znowu zaczynam wędrówki. W maju 1950 roku jestem ponownie aresztowana i wtedy prowadzą mnie do pana Różańskiego, który krótko i węzłowato oświadczył mi, że dostanę sześć lat wyroku, bo „ja tu decyduję, nie sąd”. Powiedziałam mu nieładnie, co o tym myślę, on też do mnie sympatycznie nie podszedł, i te sześć lat wyroku dotrzymał. Podczas pobytu w więzieniu korespondencji od mojego ojca nie ma żadnej. Podczas mojego pierwszego pobytu w więzieniu nawiązałam kontakt z moim obecnym mężem [alfabetem] Morsa. Historia była dość ciekawa dla wszystkich, dlatego że myśmy się najpierw kontaktowali Morsem przez ścianę, potem po jakimś czasie przeniesiono nas do dużych ogólnych piwnic, gdzie po dwadzieścia parę osób było i okazało się przypadkiem, że siedzę w celi na naprzeciwko celi, w której siedzi mój [obecny] mąż. Tutaj wpadliśmy na genialny pomysł, żeby się porozumiewać... ponieważ drzwi celi były zbudowane z płyt pancernych i między tymi płytami były szpary i myśmy wpadli po pewnym czasie na pomysł, że zrobimy tak zwanego Morsa świetlnego. Cień jednego palca to była jedna kropka, cień dwóch palców to była kreska. Myśmy się w dalszym ciągu porozumiewali tylko trochę inaczej. Bardzo nas pilnowano. Strażnicy więzienni wiedzieli, że my się porozumiewamy, ale nie mogli nas dopaść. Ani na tym Morsie na „jedenastce”, ani później. Później się jeszcze zdarzyły rozmaite historie, bo mój mąż... wizjer był nie szklony, tylko się odsuwało tą klapkę i przypadkiem mój mąż wpakował oko. Pierwsza rzecz to żeśmy próbowali przez wizjery. To znaczy, że jeden palec to była kropka, a dwa palce to była kreska. Okazało się to niefortunne, bo w pewnym momencie podszedł strażnik – mój mąż oczywiście nie wiedząc o tym wpakował palec w oko strażnika. Była piekielna awantura. Ponieważ nie można było strażnikom przenosić więźniów, to on wrócił powrotem do celi i wtedy musieliśmy wymyślić tego Morsa świetlnego. Po sprawie, którą miałam w 1950 roku po długim czasie, przewieziono mnie do Grudziądza [...] i tam było strasznie dla mnie, dlatego, że był tam żłobek dziecięcy. W żłobku było co najmniej kilkadziesiąt dzieci. Były niemowlaki tuż po urodzeniu i były dzieci do lat dwóch i trochę powyżej drugiego roku. Co najmniej około czterdziestu dzieci było. Zasada była taka, że do dwóch lat mogły być, a potem powinny zabrać rodziny, albo się oddawało do domów dziecka. To była ciężka praca. Dzieci dopiero co urodzone, nie znające świata, nie wiedziały co to jest pies, co to jest koń... Wychodziło się z nimi na pół godziny na spacer na podwórko więzienne i to było wszystko. Te, które miały szczęście i miały rodziny, szły do rodzin, a reszta [do domu dziecka]. Potem przez jakiś okres czasu, ale to już znacznie później, po różnych perypetiach, zbuntowałam się i powiedziałam, że w warunkach, jakie panują w tym żłobku, nie chce pracować, bo przyszłam odbyć swój wyrok, a nie stracić życie. W końcu po różnych perypetiach pozwolono mi pełnić prawie rolę lekarza stomatologa w więziennej przychodni. Grudziądz był w zasadzie więzieniem dla tak zwanych pospolitych więźniarek, czyli dla tak zwanych pospolitych przestępstw.
- Czy miała pani wtedy kontakt z mężem?
Kontakt z moim mężem miałam w dalszym ciągu, bo jak wsadzili mnie do więzienia po raz drugi, to myśmy utrzymywali korespondencję. Korespondencja powstała w ten sposób, że na wolności był ojciec mojego męża, (którego poznałam jak wyszłam po raz pierwszy z więzienia po tym umorzonym śledztwie), i był jakby skrzynką listową. To znaczy ja mogłam pisać listy raz w miesiącu i przesyłałam taki list na adres ojca mojego męża z tym, że list był bardziej skierowany do męża niż do ojca. On z kolei ten mój list przepisywał i razem ze swoim przesył do niego, do Rawicza. [...]
- Jakie były pani dalsze losy?
