Nazywam się Wiesława Maria Korczyńska, nazwisko panieńskie Wiesława Wilczyńska, urodzona w 1935 roku, we wrześniu.
Podczas Powstania byłam cały czas w Śródmieściu.
Urodziłam się, tak jak wspominałam, 8 września 1935 roku na ulicy Bednarskiej 17 w Warszawie, czyli w samym centrum. Tam chyba mieszkaliśmy, nie pamiętam dokładnie, ale chyba do wojny 1939 roku.
Moja mama to była taka szlachcianka zubożała, ze starego domu szlacheckiego, zubożałego. Tata też pochodził ze wsi, jakoś poznali się tutaj w Warszawie.
A to trudno powiedzieć. Na pewno był murarzem. Mama bez zawodu, czyli wszystkie zawody.
Nie.
Ano właśnie. Miałabym rodzeństwo, gdyby nie Powstanie. Moja siostra lub brat… mama poroniła po prostu.
Podczas Powstania.
Boże kochany, do Powstania to ja nie bardzo pamiętam. Zaraz, zaraz. Już od 1940 roku – bo pierwsze wspomnienie to mam z trzydziestego dziewiątego roku jeszcze, z okresu okupacji – to pamiętam. Byłam radosnym dzieckiem, biegającym tutaj po Olszynce Grochowskiej, która jeszcze nie była zabudowana. Tam były pola, pola i kanał. Z tej Wygody zaczęłam chodzić do szkoły powszechnej i musiałam bardzo uważać, szczególnie w zimie, żeby nie wpaść do tego kanału.
Nie.
Prawdopodobnie tuż przed samym wybuchem wojny rodzice wyjechali w rodzinne strony ojca, w Sandomierskie, do Zawichostu, bo tam się ojciec urodził. I tam jakiś czas, pierwszy miesiąc, dwa, trzy, nie wiem dokładnie, byliśmy. I właśnie z tamtym miejscem wiąże mi się dosyć mocne wspomnienie.
Zbliżał się nalot niemiecki na Zawichost, więc wszyscy uciekali, gdzie mogli. Rodzice złapali mnie za ręce i uciekaliśmy. Nad Wisłą takie bardzo duże chaszcze były, nie trawy, coś większego jak ja i tam pamiętam moment, jak nadlatywał nad Wisłą samolot niemiecki. Bardzo się zniżył i po chwili tatatata – seria za serią. Proszę sobie wyobrazić, on miał nas jak na dłoni. Nie trafił. Nie wiem, nie trafił.
Nie.
To, co pamiętam, tylko ja z rodzicami. A gdzie reszta była, nie wiem. Każdy uciekał, gdzie uważał, że będzie miał miejsce bezpieczne.
Nie. Samego powrotu nie zapamiętałam, natomiast zapamiętałam takie fragmenty powrotu do tego mieszkania przedwojennego. To był róg Żelaznej i Łuckiej, już nie ma tego domu – jeszcze jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu był, już nie ma go. Zapamiętałam jakieś takie fragmenty.
Nie wiem.
Nie, nie, nie, tego nie pamiętam. Coś kojarzy mi się jakaś furmanka, taki jakiś turkot tych kół, ale nie jestem w stanie tego zapamiętać.
Tego to nie wiem. Wiem tylko jedno, przypuszczam, że było ograbione. Nie pamiętam. Drugie takie wspomnienie to na Wygodzie. Przeprowadzili się rodzice na Pragę, na Wygodę. To jest ta dzielnica Grochów.
To był chyba jakiś 1941 rok, bo w czterdziestym drugim roku ja już zaczęłam chodzić do szkoły.
Na Grochowie, już tej szkoły nie ma, nie pamiętam tej ulicy. W każdym razie Podhalańską szło się przez Olszynkę Grochowską i tam się trafiało na ulicę, na której była moja szkoła, pierwsza szkoła. Jeszcze jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu ta szkoła była. Później tam był dom dziecka. Odwiedziłam tę szkołę. Mam zdjęcie nawet z tej szkoły, ale już nie ma tej szkoły.
Cudownie wspominam.
Wspaniała nauczycielka. Pierwsza moja wychowawczyni, cudowna. Cudowny człowiek z cudownym uśmiechem. Klasa dzieci dosyć wrzaskliwych. Jakoś sobie radziła i zawsze się uśmiechała.
Kalinowska. Pamietam. Mamy nawet jej zdjęcie, mam nawet zdjęcie tej klasy.
Tak.
Chyba niedługo, dwa, trzy… Dopóki się Powstanie nie zaczęło.
Tak. Dopóki się nie zaczęło Powstania.
Nie było takich rozmów, dlatego że w czasie okupacji to już byliśmy w swoim domu. To był jakiś rodzinny dom i w końcu przeszedł na moją mamę. Tam mieliśmy na dole, co pamiętam, dwa sklepy, pokój, dwa pokoje, kuchnia i jeszcze coś i na górze był taki… taka facjatka, w każdym razie coś takiego z zewnątrz i tam mieszkał lokator, chyba jakieś dwa, trzy lata. Nawet nie wiedziałam, jak on się nazywa. Dowiedziałam się dopiero po wojnie. Mama mi powiedziała.
Aron Tajtenbau.
Cały czas ten Żyd był tam. Rodzice jego oczywiście utrzymywali. Pewnego dnia wyszedł, sam wyszedł, może nie wytrzymał już tej samotni, i zginął. Nie wiem, co się z nim stało. Poszukiwałam tego człowieka, ale nigdy nie udało się znaleźć. Nawet byłam jakieś piętnaście, dwadzieścia lat temu w tym instytucie żydowskim. Nie potraktowano mnie zbyt poważnie, mówiąc delikatnie.
Spokój, moją ulicę – ulica Podhalańska. Niedaleko była na jednym końcu łąka, niedaleko, na drugim końcu, jakiś tam kawałek dalej, zaczynał się Kawęczyn. Słyszałam o tym Kawęczynie, nigdy tam nie byłam. Tylko tę ulicę Podhalańską znałam. Raczej byłam tak trzymana, żeby w ramach ogrodzenia przebywać.
Nie, nie byłam. Żadnych takich przykrych scen. Słyszałam o tym, ale nie byłam. Bo nie mogę uważać za drastyczną scenę, która mogła skończyć się katastrofą. Do nas do sklepu przychodzili Niemcy po zaopatrzenie. Nigdy nie było żadnego problemu z Niemcami. Oni byli bardzo zdyscyplinowani, zawsze wszystko płacili, nie było problemu. Aż któregoś dnia nasza suka, wilczyca, to był niesamowity pies… Nas okradali bez przerwy. W Kawęczynie to był taki rejon „złodziej złodziejem popychany”. To tak się wtedy mówiło. Kawęczyn – złodzieje. Nas wiecznie okradali i wreszcie rodzice znaleźli na Grochowie, to pamiętam, może to był czterdziesty drugi rok, psa owczarka. To się nie mówiło „owczarek”, tylko „wilk” (mam ją tutaj na zdjęciach). Ona była postrachem okolicy. Ona była nieprawdopodobnie mądra, nieprawdopodobnie, rozumiała niemal każde słowo, co się do niej mówiło. Była postrachem okolicy i już się jej bali. Miała swój pokój na parterze w tym domu. Mało tego, że miała pokój, tam krat nie było, ona musiała być przywiązana do podłogi na wielkim haku i łańcuchem. Ona była niesamowita. Któregoś dnia złodzieje tak testowali ją, jeden z nich w nocy stuknął w okno, więc razem z oknem ona była na zewnątrz i wisiała na łańcuchu. Szczęście, że rodzice się zorientowali, wybiegli i uratowali ją.
No właśnie. Któregoś dnia, jak zwykle, jak codziennie, przyszedł Niemiec. Tylko już nie taki zdyscyplinowany, bo oni byli zdyscyplinowani. No, oczywiście zaczął moją mamę traktować bardzo nieładnie. Jak to było, nie pamiętam. W każdym razie Aza spuściła się z tego łańcucha, jak ona to zrobiła, nie wiemy. Wyszła przez jedno pomieszczenie i weszła do sklepu. I temu Niemcowi skoczyła na ramiona z otwartym pyskiem na wprost jego ust. Widok był przerażający, bo ona to naprawdę był wściekły pies. Ale mama ją uspokoiła: „Aza, Aza, spokój, nie wolno pana ruszyć”.
Tak że nam grozi niebezpieczeństwo. I rzeczywiście nie ruszył, ale mama zebrała się na odwagę, a była bardzo odważną kobietą, i powiedziała jemu: „Słuchaj, jeśli cokolwiek mi ukradniesz, ja zawiadomię twoje dowództwo, radzę, żebyś tego nie robił”. Oni jakąś dyscyplinę mieli. W każdym bądź razie w czasie okupacji nic tam złego się nie stało.
To były dwa sklepy. To był normalny spożywczy i mydlarnia, czyli mydło i powidło.
Były rozmowy, że zbliża się wojna, że coś tam w powietrzu wisi, że będzie źle. Jakieś słuchy chodziły. No oczywiście radia nie było, aczkolwiek gdzieś, o ile mnie pamięć nie myli, w czterdziestym czwartym już nie, ale gdzieś przedwojenne radio, rodzice mieli telefunkena, gdzieś to radio było schowane. I od czasu do czasu (ja o tym nie wiedziałam, wiedziałam, coś tam dzwoniło) prawdopodobnie słuchali, że zanosi się na wojnę. Mama moja panicznie, ale to panicznie bała się, to się nie mówiło „sowietów”, nie mówiło się „Rosjan”, to się mówiło „kacapów”. I uważała, że jak oni przyjdą, to będzie rzeź. To dopiero my zobaczymy wojnę. No i z tej Wygody postanowiła wyprowadzić nas do Śródmieścia, bo w Śródmieściu będzie lepiej, a na pewno ci ze wschodu na nas nie napadną. Mama miała całą rodzinę, brata między innymi, którego bardzo szanowała, który miał na Krakowskim Przedmieściu, na Trębackiej, sklep z luksusowym obuwiem. Po czasie się dowiedzieliśmy, to już po wojnie, że brat mamy był bardzo głęboko w organizacji.
Bronisław Szafran. Urodził się 1893 roku, coś koło tego.
Rodzony brat mamy. Mama tych braci to miała chyba z pięciu. No tak, pięciu, bo ich siedmioro było. Miała jeszcze siostrę i ona, to było tych pięciu braci. Miała jeszcze kuzynkę. Zatrzymaliśmy się u tej kuzynki. Nie wiem, jaka ta uliczka, to jest taka malutka uliczka odchodząca od…. W każdym razie okna ciotki na tej maleńkiej uliczce, okna wewnętrzne, wychodziły na zaplecze, podwórko Poczty Głównej, a Poczta Główna oczywiście była niemiecka. Ja już, jak tam byliśmy pierwszy czy drugi dzień, to było na drugim piętrze, chciałam popatrzeć. Weszłam z głową w lufcik, może się wychyliłam. Seria za serią poszły.
Nie, to był dzień przed Powstaniem, dosłownie dzień przed Powstaniem. Bo tam Niemcy byli przecież na Poczcie i któryś zobaczył, że ktoś tam wygląda przez to okienko, no to seria poszła. Ciocia miała postrzelane dobrze, ciągle musiała wymieniać okna. Ale wtedy to ona doszła do wniosku, że powinniśmy się wynieść, bo już niebezpiecznie dla nas jest. I moja mama poszła właśnie do wujka Bronka 1 sierpnia rano, tam na Trębacką. Myśmy tam jeszcze u tej ciotki byli czy już może nie, nie pamiętam dokładnie, ale chyba tak, i bardzo długo nie wracała. Ojciec się strasznie denerwował. I już zaczęła się strzelanina. Mama nie wracała, mama wróciła dopiero około szóstej. I ten kawałek, stosunkowo niedaleko z Trębackiej na Świętokrzyską, niedaleko Jasnej, doszła, bo po prostu brat ją wyrzucił. Powiedział, że u niego jest tak niebezpiecznie, że w żadnym wypadku [nie może zostać], że ma natychmiast wyjść. No, oczywiście użyła argumentu, że jest niedobrym bratem, że nie chce jej i tak dalej, i tak dalej. No więc brat odwdzięczył się kolejnym argumentem i mówi: „Podejdź tutaj za ladę i wysuń, którąkolwiek chcesz, szufladę”. No i wysunęła. To był skład broni. Cały sklep pod okiem Niemców to był skład broni.
Ja pamiętam jego córkę Wandę tak jak przez mgłę – to wszystko dzieje się w ciągu tych dwóch dni – jak ona się bardzo śpieszyła. Ona miała wtedy, ja wiem… Ja miałam dziewięć lat, to ona może miała siedemnaście. I ona była sanitariuszką, była w każdym razie mocno zaangażowana. Ja ją widziałam w mundurze, z opaską, białoczerwoną opaską, gdzieś już spieszącą się. Buźki, buźki do widzenia. Wiele lat jej nie widziałam. Dopiero po Powstaniu, po wojnie w jakimś czasie się tam spotkałyśmy. Zaczęłyśmy wspominać, co było. Niewiele rzeczy chciała powiedzieć, absolutnie. Naprawdę ja od niej bardzo niewiele [wyciągnęłam], a ona była bardzo głęboko w organizacji. No, wcale się nie dziwię. Z jednego okupanta wpadliśmy pod drugiego okupanta, więc nie chciała powiedzieć. Już nie żyje. No cóż ja bym mogła powiedzieć. Taka ta rodzina trochę ze strony mamy… Bo ojca rodzina to była taka trochę nieudzielająca się. Rodzina mamy, począwszy od jednego z braci, który był po 1914 roku był wzięty do armii, do wojska…
Carskiego. Przecież byliśmy pod panowaniem, wiadomo. Wylądował, hen, aż na Syberię. Wrócił do Polski chyba w 1919 albo 1920 roku na piechotę – prawie całą tę Syberię na piechotę z potworną gruźlicą. Żył tylko dwa tygodnie.
Musiałabym spojrzeć do albumu.
Tak, tak Szafran.
Jak tam ta nasza ciocia zrezygnowała z naszego pobytu i bała się dalszego ostrzeliwania jej okien, mama wróciła od wujka 1 sierpnia już gdzieś około piątego, szóstego. Zgarnęła nas i nie wiedziała, gdzie [iść]. Ciotka nie chciała nas, bo było tam niebezpiecznie, poza tym nie wiem dlaczego. Nie wiem, w końcu małym dzieciakiem jeszcze byłam. Ale to nie było dobre miejsce, z oknem na zaplecze Poczty Głównej niemieckiej wówczas.
I myśmy we trójkę, gdzieś tam już strzelanina była dobra. Między bramami gdzieś tam przechodziliśmy, dokładnie tego nie pamiętam, ale wylądowaliśmy na Czackiego. Tam była brama, przeszliśmy przez tę bramę, a może inaczej tam weszliśmy? Nie, to chyba było inaczej. Wyjścia samego nie pamiętam, natomiast przejście, że to jakby po jakimś podeście bym szła, jakieś półtora metra powyżej, półtora metra niżej, po lewej stronie tak na kilku metrach leżeli ranni. Strasznie dużo rannych, umierających, krzyki. Musieliśmy przejść, ktoś nas tam przeprowadzał (tak jakby tam jakiś szpital był) przez to miejsce po to, żeby trafić już do piwnicy, w której już do końca, do pierwszych dni września byliśmy. Czyli na Czackiego 3/5, obecny NOT. I całe Powstanie od nocy z pierwszego na drugiego spędziliśmy mama i tata na Czackiego 3/5, w podwórku, w oficynie, w piwnicy, w korytarzu.
Z tego co ja zapamiętałam, to tylko my byliśmy i jeszcze ktoś, i jeszcze rodzice i taki młody kleryk. My byliśmy tak jak ten mój pokój, na samym końcu w takiej ciemnocie. Oni byli na początku, ci rodzice i ten kleryk. No i ile mogło być 5,6,7 osób najwyżej.
Chyba nie. Nie wiem, nie pamiętam.
Ano właśnie. Coś, jakieś jedzenie musiało być przez co najmniej dwa, trzy dni. Wiem, że ojciec gdzieś tam z innymi chodził. Podejrzewam, że chodzili gdzieś na poszukiwanie. Jakieś sklepy… nie wiem. W każdym razie głodni byliśmy, ale zawsze ten kawałek chleba był.
Mieliśmy to, co mieliśmy na sobie. Przecież tam prania się nie robiło, więc człowiek był na okrągło w tym, co miał na sobie.
Ano ciemność.
Tak. Była świeczka. Ja pamiętam moją mamę, że zawsze miała ze sobą świecę.
Zawsze, ona zawsze w torebce czy gdzieś miała świecę – zawsze, w razie wypadku, zawsze miała świecę.
Koszmar, koszmar. Bombardowanie, strzelaniny, nie można się nigdzie ruszyć, bo nie wiadomo gdzie. Jedyną atrakcją to było to, że tam było takie jedno pomieszczenie na podwórku, we frontowym budynku… My byliśmy w oficynie. We frontowym budynku po lewej stronie było kilka schodków i tam się wchodziło, wchodzili (nie ja) i tam było dowództwo AK. Zawsze sporo młodzieży tam było, spory ruch tam był. Ja się kręciłam tam wokół nich, jak wyrwałam się mamie spod ręki – lubiłam się koło nich kręcić.
Nic nie zapamiętałam. Gonili mnie. „Smarkata, wylatuj” i tak dalej. Ale wiem, że oni tam spotykali się i tam mieli coś w rodzaju stołówki, a jednocześnie [miejsce] konkretnych spotkań. Tam dowództwo było, ale to dowództwo musiało być jeszcze w innym miejscu, w tej części, gdzie my w tej piwnicy byliśmy.
Z tego to wnioskuję, że moja mama usłyszała rozmowy. Już był koniec sierpnia i wtedy nam po podsłuchanej rozmowie powiedziała, że wie o tym, że usłyszała, że Powstanie pada, że trzeba się zwijać. Pamiętam to słowo „trzeba się zwijać”, bo będzie rzeź. Jak to usłyszała, to w nocy gdzieś tak około drugiej nad ranem zaczęliśmy wychodzić stamtąd.
Tak.
Wyszliśmy gdzieś około drugiej nad ranem. W każdym razie nie było ciemno. Pamiętam, że szliśmy, to, jak sobie po latach odtworzyłam (miałam dosyć dobrą pamięć wzrokową), skierowaliśmy się w kierunku Tamki. Pamiętam, że schodziliśmy na dół, potem w prawo skręcaliśmy i tu troszeczkę gubię się, nie wiem.
To był 30, 31 sierpnia albo 1 września. Raczej skłaniałabym się do 1 września. I stamtąd jakimiś zaułkami. Jak, też nie pamiętam.
Nie, to już chyba następny dzień jest, bo to nie było się tak łatwo przedostać. I znów jest moment, że znajduję się na Marszałkowskiej i wzdłuż Alej Jerozolimskich i tam worki poukładane, jest barykada. No i oczywiście strzelanina i kulki nam latają nad głową i wokół nas. Nie trafiają. Przechodzimy skuleni, ja w środku. Rodzice mnie trzymali jedno za jedną, drugie za drugą rękę i ciągnęli mnie tak, bo mnie coś nogi odmawiały posłuszeństwa. Czy ja się bałam, czy coś, nie wiem. Jako dziecko nie byłam strachliwa, nie. Ostatnie co pamiętam chyba z tego drugiego dnia tej podróży, tuż po wyjściu z Czackiego, to tę barykadę wzdłuż Alej Jerozolimskich, przy Alejach Jerozolimskich, przecinającą Marszałkowską. Marszałkowska nie była taka szeroka, jaka jest w tej chwili. W każdym razie to była strzelanina. Ja nie wiem. W różne rzeczy można nie wierzyć, ale wierzę, że Pan Bóg kule nosi. Tyle niesamowitych ostrzałów, które ja pamiętam, jak do naszej trójki bez przerwy celowali. Podziurowane wszystko było, a my przeszliśmy bez jednego draśnięcia – całe Powstanie bez jednego draśnięcia. Gdzie widziałam Niemca, który strzelał do mnie – nie trafił. Tak że to jest jeden z kilku boskich cudów. Jestem osobą wierzącą, więc w tych kategoriach przyjmuję, bo nie było możliwe, żeby celować z bardzo niewielkiej odległości i nie trafić. To chyba ślepy musiał być, a nie wierzę, żeby mieli być ślepi. Tak miało być.
Może trochę chaotycznie mówię, ale jak byliśmy tam na Czackiego, zapamiętałam bramę i w tej bramie stały konie. Nie wiem, to były akowskie konie. Po co te konie, nie wiem. Któregoś dnia ojca mojego tam zaangażowano do przeprowadzenia gdzieś tych koni. Ojciec poszedł, mama szalała, bo już wiedziała, że on na pewno zginął. Rzeczywiście bombardowania, ostrzał niesamowity, no i ojciec na pewno zginął, bo do wieczora nie wracał. No ale ojciec wrócił z tymi końmi i te konie znów były tam w tej bramie. Gdzieś broń była przewożona. Tak po cichu do ucha mi wpadło coś, coś na pewno było z bronią, ale co, nie wiem, nie mówili mi. Szeptali sobie, ale nie mówili mi.
Do tej pory jest dla mnie rzeczą niewytłumaczalną, niewiarygodną, żeby być pod takim gradem kul i żadne z nas nie było ranne nawet. To jest dla mnie absolutnie niewytłumaczalne, że zawalały się domy. Przechodzimy pod jakimś domem, zawala się ten dom, a myśmy przeszli, tylko on się zawalił jakieś dwa, trzy metry, jak myśmy przeszli. On się cały zawalił. I takich przypadków mieliśmy sporo.
Moment, który do tej pory niemal widzę, już właśnie jak wychodziliśmy Tamką w dół, jakiś żołnierz był (taki chłopiec, przecież to dzieciaki były) i on kierował nas na Tamce, pokazywał, w którą bramę mamy wejść. Myśmy weszli w tę bramę. Ja usłyszałam tatatata, odwróciłam się i widziałam, jak on pada, a myśmy przeszli. Chyba byliśmy ostatnimi ludźmi, którym uratował życie. Zginął. To są rzeczy, które pozostają. U mnie trwają już 75 lat, kawał czasu. Tego się nie zapomina.
Ano właśnie nie bardzo pamiętam. Szliśmy, szliśmy i gdzieś tam się zatrzymywaliśmy. W końcu byliśmy na tej Marszałkowskiej. Tylko dlaczego przechodziliśmy kierunek, powiedzmy, plac Zbawiciela, z lewej strony na prawą, na stronę w tej chwili Pałacu, po to, żeby przejść znowu na kierunek Polonii? Później znów, nie wiem, [szliśmy] dalej i znaleźliśmy się na Marszałkowskiej 64 czy 72, już nie pamiętam. Tam na podwórku, później w piwnicy jakiejś i tam byliśmy chyba dwa dni. I potem już zaczął się taki exodus.
Pamiętam, jak byliśmy na Śniadeckich, ale między Śniadeckich a Nowowiejską, jeszcze tak trochę na Nowowiejskiej i na Śniadeckich na pewno. Dlaczego mi się to utrwaliło? Los płata mi takie figle. Dlaczego pamiętam miejsce, gdzie też do mnie strzelano, do mnie jako dziecka? I tam jest Waryńskiego 9, tam jest wielki budynek LOT. Ja w tym budynku po wojnie w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, prawie dwadzieścia lat, tam mieszkałam. Tam w tym miejscu, gdzie podczas Powstania, po Powstaniu strzelano do mnie również. Tam się działy straszne rzeczy. Na Śniadeckich jak tam ludzie uciekali, to kto miał broń, strzelał jeden do drugiego. To był horror. Deptali po sobie, aby tylko ze Śniadeckich, tam z tej bramy. To jest Śniadeckich 15 bodajże, wyjście do Politechniki, na plac Politechniki, tam już było luźniej, ale ten kawałek ze Śniadeckich to był koszmar. Deptano po sobie, ludzie byli zupełnie… to nie byli ludzie, to były jakieś wściekłe stworzenia uciekające z jakiegoś potwornego miejsca, nieliczące się ani z dzieckiem, ani z nikim. To, to był ten kawałeczek. Jak myśmy przeżyli, nie wiem. Najgorsze, bo później, jak już byliśmy pod Politechniką, to już tego nie było, tu już był spokój.
Plac pod Politechniką zapamiętałam prawie taki, jak jest. Doszliśmy do Wawelskiej, Wawelską, tu już było względnie spokojnie, Wawelską pod Dworzec Zachodni. Tych zakamarków nie pamiętam dokładnych. Tam były wielkie pola, teraz to wszystko zabudowane. Tam było jedno wielkie pole. Tam byliśmy chyba ze trzy, cztery dni na polu. Na szczęście nie padało. To już wrzesień był. Nie padało, ciepły był ten wrzesień. Koczowaliśmy po prostu na trawie, na polu.
Tysiące, tysiące.
Tak. Na tym polu. Nie wiem, skąd było jedzenie. Ojciec był aprowizatorem. Możliwe, że gdzieś tam po drodze jakieś sklepy były otwarte, po prostu każdy brał, nie wiem, po prostu nie pamiętam. Już jak nas załadowano…
Wiem, że kazali nam wsiąść do pociągu.
Niemcy, ale byli bardzo grzeczni. W każdym bądź razie nie zabijali, nie strzelali, tylko raus, raus, całą ludność przepychali do wagonów. Gdzie te wagony były, nie pamiętam. W tych wielkich milionach trudno było zapamiętać wszystko dzieciakowi. Przecież ja miałam dopiero dziewięć lat. I tam dojechaliśmy – chyba dwa dni jechaliśmy do Pruszkowa, a może dłużej – i w Pruszkowie też był jakiś plac, tam też nas rozparcelowywano. Oczywiście ja oddzielnie, bo ci Niemcy to już nie byli tacy… Bo ci Niemcy, którzy nas wypędzali z Warszawy, oni jacyś tacy byli, już im było wszystko jedno, tacy trochę otępiali byli. Ale ci w Pruszkowie – nie, nie, nie, oni widocznie nie przeżyli tego piekła, które było w czasie Powstania w samym Śródmieściu, w samej Warszawie i tamci na nas mocno pokrzykiwali. W każdym razie przypominam sobie jakiś plac, na którym była segregacja. To znaczy trochę większe dzieci, takie jak ja – ja na dziewięć lat byłam dosyć wysoka, no więc przypuszczali, że ja mam nie dziewięć, ale może dwanaście, a może trzynaście, albo ileś. No, w każdym bądź razie ja byłam odseparowana od matki, ojciec był gdzie indziej, tak że cała nasza trójka każde miało swoje miejsce. Więc uciekłam do mamy.
Uciekłam, udało mi się. Pomyślałam sobie, jak taka cwana jestem, uciekłam do mamy, to może ojca ściągnę. No tak, dostałam tak kolbą po plecach, że czułam tę kolbę długie lata. Ale to dziesięciolecia czułam tę kolbę na plecach. A może miałam troszkę kręgosłup przez to uszkodzony, że kłopoty z kręgosłupem miałam wiele lat. Może to tylko wspomnienie, nie wiem. W każdym bądź razie nie pozwolił mi zabrać ojca. I tam nas stamtąd w Pruszkowie znów… Ale to zanim nas [zabrano], w jakimś hangarze byliśmy i wiem, że tam chyba też byliśmy kilka dni. Oj, krucho było z jedzeniem, bardzo krucho. Głodna byłam, jak nie wiem, więc chodziłam gdzieś, żebrałam. Już mama była załamana absolutnie. Siedzieliśmy gdzieś w takim małym kąciku, ale pod dachem. W każdym bądź razie ja zaczęłam chodzić, tam byli Niemcy w jakimś takim pomieszczeniu. Widziałam moment, że kiedy tak stanęłam, zobaczyłam, że oni jedzą. Byłam tak głodna, tak chciałam jeść, że któryś chyba zobaczył, że moje oczy zjadały mu tę kanapkę i coś krzyknął komm, coś tam komm, ja nie znam niemieckiego. Przyrzekłam sobie, że nigdy w życiu nie nauczę się niemieckiego, nigdy w życiu nie powiem słowa po niemiecku. Rzeczywiście, dotrzymałam słowa, a znam pięć języków. Niemieckiego nie znam. W każdym razie zawołał mnie, ja poszłam, dostałam jeść. Dał mi kanapkę Dziecko głodne pomyślało o ojcu i matce. Wyciągnęłam jeszcze rękę, dołożył mi w drugą rękę. Nie wiem, czy podziękowałam, czy nie, nie wiem. Pobiegłam do rodziców, podzieliłam się tym chlebem.
Rodzice spotkali się na tym placu właśnie. Nie, przepraszam, kłamię. Do mamy poszłam. Czy później byliśmy rozdzieleni, po tym? Nie pamiętam dokładnie. W każdym bądź razie tam w Pruszkowie, tak, w Pruszkowie już rozdzielono nas definitywnie, z tym że ja trzymałam się mamy. Ojciec był wywożony na kierunek na Niemcy, a my gdzieś po drodze w Generalnej Guberni, nie mam pojęcia gdzie. W każdym bądź razie kolejny moment, który pamiętam, to jestem w wagonie i jedziemy. Już z Pruszkowa ruszamy i tak jedziemy jedną dobę, drugą dobę. Wagon tak zwany bydlęcy, odkryty, wysoki, bo są podobno te niższe, ale ten był wysoki, wyższy jak człowiek. I co przejechaliśmy paręnaście kilometrów, wracamy z powrotem. I tak jeździliśmy przez trzy doby. Rozpadało się, lało. Więc jedzie się przez trzy doby. Ja sobie nieraz zadaję pytanie, przepraszam, byłam dzieckiem, były dzieci i byli dorośli, a gdzie ja siusiu robiłam? Nie pamiętam. Aczkolwiek byłam z mamą, bo byłam tylko z mamą, luksusowe miejsce w narożniku. Luksusowe miejsce. A co robili ci, którzy na środku stali? Nie pamiętam.
Tak.
Tego absolutnie nie pamiętam. Chyba nikt się nie zastanawiał nad tym. Chyba sobie kucał. Jak było coś więcej, jak siusiu, nie pamiętam. Ale to rzecz naturalna.
Trzy doby, a może i troszeczkę dłużej. No i ten pociąg dosłownie zatrzymywał się, wracał, jechał, wracał. Praktycznie to myśmy do tego samego miejsca trafiali i tam ciągle staliśmy zamknięci. Nie wiem, jak to się stało, kto otworzył drzwi, tego nie wiem, no ale drzwi były otwarte. Trzeba było przejść po przekątnej, nie po tej stronie narożnika, gdzie my byłyśmy z mamą, tylko po drugiej stronie. Jakoś tam [było], że uciekali, no to my też wyskoczyłyśmy. To bardzo wysoko, tym bardziej że zaraz nisko była taka skarpa od torów. No to było, ja wiem, ze trzy metry, ale się wyskakiwało. Człowiek się poturlał, wpadał na dół i tylko uważał, czy nie będą do niego strzelać, czy jego nie widzą. Tylko Niemcy byli chyba już tak tą wojną, tym wszystkim, zniechęceni, bo myśmy o tym, co się dzieje na Wschodzie nic nie wiedzieli. W każdym bądź razie nie strzelali do nas, a jeżeli, to w powietrze strzelali. Od czasu do czasu jakieś tam strzały było słychać. My zaczęliśmy uciekać. Nie wierzę w to, że nie widzieli, że setki ludzi uciekają. To było, ten pociąg, skarpa i zaraz las. Między pociągiem a lasem, ile tam było, trzy, cztery metry, niedużo. I ten las nas chronił trochę, jak już się tam dostaliśmy. Czy kogoś, kto uciekł z pociągu, postrzelili, nie wiem. Bo każdy patrzył tylko, żeby siebie uratować, nie zastanawiał się. Matka tylko mnie za rękę trzymała.
No i później po tym lesie, przeszliśmy przez ten las. Chyba tam jakiś nocleg był w tym lesie. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. Szłyśmy lasem. I następnego dnia wyszliśmy na jakąś polankę, a potem dalej i dalej, już lasu nie było i było miasteczko. I to miasteczko nazywało się Małogoszcz. Brudni, zmarnowani, głodni, zmęczeni nieprawdopodobnie. Na tym rynku było takie, nie wiem, ktoś zorganizował. Tak nas rozparcelowywano, tak jakby przedmiotami, ty pójdziesz tu, ty pójdziesz tam. Myśmy trafiły do jakiejś kobiety. Ja to wspominam, jakbym trafiła do raju. Przede wszystkim mama mogła mnie umyć i włosy mogła umyć. Ja miałam bardzo piękne, długie włosy. Ja do tej pory mam je jeszcze, nie ścinałam włosów, ale miałam bardzo długie, długi warkocz miałam, który się ruszał sam. Miałam tak straszne wszy i ta kobieta dała mamie naftalinę, żeby obsypać mi włosy naftaliną. Jezus Maria, jak to piekło! Ja po tym podwórku biegałam z wyciem, płakałam wniebogłosy, to tak strasznie piekło. Ale mama powiedziała: „Jak nie pozwolisz ściąć włosów, to musisz przecierpieć”. No więc ja przecierpiałam. No a potem był grzebień taki mały, wszarz, no i te wszy nad papierem, nad czymś, bo nie nad gazetą, tylko nad papierem, i tak mama mi wysypywała z głowy te wszy. Były setki wszy. Ale uratowałam włosy. Uratowałam te włosy chyba do pięćdziesiątego, sześćdziesiątego roku. (Ten warkocz pokażę po programie, mam do tej pory).
Tak, na wspaniałą kobietę. No więc jak ja już zawszawiona nie byłam, to można mnie było położyć do łóżka. No dobrze, ale mama miała też wszy. Co ona ze sobą zrobiła, to ja nie pamiętam. Bo ta kobieta zrobiła nam wspaniałą rzecz, ale jednocześnie z drugiej strony my nie potrafiłyśmy tego wykorzystać, bo dała nam łóżko z białą pościelą. Jak można takim brudasom jak my, z wszami, ze wszystkim, położyć pod białą czystą pościelą? To było nie do pomyślenia. To najpierw trzeba było jakiś porządek ze sobą zrobić. Myśmy chodziły razem z tymi wszami. Nie wiem, jak to było dalej, ale ja pamiętam tę cudowną noc, czy popołudnie, czy dzień, nie wiem. Cudowne białe łóżko, gdzie zasnęłam, bomby na mnie nie leciały, było cicho.
Nie, ale przypuszczam, żebym nawet teraz trafiła tam. Przez tyle lat do dnia dzisiejszego ja sobie obiecywałam, że ja pojadę tam. Nie miałam siły. Nie wiedziałam, co stawia mi jakąś przeszkodę, co nie pozwala mi tam pojechać. To nie jest żaden problem. Przejeżdżałam prawdopodobnie przez okolicę, Końskie, nie Końskie, bo to w okolicach Końskich ta Małogoszcz jest. Wiele razy w życiu przejeżdżałam. Coś mnie w tym momencie, kiedy byłam w okolicy i prawdopodobnie, myślę sobie, może tym razem do Małogoszczy pojadę, zobaczę chociaż, jak ta Małogoszcz wygląda. Nie, nie, nie. Tak, jakby coś nie pozwalało mi tam pojechać. I nie pojechałam. Nigdy do tej pory tam nie byłam. Tam na pewno nikt już nie żyje, bo jeśli ja już jestem w tym wieku, to by byli ludzie, którzy mieliby po sto parę lat co najmniej.
A to był dopiero taki malutki przystaneczek, bo to było takie rozparcelowywanie tych ludzi z Warszawy, uciekinierów. I stamtąd zabierano nas dalej. No więc my dostałyśmy, jakaś podwoda, bo to się nazywało podwoda (koń i jakaś furmanka to się nazywało podwoda), zawieźli nas na jakąś wieś. Tam przeżyłyśmy grozę. Do strasznie złej kobiety, strasznie złej kobiety, która inaczej nas nie nazywała jak: „Wy mordercy, wy warsiawskie bandyty, wam żreć nie wolno dać, powinniście zdychać”. To się aż wierzyć nie chce. Więc nadal podkreślam, jeszcze nie skończyłam dziewięć lat. Więc tak, to były pierwsze dni września, zaczęły się wykopki. Jak długo myśmy tam były, nie wiem. Więc mama chodziła z jakąś motyką w to pole, kopała te kartofle. Ja miałam koszyk i musiałam te kartofle w tym koszyku nieść albo ciągnąć i gdzieś tam zrzucać do jakiegoś miejsca. Sporo to było, spory kawałek. To było za dużo na moje siły. Raz dziennie nam dawała jeść. Aż któregoś dnia, byłyśmy ciągle głodne, któregoś dnia usłyszałam, jak kura gdacze. I powiedziałam mamie „ta kura robi tak i tak”. Mama mówi, że jak tak gdakała, to wiesz, gdzieś tutaj jajka znosi. Ja mówię: „Aha”. No to ja pochodziłam, popatrzyłam, gdzie ta kura jajka znosi. No, nie była jedna, tam ich było więcej. I od tego momentu głodne nie byłyśmy. Byłyśmy jajkami karmione.
Nie. Jakoś chodziłam, tylko to moje chodzenie, bo to było gdzieś nad oborą, to był taki sufit. Skończyło się na tym, że ja wylądowałam krowie na plecach, bo nie trafiłam na belkę czy na deskę i wpadłam do obory i krowie na plecach wylądowałam. Wrażenie było takie, jakie było, to pamiętam. Ale w każdym razie to nie przeszkodziło, że przez te kilka dni, co tam byłyśmy, może z tydzień czasu, może dwa jajka już były. Jajka już były, to tam na polu gdzieś tam coś mama jakoś robiła, że już miałyśmy co jeść. Jak długo można się wyżywić tylko jajkami, nie bardzo wiem. Okazuje się, że wszystko jest możliwe, jak człowiek jest w takich tarapatach.
Tam było to miasteczko, nie wiem, czy to była ta Małogoszcz, czy jakieś inne, w każdym bądź razie mama tam poszła chyba w sobotę albo w niedzielę. Raczej w niedzielę. No i tam spotykali się ci uciekinierzy i każdy mówił: „Wie pani, czy pan jak spotka, nazywam się tak a tak, to proszę pamiętać, zapamiętać mnie, no ja jestem tutaj, a poszukuję męża, żony”. I tak ludzie dawali o sobie znać.
Mama od tej kobiety wyciągnęła mnie, uciekłyśmy. To był nie sposób, to była gehenna, co tam było. Gdzieś w pobliże tego miasteczka, kilka kilometrów dalej myśmy się zatrzymały w jakimś poniemieckim domku. Tam były dwa pokoiki i przedpokój.
Nie, to był poniemiecki domek, Niemcy uciekli. I myśmy tam się zatrzymały, trochę bojąc się, no ale… Zajęłyśmy jeden pokoik. Jak to było, że mama przebiła… czy ktoś tam jeszcze był w tym, gdzie można było jakąś kuchnię zrobić, jakieś palenisko… Nie wiem, dlaczego mama jakoś tam przebiła się do komina, taka spryciula była i tam jakiś piecyk zainstalowała. W czymś jej pomagałam w każdym razie i ten piecyk zainstalowała. Gdzieś garnek zorganizowała i myśmy tam już odetchnęły. Kartofle były na polu, kapusta była. Tak że chodziłyśmy, kopałyśmy kartofle, no bo się zapasy na zimę robiło, kapustę [zbierało], już było co jeść.
Nie, jeszcze jakaś rodzina tam mieszkała. I oczywiście mama jak tam chodziła do tego miasteczka czy w pobliżu, no to mówiła, że jak tam rozmowy były jakieś, „jak by pan czy pani zobaczył takiego a takiego, no to my tutaj jesteśmy”. Proszę sobie wyobrazić, mój ojciec robił to samo. Na zupełnie innym końcu robił to samo. Jak to się stało, że jakaś pani usłyszała o takim panu i powiedziała mamie. Jak mama trafiła do tej kobiety, a ta kobieta znów gdzieś trafiła do ojca, że oni się gdzieś spotkali, to tego ja już nie wiem. To jest bardzo wysoka matematyka i cud boski. W każdym bądź razie spotkali się. To jakiś czas trwało oczywiście, ale spotkali się. Ojciec też uciekł z transportu, kula też go nie trafiła. A podobno jak uciekali z tego transportu, to to też była strzelanina taka – jak u nas było cicho, to tam strzelanina była niesamowita. No, udało się ojcu. I ojciec trafił do wspaniałych ludzi, oni się nazywali Kotosowie.
Nie. I my tam pewnego dnia znalazłyśmy się u tych Kotosów. Boże, jaka ja byłam głodna. I oni zrobili mi wielką krzywdę, no bo dali mi jeść. Dużo dali mi jeść, tak, a ja wtedy bym zjadła już nie wiem co. I dostałam trzeciego czy czwartego dnia ataku ślepej kiszki. A, bo w [czasie Powstania] tam na Czackiego to też miałam atak ślepej kiszki. Przetrwałam, żadnej pomocy nie dostałam, nie było jak. Jakoś przetrwałam. No i wtedy do szpitala do Piotrkowa. To było gdzieś pod Piotrkowem. Do Piotrkowa było szesnaście kilometrów. To pamiętam, bo ojciec kilka razy te szesnaście kilometrów już po wojnie opowiadał: „Te szesnaście kilometrów jak na tej furmance ciebie wieźliśmy, nie wiedziałem, czy ciebie dowiozę”. Dosłownie wzięta byłam z furmanki prosto na stół operacyjny. Z tego co rodzice mi powtarzali, to lekarz im powiedział, że jeszcze pół godziny brakowało i w aniołki bym poleciała. Bo to było już pęknięcie i takie różne inne nieprzyjemne historie. No, w każdym bądź razie miało tak być, miałam mieć tam operację. Nie miałam żadnych powikłań ani problemu. W takim łóżeczku dziecięcym spałyśmy we dwie, tak na waleta. Można było? Można było. I ona była po operacji i ja byłam po operacji.
Tak, o szpitalu w Piotrkowie. Jedna drugą kopała, no bo tak musiało być, jakieś kopniaki i jedna drugiej krzywdy nie zrobiła. Ja to wszystko filozoficznie na swój sposób mówię: „góra zarządziła”. Po tylu przygodach nie wylądować w obozie, uciec w drodze, bo my też jechałyśmy do obozu oczywiście, uciekłyśmy. Ojciec też uciekł z transportu do obozu, nie zastrzelili nas, wszystko się udało. Powrót był różny.
Nie pamiętam. W każdym bądź razie do Warszawy…
Tak, tak.
My do Warszawy wróciliśmy, było zimno.
A, może później już. To już było po zakończeniu, a może…
Nie, nie, było zimno. To mógł być czterdziesty piąty rok na pewno, na pewno czterdziesty piąty, może jakiś listopad.
Tego nie pamiętam. A może po wyzwoleniu Warszawy, tego nie pamiętam, tego niestety nie pamiętam, jakoś to mi umknęło z pamięci. Jakoś nigdy na ten temat w domu nie było mowy. Pamiętam, i znów głód. Nie było gdzie wracać, znów nie było domu. Kto moim rodzicom pomógł? Bo tak ludzie sobie pomagali.
Pamiętam znów Marszałkowską i Aleje Jerozolimskie.
Wiem, że to były na pewno Aleje Jerozolimskie. Tam szliśmy i znów się tam zatrzymaliśmy. Jakoś tamten czas, to miejsce, tak, tak. No bo to było takie centralne miejsce. Później przechodziliśmy… Może mi się pokręciło? Wiem również, że przechodziliśmy przez Wisłę. Nie ma [srogich zim], tak że teraz to sobie Wisła płynie w styczniu, lutym. Nie, [wtedy] ona była zamarznięta, że konie, furmanki, samochody jeździły. Tak była zamarznięta.
Raczej zima. Tu nie mam konsekwencji, no nie pamiętam, po prostu plącze mi się coś. W każdym bądź razie z całą pewnością zimą przez Wisłę przechodziliśmy na tę stronę Warszawy, bo tutaj był dom. No i znów zaczynali to życie. Tutaj przeszliśmy przez tę Wisłę.
Tłumy. Tłumy.
Tłumy wracały do Warszawy i Wisła się nie zarwała, taki był lód. I zaczęliśmy życie.
Gdzie? Nie bardzo pamiętam. Gdzieś na Grochowie, bo nie bardzo było do czego już tu wracać.
[Tylko] my, nie było nikogo. My ocaleliśmy nietknięci, niedraśnięci.
Brat mamy, ten, który był podobno jednym z dowódców AK, Bronisław, do tej pory nie ma [informacji], ślad po nim zaginął. Przez wiele lat wszyscy go poszukiwali. Jeśli państwo na jakikolwiek ślad…
Bronisław Szafran, który na Trębackiej miał sklep z obuwiem, który przechodził różne koleje, bo to tak ludzie nie wiedzieli, dlaczego innych Niemcy likwidują, a on sobie… Był bardzo mocno w organizacji. Tam był skład broni.
Nie bardzo to pamiętam. Wiem, że bardzo zachorowałam. Raptem dostałam strasznie wysokiej temperatury, bardzo źle się działo. Znalazłam się w szpitalu. Tam jest do tej pory ten szpital, bliżej placu, po prawej stronie Wisły, jak ode mnie się jedzie, placu za Szembeka, ten następny, bliżej Wiatracznej. Między placem Szembeka a Wiatraczną, tam po prawej stronie, jadąc do Śródmieścia, tam był szpital, tam byłam w tym szpitalu. Co to było? Nikt nie wie, ja nie pamiętam. W każdym bądź razie jakoś sobie organizowali to wszystko. Ojciec gdzieś tam na bazarku handlował. Czym? Nie wiem. Już jak ja wyzdrowiałam, zaczęłam chodzić, już był następny rok. No to poszłam do szkoły.
Mógł to być czterdziesty siódmy. Wiem, że półtora roku opóźnienia miałam.
Nie pamiętam.
Oj, tak, tak. Nawet pamiętam, w pięćdziesiątym drugim roku, jak już chodziłam do tego elitarnego Słowackiego, to już tam były dziewczyny, między nami było po cztery lata różnicy, po trzy, cztery lata różnicy. Jedna była najstarsza, różnica była prawie cztery lata, nie dlatego, że nie zdawała, tylko różne koleje wojenne.
Nie, po prostu nie dawaliśmy rady, nie było takiej sytuacji.
Zrobiłam tam maturę.
Pięćdziesiąty drugi.
Tak, tak. Jakoś, jakoś tak okrzepli. Tam chyba jeden z braci mamy, coś tam, jakąś pomoc nam dał, bo w przeciwieństwie do mojej mamy rodziny, do Śródmieścia nie ciągnął, uciekali. A mama zrobiła odwrotnie. Tutaj był absolutnie spokój, a tam my byliśmy cały czas pod bombami, w piekle – w piekle.
No i co dalej? Do pracy, szybko. Ja jeszcze matury nie miałam, jak zaczęłam uczyć się do pracy. Najśmieszniejsze było, że zostałam przyjęta do Narodowego Banku Polskiego, VIII Oddział Miejski. To jest ten piękny budynek Pod Orłami. To był jeden z niewielu budynków ocalałych w czasie Powstania, w czasie wojny. I ja tam poszłam 1 lipca pięćdziesiątego drugiego roku do pracy jako wykwalifikowana maszynistka. Moje kwalifikacje polegały na tym, że mama przez jakąś koleżankę, która tam pracowała w tym banku, załatwiła mnie posadę. A ja na dzień czy dwa dni przed zakończeniem roku szkolnego u świętego Słowackiego, zawsze mówiłam wtedy w ten sposób, poszłam do pani sekretarki, wypłakałam, żeby pokazała mi maszynę do pisania. No więc pokazała mi tę maszynę. Żeby mi pozwoliła i żeby mnie pouczyła trochę. Może ta nauka trwała pół godziny, to było wszystko.
No więc ja przyszłam do pracy dzielnie. Trafiłam na dwie koleżanki, wspaniałe dziewczyny, które… Jak zobaczyłam maszynę do pisania profesjonalną, a nie tą szkolną, to się po prostu rozryczałam w sposób bardzo nieprzyzwoity, no bo ja jestem do pracy przyjęta, a ja pierwszy raz w życiu widzę maszynę do pisania. One powiedziały: „Słuchaj, nie martw się. My ciebie nauczymy”. Ja mówię: „Ja muszę pracować, ja muszę zarabiać na życie”. – „ Ale my ciebie nauczymy”. No i nauczyły. Za mnie robiły wszystko, a mnie uczyły. Każda miała jakiś przydział coś zrobić. Mało tego, my jeszcze pracowałyśmy na premię jakąś. Normy miałyśmy, a potem ewentualnie na premię. Moja pierwsza wypłata to było 460 złotych. No, niewiele można było za to kupić, ale takie były czasy. Z tym że ja na koniec miesiąca miałam do tych 460 złotych 114 złotych premii.
Oczywiście, obowiązkowo.
Oczywiście, że w szkole.
To było organizowane przez szkołę. Wiem, że jakiś czas mieszkaliśmy we Włochach. Tam też jeden z braci miał dom. My tam mieszkaliśmy. Ja tam chodziłam we Włochach do szkoły. Pierwszy raz na 1 maja na pochodzie to byłam właśnie we Włochach, to Włochy pod Warszawą. W tej chwili to jest miasto, a wtedy to było takie jak u mnie osiedle. To były takie Włochy. No tak, ale te Włochy miały również jakichś naczelników, nie wiem, jak oni się nazywali, tych zarządzających tym osiedlem. I każdy, oczywiście wszystko towarzysze i każdy z nich miał ambicje, że on nie może mieć gorszego pochodu jak ten w Warszawie. No więc to śmieszne. Najpierw na piechotę ta sama grupa, później samochodami przejeżdżaliśmy.
Ta sama grupa. Oczywiście przeszła, wróciła do jakiegoś miejsca, załadowali na samochody, wróciły do tego miejsca. Przesiadka na furmanki albo najpierw furmanki, a później samochody, nieważne. Więc trzy albo cztery razy, nie pamiętam, ale trzy na pewno, pamiętam, przed oficjelami, przed towarzyszami przechodziliśmy.
No tak, bo tak to by trwał godzinę i koniec kropka. A tak to trwał trzy, cztery godziny. To już był kawałek pochodu.
Tak, tak. We Włochach to ja pamiętam tylko ten raz. Później nie chodziłam, migałam się. Wiem, że jeszcze jakiś pochód, ale to… Ja miałam mimo wszystko bardzo nieostrożną rodzinę, że oni nie potrafili jakoś mnie chronić przed wypowiadaniem swoich myśli. Potrafili przy mnie wypowiadać swoje myśli, a powinni przed dziećmi jednak być trochę ostrożni, bo dzieciak jak to dzieciak, głupi dzieciak jest. A to różnie było.
Ja nie miałam, ale później do mnie dotarło, że w naszej klasie, tam we Włochach jeszcze, chodziła koleżanka, dziewczyna jeszcze, która była córką jakiegoś dużego człowieka z tak zwanego UB. I to UB to ja usłyszałam po raz pierwszy w życiu właśnie tam we Włochach, kiedy byłam tym dzieciakiem kilkunastoletnim dopiero. I że trzeba przed tą dziewczyną, nawet nazwisko jej zapamiętałam, że trzeba przed tą dziewczyną…
Nie, niech jej ziemia lekką będzie, to nie jej wina. Ale jako koleżanka była zupełnie fajna. I tam dopiero dowiedziałam się, że trzeba język trzymać na kłódkę, bo nie wolno, bo to, bo tamto. Nie pamiętam, w jakiej formie, ale w każdym bądź razie już rozmowy między rodzicami i między dorosłymi to już były poza zasięgiem dzieciaków. Tak że jak do mnie jakieś koleżanki przychodziły, no to moja mama uszy miała dookoła głowy, całe szczęście i lubiła słuchać, co my tam rozrabiamy. Ja byłam dosyć krótko trzymana. No i jedną rzecz taką usłyszała, że… Tak się zastanawiam, czy to teraz, czy poza nagraniem.
Poza nagraniem.
Z tymi moimi studiami to był…
Tak, tak. To był czysty cyrk. Ja już zaczęłam pracować. Zaczęłam w tym pięćdziesiątym drugim roku, jak powiedziałam, od maszynistki. Jeszcze w pierwszym miesiącu już dobrze pisałam, dobrze było, po prostu [byłam] zdolna. Jakoś świetnie sobie dawałam radę i miałam wielkie szczęście, bo natrafiłam jeszcze na końcówkę na stanowiskach ludzi przedwojennych. Moi dwaj dyrektorzy… Jednego nazwisko pamiętam, pan Wesołowski, on był dyrektorem wówczas. Później nastał drugi dyrektor, jeszcze jeden po jakichś dwóch, trzech miesiącach, później przyszedł drugi dyrektor. Wspaniały człowiek, zapomniałam jego nazwiska i to ostatnio zapomniałam tego nazwiska. Wiem, że to był taki wysoki, potężny mężczyzna, taki duży. Takich, jak ja to przynajmniej dwie i pół było potrzeba. I bardzo dobry jako człowiek i miał rękę taką jak moje dwie. Duży, duży człowiek o gołębim sercu. I były szepty w banku, że on jest taki… że przed wojną to on to czy tamto… Pewnego dnia nie przyszedł do pracy, ślad po nim zaginął. Przynajmniej ja nie wiem, co się z nim stało. Wiele razy usiłowałam się dowiedzieć. No to tylko kiedyś, to już chyba lata, w końcu sześćdziesiątych, siedemdziesiątych znajomą spotkałam w banku, bo poszłam jakieś sprawy załatwiać swoje. Ona mówi, słuchaj esbecja załatwiła go.
Pięćdziesiąty trzeci? On krótko tam był. Bo ja później dostałam awans, który mi się bardzo mocną czkawką odbił. Awansowano mnie. Nie wiem, kto na ten diabelski pomysł wpadł. No tak, bo ja się uczyłam, miałam ten łeb otwarty, zawsze chciałam więcej czegoś, więc nie pasowało, żebym ja tak tylko wyłącznie pukała w te klawisze. No więc awansowano mnie do departamentu wojskowego. Komu wpadło do głowy, żeby mi taką krzywdę zrobić? Do departamentu wojskowego, dwa piętra wyżej w tym samym budynku. No i tam trafiłam na kobietę, której do końca życia nie jestem w stanie zapomnieć. Boże, jaki to był zły człowiek, jaki mściwy. Na początku nie wiedziałam dlaczego. No tak, ona była kierownikiem wydziału, a ja byłam tylko dziewczyną osiemnastoletnią chyba, z felerem mianowicie tym, że miałam maturę. Jak to w tamtych latach było źle. Na stanowiskach najczęściej to byli partyjniacy, rzadko kto z jakimś wykształceniem. To była tępota. To był pięćdziesiąt dwa, początek pięćdziesiąt trzy, pięćdziesiąt sześć. To było takie tępienie ludzi z wykształceniem. Ludzie się po prostu nie przyznawali.
Tak. Nie przyznawali się, że mają jakieś wykształcenie. Ja mówię o wyższym wykształceniu.
Ja się już przestałam przyznawać, że maturę mam. Nie, gdzież tam, małą maturę. Nie przyznawałam się bardzo długo, taki strach u mnie został. Bo nawet już gdzie indziej pracowałam, to już były lata sześćdziesiąte, początek lat sześćdziesiątych, w każdym bądź razie do tego stopnia, że z kolejnej pracy polecono mi, żebym zrobiła maturę. No więc ja poszłam, zapisałam się do szkółki zaocznej, a później przeszłam na wieczorówkę, bo coś ta zaoczna nie pasowała. No, w każdym bądź razie zrobiłam tę maturę.
Tak. A co to, jedna więcej, jedna mniej.
W międzyczasie wspaniałych ludzi spotkałam. Takiego pana Niemczyca i jeszcze jedno nazwisko, które wyfrunęło mi w sposób bardzo nieodpowiedzialny z głowy. Już sobie rysowałam, zaczęłam, jako dekorator. Przyjęta byłam do Spółdzielni Spożywców na Żoliborzu jako dekorator. A to było w prześmieszny sposób. Miałam takiego kolegę, no, sporo starszego ode mnie. Pracowałam, pamiętam, w WSS-ie na Woli. Co tam robiłam? Plątałam się. Zawsze się wściekałam, jak muszę w tych papierkach przewracać, bo się do tego nie bardzo nadawałam, ale robiłam to. Ale robiłam za szybko, no więc znów się nadziałam pewnej pani, która była personalną. Ale w tym czasie, kiedy ja już zaczęłam pracować, dwa miesiące pracowałam, ktoś się tam wyżej zmienił i z tej personalnej ona została zrzucona na kierowniczkę działu. Żeby mieć pecha takiego jak ja, to stała się moją kierowniczką. No więc ja już w międzyczasie przeszłam jakiś kurs, jak tam pracowałam. Wiem, że byłam wysłana na kurs tych samorządowców, coś takiego, do Wrocławia. Byłam w tym Wrocławiu, byłam po kursie. Było nas trzy. Była jakaś dziewczyna, no, bardziej oblatana w tych biurowych rzeczach jak ja, ale ja miałam kurs. I przyszła ta pani kierowniczka. O mój Boże, jak ona mi dała popalić, a ja nie umiałam się odszczeknąć. Ale na dobre mi wyszło, bo tam była jakaś rada nadzorcza czy coś takiego i przewodniczącym tej rady nadzorczej był przewspaniały człowiek, Stanisław Szwalbe. On był jakimś marszałkiem, coś takiego, przed wojną, w każdym bądź razie w tym momencie zajmował to stanowisko, [to znaczy] jeszcze w tamtym czasie miał czy to było społeczne, nie pamiętam. Później się na nim strasznie zemścili, też zniknął z horyzontu. I to jest człowiek kolejny, za którego ja tę zdrowaśkę odmawiam od czasu do czasu. Wspaniały człowiek. I on nie dał mnie zjeść. W każdym bądź razie skontaktował mnie z człowiekiem, a wiedział, że ja lubię rysować. Ja zawsze coś tam mazałam. Tak jakoś mnie skontaktował z jakimś człowiekiem, tak zwanym dekoratorem tam. Dekorator mówi: „To przychodź do mnie, to mi trochę pomożesz, porysujesz u mnie”. I to były moje pierwsze studia. No więc przychodziłam do niego. Zrywałam się, zrobiłam szybciusieńko to, co do mnie należało, te głupoty biurowe, no i leciałam do niego, do pracowni, trochę pomóc mu rysować. No i w końcu, jak ta pani kierowniczka, była pani personalna stała się kierowniczką, no to oczywiście takiego kopa mi dała, że ja wylatywałam, że hej. No bo jak to można, żeby pracownik wszystko zrobił, był ceniony, ale nie siedział przyklejony do stołka przez osiem godzin, tylko gdzieś się włóczyłam. Ale to mi na dobre wyszło, bo Szwalbe mi dalej pomógł.
No i przeniosłam się na Żoliborz. I na Żoliborzu tam mi powiedziano, to chyba ten Szwalbe mi załatwił, że tam jest jakiś prezes jego znajomy. No tak i umówiona jestem z tym panem prezesem, przychodzę, okazuje się, że ja mam być plastykiem. I on daje mi zadanie. To było prześmieszne. „Proszę pani, muszę pani dać zadanie. Pani musi mi pokazać, co pani potrafi”. Dobrze. Dał mi kartkę i mówi: „Niech pani napisze: »Polecamy lody własnej produkcji«”. No, aż taka tępa to nie byłam, że te „lody” to trzeba wyeksponować. „Polecamy” mniejszymi, dużymi „lody”, pod spodem „własnej produkcji” i tam jakiś kolor był, coś takiego. „No, widać, że pani jest fachowcem, zna się pani na robocie i jesteście przyjęta”. Jak słyszałam „jesteście”, to dostawałam swędzenia na plecach. I byłam tak przyjęta jako plastyk. Dostałam wspaniałe miejsce. Przystanek za placem w kierunku Bielan, za placem Komuny Paryskiej, wtedy się inaczej nazywał, i tam w suterynie miałam swoje królestwo.
Miałam pracownię. I tam się uczyłam wszystkiego. I tam miałam swobodę, tylko musiałam codziennie rano na siódmą przyjść. Miałam dużo pracy albo dużo nauki. Mnie się nie opłacało jechać z tego miejsca do domu, bo za daleko. Bo wtedy mieszkaliśmy już na Okęciu, to jednak było daleko. A że bardzo dużo, bardzo dużo pracowałam, bardzo dużo się uczyłam i byłam bardzo szybka, tak że zarabiałam na pracach zleconych również. Ja do dnia dzisiejszego, mimo że to już upłynęło ho, ho, ho, ćwierć wieku i dużo coś, coś, coś, ja nie mogę zrozumieć, jak ja temu wszystkiemu podołałam. Nie wiem.
Co nieco.
Nieraz się nad tym zastanawiałam i naprawdę nie mam jednoznacznej odpowiedzi, bo z jednej strony rozumiem, że może to było przedwczesne, ale to był zryw, taki czysto polski zryw. A te lata, które od Powstania upłynęły, to lata mojej dorosłości, dały mi co nieco do przemyślenia. Jesteśmy narodem, który jak mucha porywa się na słonia. Oni wierzyli, ale na czystej wierze, no, raczej wojny czystą wiarą się nie wygrywa. Do tej wojny potrzebny jest i żołnierz, i jakaś broń, a tam był żołnierz, a broni bardzo niedużo. Broń to była dopiero zdobyczna. Mieli troszeczkę tej broni, ale zdobywali i opłacali krwią. To było straszne. I to było straszne. Widziałam dużo trupów. Staram się wymazać to z pamięci. Ale heroizm tych ludzi można usprawiedliwiać tylko właśnie w ten sposób: młodością – po pierwsze, młodością, po drugie, pragnieniem wolności. Wszyscy pragnęli, żeby ta wojna się skończyła. Była w nas – mogę powiedzieć, że ja to troszeczkę z mlekiem matki wczuwałam – głęboko zakorzeniona polskość, przynajmniej w moim domu. I to się czuło na każdym kroku. „Pamiętaj, dziecko, kim jesteś”. „Pamiętaj, kim był twój wujek”. „Pamiętaj, mój brat zginął. Ty uciekaj od kacapów, bo to są bandyci, oni zabijają”. Mamy brat spod Mandżurii na piechotę przyszedł. Paniczny strach, [mama] tak strasznie się bała. „Pamiętaj, bądź Polką”. No dobra, ale sama polskość też jeść nie da.
Staram się, pomimo że kawał świata zwiedziłam, pomimo że później… Ja nie mogę narzekać, że mi się źle wiodło za komuny. Miałam nieprawdopodobny łut szczęścia właśnie przez to rysowanie.
Całe życie, proszę mi wierzyć, całe życie. No bo jak, jeżeli wokół kulki latają, jakby groch sypnął i żadne ziarnko grochu nie trafiło, nawet nie drasnęło nie tylko mnie, ale moich rodziców też, całej naszej trójki. Nic nas nie drasnęło.
Tak. Tam poszła młodzież. Ja później, jak już dorosłam, to lata upłynęły, ja z wieloma Powstańcami, ludźmi, którzy walczyli w Powstaniu, się spotkałam. Ta moja kuzynka. Nikt bardziej bliski nie jest potrzebny, tylko ona. Ja ją pamiętam, jak ona z tym jakimś, nie wiem, jak to się nazywa, chlebakiem czy coś takiego. Ona szła do Powstania, bo ona będzie walczyć. Ta nieprawdopodobna wiara, zapał. Oni nie myśleli, że mogą zginąć. Nie wierzę w to. Ona jest dla mnie tym przykładem. Ja później po wojnie rozmawiałam z nią wielokrotnie. „Słuchaj, przestań mi opowiadać bzdury, kto tam o tym myślał, że może zginąć. Myśmy chcieli walczyć i Niemców wyrzucić, pozabijać ich, tak jak oni nas zabijali”.
Wanda Szafran.
Już nie żyje. Jeśli ja mam osiemdziesiąt trzy, to ona koło sety by miała.
Oczywiście, a nawet więcej jak sto.
Warszawa, 6 września 2018 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna