Mieczysław Tittenbrun „Mieczysław”
Mieczysław Tittenbrun, urodzony Warszawie w 1926 roku, pluton 225, „Żmija” „Żywiciel” na Żoliborzu. Ponieważ mieszkałem na Żoliborzu, tak że go znałem, w związku z tym zostałem skierowany do plutonu żoliborskiego. Pseudonim „Mieczysław”, nie zmieniałem swojego imienia. Skończyłem podchorążówkę, miałem stopień kaprala podchorążego. Byłem zastępcą dowódcy drużyny.
- Czy przed wojną należał do harcerstwa?
Zaczęło się od tego, że chodziłem do szkoły Rodziny Wojskowej w Warszawie, na Żoliborzu, na ulicy Czarnieckiego. Tam była Drużyna 71 WDH, tam były początki moje harcerstwa. Potem, kiedy byłem w gimnazjum Mickiewicza na ulicy Konopińskiego, byłem w harcerstwie w 3 WDH, która była przy tym gimnazjum. Potem po kolei przechodziłem przez wszystkie zmiany, jakie miały miejsce podczas okupacji, mianowicie byłem w Szarych Szeregach, potem byłem w ZWZ, potem byłem w Armii Krajowej w końcu.
- To rodzice pana namówili, żeby pan poszedł do harcerstwa czy sam poczuł pan taką potrzebę, żeby pójść?
Harcerstwo, to było coś, co było przyjęte, należenie do harcerstwa. To było coś takiego, to nie było tradycji, bo nie było wtedy harcerstwa w mojej wczesnej młodości, ale ono się formowało i tworzyło podstawę do dyscypliny, która dawała pewną umiejętność życia. Nie tylko szkoła, ale również coś innego poza szkołą. Bardzo ciekawe zajęcia były, obozy harcerskie...
- Pan miał trzynaście lat, jak się zaczęła wojna?
Coś koło tego. Trzynaście, czternaście.
- Pamięta pan wybuch wojny?
Pamiętam wybuchu wojny dzień, bo to był dzień, kiedy żeśmy byli, mieszkaliśmy wtedy na placu Narutowicza. Zaczęło się od tego, że było słychać samoloty i strzały artylerii przeciwlotniczej. Potem było słychać [odgłos] wybuchu gdzieś daleko. Tam, gdzie myśmy byli, to było raczej cicho. Jeśli chodzi o moją rodzinę, bo tu chodzi o ojca – jeszcze może wyjaśnię – myśmy byli w Warszawie do dnia 7 września. Potem zostaliśmy ewakuowani, wyjechaliśmy z Warszawy do Chełma, do majątku naszej rodziny, który się mieści między Chełmem a Hrubieszowem. Nazywa się Dryszczów ten majątek. Tam byliśmy przez cały czas, do końca oblężenia Warszawy. Po upadku Warszawy wróciliśmy z moją matką i moim bratem do Warszawy. W Warszawie było mój ojciec, który był powołany do wojska przed samym wybuchem wojny. Był saperem. Był na froncie gdzieś w okolicach Mławy czy bliżej Prus Wschodnich dawnych, potem był w Warszawie i zginął w Warszawie dnia 16 września podczas obstrzału przez artylerię niemiecką. Zostaliśmy sami, z matką i z bratem tylko.
- Pana brat był młodszy czy starszy od pana?
Brat był młodszy o pięć lat. Już nie żyje, niestety, zmarł.
- Czym się zajmowała pana mama w czasie okupacji, bo musiała jakoś utrzymać rodzinę?
Czym można było [zajmować się], żeby utrzymać rodzinę. Rodzina była dość liczna, bo jeszcze mieliśmy paru najbliższych kuzynów później w Warszawie, którzy byli. Tak dobrze, nam pomagali trochę, bo było ciężko. Poszedłem do pracy, po to żeby mieć papiery pozwalające mi na poruszanie się swobodne po mieście, bo groziły łapanki, w związku z tym trzeba było więc mieć dowód osobisty, Ausweis, z datą, żeby można było wyjść z tych opałów. Pracowałem w zakładach Skoda, to była filia firmy Skoda, czeskiej, która miała swój oddział w Warszawie na ulicy Złotej, między Alejami dzisiaj Jana Pawła a Żelazną. Tam był duży zakład, który zajmował się remontami samochodów wojskowych, które przyjeżdżały z frontu, przeważnie w bardzo złym stanie. Pracowałem jako mechanik przy demontażu i montażu rozmaitych części w samochodzie. Tam poznałem budowę samochodu i miałem doskonałe papiery, które mnie parę razy wybawiły z kłopotów w czasie łapanek na ulicach. To bardzo ważne było, ponieważ popołudnia poświęcone były na naukę i na szkolenie początkowo w Szarych Szeregach, potem było ZWZ, potem było AK, że miałem pełno zajęcia popołudniu i te papiery pozwalały mi na spokojne poruszanie się po całym mieście.
- Pan uczęszczał też jeszcze na komplety, tak?
Tak. Przed wojną skończyłem dwie klasy gimnazjum Mickiewicza na ulicy Konopińskiego. Gimnazjum kontynuowało swoje wykłady na kompletach, na które chodziłem przez cały czas i zdałem maturę w roku 1943. Potem już skończyłem pracę w zakładach Skoda i pracowałem w jakiejś hurtowni perfumeryjnych artykułów, wody kolońskie, mydła i inne rzeczy, gdzie zajmowałem się pakowaniem i wysyłką tego na całą Polskę. To było zajęcie bardzo śmieszne, bo to było zupełnie niezwiązane z niczym, niezwiązane ze mną, ale dawało pieniądze. Dzięki temu bardzo pomogło na w utrzymaniu rodziny na jakimś godziwym stanie. Wtedy skończyłem podchorążówkę na tajnych kursach akowskich i dostałem stopień kaprala podchorążego przed samym Powstaniem. Szkolenie było teoretyczne, szkolenie uzbrojenia, poznawaliśmy broń, mieliśmy ćwiczenia terenowe w okolicach Radości, w terenach, gdzie nie było niemieckich oddziałów. Właściwie to wszystko było. Potem byliśmy przygotowywani do Powstania, które miało być, już oznaki wskazywały, ewakuacja Niemców, wycofujące się oddziały, ciągnące sznury samochody przez Aleje Jerozolimskie, wskazywały na to, że już Niemcy się wycofują. Wtedy wybuchło Powstanie 1 sierpnia, to jednakże okazało się trochę może przedwczesne, jako, że nie było żadnego kontaktu, jeśli chodzi o drugą stronę Wisły i było tak, że wtedy zatrzymały się sowieckie wojska, gdzieś koło Otwocka czy Falenicy. To było deprymujące, że pomoc, na którą się liczyło, nie przyszła. Jeśli chodzi o samo Powstanie, znane są, godzina była piąta wyznaczona, godzina „W”. Myśmy byli już skoszarowani w jakimś mieszkaniu prywatnym na ulicy Niegolewskiego na Żoliborzu, jako że byłem przydzielony na Żoliborz. Naszym zadaniem było zdobycie Szkoły Gazowej, to jest na ulicy Gdańskiej. Była obiektem silnie przez Niemców bronionym, ale nie udało się do niej w ogóle dojść. Żeby dojść z tej ulicy, gdzieśmy byli skoszarowani, zebrani, trzeba było przejść przez ulicę Krasińskiego, potem przez Słowackiego i zejść w dół Gdańską do Szkoły Gazowej, ale się nie udało, ponieważ już na ulicy Krasińskiego Niemcy okopani w okopach z bronią maszynową zablokowali nam kompletnie przejście. Dowództwo nasze zdecydowało się przejść dookoła, przez Mickiewicza, Czarnieckiego, w dół Promyka i dołem przejść do Gdańskiej ulicy. Niestety, wtedy się nie udało. Pierwsze, był silny obstrzał ulicy Mickiewicza, czołgi stały na placu Wilsona i strzelały wzdłuż ulicy. Nam się udało to przejść bez strat. Dalej żeśmy poszli też większych kłopotów, wzdłuż ulicy Prądzyńskiego przy połączeniu z ulicą Czarnieckiego. Potem przez kartofliska jakieś, ogródki działkowe w dół do Promyka i tam nas znowu zatrzymały niemieckie okopy, umocnienia, które kazały cofnąć się znowu w głąb zabudowań. W końcu nie doszliśmy nawet do Szkoły Gazowej, którą mieliśmy atakować. To był dzień, gdzie w ogóle jeszcze nie było organizacji dobrej, ponieważ to były pierwsze chwile Powstania, oddziały były rozrzucone i akcja nie była skoordynowana. Dowództwo już zdecydowało się wówczas na wymarsz do Kampinosu. Gdzieś wieczorem, koło godziny ósmej była zbiórka na ulicy Słowackiego i wymarsz do Kampinosu przez Bielany, Wólkę Węglową, tam dalej na północ. Ciekawe było to, że nie było żadnych Niemców w pobliżu. Przeszliśmy bez żadnych strat. Zginął tylko jeden kolega, któremu wybuchł granat, który miał przy pasie, „filipinka”. Doszliśmy tam gdzieś koło północy, do wsi, tam dostaliśmy zakwaterowanie w chałupach. Byliśmy tam cały dzień następny i 2 [sierpnia] wieczorem, gdzieś koło dziesiątej wyszliśmy stamtąd z powrotem do Warszawy. Przewodnik zmylił nieco drogę i zamiast na Bielany, wyprowadził nas pod lotnisko niemieckie na Bemowie, gdzie stała niemiecka artyleria, która otworzyła do nas ogień. W ten sposób myśmy musieli przejść cały ten odcinek pod obstrzałem aż do ulicy Żeromskiego na Bielanach, gdzie znowu napotkał nas ogień wozów pancernych, które przyjechały gdzieś od strony Wólki Węglowej. Oddziały były trochę zdezorientowane, co robić, bo obstrzał był i od strony Bemowa przez artylerię, tu stały wozy pancerne i strzelały. Zostałem wtedy ranny, podczas tego obstrzału. Koledzy poszli na Żoliborz, doszli. Zostałem się na Bielanach i zostałem w nocy przeniesiony do akowskiego szpitala, który się mieścił w budynku sierocińca na ulicy Schroagera. Jest to mało znany chyba fragment Powstania, bo z tych, którzy tam wtedy, to nikt chyba się potem nie zgłosił, żeby odtworzyć dzieje tego pobytu. Byliśmy w szpitalu, w sierocińcu, w dużym budynku, gdzie były dzieci. Na pierwszym piętrze, na parterze były dzieci, a myśmy byli na najwyższym piętrze, w osobnej sali, pomieszani z ludnością cywilną. Jakieś tam były starsze babki, starsi panowie, razem był misz-masz, po to, żeby nas czasem tam Niemcy nie rozpoznali. Rannych tam było nas sześciu czy ośmiu podczas walki na Bielanach, potem przeniesionych do tego szpitala. Tutaj spędziłem następne dwa miesiące, które były miesiącami o tyle strasznymi, że z okien tego budynku, który miał cztery piętra wysokości i z górnych pięter widać było Żoliborz, płonący Żoliborz. Widać było wyniki nalotów, gdzie widać było, jak domy zostały zniszczone. Na przedpolu Żoliborza stały niemieckie tak zwane „krowy”, „szafy”, które strzelały pociskami wielkości beczki chyba, widać było, jak one leciały przez miejsce wystrzału. Padały na budynki, widać było, jak budynki rozsypywały się w proch dosłownie. Straszny to był widok. W oknie było widać całą Warszawę płonącą, dymy, dymy, bez przerwy dymy. I nieustanny huk artylerii, która strzelała cały czas. Sam pobyt w szpitalu był znakomicie zorganizowany. Wszystko było, co potrzeba, opatrunki, jedzenie. Byliśmy tam znakomicie zakonspirowani wśród ludności cywilnej. Były tam wizyty Niemców chyba dwa razy, który przyszli zobaczyć, co się dzieje, ale jak zobaczyli tych starszych ludzi, to machnęli ręką i poszli sobie. Jako ciekawostkę, to mogę powiedzieć, że już w drugiej połowie września, kiedy polskie oddziały były, bardziej Berlinga, były na Pradze i przeszły już przez Wisłę, to było miejsce, kiedy był czas, kiedy one zrobiły desant na stronę naszą Wisły. Gdzieś z wysokości Żerania na Żoliborz, udało się dojść pewnym fragmentom, częściom tych oddziałów, które bardzo tam dzielnie, mężnie się spisywały. Ponieważ były bardzo ostrzelane przez Niemców w czasie przeprawy przez Wisłę, niewielka tylko część dotarła do Żoliborza. Tam nie było z kolei łączności z naszymi oddziałami, dopiero jak wzięli jeńców, to się okazało, że oni tam są. Jeńców przyprowadzili, między innymi do naszego domu, do szpitala, w którym byłem, rannych na opatrunek, tam opatrzyliśmy. Zostali opatrzeni i poszli dalej. Desant na tyle był nieudany, ponieważ tam bardzo silnie brzegi były bronione i nie można było przejść, a myśmy byli z kolei odcięci od Wisły przez wał, przez pas umocnień wzdłuż wałów wiślanych. Pobyt w szpitalu trwał dwa miesiące i już w momencie upadku Powstania zostaliśmy ewakuowani. Byłem na tyle zdrowy, że mogłem chodzić o własnych siłach, bo miałem nogę przestrzeloną. Kazano nam iść na Laski, gdzie był punkt kontaktowy Armii Krajowej, skąd kierowano potem do innych miejsce ewentualnie. Udało się przejść cały odcinek z Bielan do Lasek bez żadnego zatrzymania przez Niemców. To był też drugi przypadek, łut szczęścia, pierwsze, że zostałem ranny, a nie zginąłem, tam zginęło parunastu naszych kolegów w czasie walk na Bielanach i udało się przejść bez żadnych kłopotów do Lasek. W Laskach byliśmy przyjęci, dano nam miejsce w mieszkaniu do spania i właściwie byłem zupełnie odcięty od świata bożego. Matka moja (mieszkaliśmy wówczas na ulicy Asnyka, koło placu Narutowicza), została w pierwszych dniach Powstania ewakuowana przez Niemców do Pruszkowa, ale ominęła Pruszków i wylądowała u naszych znajomych, których mieliśmy w Milanówku. Będąc w Laskach pomyślałem, że może ona jest tam. Napisałem kartkę, przez jakąś osobę szło to do Milanówka. Okazało się, że matka tam była i po paru dniach matka przyszła do mnie do Lasek i razem wróciliśmy do Milanówka, a potem pojechaliśmy dalej do naszych znajomych w Nowym Sączu. Tam się wytrzymało parę miesięcy aż do wyzwolenia przez armię sowiecką w styczniu roku 1945. Takie były moje dzieje związane z Powstaniem.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało wyzwolenie w Nowym Sączu?
To było bardzo prędko, bo zaczęło się od tego, że hałas się zbliżał do [Nowego] Sącza. Myśmy się wtedy schowali w piwnicy, żeby przetrzymać bombardowania. Był obstrzał miasta, parę pocisków padło nawet niedaleko od miejsca, gdzie mieszkaliśmy. Rano się budzimy, wstajemy, cisza, Niemców nie ma. Już przyszły sowieckie oddziały i zajęły. To bardzo było prędko i sprawnie zrobione. Miasto było w końcu niewielkie, zajęli bez większych trudności. Potem oglądałem miasto, prawie nie było wcale zniszczeń, tylko były miejsca, gdzie stały niemieckie armaty, który strzelały, i były wielkie kupy łusek, które leżały i czołgi sowieckie rozbite tymi pociskami tam widać było. Tam była taka rzecz, że zdarzyło się coś dziwnego, bo w parę dni po wyzwoleniu… nad rzeką koło mostu stał zamek, który niespodziewanie wyleciał w powietrze. Nie wiadomo, do tej pory nie wyjaśniłem, nigdy nie miałem wyjaśnienia, co się z nim stało. Był potężny wybuch i zamczysko wyleciało w powietrze zasypując najbliższe domy, ludzi, którzy tam przechodzili w okolicy, furmanki. Potem się chodziło po zwłokach koni. Bardzo było nieprzyjemnie tam. Nie wiem, co to było. W każdym razie miało miejsce, taki kazus.
- Czy po wyzwoleniu razem z matką pojechaliście państwo do Warszawy?
Po wyzwoleniu pojechałem sam do Warszawy, z przygodami rozmaitymi, bo wtedy transport właściwie nie istniał, jeździłem samochodami sowieckimi, podwozili mnie Ruscy, Polacy podwozili. W końcu dojechałem do Warszawy po kilku dniach podróży przez Kraków, tam jeszcze pociągi kursowały. Mieszkanie było całkowicie wyszabrowane. Nic tam się nie zostało. Byłem sam, nic nie mogłem zrobić. Nie mogłem zająć, nie mogłem zamieszkać, bo musiałem jechać po matkę. Zabiłem gwoździami i deskami, co można było, żeby tam się nikt nie dostał i pojechałem po matkę. Zanim dojechałem, zanim przyjechaliśmy razem, mieszkanie zostało zajęte przez obce osoby, które miały „chody”, bo wiadomo, musieli być jacyś swoi. Nie udało się go odzyskać i trzeba było coś zrobić z sobą. Tak się złożyło, że ojciec mojej matki, czyli mój dziadek, który był przed wojną dyrektorem Lasów Państwowych w Warszawie, w Łucku na Wołyniu, w czasie wojny postarał się o posadę leśniczego w miejscowości Husynne (to jest miejscowość położona od Chełma na wschód, parę kilometrów bliżej Bugu). Tam przetrzymał całą okupację niemiecką. U niego był również mój młodszy brat. Jak żeśmy tam z matką pojechali do Husynnego, to tam myśmy byli przez pół roku odpoczywając po trudach, odżywając na mleku, wiejskie wyżywienie, które było znakomite. Wszystkiego było w bród. Potem znowu trzeba było wrócić do Warszawy, żeby zająć się pracą i nauką, którą trzeba było kontynuować. Znaleźliśmy mieszkanie, kąt u naszych znajomych, kąt w paru pokojach, które zajmowali oni, jeszcze były dwie rodziny, tam również mieszkały. Było to na ulicy Królewskiej, dochodziło się przez zwały gruzów na wysokość pierwszego piętra. Wodę się przynosiło z Ogrodu Saskiego, gdzie była studnia jedyna w okolicy. Tam się przetrzymało całą zimę 1945/46 rok. Wtedy myśmy się zdecydowali na wyjazd z Warszawy, ponieważ nie mieliśmy możliwości zatrzymania się. Tak się złożyło, że ojciec matki dostał pracę, już starszy bardzo pan, bo miał już koło siedemdziesięciu paru lat, dostał pracę we Wrocławiu. Też w swojej branży, mianowicie w Dyrekcji Lasów Państwowych we Wrocławiu. Dostał tam mieszkanie duże, w związku z tym, my tam do niego pojechaliśmy. To był następny już etap naszego, mojego życia – Wrocław. Wrocław to była dalsza część mojej nauki, ponieważ głównym moim celem życiowym było nie tracić lat, żeby móc pobrać tyle nauk, żeby można było kontynuować w przyszłości bez dużych opóźnień. Dlatego też w czasie okupacji, gdy chodziłem na komplety, to był okres do zdania matury. Potem zapisałem się na kursy rysunku technicznego profesora Jagodzińskiego na ulicy Śniadeckich. Te kursy miały właściwie program pierwszego roku Politechniki Warszawskiej. Przeszedłem cały pierwszy semestr aż do marca roku następnego i wyjechaliśmy do Wrocławia. I tam już kontynuowałem naukę na Politechnice Wrocławskiej, która została otworzona pół roku wcześniej. Wykładowcy to byli profesorowie z Gliwic i ze Lwowa, słynny, bardzo znany profesor Idaszewski, profesor Steinhaus, słynny matematyk i inni bardzo znani profesorowie. Studenci to byli z całej Polski, rozmaici, w bardzo różnym wieku, różnym przygotowaniu. Bardzo było przyjemnie, była bardzo miła uczelnia, z którą jeszcze do tej pory mam kontakt, cały czas zachowuję.
- Mówił pan, że jeden z wykładowców miał dziwną przeszłość...
To już było w czasie późniejszym. Byłem na Wydziale Mechaniczno-Elektrycznym, taki wydział początkowo powstał w pierwszej fazie, potem z tego wydzielił się oddział elektryczny, a z niego wydzieliły się sekcje: radiotechniczna, teletechniczna i jeszcze jakieś inne były sekcje. Byłem w sekcji radiotechnicznej, której kierownikiem był profesor Wilhelm Rodkiewicz, który był podczas wojny kierownikiem, szefem łączności partyzantki w Jugosławii marszałka Broz-Tito. On tam był przez cały czas wojny i prowadził sprawy związane z łącznością partyzantki. Był tam od tego, żeby tam wszystko dobrze chodziło. On był naszym wykładowcą na sekcji radiotechnicznej. Wykładał odbiorniki radiowe. To było bardzo ciekawe, interesowało mnie szczególnie. Profesor Barwicz wykładał lampy, profesor Fąfara wykładał anteny i fale. Tam w ogóle towarzystwo było bardzo mieszane. Byli starsi panowie i była młodsza generacja, która już się, swoje studia skończyła przed samą wojną. Kończąc pracę, w latach 1949 czy też 1950 zacząłem również pracować, ponieważ sytuacja rodziny była potem dość ciężka. W międzyczasie mój dziadek zmarł, matka utrzymywała cały dom, musiałem pomagać, jak tylko można było dodatkowymi zajęciami popołudniu. Zacząłem pracować w biurze projektów we Wrocławiu. To pozwoliło mi się trochę odbić od dna, zarobić trochę pieniędzy, utrzymać rodzinę. Potem przy końcu studiów, przedłużyłem te studia o rok czy dwa i zacząłem pracę w zakładach radiowych „Diora” w Dzierżoniowie, po to żeby po prostu być bliżej tego, czego się uczyłem. Bardzo mnie interesował kierunek radiotechniki, w związku z tym, pracowałem tam przez pół roku i potem wróciłem do Wrocławia i skończyłem politechnikę zdając egzamin dyplomowy. Dostałem tytuł magistra inżyniera radiotechnika, który właściwie dzisiaj odpowiada elektronikowi. Wtedy nie było elektroniki jako takiej, w takiej postaci, w jakiej dzisiaj jest. To był właściwie koniec drugiej, trzeciej fazy - szkoły powszechnej, gimnazjum, politechnika, jako trzecia faza nauki, koniec, dyplom, magister inżynier i przydział pracy do Warszawy. Tak się złożyło, że spotkaliśmy się w Warszawie wszyscy koledzy, którzy byli w sekcji radiotechnicznej, wszyscy wylądowali z nakazami pracy w Warszawie w Zakładach Kasprzaka, na ulicy Kasprzaka na Woli. Tam, gdzie jesteśmy w tej chwili, na Woli. Dalej to już była praca zawodowa, którą kontynuowałem kierunek swoich zainteresowań. To była Telewizja Polska, gdzie pracowałem przy montażu urządzeń zakupionych przez Telewizję do pierwszych programów telewizyjnych. Tam było montowane telekino, urządzenia studyjne. Potem jeszcze pracowałem przy montażach urządzeń studyjnych, nadajników w Łodzi, w Katowicach, w Poznaniu. Potem mając wprawę w tej dziedzinie, zacząłem szukać czegoś, co by dawało lepsze dochody, bo te prace nie były specjalnie żadna dobrze opłacana, mimo wszystko. Trafiłem do biura projektów - Przedsiębiorstwo Projektowania i Dostaw Inwestycyjnych, PPiDI na Barbary, gdzie można było sobie trochę lepiej zarobić. Przy okazji praca była bardzo ciekawa, ponieważ trafiłem do pracowni elektrycznej, gdzie z kolei miałem do czynienia z projektami zakładów, w których pracowałem, które znałem ze swoich poprzednich kontaktów przy okazji montażu różnych urządzeń tu i tam. Praca była bardzo ciekawa, bardzo mi się podobała, mogłem się wyżywać w tym, co wiedziałem, co mogłem przelać na papier i stworzyć nowe zakłady, projektując części technologiczne, część dotyczącą samej produkcji, natomiast części pozostałe, mianowicie budynki robiły inne pracownie.
- Czy miał pan jakieś problemy później po wojnie, żeby dostać pracę z tego powodu, że pan był w AK?
Nie, po pierwsze z tego powodu, że się nie ujawniłem, ponieważ nie miałem zaufania do władzy. Była akcja ujawniania się, ale powiedziałem, że wolę być od tego z daleka. Tak się złożyło, że żadne władze nie miały żadnych dokumentów na mój temat, bo nie pracowałem w żadnych zakładach, które by kontynuowały swoją działalność po wojnie. Wszystkie zakłady Skoda zniknęły z powierzchni ziemi, zostały zniszczone, wszystkie dokumenty, wszystko zniknęło i byłem nieznany. W związku z tym mogłem być pod swoim imieniem i nazwiskiem nie ruszany przez żadnych ubeków. Miałem spokój.
- Jakby pan spojrzał na Powstanie Warszawskie z perspektywy wielu lat, to jakby je pan ocenił, co pan by mógłby powiedzieć?
Przeczytałem sporo książek na ten temat i powiedziałbym, że to są mieszane uczucia. Wszyscy żyli nadzieją, że wybuch Powstania będzie momentem, kiedy usunie się Niemców z Warszawy i się powita wchodzące oddziały sowieckie i polskie. Do tego nie doszło z paru powodów. Jeszcze to było gorsze, że sowieckie oddziały wycofały się po wybuchu Powstania, cofnęły się i już nie pomagały w żaden sposób Polsce. To było strasznie deprymujące, że był zryw i pomocy. Wiadomo już było, że pomoc angielska nie będzie możliwa, bo odległość, Sowieci nie przyszli, nie pomogli. Byliśmy osamotnieni. Ale jeszcze á propos pomocy, pamiętam dokładnie jeden wielki zrzut amerykański, który miał miejsce chyba 15 czy 16 września, kiedy przyleciało chyba ze sto fortec latających i na niebie piękne smugi skomasowanej fali wodnej, zrzuciło tysiące spadochronów na Warszawę. Myśmy widzieli z okien tą defiladę powietrzną. Spadochronów było aż gęsto, ale niestety wysokość, z jakiej oni rzucali, wiatr, powodowały, że duża część ominęła Powstanie, ominęła części zajęte przez powstańców w Warszawie, ale część spadła tam w pobliżu na Żoliborz, tam koledzy moi mieli trochę korzyść z tego, broni czy amunicji. To jedna była ciekawostka. Druga ciekawostka to była, że kukuruźniki sowieckie latały prawie potem już w drugiej połowie września latały codziennie nad Żoliborzem zrzucając broń i nad Bielanami, gdzie myśmy byli. Pamiętam, że nawet myśmy mieli z tego powodu wyżywienie sowieckie. To były worki z kaszą z tłuszczem, że to było [gotowe] do gotowania. W pewnym momencie to mieliśmy w naszym domu, dawano nam to do jedzenia. Jeszcze trzeci moment, to był obstrzał artylerii sowieckiej, która obstrzeliwała niemieckie pozycje na Bielanach. To jest też rzecz, której nie wyczytałem w żadnej książce, mianowicie, codziennie, prawie jakieś dziesięć dni – dwa tygodnie, był regularny obstrzał. Nie wiem czego, pociski padały dookoła nas. Widać było, niektóre domy zostały przez te pociski zniszczone w zasięgu wzroku. Jeden pocisk wpadł do naszego domu, zabił parę dzieci, tylko dzieci zabił. To nie pomogło nikomu, bo to były pojedyncze pociski, pojedynczy ogień, który nie miał wpływu na sytuację ogólną, ale o tyle dziwne, że tego też nigdzie nie widziałem i żaden z autorów nie wymienił tego rodzaju operacji, które miały miejsce. Pomoc to była, czy nie pomoc, nie wiem, czy to były polskie oddziały. Nie wiem, nie mam żadnych danych.
- Proszę, niech pan jeszcze powie, mówił pan, że jak pan leżał w szpitalu, to było tam dużo starszych ludzi. Czy mówili coś na temat, że Powstanie wybuchło?
Specjalnie z nimi nie było kontaktu. Oni raczej byli odseparowani, myśmy się trzymali razem. Tam było nas koło ośmiu czy dziesięciu osób. Nie było kontaktu. Zresztą szpital ten to było coś bardzo oryginalnego. Polska wyspa na niemieckim morzu. Dookoła Niemcy, a tutaj polski szpital, i do tego jeszcze częściowo akowski, co było bardzo. Tam był sierociniec, gdzie dzieci było dużo, które tam mieszkały już przed tym. Myśmy mieli swoją salę, wymieszaną z cywilami, na którymś z wyższych pięter. Jak to się stało, żeśmy się ostali, to nie wiem. Nikomu nic się nie stało, wszyscy, którzy w tym byli, wyszli, doszli cało do Lasek i miałem potem z nimi jeszcze kilka razy kontakt. Opowiadali, wszystkim udało się przejść bez żadnych kłopotów. Mieliśmy trochę szczęścia.
Warszawa, 9 czerwca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Czoch