W 1953 roku obejmowała mnie amnestia. W międzyczasie zawarłam związek małżeński w więzieniu, co było sensacją na owe czasy. Trzeba było uzyskać na to specjalna zgodę, cała ceremonia była wspaniała, na środku administracyjnego pomieszczenia, gdzie było pięć biurek i siedziały sekretarki i inne panie, stał naczelnik więzienia w regulaminem w ręku i pilnie obserwował, a ślubu udzielał urzędnik stanu cywilnego sprowadzony z ratusza grudziądzkiego. Myśmy w ten sposób zawarli związek małżeński. Biedny urzędnik był tak przerażony, że nie wiedział co ma mówić, więc mówił głupstwa rozmaite, bo potraktował nas jak parę nowożeńców z wolności, co zupełnie nie odpowiadało warunkom, w których to się działo. W 1953 roku wyszłam z więzienia już jako mężatka objęta amnestią i zaczynamy z mężem, zdawałoby się, normalne życie, które wcale nie jest normalne. W Warszawie trudno nam było się jakoś usytuować. Zostaliśmy skierowani przez instytucje męża – jedyną, która go przyjęła, to było stowarzyszenie „PAX”, (nikt inny go nie chciał przyjąć do pracy po więzieniu). Zostajemy skierowani do Olsztyna. Wydawało nam się, że tam będzie wspaniale – z boku, nic się nie dzieje, spokój, cisza… Tymczasem w Olsztynie dopiero zaczęło się dziać. Mój mąż został skierowany jako przedstawiciel instytucji na te tereny i nawiązał kontakt z autochtonami, czyli ze wspaniałymi ludźmi z Mazur, z Warmii, którzy często nie znając języka polskiego opowiadali się za Polską. To ci, którzy brali udział w plebiscycie jako Polacy, a nie Niemcy. [...] Kiedyś Gomułka powiedział – „Rząd Ciemniaków” i tak rzeczywiście było. Ci, którzy przyszli na te tereny, wszystkie władze, zielonego pojęcia nie mieli co to były tereny Warmii i Mazur. Wszystkich osiedlonych od lat Polaków, traktowali jak Niemców i tu się zaczęły straszne szykany tych ludzi. Niemcy przyznawali się, że ci ludzie tam mieszkali to ich traktują jak Niemców, wobec tego Niemcy przyjmowali tych ludzi z stamtąd – to byli Polacy. Tragedia była straszna. Myśmy tam bardzo krótko byli, bo się okazało że bezpieka z powrotem zaczęłam się nami interesować (to znaczy bardziej moim mężem), wobec tego trzeba było z stamtąd szybko wyjeżdżać. Po zamieszkaniu w Warszawie, mąż pracował w dalszym ciągu, ja musiałam otrzymać zgodę na ukończenie studiów, bo obowiązywała utrata praw obywatelskich, która zaczynała się w momencie opuszczenia więzienia. W końcu otrzymałam zgodę, więc pozdawałam sobie egzaminy, których jeszcze nie zdążyłam zdać. W 1956 roku zdołałam studia ukończyć i w tym czasie przez przypadek przychodzi kartka od mojego ojca z Syberii. Przez przypadek przychodzi na adres kancelarii adwokackiej mojego ojca – mój ojciec był adwokatem przed wojną, w Krakowie. Nawiązujemy korespondencję z moim ojcem – to jest rok 1954, staramy się o powrót mojego ojca, pomaga mi w tym mój mąż. Czasy zmieniają się radykalnie – Stalin umiera, Beria zostaje zamordowany, sytuacja się wyklarowała korzystnie. Wobec tego starania, o których mówię, zaczynają odnosić pewien skutek. W 1955 roku w sierpniu wraca mój ojciec, ale też nie od razu. Myśmy musieli wysyłać mu listy ofrankowane frankami szwajcarskimi – dokumenty potwierdzające, że jest Polakiem. [...] Dostaje te dokumenty i na ich podstawie stara się o powrót do Polski. Na powrót mojego ojca, niestety, musiało się jeszcze zgodzić biuro polityczne. Zgodę uzyskujemy i mój ojciec pojawia się w 1955 roku na Dworcu Wschodnim. Przyjeżdżamy po niego razem z moim mężem, stoimy na peronie i czekamy. Nie poznałam wtedy mojego ojca – z człowieka mocnego, silnego została połowa. [...]Następuje dalsza droga polityczna, od razu wchodzi w akcje protestacyjne, opozycyjne, podpisuje rozmaite listy, apele i tak dalej. Potem jest jednym z współzałożycieli KOR-u, potem zostaje pobity i zostaje w szpitalu ze złamaniami miednicy. Dziwnym cudem boskim wychodzi z tego, bo lekarze nie dawali pięciu groszy, że wyjdzie z tego. To był już stary człowiek, ma osiemdziesiąt parę lat i po wyjściu z tego szpitala (to już jest bardzo chory, stary człowiek) w dalszym ciągu jest aktywny. Dożywa dziewięćdziesiątego trzeciego roku życia. Umiera w mieszkaniu, ostatnie dwa, trzy tygodnie przed śmiercią jest splątany ze sobą. Ta starość po tych wszystkich przejściach jest widoczna, lekarz, którego sprowadziłam mówi: „Proszę pani, pani ojciec umiera na starość.” Ja mówię: „Zużycie materiału”... ludzkiego też... Kiedy rozpoczyna się działalność KOR-u (ojciec mieszka osobno, ale jest codziennie u mnie w domu na obiedzie), w tym czasie zawsze przyjeżdżają dwa samochody pełne ubowców. Jeden staje przy ulicy... ówcześnie to była Stołeczna i następnie drugi samochód na zapleczu z tyłu od ulicy Broniewskiego. Jak długo jest mój ojciec, panowie w samochodach siedzą i czekają cierpliwie co będzie dalej. Oczywiście nic nie jest dalej, bo ojciec zjada obiad, odpoczywa i wraca do siebie, albo jedzie gdzieś do przyjaciół, których ma mnóstwo. Wychodzi mój ojciec, samochody odjeżdżają. Tak się działo przez długi czas…
- Czy w pani życiu były jeszcze później jakieś represje?
Później jakichś szczególnych represji nie było. Pracowałam w Akademii Medycznej na wydziale stomatologii. Jakość do emerytury dotrwałam. Jeszcze później pracowałam w Ministerstwie Komunikacji. Losy tuż powojenne, nasz pobyt w Olsztynie potem powrót mojego ojca, ciągła inwigilacja, okres między jednym, a drugim aresztowaniem, człowiek aresztowany czuje się jak ścigany zając... ten okres był [bardzo ciężki]…
Warszawa, 13 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch