Ludwika Halina Mendelska

Archiwum Historii Mówionej

Ludwika Mendelska, z domu Pyrkosz, urodzona w 1932 roku w Warszawie.

  • W jakiej dzielnicy była pani podczas Powstania?


Początek Powstania byliśmy na Powiślu, tam było tylko kilka dni i z powrotem wróciliśmy do Śródmieścia.

  • Gdzie się pani urodziła?


Urodziłam się w Warszawie, na ulicy Pańskiej 109 mieszkania [45].

  • Kim byli pani rodzice?


Mój tatuś pracował na statku, w białej żegludze. Moja mamusia razem z tatusiem pływała, na to mam zdjęcia jako dowód.

  • Czy pani pływała razem z nimi?


Prawdopodobnie jak byłam maleńka, tak, bo moi rodzice pięć lat nie mieli dzieci, dopiero po pięciu latach ja się „objawiłam”.

  • Kiedy rodzice wypływali, a pani była już trochę starsza, to z kim pani zostawała?


Z babcią – babcia całe gospodarstwo prowadziła. Rodzice mieli bardzo swobodne i piękne życie.

  • Kiedy zaczęła pani chodzić do szkoły?


Zaczęłam chodzić do szkoły w pierwszym roku wojny…

  • W trzydziestym dziewiątym czy w czterdziestym roku?


W czterdziestym roku, bo w pierwszym… Pierwszy rok wojny to tatuś się ożenił, żebym ja miała jakąś opiekę, bo gdy wychodził do pracy, nigdy nie wiedział, czy wróci. Żebym ja pod jakąś opieką została, ożenił się z sąsiadką.

  • Kiedy zmarła pani mama?


Mamusia umarła na rok przed wojną, w 1938 roku. Przeziębiła się, grypa padła na płuca i bardzo szybko pożegnała świat.

  • Jak pani zapamiętała 1 września 1939 roku? Czy była pani wtedy w Warszawie?


Nie, właśnie 1 września nie byłam w Warszawie, bo byłam z babcią na wsi. Babcia mnie zostawiła na wsi, a sama jakoś przedostała się do Warszawy i w najgorsze naloty w Warszawie umarła. Tak że tatuś, nie wiem jakim sposobem, pochował babcię na Powązkach.

  • Tuż po tym jak zmarła, tak?


Jak zmarła, nie wiem, nie byłam przy tym.

  • Jak babcia się nazywała?


Marianna Andrzejczyk.

  • Czyli to była mama mamy?


Mama mamy.

  • W 1940 roku zaczęła pani chodzić do szkoły. Jaka to była szkoła?

 

To była szkoła tramwajarska, mieściła się na ulicy Młynarskiej, za zajezdnią, tam był przepiękny budynek i tam była szkoła. Tam na górze nauczyciel zaczął dawać nam tajne komplety. Później tę szkołę zabrano na szpital, a szkołę przeniesiono na ulicę Leszno.

  • Czy pamięta pani nazwisko tego nauczyciela?


Tak, to był Antoni Rokicki, który mam wrażenie, że musiał być z wyższej kadry… Niby dla nas był nauczycielem, ale mam wrażenie, że to musiał być człowiek o wyższym wykształceniu.

  • Jakich przedmiotów was uczył?


Geografii, historii i polskiego.

 

  • A jak zapisała się w pani pamięci ta druga szkoła?


Więc druga szkoła… Ja już do drugiej szkoły tu nie chodziłam, bo musiałam pożegnać swój dom i wyjechać. Wyjechałam – obecnie bardzo znany Sokołów Podlaski – od Sokołowa byłam dwanaście kilometrów i tam…

  • W którym roku pani wyjechała do Sokołowa?


W czterdziestym chyba, drugim. Tak, w czterdziestym drugim roku.

  • Gdzie pani tam mieszkała?


Tam prawdopodobnie była dziadka rodzina, nie umiem teraz dokładnie opowiedzieć, ale wielkim sercem mnie przyjęli do swej chatki drewnianej, pod słomiany dach i tam całe serce mi okazywali. Latem pasłam krowy, pomagałam, jak umiałam, ale oprócz tego jeździłam do Warszawy na tajne komplety. A oprócz tego woziłam mąkę, jajka, które były przerzucane do getta. Mój tatuś miał kolegę, dentystę, Żyda…

  • Pamięta pani, jak się nazywał ten dentysta?


Nie, nazwiska nie znam. Tylko ten kolega z wielkim zaufaniem do tatusia zawsze… Kiedy w nocy miało być getto zamknięte, przyszedł do nas i prosił: „Tadziu, powiedz mi, co ja mam wziąć do tego getta? Ciuchów nie będę brał, gratów nie będę brał, ale wezmę tylko dwie walizki – jedną pieniędzy, drugą złota, może nam to ocali życie”. Przez dłuższy czas przywoziłam mąkę i jajka ze wsi. A pewnej podróży Niemiec chciał mi zabrać wiaderko z jajkami, a dziś mam połamany palec jako pamiątkę.

  • Nie dała pani tego wiaderka?


Nie, bo od razu nauczyłam się po niemiecku mówić, że Vater krank, Mutter krank, Schwester kleine, Ich kleine… I niech mi pan tego nie zabiera. A wcale nieprawda, bo ani mama, ani tata, ani siostry żadnej nie miałam. Nie wiem, czy to słowo krank jego bardzo wzburzyło, w każdym razie wysiadł, postawił to wiaderko i poszedł. A ja wyskoczyłam, to wiaderko wzięłam, postawiłam nogę na stopniu i pociąg ruszył.

  • W jaki sposób złamała pani palec?


A ten palec mi Niemiec złamał, bo przy szarpnięciu tego wiaderka ten palec jakoś się odchylił i mi połamał – to mam tyle pamiątki.

  • Ile pani wtedy miała lat? Który to był rok?


Dziesięć lat miałam.

  • Czyli czterdziesty drugi rok.


Tak.

  • Jak długo była tam pani, u dziadków?


Byłam z jakieś półtora roku.

  • I przez te półtora roku przyjeżdżała pani do Warszawy?


Przyjeżdżałam do Warszawy, chodząc na tajne komplety i przywożąc trochę dla tatusia. A oprócz tego macocha, jak ja poszłam z domu, macocha wyjechała do swojego syna, bo tam się wnuczusia urodziła i tam była potrzebna, a nas zostawiła w spokoju.

  • Czy pamięta pani jakieś nazwiska z tych kompletów? Mam na myśli nauczycieli.


Nie, to on sam prowadził te komplety, Antoni Rokicki, który prawdopodobnie przeżył Powstanie Warszawskie, bo po Powstaniu spotkałam się z koleżankami i pytały się, że: „Pan Rokicki pyta się o twojego tatusia”. Ja mówię: „Mój tatuś nie żyje”. Potem nie mogłam się spotkać dalej z koleżankami, żebym mogła nawiązać łączność z panem nauczycielem.

  • Co pani zapamiętała z okresu okupacji? Co się z panią działo? Dojeżdżała pani na komplety przez półtora roku, tak?


Tak.

  • A potem wróciła pani do Warszawy, do tatusia?


Tak, na Powstanie Warszawskie to ja miałam polecenie i datę wyznaczoną, [na] którą mam przyjechać do Warszawy. Nie wiedziałam po co, na co i do czego. To wszystko…

  • Jaka to była data?


To było przed końcem lipca, nie pamiętam dokładnie, ale parę dni przed końcem lipca.

  • Wróćmy jeszcze do okupacji. Czy była pani świadkiem jakichś drastycznych sytuacji?


Tak. Ja, jako dziecko, szłam ulicą, przede mną szła taka mała dziewczyneczka, po ubraniu poznałam, że to jest Żydóweczka. Z drugiej strony szła wacha i zatrzymali tę dziewczyneczkę. Ja zwolniłam krok, bo stanąć nie wolno było, zwolniłam tylko krok i patrzyłam, co się będzie działo. Przy ścieku krawężnika był… przepraszam, uciekła mi nazwa, jak to się nazywa – ściek taki, który się wyjmuje. Nie wiem, skąd się znalazł jakiś człowiek, razem tam wyciągnęli tę kratkę i tej dziewczyneczce ten szwab kazał wejść do tego ścieku. Ona złapała się drzewka i krzyczała: „Nie! Nie! Nie!”. Ten krzyk jej do dziś mam w uszach. A ten Niemiec złapał ją za kołnierz, wcisnął ją w ten ściek, nogą przycisnął i tamci kopnęli w tę kratkę, kratka zsunęła się prosto na nią. Tylko widziałam, jak w górę poszła fontanna krwi. Było dla mnie to mocne przeżycie. Idę dalej ulicą Towarową, patrzę, pełno Niemców. [Odeszłam] w drugą stronę, tak między domami, ale [chciałam] tak stanąć, żeby widzieć, co się robi – na ulicy Towarowej było rozstrzeliwanie. Ludzi przywieźli, wyładowywali z samochodu, ludzie byli porozbierani, tylko w worki, takie jak kiedyś cukier luzem był sprzedawany, takie worki mieli na sobie. Nic nie mogli mówić, bo z daleka było widać, że mieli pogipsowane usta. I rozstrzał był. Po rozstrzale z powrotem wrzucono wszystkie zwłoki w samochód i odjechali. Ja nie mogłam tego wszystkiego znieść. Wróciłam do domu, bo nie pamiętam, gdzieś szłam. Wróciłam do domu i nie mogłam, nie mogłam tego wszystkiego poukładać sobie w sercu, jak można w ten sposób postępować.

  • Czy pamięta pani, który to mógł być rok?


Nie, nie pamiętam. Nie pamiętam.

  • Czy chce pani chwilkę odpocząć?


Nie, nie, mogę… Przepraszam, że mi się głos załamał, ale na wspomnienie niektórych rzeczy samoczynnie się głos łamie. Następnie byłam na tajnych kompletach, dostaliśmy od woźnego sygnał, że Gestapo jest w szkole. A więc była jedna deska oderwana [od podłogi], bo to było na strychu, od podłogi i tam szybko schowaliśmy książki, zeszyty. Ławki były postawione i na ławkach staliśmy, była gimnastyka. W tym momencie otworzyły się drzwi, weszli Niemcy, no i wszyscy razem – ręce do góry, po niemiecku, Hände hoch! Kleine alles weg! no i wszystkich nas prowadzą. Gdzie, dokąd, po co, na co, nie wiem. Prowadzili nas na wprost Sądów. Na wprost Sądów środkiem jezdni szedł mur getta i na tym murze wisiało dwudziestu siedmiu mężczyzn, pośrodku ksiądz w sutannie i co chwila to było: „Zobaczcie, co grozi za przynależność do tajnej organizacji”. A że ksiądz pozwolił w kościele zrobić jakieś zebranie – i księdza pośrodku powieszono. Przede mną szły dwie panie, jedna się przewróciła, podbiegłam, żeby pomóc jej wstać, okazało się, że ona zemdlała. W tym momencie podleciał Niemiec, złapał mnie za kołnierz, a od Sądów szedł murowany płot, murowany z cegły, i puścił mnie na ten płot. Potłukłam się niesamowicie, dobrą chwilę musiałam chyba poleżeć, żeby się pozbierać, żeby dalej iść.

Pewnego dnia przyjechałam do Warszawy i tatuś zrobił malutkie paczuszki z mąki i z jajek i podeszłam [pod getto]. To między Żelazną, nie pamiętam dokładnie tych ulic, tam był… Nie było muru getta, tylko były kozły zawinięte w drut kolczasty i tam stała wacha, Niemiec, ale ten Niemiec jakieś słówka po polsku umiał. To znaczy łamana to polszczyzna była, ale mogłam się z nim dogadać. On mi pomagał przerzucać Żydom te paczuszki. Z początku żona tego znajomego bała się podejść, ale potem kartkę napisaliśmy, żeby nie bała się, bo to przyjaciel, który pomaga nam przerzucać te paczuszki. Ona nieraz tam tak jakoś podeszła, wzięła to, potem mnie przerzucała jakieś pieniążki za to, tak że łączność była.

  • To była żona tego dentysty?


To była żona dentysty. Pewnego dnia podeszłam pod mur getta i usłyszałam jęk, ale to był jęk nie do opisania, jakby ktoś kogoś ze skóry obdzierał. Więc spojrzałam, że nie ma mojego przyjaciela, Niemca, pomału się wycofałam. I była brama – wskoczyłam do tej bramy, wskoczyłam na półpiętra i zza ściany wyglądam, akurat to okno wychodziło na getto. Patrzę się, co się tam robi. Stoi na środku drogi, ulicy, stary Żyd, był rozebrany, brzuch miał rozpruty, wnętrzności wisiały, a młodzi chłopcy, Żydzi, latali i okręcali go w drut kolczasty. Kiedy usiadłam na schodach, nie wiem, jak długo, musiałam dojść do siebie, żeby oprzytomnieć, żeby ten okrutny obraz zginął. Przyszłam do domu. Po jakimś czasie przyszedł tatuś z pracy, tylko spojrzał na mnie i pyta się: „Gdzieś była i coś widziała?”. Musiałam okrutnie wyglądać.

Kiedy się wychodziło z domu, to w bramach były porobione dziurki, to się patrzyło: z jednej strony nie łapią, z drugiej strony cisza, to można wyjść, można iść, może się wróci do domu. […]

  • Czy pamięta pani jeszcze jakieś straszne sceny?


Przed Powstaniem?

  • Tak, z okresu okupacji.


Okropne sceny były, kiedy się niechcący nadchodziło i były egzekucje uliczne, kiedy krew płynęła rynsztokiem, kiedy było wiadomo, że tu oddali życie bracia, którzy walczyli za wolność Ojczyzny.

  • Mówiła pani o jednej egzekucji. Czy widziała pani ich więcej?


Miałam… Tak. Tylko jak się czuło, że gdzieś jest egzekucja, to się skręcało w inne ulice, ażeby nie nadejść na to, ażeby tego wszystkiego nie widzieć, bo nerwy nie wytrzymywały.

  • Była pani dzieckiem.


Byłam dzieckiem, dziesięć, jedenaście lat. W Powstaniu Warszawskim miałam skończone, akurat skończyłam dwanaście lat, w sierpniu. 24 sierpnia jestem urodzona i w sierpniu właśnie skończyłam dwanaście lat, w Powstaniu Warszawskim.

  • Wspomniała pani, że tata powiedział, kiedy ma pani wrócić do Warszawy od dziadków. Czy pani pamięta nazwisko dziadków?


Tak, tak.

  • To byli dziadkowie ze strony mamy czy taty?


Mamy.

  • Proszę przypomnieć nazwisko.


To byli Bronisława i Jan [Osipiak]. […]

  • Ale to byli rodzice pani mamy, tak?


Nie, nie rodzice, dziadkowie.

  • Dziadkowie mamy?


To jest… Jakaś rodzina dziadka to była, nie umiem powiedzieć jaka, bo za mała byłam, żebym się o wszystko wypytywała, a nie wszystko wszyscy mogli mówić.

  • Pamięta pani, jaka to była miejscowość?


Tak. To było od Sokołowa Podlaskiego dwanaście kilometrów: Suchodół.

  • Wracamy teraz do Warszawy, do lipca czterdziestego czwartego roku, kiedy pani tata powiedział, żeby pani wróciła do domu.


Tak. Ja byłam jakoś na początku miesiąca i tatuś powiedział: „Nie przyjeżdżaj więcej do Warszawy, aż pod koniec lipca” – wyznaczył mi datę, że mam o tym i o tym. Tylko powiedział mi tak… Jak latem, to ja miałam przykazane przez tatusia, ażeby zbierać jagody i sok robić, w butelki nalewać. Te butelki tak sukcesywnie nieraz przywoziłam do Warszawy. Ponadto jeszcze jedna rzecz, kiedy było skoszone zboże, w rżysku rosły takie malutkie koćki i tatuś mi przykazał, żeby tych koćków nazbierać i nasuszyć. Jakiś taki woreczek miałam, tam tych koćków nazbierałam, nie wiedziałam po co i na co, ale słowo tatusia było dla mnie święte.

  • Co to były te koćki?


I te koćki były właśnie wielkim lekarstwem. W czasie Powstania Warszawskiego panowała straszna dezynteria, czyli czerwonka. Jak któryś wpadł i krzyknął, przepraszam za słowo, ale takim: „Córeczka, brzuch mnie boli”. Wiedziałam, co już mam robić, że mam się szybko postarać o wodę, zagrzać tę wodę i naparzyć tych koćków. Przyleciał: „Czy masz coś?”. „Mam, już”. Pół szklanki tych koćków zaparzonych i pół szklanki soku z jagód, dwa razy wypił i było po chorobie.

  • Czy pani dzisiaj wie, jak się te koćki nazywały?


Nie, koćki.

  • Co to była za roślina?


Wszyscy nazywali to „koćki”. Te koćki, kiedyś byłam w lesie, na skraju lasu właśnie zobaczyłam, że takie koćki rosną.

  • Jak one wyglądały?


To była gałązka, na końcu gałązki był łepek siwy i taki listek od tego szedł. To było malutkie, takie tylko jak rżysko było, to tylko tak z tym rżyskiem… No, takie malutkie było. Tak że jak ja chodziłam, to sobie zbierałam te koćki i suszyłam, bo tatuś kazał, ale jak mnie się ktoś zapytał: „Co ty robisz?”. – „A nic, zbieram sobie koćki”.

  • Wróciła pani do Warszawy pod koniec lipca, tak jak tata przykazał, co się działo dalej? Przywiozła pani te koćki…


A to już było przywiezione, bo to tak sukcesywnie przywoziłam, nie od razu wszystko, tam jedna, dwie butelki tego soku jagodowego, część została w domu, część… Tatuś nieraz łapał butelkę, mnie nie wolno było się pytać w ogóle. Tatuś powiedział tak: „O nic się nie pytaj, tylko rób, co ci każę”. Nie pytałam się o nic, bo wiedziałam, że to, co tatuś powie, to jest święte, tak trzeba zrobić i nie ma innego wyjścia, tylko co polecone do wykonania musi być.

  • Czy pani tatuś pracował gdzieś w czasie okupacji?


Tak, tak. W czasie wojny, jak się wojna zaczęła, to każdy łapał pracę, gdzie się dało. Mój tatuś pracował jako konduktor na tramwajach. Tyle [wiem] z opowiadania tatusia. Pewnego dnia przyszli Niemcy, wszystkich tych konduktorów zgromadzili i ten Niemiec szedł i patrzył na twarze, przyglądał się. Wszystko pod wrażeniem było, że na pewno nas teraz złapią i wywiozą do Niemiec. Okazało się, że zatrzymał wzrok na tatusiu, miał tłumacza, gdzie tłumacz kiwnął na tatusia, żeby wyszedł. Tatuś mówił, że tak z waty nogi się zrobiły, że nie mógł wyjść z tego szeregu, ale wyszedł i pyta się ten Niemiec, czy chce tatuś pracować u tego Niemca. Tatuś nie miał innego wyjścia, tylko przytaknął. Okazało się, że tatusia wybrał jako gońca, to była jakaś niemiecka instytucja przy ulicy Ząbkowskiej. Tam tatuś skorzystał z tego bardzo, bo dostał opaskę na rękę i furażerkę, i torbę, i tatuś był nietykalny – mógł iść w największą łapankę, nie wolno było tatusia dotknąć. Przenosił tatuś jakieś niemieckie listy, ale najpierw jakąś przysięgę musiał złożyć, że będzie rzetelnie pracował dla Niemców i… Ale przy tej okazji wspaniale pracował w podziemiu, kiedy tatuś szedł i był nietykalny, mógł przenosić różne rzeczy, a torbę miał taką jak obecnie listonosze. Tak że całą masę rzeczy wykonywał podziemia… Że był nietykalny.

  • Przejdźmy teraz do Powstania – 1 sierpnia. Pani się zameldowała zgodnie z taty rozkazem w Warszawie?

 

Z tatusiem. My wcześniej pojechaliśmy rano. Tatuś mówi: „No to zbieraj się”. Co jeszcze? Jeszcze tam to i tamto zabraliśmy.

  • Ale skąd? Z mieszkania w Warszawie?


Z mieszkania w Warszawie.

  • Proszę przypomnieć, gdzie mieszkaliście, na jakiej ulicy?


Warszawa, ulica Pańska 109 mieszkania 42, na piątym piętrze, a windy nie było.

  • I gdzie poszliście z Pańskiej?


Ja nie wiem, tramwajami jechaliśmy. To był taki popłoch. Niemcy bardzo, bardzo uciekali, tak że trudno było się przedostać. My mieliśmy tam duże kłopoty, żeby się przedostać. I o dziwo, kapitan jak do nas przychodził, to był kulawy i garbaty.

  • Jaki kapitan? Już w czasie Powstania, tak?


Nie, przed Powstaniem, ten, który prowadził podziemie. A jak przyjechaliśmy, to stanęłam i w głowie mi się nie chciało mieścić – kapitan w wojskowym ubraniu…

  • Ten sam, tak?


Ten sam, kulawy i garbaty – był wyprostowany, chodził jak igiełka. Ja mówię: „Tatusiu, co to jest?”. – „A co cię to obchodzi”.

  • Czy wie pani, jak się nazywał ten kapitan?


Nie, nie. Nie wiem, ani jaki tatuś miał pseudonim, czy ja miałam jakiś pseudonim. Znaczy do mnie to wszyscy: „Córeczka”. Ile razy tatuś leciał, pytał: „Nie widzieliście mojej córeczki?”. No i potem zostało – „Córeczka”. Ale czy to był mój pseudonim? I wtedy była przysięga.

  • Gdzie to było?


Na Ludnej. Na Ludnej, tam był punkt. Potem tak się złożyło, że wszystkim rozdawali opaski i zabrakło tych opasek, bo [była] cała masa ludzi, mężczyzn, którzy nie byli w podziemiu, a się zgłosili. Ja usiadłam pod maszynę i jeszcze doszywałam opaski.

  • To pani bardzo dużo rzeczy umiała robić jako dziecko.


Tak, bo babcia miała maszynę i jak babcia odchodziła od maszyny, to ja się wsuwałam pod maszynę i uczyłam się szyć. Dlatego umiałam szyć. Może krzywo, może tam, ale w każdym razie opaski były szyte.

  • Czy może pani jeszcze powiedzieć, co to był za oddział na Ludnej?


Właśnie to był pułk piechoty legionistów… 210 pułk piechoty legionistów, gazownia, ulica Ludna 10 [być może 21 Pułk Piechoty „Dzieci Warszawy”]. Tam było podwórze i na tym podwórzu wszystkich ten kapitan [zebrał], w wojskowym ubraniu już i przysięgę składaliśmy.

  • Pani też?


Tak, ja przy tatusiu stałam i tak jak harcerze, co przysięgę składają, tak my wszyscy trzymaliśmy te palce w górze i „Dla ojczyzny oddajemy swoje życie”.

 

  • Takie były słowa przysięgi?


Tak.

  • Między innymi?


Tak. Całości nie pamiętam, ale między tym takie tak było. Potem każdy od kapitana tam coś otrzymywał. A ja, ja już… Bo mój tatuś, to zorientowałam się, że wszystko z kapitanem załatwiał, jak coś miał kapitan do załatwienia, to tylko leciał do tatusia, w czasie wojny.

  • W czasie Powstania.


A w czasie Powstania…

  • W czasie okupacji, tak? Przychodził do taty.


Tak, tak.

  • A w czasie Powstania?


W czasie Powstania wszystkich rozesłał kapitan na stanowiska, a tatuś został przy kapitanie. Co oni rozmawiali, nie wiem, bo ja nie… Mnie tam tylko: „Tu zostań”, „Tu czekaj”, „Tu pilnuj”, i to było takie… Na pierwszym piętrze był taki mały pokoik i w tym pokoiku z jednej strony stał stół, z drugiej strony stała szafa. W czasie Powstania Warszawskiego kiedyś przyszliśmy i ja byłam taka zmęczona, że szłam i zamykały mi się oczy. Tam był taki siennik, poleciałam, rzuciłam ten siennik na podłogę i usnęłam. W tym momencie bomba wpadła, tę szafę przewróciła, ale ta szafa oparła się o stół, tak że wszystkie gruzy zostały na szafie, a ja w takim korytku leżałam pod szafą. No, mnie tam szukali, bo… Jedno ważne słowo, kto – czy tatuś, czy ja, gdzie szliśmy, jedno drugiego musiało powiadomić. „Tatusiu, idę tu i tu”. Tatuś gdzieś szedł: „Idę w akcję”, albo: „Chodź ze mną w akcję”. To było takie nasze słowo-hasło – nie oddalamy się od siebie.

  • Mówi pani, że na przykład tata mówi: „Idziemy w akcję”. Jak taka akcja wyglądała, jak pani szła z ojcem?


Ja musiałam nieść, pod pachą miałam [kapę], bo nie było noszy, tylko tak jak dzisiaj się wersalki nakrywa, takie kapy, musiałam nieść taką kapę, prześcieradło czy tam jeszcze… Apteczka najważniejsza. Później ze zrzutów, dostawaliśmy zrzuty. Ale zrzutów trochę szło na stronę niemiecką, więc oni ulotki nam rzucili: „Zapalajcie ogniska, my będziemy na ogniska zrzucać zrzuty”. Jak tylko była jakaś wiadomość, że będą zrzuty, palili ogniska i te zrzuty są. To były takie długie rury i na pół – pół żywności, pół amunicji i broni. Tak że trzeba było bardzo uważać, ażeby ten zrzut nie wpadł w ognisko. Właśnie przy chowaniu mojego tatusia taka sytuacja była, że musieli mnie zostawić z tatusiem w niewykopanym dołku, niezakopanym, tylko mnie zostawili… Tyle wykopali, że zmieściła się głowa i kawałek tułowia, a resztę musiałam sama dokopać, żeby nogi tatusia weszły, i bardzo szczelnie musiałam potem jeszcze oklepywać to, bo przepraszam, ale szczury wyciągały umarłych, zabitych i tragedie tam się działy.

  • Mówi pani, że ta sytuacja zdarzyła się przy zrzutach, tak, że ten pojemnik wpadł do ogniska?


Nie. Jak chodziłam po podwórzu, szukałam miejsca, gdzie tatusia pochować, lecieli chłopcy. A że ja jeszcze nie byłam rozebrana, miałam taką panterkę uszytą i miałam jeszcze opaskę na ręku. Lecieli chłopcy i: „Koleżanko, co wy tu robicie?”. – „Szukam miejsca, żeby tatusia pochować. Pomóżcie mi”.

  • Który to był dzień?


26 września 1944 roku, godzina dziewiąta rano tatuś został zabity.

  • Jak to się stało?


My ulicą Łucką lecieliśmy. Na ulicy Łuckiej była mała fabryczka mydła, tam jakieś, coś prywatnego było. I jedno podwórze przelecieliśmy, potem taka brama była, w tę bramę wpadliśmy. Potem ja przeleciałam drugie podwórze, oglądam się, nie ma tatusia, oglądam się, tatuś leży. Patrzę się, tatuś tylko otworzył oczy i zamknął – dostał kulką w samą krtań. Siedział Niemiec na dachu, za kominem i strzelał do ludzi jak do kaczek. I tylko krzyku narobiłam. Wyleciało czterech mężczyzn, złapało tatusia i chcieli wnieść do piwnicy, bo myślałam, że może ranny, potrzebuje pomocy. W tym momencie szrapnel puścił w to miejsce, szrapnel się rozerwał, wszyscy czterej mężczyźni zostali ranni. Jeden, to pamiętam, tu, w rękę dostał odłamek i taka wielka kula ropy mu się tu robiła. Nie wiem. Potem ja… Po pochowaniu tatusia więcej siedziałam na grobie, naprawdę. Nieraz kulki koło mnie leciały, ja tak patrzyłam, która we mnie trafi, bo ja chciałam być zabita, bo tatuś nie żyje. Nie miałam po co żyć, nie miałam dla kogo żyć, po co żyć, wszystko dla mnie było niczym.

  • W którym miejscu pochowała pani tatę? Tam na Łuckiej?


Na takim podwórzu. I dziwne, teraz w sobotę odkryłam na lampie tatusia nazwisko, imię, ale nie z ulicy Pańskiej, tam gdzie mieszkaliśmy, ale z ulicy Łuckiej. Zrozumiałam, że ulica ta, skąd zwłoki tatusia były wyjmowane.

  • Czy ta była ekshumacja dzięki pani?


Nie, nie. W czasie Powstania Warszawskiego babci siostra nie była w Warszawie, była poza Warszawą. I tak jak Warszawa została otwarta, to babcia weszła do Warszawy i szła w kierunku naszego domu i okazało się, że weszła na grób tatusia.

  • Czyli mówi pani o styczniu czterdziestego piątego roku?


Chyba tak. Nie wiem, bo ja nie byłam z babcią. Tylko teraz tak – grób tatusia jest, gdzie ja jestem, co się ze mną stało. Ale czy mogę jeszcze coś powiedzieć z okupacji?

  • Tak.


W czasie okupacji na wsi kobieta pobierała zboże za kosiarzem, szturgnęła się słomą w oko i to oko jej zaczęło gnić. Przyjechała do nas, do Warszawy i lekarz podziemia wygoił jej to oko. I ona zawsze: „Pamiętaj, ja jestem twoja ciocia – przyszywana, nieprzyszywana, ale twoja ciocia. Jak ci będzie ciężko, jak ci będzie bieda tylko, leć do mnie”.

  • Pamięta pani, jak się nazywała?


Nie, nie pamiętam nazwiska. Mam przed oczyma dom, w którym byłam, ale nazwiska ani imienia nie pamiętam.

  • Czy ona była z tej wsi, gdzie była pani u dziadków, tak?


Nie, to była wieś za Łowiczem. Właśnie nie wiem, dlaczego to mi się wszystko pokręciło, bo przecież mogłam jechać do Sokołowa, ale to przez obóz, który przeszłam, przez te pociągi, które…

  • Ale to po kolei, dobrze? Zatrzymajmy się na tym momencie, kiedy pani pochowała tatę i siedziała pani na tym grobie, ile dni, tego pani nie wie?


To chyba trzy czy cztery dni siedziałam tak na tym grobie. Jedynie ludzie przychodzili albo przynieśli mi coś jeść, albo ściągali mnie do piwnicy, żebym się coś ciepłego napiła, bo nic mnie nie obchodziło, tylko tyle, że tatuś nie żyje.

  • Jak pani wyszła z Warszawy?


Niemcy przyszli, wszystkich wyrzucali. Wszystkich gonili, tak jak się nieraz, przepraszam, jak się zgarnia miotłą śmieci, tak wszystkich nas zgarniali.

  • Pani była z ludnością cywilną czy z oddziałem?


Z cywilną, bo mnie ludzie rozebrali w piwnicy, zdjęli ze mnie tę panterkę i opaskę. Tak że dali mi jakiś sweter i ja w takim swetrze sobie szłam. Z ulicy Łuckiej gnali nas wszystkich, tam cała masa ludzi szła, do ulicy Towarowej i ulicą Towarową w kierunku Okęcia, stamtąd byliśmy gnani. Już potem tam wielkie, wielkie transporty szły. To znaczy, gnani ludzi byli w kierunku obozu w Pruszkowie. […] I do Pruszkowa.

Tam w Pruszkowie jak nas przygnali, to tam były wielkie hale tylko. Ja usiadłam w kącie, przepraszam, ale zgarniałam z siebie wszy, bo tak strasznie gryzły, że nie mogłam wytrzymać. Potem rano przyjechały wozy, w drewnianych beczkach była kawa i takie kromeczki chleba, ale tak cieniutkie, że jak się wzięło w rękę, to się rozsypywało wszystko, ale trzeba było mieć swoją puszeczkę, żeby tę kawę dostać. A ja tam… Przepraszam, ale szłam do toalety i widziałam, tam puszeczki leżały, przypomniałam sobie, poleciałam. Myślę sobie, jakąś puszkę znajdę. Patrzę się, leży puszka, ale taka jakaś brudna, ale jak leciałam, coś mi kapnęło na głowę, bo to pod takimi domami, nie domami, przy czymś, tak że była rynna. No to stanęłam pod tą rynną i czekałam – kapnęło raz, za jakiś czas kapnęło drugi raz, no to przemieszałam to, wypłukałam tę puszeczkę. Lecę do pierwszego wozu „Puśćcie, puśćcie, bo tu dziecko!”. Puścili mnie, to dostałam łyżkę tej kawy i kromeczkę chleba, ale, mój Boże kochany, wtedy się zaczęło, dopiero głód poczułam.

  • W czasie Powstania nie była pani głodna?


Nie, to chyba nerwy działały wtedy, że nie czuło się nic. Potem do drugiego wozu poleciałam, a ten zajrzał: „O, tu była kawa. Nie ma”. No to z powrotem pod tę rynnę – kapnęło, przepłukałam. Do następnego wozu poleciałam i wtedy coś niecoś zjadłam.

  • Jak długo była pani w Pruszkowie?


W Pruszkowie byłam chyba ze trzy dni.

  • I co dalej?


I teraz… Pewnego dnia wpadli Niemcy, wszystkich wyganiają, no i wygonili mnie. Jednych na prawo, drugich na lewo i ja dostałam się do… Wagony były takie, jak dziś węgiel się wozi, platformy. W kącie samym usiadłam sobie i siedzę. Nic nie wiedziałam, gdzie ten… Nie interesowało mnie nic. Nie miałam zielonego pojęcia, co się wkoło dzieje. Kiedy się tak szarówka zaczęła robić, jakiś mężczyzna przeskakiwał przez te wagony, doleciał do mnie i mówi: „A co ty tu robisz?”. Złapał mnie tak jak, przepraszam, kota za skórę i wyrzucił.

  • Z tego wagonu?


Z tego wagonu. Klapnęłam na ziemię (przepraszam za określenie) i momentalnie oświecenie: „Uciekaj, bo ktoś może ci w plecy strzelić”. Weszłam pod te wagony i pod tymi wagonami… Nie wiem, nie wiem naprawdę, jakim cudownym sposobem znalazłam się z powrotem w obozie.

  • W Pruszkowie?


W tym Pruszkowie. Tam były krzaki, tam była siatka i jak ja się dostałam? Nie umiem powiedzieć. Nie wiem, co to się stało, jak to się stało, nie mam zielonego pojęcia. I tam w tym Pruszkowie na drugi dzień… Aha, na drugi dzień taka pani do mnie podeszła: „Dziecko, gdzie masz rodziców?”. – „Nie żyją”. – „Nie żyją? To ja mam tutaj dwoje – mówi – to chodź, to będziesz razem z nami”. Ale spojrzała na mnie, że ja taka pstra od tych wszy, mówi: „Chodź”. A tam wielkie walizy stały wszystkiego, otworzyła pierwszą lepszą walizkę, wyjęła, mówi: „Zdejmuj z siebie wszystko, to zawszone”. Ja się rozebrałam, a ona – małe, duże, wszystko jedno wsadzała na mnie, ale czyste, nie gryzło. Potem jak się ubrałam, to jeszcze taką chustkę gdzieś mi znalazła – tak jak i teraz Rosjanie noszą – tak mnie w prawo, w lewo zawiązała. Mówi: „A, czekaj, kawałek kijka ci dam”. Bo ja miałam w czasie Powstania Warszawskiego rozbite kolano i to kolano miałam zabandażowane. Jak on mnie wyrzucił z tego wagonu, uderzyłam tym kolanem i odnowiło mi się wszystko, szłam i kulałam. Ta pani mówi: „Masz kawałek kijka, to będzie ci lżej iść”. I ja szłam. Tak na mnie spojrzeli i przerzucili na drugą stronę.

  • Na drugą stronę, czyli poza ogrodzenie obozu?


Nie, nie, nie. To było… To już przy furtce szedł sort, w lewo i w prawo. Ja dzień przed po lewej stronie byłam, a teraz mnie na prawo przerzucili, a więc załadowali nas z powrotem do takich platform, do takich wagonów. Trafiłam akurat do takiego wagonu, gdzie trafiło kilka kobiet, które czuły, że niedługo będą rodzić. Przegrodziły ten wagon prześcieradłem, bo nic nie wolno było wziąć z tego obozu, więc wzięły tylko to, co pod pachę się zmieściło. Wzięły tylko prześcieradła, przegrodziły ten wagon i tak: z jednej strony rodziły kobiety, z drugiej strony my i mężczyźni siedzieliśmy. Ale potem zapieczętowali nas, odstawili na bocznicę i staliśmy chyba dwa czy trzy dni.

 

  • Czy jakieś jedzenie było?


Nic, nic nie było. Tylko jakiś pan miał coś ostrego w kieszeni i dziurkę wypukał w podłodze, że wolno było tylko siusiu zrobić. Ale kolejarze robotnikom nakazali: „Słuchajcie, powstańcy Warszawy stoją na bocznicy bez jedzenia. Jutro każdy ma dodatkową kanapkę mieć czy cośkolwiek, żeby przerzucić, żeby…”. No i tak puścili wagon, że prawie z ręki do ręki można było wziąć. Rzeczywiście, ja się przechyliłam i coś ciepłego dostałam, jakąś butelkę, to było w gazecie… Kiedyś były ćwiartki, nie tylko półlitrówki, ale ćwiartki butelki i dostałam taką ćwiartkę mleka ciepłego. Usiadłam i piję to mleko. Jakaś kobieta doleciała: „A ty, co ty pijesz? Patrzcie, stara krowa, mleko pije, a dzieci tu z głodu umierają”. Bo rzeczywiście kobiety zasuszone, nie miały czym karmić, to te dzieciątka były zielone. Zabrała mi to mleko. Ja myślę sobie: „O nie!”. Na drugi dzień jedzie ten pociąg z powrotem, ja się tak przechyliłam przez tę barierkę tego wagonu. Patrzę, wyciąga jakiś mężczyzna rękę, no i jest, zdążyłam złapać to, ale nie, teraz nie, pod pachę, a miałam taki sweter, co mogłam dwa razy się zawinąć, usiadłam i siedzę. Przyleciała ta pani. „Dzisiaj nie masz mleka?”. – „Nie, nie mam”. No i poszła. Jak już później tak się uspokoiło wszystko, to ja sobie ciup, ciup, wypiłam to mleko.

  • Aha, czyli jednak znowu to mleko było, tak?


Było mleko. Wypiłam to mleko, przechyliłam się, pod wagon wrzuciłam butelkę i sobie grzecznie siedzę. Ktoś przychodzi: „A ty miałaś coś jeść?”. – „Nie”. Bo jeść nic naprawdę nie miałam, tylko to mleko. To tam jakieś kromki chleba [miał], jakieś coś, mówi: „Masz, żebyś z głodu nie umarła. Masz”. Potem zaczęli nas wieźć, ale co to była za jazda – tu staliśmy dzień, tam noc, tu gdzieś stał, tutaj znowu. A już noce zimne i zimno było, kuliliśmy się. Jakaś pani koło mnie mówi: „Chodź, przytul się, to będzie nam cieplej”.

  • A jedzenie?


Nie, nie było, nic nam nie dawali. Dowieźli nas do Krakowa… przepraszam, do Miechowa, za Kraków, tam otworzyli wagony i podwody stały, zabierali wszystkich ludzi. A ja stanęłam i patrzę, w oknie taki wielki czerwony krzyż, myślę sobie: „Pójdę do tego krzyża, może coś dostanę”. Poszłam. „A ty – pyta się ten, który tam siedział – gdzie masz rodziców?”. – „Nie żyją”. – „A gdzie masz rodzinę?” Mówię: „Proszę pana, ja mam ciocię za Łowiczem, ja bym chciała pojechać do niej, ale ja nie mam jak”. – „No to nie martw się, jakoś zrobimy”. Wypisał mi taki wielki memoriał, że Czerwony Krzyż zwraca się z prośbą do kolejarzy, ażeby przewieźć mnie do Łowicza. Czym ja nie jechałam – nawet lokomotywą, dowieźli mnie do Łowicza wieczorem, weszłam tam na dworzec, patrzę, maleńkie takie okieneczko świeci się, podeszłam tam: „Dzień dobry. Proszę pani, kiedy tu jest targ w Łowiczu?”. A ja wiedziałam, że oni przyjeżdżają do Łowicza na targ i wiedziałam, z której rogatki oni wyjeżdżają. No i… „A, jutro”. Ojej, jak się ucieszyłam. Tak tylko teraz spojrzałam, w jaki kącik, w jaki róg się skulić, żeby przesiedzieć noc. A ona wyskoczyła i mówi: „Gdzie ty masz rodziców?”. – „Nie żyją”. – „A skąd jesteś?” – „Z Warszawy”. – „Z Powstania?” – „Tak”. Zabrała mnie, a to się okazało, kasa była. Zabrała mnie i tam nalewa mi herbaty, kanapki, ale ja nic, napiłam się tylko herbaty i głowa mi poleciała, i usnęłam. Ona mi tam szykowała i kożuch, i to, żebym ja się położyła, ale ja mówię, od razu mówiłam: „Proszę pani, niech pani patrzy, ja mam wszy. Ja nie mogę się w kożuch położyć”. Chodniczki mi położyła i ja w tych chodniczkach usnęłam, ale rano krzyczy: „Wstawaj, bo fury jadą!”. Jak usłyszałam „fury”, to momentalnie na równe nogi, ale ona już miała naszykowane i kanapki, i herbatę. Tylko napiłam się tej herbaty i wyleciałam. Wyleciałam, poleciałam w tę stronę, z której oni, wiedziałam, że będą jechać. Jadą fury jedna za drugą, jak to kiedyś na wsi, na rynek jechali. Patrzę, jadą. Wyleciałam, rozłożyłam ręce… Ona tylko krzyczała: „Gdzie tatuś?”. – „Nie żyje”. I ona zemdlała na tym wozie. Wyjechali od razu, nie pojechali już na rynek, wyjechali z powrotem, wrócili, mnie wzięli. Też tam zaczęła szykować spanie, żebym przez ten czas się przespała, zanim dojedziemy z powrotem, ale mówię: „Ciociu, mnie wszy gryzą”. No i w siano mnie tam położyła i przyjechaliśmy do domu. Nie weszłam do nich do domu, bo nie chciałam im krzywdy robić, bo wiem, że wszy to jest paskudna rzecz. Wpadła tylko do domu, takie kiedyś były żelazne garnki na wsiach, takie dwa garnki wody postawiła, balię przyniosła, nalała wody w tę balię, ja się rozebrałam ze wszystkiego i dopiero weszłam do mieszkania. A to wszystko leżało, to się ruszało, dosłownie się ruszało. Wynieśli to wszystko za stodołę i spalili, bo innego wyjścia nie było.

  • Czy to była ta ciocia, której oko było wyleczone w Warszawie?


Właśnie tak, właśnie tak. Ona wykąpała mnie i mówi, że rano była w aptece, coś tam kupowała dla siebie i już wychodziła, naraz coś ją wróciło i mówi: „Poproszę szarą maść na wszy”. Kiedyś była taka szara maść na wszy. Przyszła do domu i postawiła tę maść, mówi: „Po co ja to kupiłam? Przecież to mi niepotrzebne. U nas wszy nie ma. Po co ja to kupiłam?”. Ale postawiła, mówi: „A niech se stoi”. I rzeczywiście, jak ja przyjechałam, a ja jeszcze miałam takie dłuższe włosy, jak ona mi umyła tę głowę, wysmarowała tą maścią i w prześcieradło mi zawinęła, to leciało dosłownie ze mnie. No i potem: „Co chcesz zjeść?”. Ale już się nie dogadała ze mną, bo ja już usnęłam. Spałam całą noc, cały dzień, całą noc, dopiero na następny dzień się obudziłam. Ale mnie budzili na siłę, mówią: „Przecież ty umrzesz z głodu, przecież ty nic nie jesz”. – „Nic mi się jeść nie chce”. – „Ale co byś zjadła?” – „Kartofla”. Ja dwa miesiące nie widziałam kartofla przez Powstanie Warszawskie. „Kartofla”. – „No to ja już mam kartofle naszykowane. A co do kartofli?” – „Barszczu”. – „To masz, już, już niosę”. W miseczce mi przyniosła tego kartofla i łyżkę barszczu, wzięłam łyżkę w rękę, łyżka mi wyleciała i z powrotem usnęłam. Jeszcze spałam cały dzień. Dopiero na wieczór na siłę mnie obudzili i już: „Masz swój kartofelek i barszcz. Usiądź i chociaż to zjedz”. Usiadłam, niby to jadłam, niby nie jadłam. Potem usiadłam i zaczęłam płakać. „Co ja teraz biedna zrobię?” Że tatuś nie żyje. To była cała nadzieja moja w tatusiu. No i ta ciocia mówi: „Słuchaj, nie martw się, my ci pomożemy. Dojdziesz do siebie, oprzytomniejesz, będzie wszystko dobrze”. Tam chyba ze trzy dni tak sobie trochę spałam. Naszykowali mi tam… Oni poszli w pole, mnie naszykowali: „Masz, od czasu do czasu weź coś w buzię, żebyś głodna nie była, żeby żołądek zaczął pracować”. Ja tylko piłam, pić mi się chciało i coś, coś takiego jak… Po największej części jak mleko zsiadłe odcedzała, nieraz ser robiła, to tej serwatki mi się chciało. Potem za kilka dni przyszła sąsiadka, mówi: „Wiecie co? Dajcie tę sierotę do mnie – mówi – u mnie nie będzie miała głodu, a ja mam krowę, to będzie pasła krowę”. Rzeczywiście. Pewnego dnia idę drogą, patrzę się, idzie koleżanka z ugrupowania: „Co ty tu robisz?”. – „No, to samo, co i ty”.

  • Ile lat miała ta koleżanka?


Nie wiem.

  • Ale była starsza od pani?


Nie, prawie w jednym wieku byłyśmy.

  • W jednym wieku?


Tak, bo razem chodziłyśmy na tajne komplety. I teraz ona mówi tak: „Wiesz co? Weź, popatrz, między zboczami jest taka wielka miedza i trawa. Weź ty swoją krowę z jednej strony, a ja wezmę z drugiej i sobie po południu porozmawiamy”. I rzeczywiście, ja przyszłam ze swoją krową, tam była taka wielka trawa, ona sobie ładnie żarła, patrzę, a ona też, ta koleżanka, przyszła z tą krową, usiadłyśmy i cichutko rozmawiałyśmy. Naraz szum po zbożu, mówię: „Chyba Niemcy uciekają”. Przylepiłyśmy się do ziemi, żeby nas nie było widać i naraz stoi nade mną taki żołnierz, krzyczy: Dawaj! Dawaj Dawaj! Ja myślałam, że on krowę chce, a moja krowa była bardzo strachliwa, jak kogoś obcego zobaczyła, to zaraz uciekała. Jak ten zaczął krzyczeć, tak ona się zerwała i zaczęła uciekać, jakoś złapałam się drugą ręką za sznurek i jechałam za tą krową jak na sankach – całe plecy miałam zdarte, bo po zbożu, po kartoflach, po szosie. Doleciała do zagrody, wpadła na podwórze, tam akurat chłopi stali: „Co się stało?”. Ja mówię: „Kochani, tam rusek chce zabrać koleżance krowę, lećcie, obrońcie”. Nie wiedziałam, na czym życie polega, co może nam grozić, to było wszystko tabu. Chłopi polecieli, niestety, przez ten czas, co mnie krowa ciągnęła i co chłopi dolecieli do niej, to ją tak porozrywali, że do rana w krwotoku zmarła. A mnie… Przyszłam do tej izby, do tej gospodyni i mówię: „Proszę pani, co ten rusek by z tą krową robił? On chciał zabrać krowę?”. Gospodyni mówi: „Nie, on ciebie chciał”. „Mnie? A co on by ze mną robił?”. Gospodyni zorientowała się, że ja nie jestem uświadomiona, nie jestem przygotowana do życia. Mówi: „Siadaj”. Zaczęła mnie dopiero uświadamiać, dopiero włosy mi się zjeżyły na głowie i myślę sobie: „No tak, kiedy w Powstaniu Warszawskim pytałam się tatusia, co się dzieje w piwnicy, tatuś powiedział mi: »Dorośniesz, to się dowiesz« Jak tatuś mógł nie uświadomić mnie? Wiedział, że w każdej chwili może być zabity, że ja mogę być oddana w takie ręce, co to będzie chciał, to ze mną zrobi i ja będę poszkodowana. Nie będę wiedziała, jak mam sobie w życiu dać radę”. Ale ta gospodyni poprowadziła mnie, ona mnie uświadomiła, ona mi pomogła, bo zaczęły mi się bardzo obierać ręce i nogi.
Takie burchle z ropą mi wyskakiwały, tak że nie mogłam nawet dobrze stanąć stopą. Ona już miała zakiszoną kapustę, w kuchni mi postawiła takie łóżeczko polowe i ja sobie spałam na tym łóżeczku. Jak już poszli wszyscy spać, to ja sobie dziurką wyciągnęłam trochę tej kapusty i sobie przykładałam na te burchle. Te burchle mi nieraz pękły i ta ropa wyleciała, to mi było lżej chodzić. Kiedyś mi tak jakoś niefortunnie, nie zdążyłam nogi zabrać, pękł ten burchel i zalałam pościel. Ta rano mówi: „Słuchaj? Co ty masz? Pokaż”. Jak ja jej pokazałam: „Dziecko, czemu nic nie mówisz! Przecież to potrzeba opatrunku, trzeba maści”. Zaraz poleciała do apteki, kupiła maści i mi smarowała. W jednym miejscu się goiło, w drugim wyskakiwało, ale dużo mi pomogła. Pewnego dnia bardzo długo szczekał pies. Wyszłam, patrzę się, ciocia – to babcia przyszła, szukała mnie. Nie wiem, czy pani może sobie wyobrazić, jakie to było powitanie, kiedy zobaczyłam babcię jeszcze żyjącą.

  • To była mama pani mamy?


Nie, siostra mamy.

  • To przyszła babcia czy ciocia?


Pies bardzo szczekał. Ja wyszłam, patrzę się, a to babcia… Właściwie to powinna być babcia, ale ja nazywałam ją „ciociu”. To była mojej mamusi matki siostra, czyli babci siostra. Wtedy było powitanie z wielkim płaczem. Trochę porozmawiałyśmy i babcia mówi: „Jutro rano jadę z powrotem do Warszawy, dobrze, że cię odszukałam. Przygotuję pogrzeb tatusia, przyjadę po ciebie, żebyś uczestniczyła w tym pogrzebie”.

  • Jaka to była pora roku? Czy to była zima?


Jesień, późna jesień już była.

  • Ale czterdziestego czwartego roku?


Czterdziestego czwartego roku. Jak babcia pojechała do Warszawy, to ja w takim natężeniu – tydzień – nie ma, drugi – nie ma. Ja z tą myślą… To była staruszeczka, może zabita, może umarła, może nie dojechała do Warszawy – chodzę i płaczę. Co ja teraz, biedna, zrobię? Ale pewnego wieczoru znowu pies szczeka. Wyleciałam z tą myślą: „Może babcia”. Wychodzę, rzeczywiście, jest babcia. A miała na imię Białkowa – Frania Białkowa. Mówię: „Ciociu, ja myślałam, że już ciocia nie przyjedzie po mnie. Kiedy pogrzeb tatusia?”. „Tatuś już jest pochowany. Ty swój pogrzeb już przebyłaś. Ty już… Jak ty pochowałaś swojego tatę, to starczyło”. Mówi: „Akurat to podwórze było włączone do likwidacji, wykopywali wszystkich po kolei, więc nie mogłam przyjechać po ciebie, tylko szybko załatwiałam sprawę, ażeby przeniesiony został tatuś do rodzinnego grobu na cmentarz Bródnowski”.

  • Kto wydobywał te ciała? Pani mówi, że to była jesień czterdziestego czwartego roku.


Tak. Albo początek czterdziestego piątego. Naprawdę już tego nie pamiętam.

  • To raczej powinien być…


Może czterdziesty piąty. Naprawdę nie pamiętam wszystkiego, bo…

  • Ale pamięta pani, że to była jesień?


Albo zima, w każdym razie już taki ten okres zimny był. Tylko tyle mam w pamięci, że była beczka zakiszonej kapusty, to już musiała być późna jesień, jak już kisili gospodarze kapustę. Ta babcia mi powiedziała, że już jest po pogrzebie, to była wielka rozpacz, wielki płacz. Ale zaczęła babcia na mnie krzyczeć, że mam nie płakać, mam się otrząsnąć, bo jutro wyjeżdżamy do Warszawy i babcia mnie zabiera. Przyjechaliśmy do Warszawy i teraz w Warszawie [na Nowogrodzkiej] – tam było pogotowie dla sierot Powstania Warszawskiego i ja poszłam tam.

  • Sama czy z babcią?


Nie, sama, babcia została przed domem, że jestem sierotą Powstania Warszawskiego. Wypytali mnie się, gdzie rodzice zginęli, gdzie do tej pory byłam, od razu zostałam przyjęta. Pytała mnie jeszcze raz, czy nie mam nikogo? „Mam babcię staruszeczkę, stoi przed domem”. Tam ktoś wyskoczył i tę ciocię poprosił, przyszła ciocia i się też rozpłakała, mówi: „Ja stara, co ja mogę pomóc? A chcę, żeby ona szkołę skończyła jaką”. I tam zostałam. Nie pamiętam, czy miesiąc byłam…

  • To była taka ochronka dla sierot, tak?


Tak, to było takie pogotowie, rozpoznanie dziecka, żeby wiedzieć, do jakiego zakładu oddać na wychowanie. Okazało się, że na Śląsku, w Miechowicach, jest wielki, piękny dom i dla sierot Powstania Warszawskiego to by było odpowiednie. Więc cała ekipa jechała – dyrektor, wychowawcy jechali, ażeby tam zagospodarować to wszystko, żeby ułożyć tak te sieroty, żeby było dobrze. Przyjechaliśmy tam, o dziwo, weszliśmy do pokoju, Hitler w chorągiewkach wisi. Proszę sobie wyobrazić, chłopcy z Powstania Warszawskiego, którzy walczyli, widzą Hitlera w chorągiewkach. Nie pytali nikogo, tylko wpadli i zerwali ten portret. A z boku stały siostry zakonne, ewangelickie, które: Meine liebe Hitler! Jak… Ale jak można? Nie umiały słowa po polsku, wszystko po niemiecku. Tu chłopcy… Od razu piosenka: „Już Hitler jest kaput, że kaput, wiemy gut”. U tych sióstr zakonnych wielka rozpacz, jak Hitlera można było sponiewierać? Rozłożyli nas tam po pokojach, poszliśmy spać.
Póki świt pobudka, bo trzeba sprzątać po malarzach. Nie pytali, czy jesteśmy głodni, pić nam się chce, czy co, nic tylko do roboty. Ale oni myśleli, że to dzieci ewangelickie przyjechały, oni nie myśleli, że my katolicy jesteśmy. Chłopcy tam oporem stanęli, tam zaczęli jak to chłopcy, a tym bardziej po Powstaniu Warszawskim byli bojowo nastawieni, zaczęli się buntować. Ja tam nic nie mówiłam, szmatę wzięłam, poszłam, zaczęłam myć te ściany ochlapane, potem podłogę. Nie mogłam sobie dać rady, bo to wapno, to się mazało. Ale potem przyszedł kierownik i nas zabrał wszystkich: „Chodźcie, trzeba coś zjeść”. Kuchnia była piękna, parowe wszystkie piękne kotły, małe kociołki. Wprowadzili nas do przepięknej jadalni, wprowadzili nas, usiedliśmy przy stołach, dali nam w garnuszkach herbatę, po kromce chleba. Potem kierownik rozkazał, co ma być na obiad. Mnie zaraz zabrali z powrotem do mycia po malarzach. Na obiad wszystkich znowu kierownik zwołał, po talerzu zupy dostaliśmy.
I pewnego dnia wieczorem… Przepraszam, pewnej niedzieli zgromadzili nas wszystkich na podwórzu i tam na tym terenie stał kościół, wprowadzili nas do kościoła. Rozejrzałam się po tym kościele, dziwny ten kościół – ołtarza nie ma, puste ściany. Usiadłam w ławce, nie wiedziałam, co mam robić. Ale jak chowałam tatusia, z kieszonki tatusiowi wyjęłam różaniec i ten różaniec cały czas miałam na szyi. W tym kościele zdjęłam ten różaniec, „W imię Ojca i Syna…” i chciałam mówić różaniec. A tam była [jedna] z tych sióstr, przełożona, która była kulawa i trochę umiała po polsku, podeszła do mnie i mówi: „Oddaj mi to”. A ja tak przycisnęłam ten różaniec do siebie i mówię tak: „Wolę śmierć, jak to oddać”. W tym momencie jestem na indeksie, odseparowana od wszystkich, od wszystkiego. Do szkoły mnie nie zapisano, bo karmiłam świnie, w kuchni sprzątałam, obierałam kartofle, obierałam jarzyny, sprzątałam kuchnię. Ale mi chodziło o to, żeby do szkoły iść. Nie pamiętam, jaki to był rok, w każdym razie prosiłam… Poszłam do starszej koleżanki, bo ja boso chodziłam, dla mnie ubrania nie było. Deszcz ze śniegiem padał, to pamiętam, ja chodziłam w sukieneczce z krótkim rękawkiem, a ta sukieneczka jeszcze dziury miała, w tym chodziłam, bo musiałam świnie karmić. Ale poszłam do starszej dziewczyny, która chodziła do średniej szkoły, mówię: „Halinka, pożycz mi kapci”. „Czyś ty zwariowała? Ja do świń ci pożyczę kapcie? A w szkole będę świniami śmierdziała?”. Ja mówię: „Nie będziesz śmierdziała, tylko pożycz”. „A po co ci? Fakt, że chodzisz boso, no to jest ci zimno, ale ja ci nie mogę tych kapci pożyczyć, bo ja do szkoły mam”. A to ze szmat były uszyte takie kapcie, mówię: „Halinka, nie pożałujesz. Pożycz”. Dała mi te kapcie. Rano przyszłam, obrządziłam świnie i przez płot, na przystanek, do tramwaju. Kiedyś Ślązacy byli bardzo serdeczni, bardzo tacy troskliwi, jak mnie zobaczyli w tej sukience: „Dziołcha, a czemuś ty nieubrana?”. – „Bo nie mam, bo ja jestem z zakładu matki Ewy. Ja chcę do szkoły iść, a ja świnie karmię. Ja chcę do kuratorium, do Katowic dojechać”. To mnie napchali i pieniędzy, i torbę bułek miałam. Wsiadłam tam do tego tramwaju i do konduktorki: „Proszę pani, ja jestem z zakładu matki Ewy. Ja nie uciekłam, ja chcę do szkoły iść, a ja tylko świnie karmię”. – „A czemuś ty nieubrana?”. A już padał deszcz ze śniegiem, to pamiętam, to jak dzisiaj mam przed oczyma. „Dlatego nie ma dla mnie ubrania, nie ma dla mnie szkoły, nie ma dla mnie nic, a ja chcę do szkoły iść i proszę bardzo, pomóżcie mi”. Ta konduktorka znowu z siebie płaszcz, bo ta pierwsza, w pierwszym tramwaju też zdjęła płaszcz z siebie, okryła, dała mi herbaty, kanapki i jechałam… Dowiozła mnie do Zabrza i mówi: „Tu wysiądź, zaczekaj na drugi tramwaj i od razu idź do konduktorki”. Rzeczywiście, przyjechał tramwaj, wsiadłam, konduktorka oczy: „A ty skąd?!”. Mówię: „Ja jestem z Miechowic, z zakładu matki Ewy i ja nie uciekłam. Ja chcę do szkoły iść, a karmię świnie i chcę do kuratorium dojechać i prosić o szkołę”. Ta płaszcz z siebie, posadziła mnie na swoim miejscu, dała mi herbaty gorącej, a ja mówię: „Ale ja już dziękuję za kanapki, bo już jadłam”. – „No to siedź”. Dowiozła mnie do Katowic, a to się chyba z półtorej godziny jechało tym tramwajem, to z miasta do miasta kiedyś tramwaje jeździły. Dowiozła mnie i mówi: „Patrz, tam jest kuratorium, leć szybko, żebyś nie zmarzła”. Wysiadłam z tego tramwaju w tych ciapkach, leciałam tylko, chlap, chlap, chlap, po tym błocie, bo to deszcz ze śniegiem padał. Doleciałam tam, siedziało dwóch mężczyzn na [portierni]. „A ty skąd?” – „Ja jestem z Miechowic, z zakładu matki Ewy. Ja świnie pasę, ja chcę iść do szkoły”. Ja tylko to miałam, mój kierunek taki, że chcę iść do szkoły. Ten jeden mówi: „Zaprowadź ją tam”. Powiedział gdzie, ten mnie wziął za łapę i ja tak po tym błocie, po tym wszystkim szłam. Wprowadził mnie do jakiegoś oddziału, siedziały dwie panie: „A ty skąd?”. Ja mówię: „Z Miechowic, z zakładu matki Ewy. Ja świnie pasę, ja chcę iść do szkoły”. – „I nieubrana?” – „Nie, bo dla mnie nie ma nic, nie ma ubrania, nie ma nic”. – „Przecież my codziennie ciężarowy samochód z żywnością i z odzieżą wysyłamy i ty nieubrana?” A tam wysyłane były takie małe puszeczki mleka kondensowanego, z USA to przychodziło. Ja te małe puszeczki musiałam rozbijać i dla świń gotować tak zwaną Milchsuppe. To była taka zupa, to mleko [było] jeszcze zaciągane cukrem i jak ja kartofle wysypałam do koryta świniom, to polewałam tą zupą. Ile razy przychodziła taka koleżanka, Celina: „Lusia, ja taka głodna”. Ja mówię: „To leć, leć do chlewni, tylko idź do samego końca” – a tam była taka maciora wielka. Mówię: „Wejdź do maciory i czekaj”. Jak przyniosłam tam pierwsze wiaderko tej zupy, to jej podrzuciłam. Zamykałam ją w tej chlewni i sama leciałam po następne wiaderko. Pewnego dnia wsypuję do koryta kartofle świniom, patrzę, otwierają się drzwi, dyrektor wchodzi: „No, dziewczyna, jak się świnie pasą?”. A ja tak głośno: „Dobry wieczór panie dyrektorze” – ażeby ta w ostatnim końcu słyszała, że ktoś przyszedł. To ta ze strachu pod świnie weszła. Ale no… „Czyste korytka? Ładnie… No, żeby było co jeść na święta”. No i dobrze, że poszedł. A tamta ze strachu, ja nie mogłam jej wyciągnąć. „Już poszedł? Już poszedł?”. Bo chodził kierownik z dyscypliną, to był dyrektor, a oprócz tego był kierownik, który z dyscypliną chodził i jak coś się mu nie podobało, to bił nas niesamowicie – całe nogi siekane. Wtedy jak przyjechałam z kuratorium… W kuratorium mnie ubrali od A do Z, wszyściusieńko nowe dostałam i na zmianę drugą paczkę dostałam. Usiadłam na podłodze, zaczęłam płakać: „Ja tam nie pojadę”. – „Jedź, bo my tam przyjedziemy i porządek zrobimy”. Zrozumiałam, „Jak my przyjedziemy”, to że przyjadą za mną. Jednego dnia nic – nie ma nikogo, drugiego dnia – nie ma nikogo, trzeciego dnia – nie ma nikogo. Szłam, świniom niosłam i myślę sobie: „No tak, dam świniom i pójdę sobie życie odebrać, bo nie ma innego życia, nie mam już co robić na tym świecie”. Tak szłam, że nie słyszałam, jak pod nogi podjechał mi samochód. „A ty znowu boso?” A kiedy na nich spojrzałam: „Ja z wami nie rozmawiam, bo mnie okłamaliście. Mieliście zaraz przyjechać, a wy kiedy przyjeżdżacie?”. – „Kiedy nam czas pozwoli”.

  • To znaczy, że to ubranie pani zabrano?


Zabrano. Aha, przepraszam, bo jeszcze nie dopowiedziałam. Tego samego dnia ja sobie ładnie chodziłam, świnie obrządziłam i tę paczuszkę postawiłam… W takich salach mieliśmy łóżka i na łóżku był siennik ze słomą, poduszka z siana i kołdra z waty – tak spaliśmy. Ja przyjechałam, to tę paczuszkę koło łóżka postawiłam. Wieczorem patrzę, otwierają się drzwi, wchodzi właśnie ta przełożona, [którą] brzydko nazwaliśmy „Kuśtyrnoga”, która chciała mi ten różaniec w kościele zabrać, i kierownik z dyscypliną. „Dziewczyna? Gdzieś magazyn rozbiła?”. I ja zostałam złodziejką, bo ja magazyny rozbiłam i się ubrałam. Nie mogłam powiedzieć, że byłam w kuratorium, bo ja nie wiem, chyba by mnie tam rozdarł kierownik. Zsiekł mi nogi dyscypliną tak, że na drugi dzień nie mogłam dobrze stanąć.

  • Ten kierownik przyjechał z Warszawy?


Nie. A, przepraszam, przeoczyłam tak dużo rzeczy. Tam na drugi dzień [po przyjeździe z Warszawy] była wielka wojna, wszyscy, którzy przyjechali z Warszawy – dyrektor, kierownik i personel – wszystkich wyrzucili. Oni rządzili. Nie… Jeszcze zarząd niemiecki był, jak tego Hitlera w chorągiewkach, i te siostry po niemiecku mówiące. Tu był wielki bunt i do kierownika: „Jedziemy z powrotem do naszej Warszawy. My tutaj z hitlerowcami nie chcemy [mieć] nic do czynienia”. Potem dopiero okazało się, że podjechały samochody i cały personel wsiadł… I ja do dyrektora, a miałam tam takie oczko u kierownika, bo ja trochę umiałam robić na drutach i tam nieraz podbiegłam do niej i coś nieraz jej robiłam na drutach.

  • Ale mówi pani o tej kierowniczce z Warszawy?


Z Warszawy. Potem to wszystko… Ja potem poszłam do kierownika, mówię: „Panie kierowniku, zabierze pan mnie stąd, ja chcę do szkoły, ja nie chcę świń paść”. „Pojadę do Warszawy i zaraz się tobą zaopiekują”. I jak pojechali, tak był koniec.

  • Teraz wracamy do kuratorium.


Wracamy do kuratorium. Przyjechał… Jak oni podjechali mi pod nogi, wyrwali mi te wiaderka z rąk, wsadzili mnie w samochód i podjechali pod kancelarię. Kancelaria mieściła się na parterze, nisko i tak było w kancelarii napalone, że okna były pootwierane. Ja, siedząc pod tym oknem otwartym, słyszałam w tym samochodzie ich rozmowę i to: „Ooo, panowie przyjechali”. – „Ano przyjechaliśmy zobaczyć, jak tam się chowają nasze sierotki Powstania Warszawskiego. No a jak tam? Nie bijecie ich?” – „Panie, one tak dużo przeszły, jeszcze ich bić?” Ten jeden wyskoczył, mnie za pazurkę i wprowadza. „A co to ta sierotka?” – „O, panie, to złodziejka, ona nam magazyny rozbija i kradnie”. – „Tak? A to pani pójdzie pokazać nam te magazyny, bo przecież my przysyłamy i żywność, i ubrania, ale żebyście od razu rozdali dzieciom, bo dzieci, te z Warszawy, nic nie mają, potrzebują ubrania. To pani pójdzie i nam pokaże ten rozbity magazyn”. W tym momencie z boku otwierają się drzwi, wchodzi kierownik z tą dyscypliną w kieszeni. „Ooo, to chyba pan kierownik, co sierotki bije”. – „Panie, po co ich bić, ich życie wybiło”. – „No a ta dyscyplina to po co?” – „Aaa, nieposłusznych trzeba ukarać”. – „A ta sierotka to nieposłuszna była, że świnie karmi?” – „Nie, panie, ona nam magazyn rozbiła”. – „Tak? A to proszę bardzo, pan w tej chwili pójdzie i pokaże nam ten rozbity magazyn”. – „Ale nie, już wszystko sprzątnęliśmy, już nie ma, ale ukarać ją trzeba”. – „A proszę pana, to nie było z waszego magazynu. My tu przyjeżdżaliśmy i ją ubieraliśmy. Obserwowaliśmy, co wy będziecie robić z tą sierotką. Dlaczego ona do szkoły nie chodzi? W takim razie proszę, niech pani przyniesie te wszystkie rzeczy, które pani zabrała tej sierotce. Proszę tu na stół przynieść to, te paczki wszystkie, bo my przywoziliśmy i dawaliśmy, i wszystko wiemy. Dlaczego…” A oni jak wtedy byli, co mnie zbili, to mi jeszcze zabrali tę poduszkę z siana i kołdrę z waty, tak że jak na noc, to ja w siennik, w słomę wchodziłam i prześcieradłem się nakrywałam – i takie było spanie moje.

  • Jak się skończyła ta wizyta? Zabrali panią stamtąd?


No, ten pan mówi: „Chodź, pokaż mi, gdzie są jakie dzieci”. Było dwudziestu chłopców i ja z taką koleżanką Celiną, nieraz poszłam, to tam noski obtarłam, to się przytulali ci chłopcy…

  • Oni byli młodsi od was, tak?


To siedem, osiem lat. I nieraz, nieraz tam zanieśli im jakiej zupy, takiej lury, ale to wszystko takie… Nie było to, co powinno być. I pokazałam… Jak my weszliśmy, to ci chłopcy uciekali od tego gościa, tylko do mnie się wszystko przytuliło. Ja mówię: „Chłopcy, to dobry pan”. A on się rozpłakał, jak tych chłopców zobaczył. Miał w kieszeniach cukierki, wyjął, mówi: „Macie, macie chociaż te cukierki, żeby wam wynagrodziło wasze cierpienie”. Potem były dzieci à la żłobek, tam chyba piętnaście dzieci było, wszystko z zapaleniem płuc, ale nam ktoś powiedział: „Noście te dzieci, to zapalenie minie”. To my z Celiną nieraz wieczorami poszliśmy i nosiliśmy te dzieci, tak na zmianę, trochę tego, trochę tamtego, żeby żadne nie umarło. I mi to wszystko pan z kancelarii przyniósł, postawił: „To jest twoje, nie wolno nikomu tego ruszać”. I przykazał: „Od jutra ta dziewczyna już nie będzie pasła świń. Proszę sobie samemu paść świnie, ale nie te sieroty mają paść świnie”. I zabrał nas, pyta się: „A gdzie ewangelicy mieszkają?”. Ja mówię: „A tam jest barak specjalny dla nich”. – „Chodź”. Ja mówię: „Ale nam tam nie wolno wchodzić”. – „Ze mną nie wolno? Idziemy”. Kiedy tam któraś (nie wiem, czy one miały dyżury, warty czy coś) już widziała, że my się zbliżamy do tego baraku, wyleciała: „A ty co tu chcesz? A ty, co tu chcesz, kim ty jesteś?”, [to znaczy] ten pan. „Proszę się odsunąć”. Weszliśmy i zdrętwiałam. Tam każda miała swój pokoik, łóżko – łóżka kapami nakryte – na kapach jeszcze dwie poduszki puchate leżały. Na środku taki à la przedpokój był, stał stół białym obrusem nakryty, stały cukierki i ciastka. Ciepło było w tym baraku, jak weszłam, to takie uderzenie ciepła, potem nie chciało mi się wyjść stamtąd, bo to było dobrze… On się za głowę złapał: „Co my tu odkryliśmy?!”. Ja mówię: „No i co? I ja teraz pójdę do poprawczaka, bo tyle tu szumu narobiłam, że teraz mnie tylko odeślą do poprawczaka”. – „Nie martw się”.
Na drugi dzień rano idę, patrzę się, ciężarowy samochód przyjechał wysłany materacami i każdego chłopca z tych małych chłopczyków w koc zawinęła – siostra zakonna była – w koc zawinęła i takie słupki pousadzała. Gdzieś wywieźli, nie wiem gdzie. Na następny dzień przyjechał znowu samochód i kupa koców była, i te dzieci z tego żłobka niby zostały zabrane. Ale niewyjmowane były z łóżeczek, tylko łóżeczka były kocem zakręcone, wszystko w samochód, wywieźli, też jakaś siostra zakonna była, to wszystko zabrane. Mówię do Celiny, do tej koleżanki: „No, Celina, ja to szykuję się do poprawczaka, bo tyle tu tego narobiłam, że…”. „No to jak ty pójdziesz do poprawczaka, to i ja też”. Chyba za dwa dni przychodzi kierownik: „Dziewczyna, wyjeżdżasz!”. No, wyjeżdżam, to się ubrałam, jeszcze sobie paczkę tę, co mi zapakowali, przygotowałam. W pewnym momencie otwierają się drzwi, wchodzi taki chłopczyk, nie wiem, skąd go wyrwali: „Ty masz szybko zgłosić się do siostry przełożonej”. Mówię: „A ja tam po co?”. „Masz, bo bardzo ważna sprawa jest”. I ja głupia poszłam. Tam zachodzę, patrzę się na krzesłach porozwieszane jakieś szmatki. „Rozbieraj się z tych rzeczy i ubieraj te”. Koszula była jedwabna z takim falami na końcu, sukienka niepodwinięta, dzisiaj bardzo modna byłaby, bo z frędzelkami. Stare pończochy swoje ta przełożona dała, niektóre były szyte na okrętkę, niektóre jeszcze dziury miały i buty takie jak kiedyś pracownicy na halach produkcyjnych nosili, takie z cholewką i na ostatnią dziurkę sznurkiem zawiązane. Ja mówię: „Ja tego nie chcę, ja mam…”. „Nie, rozbieraj się”. Musiałam się rozebrać, wszystkie swoje dobre rzeczy zostawić, a takie te barachło [ubrać]. Ale miałam taki pasek do pończoch i ona mi zdziera ten pasek. Ja mówię: „Zostawi siostra, jak ja będę szła? Przecież te pończochy mi opadną”. – „A to mnie nie obchodzi”. Dała mi sukienkę, te pończochy, buty i taki płaszcz męski, co dwa razy się mogłam zawinąć, ale guzików nie było, tylko paskiem się wiązałam. I teraz, jak włożyłam ręce w kieszenie, te kieszenie miały dziury i jak szłam, to trzymałam pończochy, żeby mi nie opadły, tymi dziurami.
Przyjechałyśmy, taka pani jakaś nas wiozła, nas cztery, przywiozły nas do Gliwic. Nie trafiliśmy do zakładu wychowawczego, tylko trafiliśmy do internatu prywatnego, który siostry zakonne prowadziły. Tam siostra nas przyjęła do pokoju gościnnego, a ja stałam w kącie i strasznie płakałam – jak ja się pokaże teraz z tymi pończochami, z tymi dziurami, z tym wszystkim. Przyszła siostra przełożona: „Słuchajcie, skąd wy jesteście?”. – „Warszawianki, z Powstania Warszawskiego, sieroty”. –„Nie ma sprawy, zaczekajcie. Ja zaraz polecę, do kuratorium zadzwonię, że chcę dom dziewczyn przy prywatnym internacie stworzyć, na utrzymaniu kuratorium”. Poleciała, za jakieś pół godziny przychodzi: „Jest wszystko załatwione, kuratorium się zgodziło, zostajecie u nas”. A ja stoję w kącie i płaczę. Jak ja będę chodziła, jak ja sobie dam radę? Przełożona przyszła: „Dziecko, czego ty tak płaczesz?”. „Proszę siostry przełożonej, bo tam jej wszystko zabrano” – inne się włączyły w to. „Jej tam wszystko zabrano i dali stare ciuchy, i ona się wstydzi. Ona trzyma pończochy przez dziury w kieszeniach”. „Dziecko, zdejmuj wszystko, nic ci nie potrzeba, wszystko nowiusieńkie dostaniesz”. Proszę sobie wyobrazić, do południa każda z nas miała nowo uszytą spódnicę. Dwie siostry bele materiału na stół [wyjęły], tylko miary z nas pobrały, jedna siedziała pod maszyną, szyła, druga kroiła. Ja dostałam bluzkę jakąś ładną i spódnicę, jeszcze w tych butach byłam, bo od razu tak wszystkiego nie mogli zorganizować, ale w południe już byłyśmy pokąpane, wszystko świeże, nowe było założone. Siostra mówi: „Chodźcie teraz na obiad”. Wprowadziła nas siostra do jadalni, każda dostała swoje miejsce, swoje sztućce i przyniosła nam po pół talerzyka takiego rosołu z kluseczkami malutkimi – ledwo to zjadłyśmy. Za chwilę wjeżdżają salaterki pełne ziemniaków, sosu, mięsa, my się rozpłakałyśmy. Siostra mówi: „Dziewczynki, czy wam to nie smakuje? Dlaczego nie jecie?”. – „Siostro, my nie możemy”. My byłyśmy tak zasuszone z tym jedzeniem. Ja to jeszcze nieraz tam u świń coś zjadłam. Siostra mówi: „No to inaczej zrobimy”. Ale w pierwszej chwili to i siostra się popłakała, że z takiej biedy przyjechaliśmy, że dobrze, że trafiliśmy do sióstr, że one nas wyprowadzą na ludzi.

  • To było w Gliwicach?


To było w Gliwicach, w internacie… Internat przy ulicy Górne Wały 21, tam siostry de Notre Dame prowadziły internat. Tak byłyśmy… Aha, siostry nam zrobiły sypialnie dla nas, z napisem „Warszawianki”. Jak tam coś było – „Warszawianki, proszę”. Podrzucały nam w sypialni dużo witamin, tam sobie łykałyśmy te witaminy. Jak coś siostra miała tam do nas, to: „Warszawianki, proszę, przyjdźcie do sypialni”. Pomału się rozjedliśmy, już zaczęliśmy jeść i ziemniaczki. Za jakieś dwa tygodnie siostra mówi: „No, a teraz zbieramy się i idziemy do szkoły”. Siostra przełożona z nami poszła do szkoły. Dyrektor załamał ręce, mówi: „Co ja z wami mam zrobić? Ja muszę was według wieku dać do klas”.

  • Który to był rok? Czterdziesty piąty czy już czterdziesty szósty?


Szósty chyba. Tak, chyba szósty. Mówi: „Słuchajcie, ja was dam do klas według wieku, ale musimy się wami zaopiekować”. Bo co, ja miałam cztery klasy skończone przez przeżycia wojny i Powstania Warszawskiego, jedynie że miałam te tajne komplety, to troszeczkę z polskiego tam mi się kojarzyło coś niecoś. Ale potem to wszystko razem… To było nic. Potem po lekcjach zostawaliśmy, to tak – jak nie polonistka przyszła, to dyrektor przyszedł i uczył nas matematyki. Tak że ja skończyłam siódmą klasę i ósmą klasę. Ósmą klasę to dyrektor mnie zawołał, mówi: „Słuchaj, tę ósmą klasę…” […]

  • Pamięta pani, jak Celina się nazywała?


Nie… Muchowicz. Muchowicz. Ona poszła do siódmej czy do ósmej… Nie, my we dwie razem do siódmej klasy poszłyśmy. Z braku laku to tam dali nam te stopnie, żebyśmy przeszli, ale ja zostałam w ósmej klasie, żeby uzupełnić sobie jeszcze wiadomości, a ją tam gdzieś zabrali, bo ona nie chciała chodzić do szkoły, bo jej było bardzo ciężko, tak że zostało to wszystko tak dziwnie z nią załatwione. A ja zostałam, skończyłam ósmą klasę i po ósmej klasie przełożona mnie zawołała i mówi: „Ludwika, co chcesz robić?”. – „No, chciałabym szkołę jeszcze skończyć”. Mówi: „Wiesz co? Tu jest taki kurs uniwersalny – i gotowanie, i szycie, i nauka. Poszłabyś?”. Ja mówię: „Bardzo chętnie na taki kurs, bo to takie uzupełnienie wiadomości to dobre”. Poszłam na ten kurs, później skończyłam ten kurs. Ja tam miałam dobrze, bo ja umiałam szyć na maszynie, jak było coś do szycia czy coś, to: „Ludwika, może uszyjesz? Może przyszyjesz?”. Jak tam coś, jakąś kieszonkę przyszyć: „A, to masz dziesięć złotych za to”. Miałam tam dobrze. Skończyłam ten kurs i przełożona znowu pyta się: „Co chcesz robić dalej?”. Mówię: „Jakąś szkołę chciałabym skończyć, która by mi pomogła w życiu, bo nie mam nikogo, nikt mi nie pomoże”. Przełożona mówi: „Wiesz co? A szkoła gastronomiczna jest”. Ja mówię: „No to dobrze”. Ale poszłam do szkoły zasadniczej, [to znaczy] chciałam iść…

  • Gastronomicznej?


Gastronomicznej, a potem do technikum. Pierwszy dzień jestem w klasie, przyszedł profesor od matematyki, tak mi się przygląda. „Co ty tu, dziecko, robisz?”. Mówię: „Panie profesorze, przyszłam do szkoły”. – „To nie dla ciebie ta klasa. Ja cię chcę widzieć w technikum jutro”. Potem, po lekcji, poszłam, mówię: „Panie profesorze, ja nie dam rady, bo ja jestem po Powstaniu Warszawskim. To, co się nauczyłam, [zapomniałam]. Mam przerwę w szkole od czwartej klasy do siódmej i mnie dużo brakuje, ja nie dam rady”. A on mówi: „A my ci pomożemy, że dasz radę”. Jak ten się dowiedział, że jeszcze z Warszawy jestem, z Powstania Warszawskiego, to mówi: „My cię otoczymy opieką, bo dyrektorka jest warszawianka”. Na drugi dzień przyszedł, mówi: „Chodź”. Wprowadził mnie do klasy, mówi: „Słuchajcie, mamy tu sierotę, warszawiankę z Powstania Warszawskiego. Musimy ją otoczyć taką serdecznością, dobrocią, żeby ona tego nie odczuła, że jest sama, że nie ma rodziny i rodziców”. Między lekcjami zawołała mnie dyrektor i mówi tak: „Ludwika, ty jesteś z Powstania Warszawskiego?”. – „Tak”. – „A ty brałaś udział w Powstaniu Warszawskim?” – „Tak”. – „Pamiętaj…”. Ja bardzo przepraszam, ale takim słowem powiem, jakim powiedziała do mnie dyrektorka: „Ludwika, zamknij pysk na kłódkę i żadnych wspomnień o Powstaniu Warszawskim. Jesteś z wojny, dzieckiem Warszawy”. Przyjęłam to, starałam się zastosować do tego.

  • Skończyła pani technikum?


Skończyłam, ale to było technikum, potem liceum i potem jeszcze raz technikum. Zmieniana była nazwa, bo to była szkoła dopiero założona, dopiero organizowana i te nazwy się zmieniały. W każdym razie zdałam maturę w pięćdziesiątym drugim roku i tylko dziękować pani dyrektor, która naprawdę dużo mi pomogła. Pomógł [mi też] profesor od matematyki, on potem fizyki i matematyki uczył, otoczył mnie opieką. Potrafiłam wieczorem biec do niego, bo nie rozumiałam, bo nie wiedziałam, bo nie wiedziałam, jak to zrobić. W każdym razie zawsze profesor był na usługi i zawsze mi pomagał.

  • Czy pamięta pani nazwisko profesora?


Tak, Czabaj.

  • A pani dyrektor?


Pani dyrektor nie, nie pamiętam. Ona była z siostrą swoją, ale nie pamiętam nazwiska.

  • Skończyła pani maturę i co dalej?


Poszłam do pracy. Mieszkałam dalej u sióstr, bo nie miałam gdzie, w internacie, ale zarobek był bardzo… Było czterysta dwadzieścia złotych i pięćdziesiąt groszy, a internat kosztował pięćset, więc ja tylko tyle, że mieszkałam. Jak się kierownicy dowiedzieli, że ja jestem z Warszawy, sierota, że mieszkam w internacie, kilka ofert dostałam: „Ludwika, przychodź do nas na obiady”. Więc zawsze do takiego pana, bardzo eleganckiego kierownika, jeździłam…

  • Kierownika tego zakładu, w którym pani pracowała?


Nie. Zakłady gastronomiczne, ale w tym zakładzie nie pracowałam. Dyrektor dał mi prowadzenie magazynu gospodarczego. Gdybym ja była gdzieś na zakładzie produkcyjnym, to bym nie miała problemu z żywnością, ale że dał mnie do magazynu gospodarczego, to tam miałam tylko gospodarcze rzeczy, tak że nie mogłam z tego skorzystać.

  • Wszyscy pani pomagali?


Wszyscy mi pomagali. I wreszcie, potem siostrom zabrali [internat]. Przyszedł nakaz, że siostry mają do tego i tego opuścić te zabudowania, a tu mieszkał w Elblągu [syn macochy].

  • Czyli już pani się w Elblągu znalazła? Była pani w Gliwicach.


W Gliwicach. Mieszkałam w Gliwicach, ale w Elblągu mieszkał macochy syn, on prowadził wielką rzeźnię i potrzebował rąk do pracy. Napisałam do jego żony, mówię: „Andziu, mam wielki kłopot, bo siostrom zabierają internat, a ja nie mam gdzie się podziać”. Ona szybko odpisała: „Zbieraj się i przyjeżdżaj”. No i rzeczywiście, przyjechałam do Elbląga.

  • I tak została pani w Elblągu?


I tak zostałam.

  • Wróćmy teraz do Powstania Warszawskiego. Wspomniała pani, że jeszcze wielu rzeczy o Powstaniu pani nie powiedziała.


Kiedy się znaleźliśmy w punkcie zbiorczym na Ludnej 10, tam była przysięga, tam było zorganizowanie wszystkiego. Tatuś mi tylko powiedział: „Masz robić to, co ja ci przekażę. Nikogo więcej masz nie słuchać. Słuchaj mnie”. A słowa tatusia były dla mnie święte. To, co tatuś powiedział, musiało być wykonane, musiało być zrobione.

  • Czym się pani zajmowała?


Zajmowałam się przede wszystkim zaopatrzeniem, bo rannych jeszcze wtedy nie było, zaopatrzeniem… Tatuś pokazał mi kolegę, który na sąsiednim podwórzu miał studnię, taką na pompę, bo jeszcze z początku było trochę wody, a potem już woda zginęła, prądu też potem już nie było. Nosiłam w kociołkach wodę, że jak przyjdą chłopcy, żeby zagotować herbatę czy tam coś bodajby ugotować. To takie gospodarcze sprawy były dosłownie. Ale to, to nam wszystko szybko zginęło. Przestała być walka… nie wiem, trzy czy cztery dni…

  • Mówi pani o Powiślu?


O Powiślu. I teraz po południu tatuś mnie zawołał, kazał mi usiąść, a sam poszedł w taką kajutę w piwnicy i długo rozmawiali z kapitanem. Potem wyszedł, podali sobie ręce, kapitan przyszedł do mnie, złapał mnie za łeb, uściskał, mówi: „Rośnij duża i żebyś szczęśliwie po wojnie wyrosła, żebyś nie musiała jeszcze cierpieć”. No i idziemy. Pytam się: „Tatusiu, gdzie my idziemy?”. – „Co cię to obchodzi? Idziemy i koniec” Teraz przyszliśmy, między budynkami się przedarliśmy, tam tak nie było jeszcze źle. Ale przyszliśmy już tutaj do Starego Miasta, tam gdzie stał Pan Jezus w kościele Świętego Krzyża, z tą ręką do góry leżał na jezdni. Koło tego Pana Jezusa ja się czołgałam i mówię: „Panie Jezu, czy mi pokazujesz, że tam jest moje miejsce?”. Ale czołgałam się i przeczołgaliśmy się do ulicy Złotej. Na ulicy Złotej wpadliśmy w piwnicę i lecieliśmy piwnicami.

  • Tylko we dwoje?


Tylko we dwoje. Tylko takie dziury w ścianach były powybijane, tymi dziurami można było przejść całą ulicę. Wpadliśmy do piwnicy, słucham, jakaś obca mowa. Mój tatuś miał szkoły rosyjskie, więc bardzo dobrze znał język rosyjski, mówię: „Tatusiu, to ruscy?”. Posłuchał tatuś, mówi: „Nie, to Ukraińcy”. Wtedy wpadliśmy do tej piwnicy, patrzymy, jakaś kobieta z tobołkiem leci, przyciska do siebie, tu chce przeskoczyć przez tę dziurę w murze, tu nie może, bo się cofa, bo nie ma ręki, żeby się przytrzymać. Tatuś podskoczył, jeszcze ją tam przytrzymał, ale patrzy, jakiś wojak leci za nią. Tutaj kobieta leży na materacach, na ziemi i podlatuje jakiś żołnierz, i tak pół polsko, pół jakimś innym głosem pyta się, co jej jest. Tam kobiety krzyczą, że jest ranna. Ten zerwał koc z niej, my stoimy, patrzymy, co jest. Ale jak zobaczyliśmy obce wojsko, od razu opaski z rąk, tatuś broń schował, patrzymy. A jak się wchodziło do tej piwnicy, to był taki zakręt, taki lekki. Tak na tym zakręcie tatuś stoi i patrzy się, w tym momencie z tej kobiety, ten żołnierz podlatuje, zrywa koc, mówi: „Ranna? Ranna?”. To te słowa pamiętam, w uszach mi brzęczą. A ta kobieta dzieciątko urodziła. Ta kobieta, która uciekała z tym tobołkiem, to było to dzieciątko w koc zawinięte. Tutaj doleciał do tej kobiety leżącej na materacach, przy świeżo urodzonym dzieciątku, podlatuje, mówi: „Ranna?”. Patrzę się, błysnęło coś mi w oczach, a on wyjął sztylet i doleciał do niej, za piersi ją złapał i obcina jej piersi. Tu krew pryska, tu krzyk, tu jęk. Patrzę się z drugiej strony, Ukrainiec idzie i niesie dzieciątko za nóżki, i nad nią: „Ranna? Ranna?”. Ta traci przytomność, a ten wziął za nóżki dzieciątko i rozerwał nad nią, tu pełno krwi… Tatuś mnie tylko złapał za łeb, pod pachę i wycofaliśmy się stamtąd. To był obraz nie do przeżycia, nie do pokonania, wycofaliśmy się stamtąd.
Ale tak była obstawiona Złota, że dalej nie mogliśmy się ruszyć i wpadliśmy do jakiejś innej piwnicy. Ja dosłownie straciłam przytomność, bo tyle krwi w życiu nie widziałam, co rynsztokiem to wszystko, ta krew płynęła – to było nie do przeżycia. Tylko trzymałam się za głowę i tak: „Tatusiu, dlaczego to takie… Tatusiu, dlaczego oni tak mordują? Tatusiu, dlaczego inne wojska nas mordują?”. Tatuś: „Uspokój się, opanuj się, inne jeszcze będziesz rzeczy widziała”. Jak mi tatuś to powiedział, to byłam bardzo zaskoczona, co jeszcze gorszego można zobaczyć. Idziemy dalej, leży mężczyzna ranny, całe tutaj jakby maszyną jechał, karabinem maszynowym – cała klatka jest [pełna ran]. Ja jeszcze wtedy miałam tylko ubogą tę apteczkę, jeszcze nie było zrzutów. To, co mogłam, to tam pozatykałam te dziurki, czym mogłam i miałam, a on mówi: „Pocałuj, nie będzie tak bolało”. Nachyliłam się, tu, pamiętam, w czoło go pocałowałam i opadła mu głowa, on skonał. „Tatusiu, dlaczego on umarł? Tatusiu, dlaczego tak jest? Dlaczego tyle ludzi zostaje rannych? Dlaczego zabijają? Tatusiu, co to jest?”. – „Później ci powiem, teraz się opanuj, bo jeszcze nie wiesz, co spotkasz”. Idziemy, idziemy, przedzieramy się przez te piwnice. Tam patrzę się, jakiś leży z ręką taką od siebie odrzuconą, miałam bandaże jeszcze, obandażowałam mu tę rękę: „Pić, pić”. Nie miałam co dać pić, ale tatuś poleciał do piwnicy, gdzieś tam, nie wiem w czym przyniósł, w jakimś naczynku trochę wody i dał mu wody. On się napił, westchnął i skonał – i znowu trup. Dla mnie to było przeżycie. Dlaczego ludzie umierają tak? Co to jest? Nie przygotował mnie tatuś, że to jest Powstanie, że tam będzie pełno trupów, że będzie krew płynęła. Nic nie byłam przygotowana. To wszystko było na surowo i ja musiałam sama do wszystkiego dochodzić. Później, chyba po trzech dniach dopiero z tej Złotej się wydostaliśmy, no i… Jakimi ulicami, jakimi zakrętami, jakimi piwnicami wieczorem czołgaliśmy się po jakichś barykadach, tak że tutaj bliżej naszej dzielnicy przyszliśmy. Potem tatuś mnie zostawił kiedyś i poszedł. Bardzo długo go nie było. Przyszedł, mówi: „No już dobrze, jest wszystko załatwione”.

  • Mówiliśmy o tym, jak pani przechodziła z tatą ze Złotej.


Tak, przechodziliśmy pod barykadami, ale to wieczorem musieliśmy się czołgać pod barykadami, żeby gdzieś się dostać, przejść z jednej strony na drugą stronę ulicy czy z jednego domu do drugiego domu. To tak wszystko wieczorem, jak już szarówka się robiła, to dopiero, dopiero… Potem, ja nie wiem, tatuś mi tego nie powiedział, czy tam zawiązał kontakt podziemny z kimś, z jakimś ugrupowaniem, czy co. Nie wiem, w każdym razie tylko tyle tatuś [mówił]: „Chodź, idziemy”. No to idziemy. Tatusia słowo było święte dla mnie. „Idziemy?” – „Idziemy”. No to trzeba to załatwić, to zrobić. Tutaj jednego rannego niesiemy, ten nam umarł, tego kładziemy… Prosimy ludzi, żeby chociaż w gruzy zakopać, żeby szczury nie rozciągnęły. Drugi nam leci pod nogi, bierzemy, na punkt znowu się niesie. To potem dostałam się tam do kuchni, to znowu: „»Córeczka«, pić”. To gdzieś ranny leży, znowu tam trzeba podać mu pić. Tutaj przyszedł spragniony, to trzeba się o wodę postarać, to leciałam z kociołkiem. W podwórze wpadła bomba, był lej i taką deskę położyli, leciałam z kociołkiem wody i wpadłam w ten lej. Ale tatuś wiedział, że ja poleciałam po wodę do sąsiada, bo tam znowu na podwórzu była studnia, taka na pompę i można było trochę wody tam dostać. Leciałam z tym kociołkiem, zarwała się ta deska, chyba albo ta woda za ciężka, albo ja i wpadłam do tego leja.

  • Pamięta pani, gdzie to było, w którym miejscu w Warszawie?


Nie, nie. To była kupa gruzów. Gdzie my byliśmy…? To się zmieniało bramy, zmieniało się domy, zmieniało się podwórza. W każdym razie tatuś przyleciał i krzyczy: „Lusia, jesteś na drugiej stronie?”. –„Nie! W dole jestem”. – „Wpadłaś?” – „Tak, bo się zarwało wszystko. Wpadłam”. – „No to czekaj”. Poleciał, przyniósł jakiś sznur, ja się przepasałam przez pół i wyciągnął mnie tak z tego dołu, bo ja spróbowałam wyjść sama, ale co chciałam się wspiąć na coś, to się obsunęło i wpadłam z powrotem. Ale po tym dole zaczęłam chodzić, co się gdzieś ruszyłam, coś okrągłego mi tam pod nogami się usuwało. Zaczęłam macać. Patrzę – głowa, tu – głowa, tam jakaś ręka. Się okazało, że tam wpadła bomba i było dużo ludzi na podwórzu, i gdzieś ci ludzie zginęli. Dopiero ja, jak wpadłam w ten lej, dopiero wykryłam, że tam w tym leju są właśnie wszyscy ludzie, których szukali.

  • Czy to byli cywile, czy Powstańcy?


Nie, to byli cywile. To byli cywile, ludzie nieraz z piwnic wychodzili, żeby trochę powietrza złapać, żeby trochę odpocząć. W tym momencie wpadła bomba i zmiotła wszystkich z podwórza.

  • Czy ojciec wyciągnął panią z tego leja?


Wyciągnął mnie tatuś. Musiałam trochę oprzytomnieć. Potem patrzymy się, już tu ranny jakiś leży, no to trzeba [odnieść na punkt]. Kiedyś nieśliśmy takiego wielkiego rannego, a miał takie buty wojskowe z cholewkami, takie kamasze. I ja przechodząc, gdzieś zaczepiłam nogą, bo tę nogę miałam rozbitą, już kilka razy przewróciłam się, to kolano było takie pół-władne, przechodziłam, zahaczyłam gdzieś nogą i wpadłam pod tego rannego. Tatuś mnie za nogi musiał wyciągnąć, bo sama nie mogłam wyjść. Najpierw opatrzył mnie, czy ja w ogóle jestem cała, czy porozbijana. Potem, ja już ledwo dociągnęłam się, ale jeszcze donieśliśmy tego rannego na punkt i tam…

  • To znaczy pani niosła go z ojcem?


Tak. My we dwoje tylko nosiliśmy, w takich okryciach jak dzisiaj się okrywa wersalki, w takich okryciach nosiliśmy rannych.

  • Pamięta pani, gdzie nosiliście tych rannych?


Nie, bo to gdzieś piwnicą się wchodziło, nie mam pojęcia, gdzie to było. W każdym razie tatuś się orientował, tatuś prowadził. Tatuś zawsze brał od głowy, bo od głowy ciężej jest, ja od nóg, żeby było lżej i lecieliśmy po jakichś kładkach, pod jakichś gruzach, po jakimś czymś. Nieraz przesuwaliśmy tego rannego, bo nie można było przejść. Tatuś był wyższy, ja niższa. Nieraz to ranny się na mnie stoczył, ile razy tatuś musiał jeszcze i mnie ratować przy tym rannym, bo ile razy się przewróciłam. A ile razy się przechodziło gdzieś, głową się uderzyło o mur, aż się przewróciłam, bo nie można było zdążyć, bo tutaj tatuś przechodził, tu za ciężko, tu nie mogłam nogami przejść przez ten mur. Cała masa przeróżnych przygód. Później, nie wiem, czy było polecenie jakieś, czy coś, tatuś mówi do mnie: „Idziemy”. No to idziemy. Ja zawsze przed tatusiem musiałam lecieć. Przelecieliśmy jedno podwórze i potem taka jakaś bramka była i w tej bramce chwilę postaliśmy. Przeleciałam w drugie podwórze, oglądam się – nie ma tatusia. Patrzę, gdzie… Tatuś leży. Zaczęłam krzyczeć: „Ratunku! Pomocy!”. A tatuś w tym czasie otworzył oczy i zamknął, w samą krtań dostał kulką, bo szwab siedział na dachu koło komina i strzelał do ludzi jak do kaczek. […] Wtedy ja za włosy i głową o mur: „Co ja będę biedna robiła? Ja nie potrzebuję żyć. Dla mnie życia nie ma”. Ludzie tylko złapali mnie, wyratowali i zaczęłam krzyczeć. Czterech mężczyzn wyskoczyło na podwórze, złapali tatusia, chcieli wnieść, bo może tatuś ranny, może potrzebuje pomocy. W tym momencie ten szwab puścił szrapnel, rozerwał się szrapnel na kawałki i każdy z tych mężczyzn został ranny.

  • To było na ulicy Łuckiej, tak?


To było na ulicy Łuckiej, mała fabryczka mydła. Ten jeden mężczyzna [ranny] (to pamiętam, on „do długości” miał ze mną łączność) dostał w rękę, w lewą rękę dostał odłamek i od łokcia do dłoni wielka kula ropy mu się zrobiła. Nie wiem, czy on się zgłosił na punkt, nie wiem, czy on miał jakąś pomoc, czy gangrena go chwyciła – nie wiem, nie umiem tego powiedzieć. Z tamtymi panami nie miałam łączności, nie wiem. To tylko ten [jeden] pan [był], który ze mną łączność trzymał przez jakiś czas. Potem ja siedziałam na grobie tatusia. Najgorsze to było kopanie dołu. Kiedy wieczór się zbliżył, ludzie dali mi łopatę i prześcieradło.

  • Nie pomagali?


Nie, bo właściwie tak za bardzo nie było komu, to raz, a po drugie, bali się, to dwa. I tych czterech mężczyzn jeszcze było rannych. Chodziłam, szukałam miejsca, gdzie wykopać dołek, żeby tatusia pochować. W tym momencie słyszę: „Koleżanko, co wy tu robicie?”. Oglądam się, leci kilku kolegów. Nie wiem, to byli koledzy z walki, ja ich nie znałam. I tylko: „Tatusia chcę pochować”. Jeden podskoczył, złapał łopatę, zaczął kopać dołek jakiś, a drudzy polecieli: „Gdzie masz tatusia?”. – „Leży na drugim podwórzu”. Przynieśli tatusia, nie pozwolili mi dojść, żebym tatusia zobaczyła, mówi: „Starczy. Miej w pamięci tatusia takiego, jakiegoś miała. Tylko chodź, powyjmuj z kieszonki to, co tatuś miał”. Jeszcze powyjmowałam… Wyjęłam właśnie ten ukochany różaniec, za który tak cierpiałam, tatusiowi z kieszonki. Chłopcy tyle [wykopali dołek], że kawałek tułowia i głowę, a resztę sama musiałam dokopać. Chwilami, nie wiem, jak długo to było, bo nie zawsze miałam tyle sił i tyle odwagi… Wiedziałam, że już tatusia zakopię i nigdy go nie zobaczę, że to jest ostatnie pożegnanie tatusia, jak wykopię dołek i go zakopię. To było dla mnie najtrudniejsze może w życiu.

  • Wspomniała pani o tym, że odbierała pani z tatusiem zrzuty.

 

Tak, jak zrzuty były, więc odbieraliśmy zrzuty. To były takie długie rury żelazne i pół rury było żywności, pół rury amunicji i broni i to… Z początku zrzutów było bardzo dużo i część zrzutów szła na stronę niemiecką, dlatego potem ulotki nam zrzucili: „Rozpalcie ogniska, gdzie wy jesteście, żebyśmy wiedzieli, gdzie zrzuty robić”. Były rozpalane ogniska. Właśnie ci chłopcy, którzy mi pomagali wykopać tę część dołka dla tatusia, oni lecieli odebrać zrzut. Bo na ognisko leciał desant i musieli dolecieć do tego, żeby to nie wpadło w to ognisko, bo przecież broń mogłaby wybuchnąć, a szkoda każdej kulki, każdego karabinu. Tak że to wszystko razem było – tam się spieszyli, tu chcieli mi pomóc, nie wiedzieli, jak tu sobie poradzić. Zostawili mnie z tatusiem, że radź sobie sama, a oni polecieli ten zrzut [odebrać]. Bardzo często my odbieraliśmy z tatusiem zrzuty. Ja nie miałam siły tyle, tatuś nieraz tam skoczył do piwnicy, panów zawołał i tam przychodzili ludzie, pomagali. Nieraz na dachu usiadł zrzut, żeby to zdjąć pomagali, ja to tylko te sznury zbierałam, te wszystkie… Ale jakie piękne były te materiały, na których zrzuty były robione. Dzisiaj to by sobie panie bluzki poszyły czy co innego, a wtedy wszystko się skręcało, wrzucało w kąt, żeby nikt nie widział. Później właśnie ze zrzutów miałam takie małe buteleczki płynu i tam przy tych buteleczkach był napis, co z tym zrobić: „Weź na watkę, dotknij rany, przestanie krwawić”.

 

  • Aha, czyli to były lekarstwa?


To były lekarstwa, tamowanie krwi.

  • I to pani miała ze zrzutów?


To było ze zrzutów. Ja tam zawsze miałam te dwie buteleczki, bo miałam taką niedużą apteczkę i miałam taką buteleczkę eteru, gdzie to było nietykalne. Czy tatuś będzie ranny, czy ja byłam ranna. I dwie kostki cukru – to było nietykalne. Ktoś z nas będzie ranny, to tym będziemy się ratować – na uśmierzenie bólu. Jak byłam ranna w Powstaniu, a byłam ranna, nawet nie wiem, gdzie i kiedy, przyszłam do piwnicy i tam takie deski były rzucone, że jak ktoś przyjdzie zmęczony, usiądzie czy ranny, to na tych deskach można było się [położyć]. Usiadłam na desce, patrzę, tak mi się gorąco po nodze zrobiło, patrzę się, a ja cała zakrwawiona. Dopiero tatuś mówi: „Mała, ty jesteś ranna”. Okazało się, że miałam kilka odłamków w nodze. No i teraz, czym wyjąć? Nie ma [nic], ale nożyczki są, to wcisnęli w tę ranę nożyczki. Ale najpierw ja sobie wzięłam na kostkę eteru i po chwili można było mnie kroić i ja tego nie czułam. Ładnie już tylko złapać, aby tylko wyciągnąć ten [odłamek]. Nożyczki się obsunęły, tak, wycięły kawałeczek ciała, ale odłamek od razu z powrotem poszedł do kości, z powrotem te nożyczki w tę dziurkę, żeby wyciągnąć. Wreszcie wcisnęli mi [nożyczki] i jakoś wydobyli te odłamki – jeden, drugi, potem trzeci. Potem szukali, czy jeszcze gdzieś jest. Pierwszy dzień to miałam utrudnienie w chodzeniu, bo to bolało, bo to było nie dość, że ranne, to jeszcze powycinane były kawałki ciała nożyczkami, bo jak się obsunęły z odłamka, to jeszcze wycięły kawałek ciała. To mnie trochę bolało, ale ratował mnie tylko ten eter. Po tym wszystkim jak mnie opatrzyli, ja na tych deskach położyłam się i po tym eterze usnęłam. Nie wiem, jak długo spałam, nie wiem. W każdym razie od głowy czuję dmuchanie, coś mi dmucha – chcę się obudzić, nie mogę – raz, drugi, ale jak trzeci mnie dmuchnęło, tak się zerwałam. Patrzę, takie dwie latarnie stoją, zaczęłam krzyczeć, tam ludzie się zlecieli, a tam taki wielki szczur. A gdybym się nie obudziła, to by mnie zaczął obgryzać. A jeszcze jedna rzecz, przepraszam, to są takie brzydkie rzeczy, ale może ważne. Szczury miały takie ogony jak on sam, dwa razy i broń Boże, stanąć na ogon szczura, bo się momentalnie rzucał [na człowieka]. A miał oczy jak latarnie i czerwone takie, aby tylko rzucić się na człowieka.

  • Czy jeszcze coś chciałaby pani dodać do swoich wspomnień? Powiedziała pani dosyć szczegółowo i o Powstaniu, i o tym co się działo po Powstaniu. Widzę, że jest pani pełna emocji, mówiąc o tamtych czasach. Jakie jest dzisiaj pani odczucie, jak pani wraca do tych wspomnień. Była pani dzieckiem, ale jak dzisiaj pani na to patrzy? Czy to Powstanie rzeczywiście było potrzebne?


Proszę pani, jedną rzecz – ja nie byłam absolutnie przygotowana do niczego. Tatuś, może to mężczyzna, nie wiedział, jak ma się do mnie zabrać, jak przygotować, jak pokierować mną, jakie wiadomości mi dać. Jako kobieta nie byłam przygotowana absolutnie, że mogą mnie mężczyźni napaść, że mogą mi krzywdę zrobić – absolutnie, to było wszystko tabu. W Powstaniu Warszawskim ja też nie byłam przygotowana, że będzie coś. Ja to tylko byłam na mieście i usłyszałam, że panowie chodzą i mówią: „O siedemnastej wszyscy w domu. O siedemnastej wszyscy w domu”. I tak z jednej strony na drugą: „O siedemnastej wszyscy w domu”, jeden od drugiego. Co to znaczy? Co to znaczy? A ten nic, tylko szedł ulicą i sobie mówił: „O siedemnastej wszyscy w domu. O siedemnastej wszyscy w domu”. To było takie powiadomienie. Byłam zdziwiona, bo sama nie wiedziałam, co to jest. Tam tatuś mnie posłał po jakieś zakupy, po jakieś coś i kupiłam, przyszłam do domu, mówię: „Tatusiu, co to jest?”. – „A co cię to obchodzi?”. Tatuś zawsze mówił: „Pamiętaj, nie dopytuj się o nic, bo nie wiesz, gdzie się znajdziesz, bo nie wiesz, kto cię o co będzie pytał. Nie wiesz, czy będziesz bita i w nieświadomości będziesz zdradzała wszystko, co potrzeba i nie potrzeba. Pamiętaj, jak najmniej wiedz”. Tylko mi kartkę napisał i w takim sweterku miałam tę kartkę, w kieszonce: ugrupowanie 210 pułk piechoty legionistów, gazownia, ulica Ludna 10. „Ten adres pamiętaj, zapamiętaj, bo może ci się w życiu przydać”. Nauczyłam się go na pamięć, ale w tej kartce zalęgły się wszy i tylko dziurki zostały.

  • Czyli nie ma tej kartki?


Nie ma tej kartki, nie ma, bo ja sobie nie zdawałam zupełnie sprawy, że to kiedyś nawet będzie potrzebne. To wszystko tabu było dla mnie. […]

Warszawa, 2 października 2018 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna

Ludwika Halina Mendelska Stopień: służby pomocnicze Dzielnica: Powiśle, Śródmieście Południowe, Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter