Jan Felicki, pseudonim Gruda. Urodzony w 13 sierpnia 1927 roku w Radzyminie.
W czasie Powstania byłem w Zgrupowaniu „Kampinos”, w kompanii porucznika „Znicza”, w plutonie starszego wachmistrza „Michała”.
Kampinos. Kampinos, wieś Brzozówka.
Urodziłem się w Radzyminie. Rodzice moi byli nauczycielami i często zmieniali miejsce pracy, ale to wszystko było na Mazowszu. Urodziłem się w Radzyminie 13 sierpnia 1927 roku, czyli w sąsiedztwie siódmej rocznicy „cudu nad Wisłą”, który miał miejsce w Radzyminie. W związku z tym wymyśliłem taką legendę dotyczącą mojego urodzenia, że mianowicie Matka Boska była zainteresowana tym, co się mówi o „cudzie nad Wisłą” i uprosiła Pana Boga, aby w tę siódmą rocznicę zgodził się zejść na Ziemię i właśnie w okolicach Radzymina, tam gdzie ten „cud” miał miejsce, poznać bezpośrednio, co ludzie mówią na ten temat. 13 sierpnia przechodziła wczesnym ranem, rankiem, ulicą Radzymina no i zobaczyła, że jest jakiś ruch w pewnym mieszkaniu. To było wczesne rano. Okazało się, że to był poród, że ja się rodziłem. I weszła, zapytała…
Matka Boska weszła, zapytała, czy może w czymś pomóc, więc ojciec bardzo chętnie wykorzystał tę pomoc i w związku z tym ja mam w życiu bardzo dużo szczęścia, dlatego że odbierała mnie sama Matka Boska.
Nie, nie, w Radzyminie rodzice, rodzina była tylko dwa miesiące po moim urodzeniu, a później przeniosła się cała rodzina do Strzegowa i tam w Strzegowie byliśmy do czasu, kiedy ukończyłem cztery lata, a później ze Strzegowa przenieśliśmy się do Włocławka. I już we Włocławku byliśmy do rozpoczęcia wojny.
Tak.
Sześć klas szkoły podstawowej – powszechnej, wtedy się mówiło, tak się nazywała szkoła i zdałem egzamin wstępny do Gimnazjum Ziemi Kujawskiej we Włocławku.
Nie, już… Normalnie wakacje spędzaliśmy na wsi, ale w końcu sierpnia przyjechał goniec po ojca, bo ojciec został zmobilizowany wcześniej jeszcze, przed mobilizacją, ponieważ był przewidziany na zastępcę komendanta miasta OPL – obrony przeciwlotniczej.
Miasta Włocławka, tak. Miał… Było przewidziane, że będzie w czasie wojny służył we Włocławku jako właśnie organizator obrony przeciwlotniczej. I w związku z tym ojciec już był w wojsku, ale mieszkał razem z nami w naszym mieszkaniu we Włocławku, na dzień chodził tylko do służby. No i 1 września obudziły nas wybuchy jakieś. Byliśmy zdezorientowani, czy to ćwiczenia, czy to już wojna. No okazało się niestety, że to wojna.
Do wojny to całe społeczeństwo było przygotowywane, tak że to nie było i dla mnie niczym nadzwyczajnym, że ta wojna wybuchła. Było zaskoczeniem, że już w momencie wybuchu są jakieś działania u nas, kilkaset kilometrów od granicy.
Nie. Były, były bomby, ale niewiele i niewielkie szkody. Była sygnalizacja, że oto jesteśmy. I Niemcy dawali znać również społeczeństwu Włocławka, że są i są silni.
A to jeszcze jest cała epopeja ucieczki z Włocławka.
Mieliśmy zaprzyjaźnioną rodzinę leśniczych w leśniczówce Plantowszczyzna.
Trzynaście kilometrów od Włocławka, na południe od Włocławka. I ojciec zdecydował, że cała rodzina przejedzie, przejdzie właściwie na Plantowszczyznę.
Nie, nie, miałem liczne rodzeństwo. Miałem troje rodzeństwa, czyli było nas czworo, a we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku matka była w dziewiątym miesiącu ciąży z piątym członkiem naszego rodzeństwa. Tak że była liczna rodzina, ale znaczy tylko rodzice i dzieci, dwupokoleniowa. I w czasie tego przemarszu na Plantowszczyznę spotkała nas taka istotna przygoda, która sygnalizowała, czym jest wojna. Mianowicie szliśmy, to dwie rodziny właściwie szły, bo nasza rodzina i zaprzyjaźnionych nauczycieli. Starsze rodzeństwo było z rowerami. Tak że było kilkanaście osób, w tym pewnie z pięć rowerów. I nadleciał samolot, więc…
Droga była odkryta, pole kapusty było. Przez pole kapusty szliśmy w kierunku lasu. Samolot się zbliża, zniżał, więc jedyny dorosły mężczyzna, który był w tej grupie, pan Wiśniewski, krzyknął: „Kłaść się! Padać!”. No i wszyscy się położyli. I rzeczywiście była to bardzo słuszna decyzja, bo z tego samolotu rozległa się seria z karabinu maszynowego. Słychać było, jak pękają główki kapusty od tych pocisków. No ale nic się nam nie stało, żadnych strat nie było. To była taka druga demonstracja po tych bombach pierwszego, czym jest wojna i jak Niemcy wojują.
W tej leśniczówce byliśmy trzy dni. I pan Kaliński, leśniczy, dostał polecenie od swoich władz, żeby zwijać manatki i kierować się na Warszawę. No więc była konsternacja, była wielka narada. Ojca ściągnięto na tę naradę. Co robić? Bo była alternatywa taka, że Kaliński jako leśniczy, który ma polecenie, pojedzie, ewentualnie ze swoją rodziną, a my te dwie rodziny z Włocławka zostaniemy na leśniczówce. No, ale w rezultacie zdecydowano, że wszyscy wyruszają w kierunku na Warszawę.
Nie, nie. Tata był na służbie w komendzie miasta. Zresztą w związku z sytuacją na froncie zostały zmienione jego zadania, bo już nie był tym szefem OPL-u, tylko jako saper miał zadanie zbudowania umocnień Włocławka od strony Prus Wschodnich. Spodziewano się ataku z tamtej strony. Miasto było z tamtej strony całkowicie odkryte, w związku z tym miał zadanie budowania tych umocnień. Bolał bardzo nad tym, bo piękne drzewa szły pod topór, właśnie żeby jakieś wały zbudować zaporowe i tak dalej.
Ósmego września. Ósmego, a może 9 września wyruszyliśmy. I to był ostatni raz, kiedy widzieliśmy ojca. Były dwie furmanki. Matka, jako tuż przed rozwiązaniem, miała w takim drabiniastym wozie wymoszczone miejsce. Ja jako jeden z najmłodszych z tej grupy, miałem miejsce obok mamy, tak że luksusowo. Po pierwszym dniu się okazało, że jazda w dzień jest niemożliwa, ponieważ były te ataki lotnicze. Tylko nocą. Drogi były niesłychanie zatłoczone, tak że noga za nogą jechaliśmy i w taki sposób 14 września dobrnęliśmy do Kampinosu. Tam zatrzymaliśmy się w leśniczówce „Granica” i tam nastąpił poród, urodził się mój najmłodszy brat.
Nie, po prostu leśniczy jechał do leśniczego, na tej zasadzie. Ponieważ był z nami leśniczy, pan Kaliński, wobec tego jechaliśmy do leśniczówki.
I tam byliśmy kilka dni, no bo z kobietą po połogu bezpośrednio trudno było się ruszać. Siedemnastego września się okazało, że jest napad Związku Sowieckiego. W związku z tym było oczywiste, że to jest właściwie koniec wojny, że nie ma nadziei na wygraną, no i gdzieś osiemnastego czy dziewiętnastego postanowiliśmy wracać.
Tak jest. Najpierw na Plantowszczyznę, a później do Włocławka. Zresztą na Plantowszczyźnie, gdy wróciliśmy, był szok, bo piękna leśniczówka, którą zostawiliśmy niecałe dwa tygodnie przed tym, no może dwa tygodnie i parę dni, została całkowicie zdewastowana. Do tego stopnia, że piece kaflowe zostały rozebrane, bo tym rabusiom z okolicznych wsi wydawało się, że kafel to jest cenna rzecz. Były pewne rzeczy zakopane, to wszystko odkopali. Było siedem pięknych krów zostawionych u sąsiednich gospodarzy. Wszystkie te krowy zniknęły w jakiś tajemniczy sposób. Tak że to był dla nas wielki szok.
Tak.
Nie, tata zginął w Katyniu.
Nie, nie, bo już byli Niemcy wtedy we Włocławku. Przecież już wracaliśmy, jak Niemcy zajęli te terytoria. Tak że ojca nie było. Z informacji, które później dotarły, ojciec później walczył w grupie generała Kleeberga i z tej grupy dostał się do niewoli sowieckiej.
Bardzo krótko.
Tak. I mieszkanie nasze zastaliśmy w całkowitym porządku, tak że jakoś to nas trochę uspokoiło, że tak powiem.
No tak.
Miała dosyć dużo pieniędzy, ponieważ ojciec dostał podwójną trzymiesięczną pensję jako nauczyciel, jako kierownik szkoły i jako oficer. I to wszystko przy ostatnim widzeniu mamie zostawił. Więc na razie te pieniądze były ważne. Niemcy tolerowali te pieniądze polskie przedwojenne. Najstarsze rodzeństwo…
No właśnie. Siostra najstarsza była siedem lat starsza ode mnie, była świeżo po maturze. Brat dwa lata od niej młodszy był po małej maturze, miał siedemnaście lat. Więc ta dwójka potencjalnie nadawała się do pracy, żeby szukać czegoś, z czego będzie można żyć. No ale okazało się, że to jest bezproduktywne, że tak powiem, poszukiwanie. W grudniu, na początku grudnia, w pierwszych dniach, nastąpiła pierwsza fala wysiedleń z Włocławka. Wysiedlenia te odbywały się na tej zasadzie, że nad ranem przychodziło Gestapo do mieszkania, dawali dwadzieścia minut na zabranie najpotrzebniejszych rzeczy i wywozili.
Tak, tak. I nie wiadomo było, dokąd wywożą. Później się okazało, że wywozili do Generalnego Gubernatorstwa i tam na wsiach wyładowywali te transporty. Sołtysi dostawali nakaz rozmieszczenia tych rodzin i tak to się odbywało. I po tej pierwszej fali wysiedleń do matki przyszła młoda osoba, okazało się, że to jest miejscowa Niemka, która była uczennicą ojca. I ona w głębokiej tajemnicy poinformowała matkę, że nasza rodzina jest na liście do następnego wysiedlenia, że przy następnym wysiedleniu będziemy „out”. No więc matka zmobilizowała wszystkie swoje siły i mieliśmy przygotowane do wyjazdów letnich, bo wakacje spędzaliśmy zawsze na wsi, takie kufry wiklinowe. Dwa kufry wiklinowe zostały załadowane najpotrzebniejszymi rzeczami. Matka załatwiła przepustkę na przejazd do Generalnego Gubernatorstwa i dorożką na dworzec, do pociągu i pojechaliśmy do Warszawy. Z Warszawy do Jabłonny, gdzie mieszkała siostra matki, która była również nauczycielką. I tak 15 grudnia trzydziestego dziewiątego roku dotarliśmy do Jabłonny, bez uprzedzenia, bo nie było jak uprzedzić ciotki. To było młode małżeństwo, którzy byli przygotowani na wojnę, mieli kozę, wielkie zapasy i tak dalej. Myśleli, że spokojnie spędzą, przejdą przez tę wojnę. Tymczasem zjawia się siostra z pięciorgiem dzieci im na głowę. No, ale bohatersko nas przyjęli. Ciotka normalnie, ale jej mąż również bardzo serdecznie nas przyjął, zaopiekował się. Tak że po kilku dniach mieliśmy już swoje mieszkanie. Wujek, Tadeusz Grzemski, był takim zaufanym pracownikiem hrabiego Maurycego Potockiego, no i poszedł do hrabiego, powiedział, że tu się właśnie [zdarzyła] taka sytuacja. Tak że i jakieś meble dostaliśmy, w tym piękne biureczko, które do dzisiaj jest ozdobą mojego mieszkania.
Tak, tak.
Więc pierwszy rok, trzydzieści dziewięć, czterdzieści, nie chodziłem do szkoły, bo nastroje były takie, że zaraz się wojna skończy. No, ale w następnym roku poszedłem do siódmej klasy szkoły powszechnej. Ponieważ skończyłem sześć klas, średnich szkół nie było, więc poszedłem do siódmej klasy, tak po prostu, żeby nie tracić czasu. Ale jeszcze trzeba tutaj powiedzieć, że ten wujek Grzemski, który nas przyjął i zaopiekował się nami, 24 lutego 1940 roku został aresztowany. Była to taka fala aresztowań w Jabłonnie, chyba w pewnym odwecie za wydarzenia w Wawrze. W końcu grudnia był w Wawrze taki zamach na Niemców i to była pewnego rodzaju akcja odwetowa. No i jak się okazało, to dwa dni po aresztowaniu został stracony w Palmirach. Tak że już zostały dwie kobiety z właściwie z piątką dzieci i młodzieży.
Po tej siódmej klasie, którą skończyłem w Jabłonnie, jednak ci… Matka pojechała do księdza Jana Kurzyny, który był w Warszawie kapelanem w domu księdza Boduena. To jest taki dom dziecka na Nowogrodzkiej, jako dalszy ciąg szpitala Dzieciątka Jezus właśnie, tam, przy końcu Nowogrodzkiej. Ksiądz Jan Kurzyna był przyjacielem mojego ojca, ojciec mu wiele zawdzięczał w swojej młodości, no i matka pojechała do księdza Kurzyny z prośbą o jakąś radę, co dalej ze mną robić. I ksiądz Kurzyna umieścił mnie w szkole księży marianów na Bielanach. To była średnia szkoła budowlano-drogowa formalnie, a faktycznie pod płaszczykiem tej średniej szkoły, oprócz przedmiotów zawodowych, które były realizowane w pełni, był realizowany właściwie program gimnazjum. Mieszkałem od początku roku szkolnego czterdzieści jeden, czterdzieści dwa, mieszkałem u księdza Kurzyny, w domu księdza Boduena, który był powszechnie nazywany „Domem Podrzutków” i chodziłem do szkoły na Bielanach.
Zetknąłem się właśnie przez kolegę z Bielan. Miałem serdecznego kolegę, z którym siedziałem w jednej ławce, Bogusław Siudała, pseudonim Artur, w której był przede mną, krótko przede mną złożył przysięgę akowską, no i on mnie wprowadził do konspiracji. Wtedy byłem w plutonie 207, to jest Zgrupowanie „Żywiciel”. No, później, wtedy był pluton 207. I tam moim szefem sekcji, dowódcą sekcji naszej, ośmioosobowej, był podchorąży „Bohun”. Zbiórki się odbywały w jego mieszkaniu na generała Zajączka, w blokach oficerskich, więc podejrzewam, że był on synem oficera przedwojennego. I tam rozpocząłem działalność konspiracyjną, która polegała przede wszystkim na szkoleniu wojskowym.
Nie, nie. Tam nie zetknąłem się, nie było szkoleń. Ja byłem krótko w tym plutonie 207, ponieważ nastąpiły dalsze wydarzenia w rodzinie, mianowicie w czerwcu czterdziestego trzeciego roku zginął mój brat.
W obronie transportu broni zrzutowej. Brat był w konspiracji w Jabłonnie, tam ukończył szkołę podchorążych i na zakończenie jako taki akt promocyjny było zadanie przetransportować broń zrzutową z prowizorycznego takiego składowiska w pobliżu zrzutowiska na torfowisku do magazynu. I w czasie tego transportu, przypadkowo zupełnie, wczesnym rankiem, gdzieś tam o czwartej rano chyba, wóz konny załadowany tymi pojemnikami zrzutowymi, przykrytymi torfem natknął się na trzy ciężarowe samochody Wehrmachtu. Wprawdzie to byli przede wszystkim Azjaci zwerbowani do Wehrmachtu, a kilku oficerów niemieckich. A ten patrol trzech samochodów ciężarowych był w związku z tym, że poprzedniej nocy skradziono w koszarach w Legionowie konie i oni wyjechali szukać tych koni. No, ale jak się natknęli na taki wóz, to się zainteresowali, co jest. Ten oficer niemiecki polecił „kałmukowi” zrzucenie tego torfu. Jak się dostał do pojemników, no to dwaj chłopcy z obstawy, dwaj podchorążowie zaczęli strzelać. Mieli niestety tylko pistolety ręczne, normalne. Nie mieli niestety granatów, bo w tamtej sytuacji idealnym narzędziem byłby granat. No i w tym zamieszaniu… Powstał w związku z tym wśród tych „kałmuków” popłoch. W tym zamieszaniu wóz uciekł z woźnicą i magazynierem, a tych dwóch podchorążych z osłony zostało, no i oczywiście zginęli.
Stanisław.
I po tym wypadku koledzy brata zaproponowali mi, żebym się przeniósł do konspiracji w Jabłonnie i że jest szansa, że się dostanę do szkoły podchorążych. No więc oczywiście taką ofertę przyjąłem i rzeczywiście nastąpiło przeniesienie moje z plutonu 207 do plutonu 721 w Jabłonnie.
Tak, tak. Od jesieni czterdziestego drugiego roku, to rok, tak, od jesieni.
Tak, od jesieni czterdziestego roku, przepraszam, miałem bardzo ciężką sytuację, jeśli chodzi o naukę, bo co tydzień popołudnia sobotnie i przedpołudnia niedzielne była właśnie szkoła podchorążych.
A ja byłem w Warszawie, ale przyjeżdżałem. Bo w związku z tym ja i tak zawsze na niedzielę przyjeżdżałem do Jabłonny, do domu, ponieważ cała rodzina była w Jabłonnie. No ale to było dosyć uciążliwe i okazało się, że w związku z tym, że Powstanie, że wojna się kończy, to szkoła podchorążych nie została uznana. Nie skończyłem szkoły podchorążych, tylko uznano to jako szkolę młodszych dowódców i właśnie ze stopniem starszego strzelca, z cenzusem, tak się to wtedy nazywało, nie wiem dlaczego, bo według mnie cenzus to jest matura, ale taki miałem stopień: starszy strzelec z cenzusem. W lipcu czterdziestego czwartego roku zakończyłem szkolenie.
No normalnie, tak jak… No nie było łapanek tak jak w Warszawie. No normalnie, tak. Jabłonna była wtedy takim zagłębiem zielonym Warszawy, więc ogrodnikom żyło się materialnie zupełnie nieźle. Mieli przepustki i nocą wyjeżdżali z takimi specjalnymi wozami na resorach do Warszawy na „Zieleniak”, gdzie te swoje zielone produkty upłynniali.
Wiosną czterdziestego trzeciego roku ogłosili odkrycie grobów katyńskich i że są tam jeńcy z Kozielska. My dostaliśmy jeden list w grudniu trzydziestego dziewiątego roku od ojca właśnie z Kozielska. Więc już wtedy było to ogłoszenie o odkryciu grobów w Katyniu, było takim pierwszym sygnałem, że być może to jest grób ojca. Później, po miesiącu czy dwóch, dostaliśmy oficjalne zawiadomienie z PCK, że zidentyfikowano zwłoki ojca właśnie w Katyniu.
No właśnie. 1 sierpnia było takie poruszenie, spodziewaliśmy się, że lada chwila będzie godzina „W”. A tegoż 1 sierpnia do Jabłonny zjechała dywizja czołgów „Hermann Göring”, SS. Tych czołgów było chyba więcej niż wszystkich konspiratorów w Jabłonnie, w związku z tym dowódca batalionu jabłonowskiego oczywiście odwołał, nie realizował godziny „W”, bo byłoby to morderstwem. Tak że mieliśmy wprawdzie koncentrację, spotkaliśmy się w jakiejś takiej gajówce, nasza drużyna, ale przespaliśmy noc i do domów z powrotem. Po paru dniach ta dywizja czołgów opuściła Jabłonnę i właściwie Jabłonna była taką ziemią niczyją, bo administracja cywilna niemiecka zniknęła i wojska nie było. Posterunek żandarmerii też zniknął. Posterunek żandarmerii był w Jabłonnie na plebani, plebania opustoszała. No i właściwie jedyną taką władzą porządkową było AK wtedy. Jeśli były jakieś kradzieże czy coś takiego, to zwracano się do AK i my interweniowaliśmy, szukaliśmy ewentualnych złodziei i tak dalej.
Odcięta, oczywiście, ale mieliśmy jakieś radiowe wiadomości, bo mieliśmy te, potajemnie radia. Tak że z radia była informacja.
Nie, z Warszawy nic nie docierało. Były wydawane… Była prasa podziemna wydawana, miejscowa, w Legionowie przede wszystkim była drukowana. Ale gdy się wyszło na wały wiślane, no to widać było jak na dłoni płonącą Warszawę. I to była wielka trauma dla mnie. Ja bardzo przeżywałem, że tam koledzy walczą, że całe cztery lata chciałem walczyć, siedzę tutaj bezczynnie, a tam jest walka. No, ale w pierwszych dniach września dowództwo postanowiło, że ci, dla których jest broń, pójdą, to znaczy wybrani, jakaś elita konspiracji, przejdą do Kampinosu właśnie. I tak chyba 7 września czterdzieści cztery wyruszyliśmy do Kampinosu. Plan był taki, że łódki przewożą nas, łódki jabłonowskie przewożą nas na wyspę na Wiśle, a łódki z Rajszewa odbierają nas i przewożą na drugą stronę. Żeby przejechać na tę wyspę od strony Jabłonny właśnie, to musieliśmy być w odległości no jakiejś 150, może 200 metrów od stanowiska artylerii przeciwlotniczej, która trochę powyżej Wisły miała swoje miejsce bytu i strzelaniu do samolotów. Tak że wymagało to niezwykłej, ostrej dyscypliny, zachowania ciszy…
Przepływaliśmy nocą. I gdy przepłynęliśmy na tę wyspę, okazało się, że te łódki z Rajszewa mają jakieś przeszkody i nie przyjadą, i że cały dzień musimy… Więc to też było ostre doświadczenie, ponieważ nie byliśmy przygotowani, że będziemy cały dzień biwakować na tej wyspie.
Była porośnięta wikliną, gęsto porośnięta wikliną i ta wiklina nas ratowała, ponieważ Niemcy chyba coś wyczuwali, bo latały bardzo nisko samoloty nad nami w ciągu dnia, ale nie wypatrzyli nas. Tak się zamaskowaliśmy wśród tych krzewów, że nie wypatrzyli nas. Następnej nocy te łódki z Rajszewa przypłynęły i pojechaliśmy na drugą stronę, no i stamtąd do Kampinosu. Wzruszenie było wielkie, jak zobaczyliśmy w Wierszach polskie flagi na budynkach. No tak, to było piękne. To było piękne.
Nie. Zajęliśmy wieś Brzozówka, to jest na skraju Kampinosu, od strony północnej. I tam zresztą były działania, oczywiście były działania, tylko ja w nich nie brałem udziału, ale zginął tam mój kolega z Bielan, z którym chodziliśmy do tej samej klasy i z którym byłem w podchorążówce.
Kiełkiewicz, Zbigniew Kiełkiewicz. Nie pamiętam jego pseudonimu. Była taka wyprawa, tylko nasz pluton nie brał w tym udziału. Zbyszek był w innym plutonie i gdzieś tam spotkali silny patrol niemiecki. Szykowali niby zasadzkę, ale skończyło się na tym, że siedmiu kolegów zginęło.
Nie, nie, nie. W Kampinosie byliśmy do 28 września i 28 września był rozkaz przemarszu do… Kierowaliśmy się w Góry Świętokrzyskie. I nocą, już nie pamiętam, z 28 na 29 chyba września, forsownym marszem dotarliśmy do Jaktorowa, a właściwie do wsi Budy Zosiny w okolicach Jaktorowa. I tam… Już żołnierze byli wyczerpani bardzo, bo to nocny forsowny marsz z obciążeniem no i broni jakiejś tam coś każdy miał. I zalegliśmy tam. I tam na torze, na torach między Żyrardowem a Skierniewicami pojawił się pociąg pancerny, z boku czołgi, no i była masakra. Rozbili całe to nasze zgrupowanie, zresztą nieprzygotowane. Major „Okoń”, dowódca całego „Kampinosu”, tam w jakichś tajemniczych okolicznościach zginął. Nie wiadomo, czy popełnił samobójstwo, czy został zastrzelony. W każdym razie to było bardzo przykre zdarzenie. Stamtąd grupą małą jakąś zapadliśmy w takim lasku brzozowym, tam w liście się zagrzebaliśmy, doczekaliśmy nocy, nocą wyszliśmy stamtąd. W Błoniu miałem kolegę z Bielan. Grupą siedmiu osób szliśmy…
Nie no, rozproszenie było. I doszliśmy do Błonia właśnie. Tam u państwa Godyniów jakoś się ogarnęliśmy, umyliśmy i po kilku dniach każdy w swoją stronę do jakichś krewnych, znajomych i tak dalej.
Ja miałem ciotkę w Wolbromiu, moją chrzestną matkę zresztą, która w Wolbromiu mieszkała na plebanii u swojego brata, który był tam proboszczem, dziekanem w Wolbromiu. No więc ja postanowiłem do tej chrzestnej matki się udać. Tam dotarłem i ona, ciotka miała dwie córki. Jej mąż, mój wujek był w niewoli w oflagu. I jedna z tych… I ja tam poszedłem z tym, żeby dali mi jakiś kontakt do miejscowej partyzantki, ale narzeczony jednej z tych córek, Stefan Kośmider, trochę starszy, teraz stulecie obchodził, powiedział, że nie, nie ma sensu, jest raczej tendencja po doświadczeniach Powstania Warszawskiego do likwidacji partyzantki. Ulokował mnie u swoich rodziców, którzy mieli gospodarstwo rolne we wsi Ulina Mała.
Na razie nie było możliwości, ale dzięki temu, że był ten stały kontakt ciotki w Wolbromiu, no to się dowiedziałem, po jakimś czasie się dowiedziałem. Matka z moją siostrą, czyli swoją córką i najmłodszym tym urodzonym w Kampinosie bratem, zostali wysiedleni z Jabłonny, no i Jabłonna była wysiedlona. I byli w Strzegowie, w miejscowości, w której przed dziesięcioma z górą laty ojciec pracował, był kierownikiem szkoły, więc tam mieli kontakty i jakoś w Strzegowie przetrzymali ten okres do wyzwolenia. Tak jak ja przetrzymałem ten okres do wyzwolenia w Ulinie Małej.
No więc jak już do Uliny Małej przyszli Rosjanie, to zdecydowałem, że trzeba wracać. Dostałem taki wielki bochen chleba od mamy Kośmider i najpierw do Wolbromia…
Na piechotę, na piechotę. Najpierw do Wolbromia, później idę dalej. W Wolbromiu szczęśliwie zaopatrzyłem się w pokaźną porcję papierosów. Dzięki tym papierosom udawało się jakiś samochód złapać, żołnierzom dawać, bo tylko oczywiście wojskowe samochody jeździły czy na pewnych odcinkach pociąg. I tak dobrnąłem do Skierniewic. To mi zajęło chyba trzy albo cztery dni. Później ze Skierniewic pociągiem na Zachodnią. No, ale to właściwie dalej niż Zachodnia. Do obecnej stacji Warszawa Zachód nie dochodziły pociągi, tylko tam… No i dalej szedłem do Jabłonny.
Nie, nie, nie, takich żadnych kazionnych pieniędzy nie było. Nie, dostałem od ciotki przede wszystkim, tak właściwie od jej córek miałem. One tam miały jakieś dochody, ta starsza pracowała, tak że miała swoje pieniądze. Tak że to to były moje źródła dochodu.
Dotarłem do Jabłonny, tak. I tam u znajomych przenocowałem, no i dalej. Zobaczyłem, że nic z naszego dobytku nie ma i dalej do Strzegowa. To z pewnym napięciem szedłem do Strzegowa, bo miałem sygnały, że siostra moja choruje na tyfus.
Młodsza, ta trzy lata starsza ode mnie, tak. Bo najstarsza moja siostra w czasie wojny wyszła za mąż i w październiku czterdziestego czwartego roku urodziła córeczkę. Ale okazało się, że ten tyfus przeszedł, że jest wszystko w porządku, i w Strzegowie zatrzymałem się chyba dwa albo trzy dni, głównie chodziło o odwszenie.
To był styczeń czterdziestego piątego. No i postanowiłem wracać do Włocławka, zobaczyć, co z mieszkaniem. I znowu piechotą, trochę okazjami do Włocławka dojechałem. Most we Włocławku był wysadzony, więc po lodzie przeszedłem na drugą stronę Wisły. No i o dziwo mieszkanie zastałem w całkowitym porządku. Niemcy, którzy mieszkali w tym mieszkaniu, zostawili je naprawdę w porządku. Wszystkie, wszystkie rzeczy swoje zabrali, ale meble, garnki, sztućce nawet, zostały, tak że można było zacząć życie w tym mieszkaniu.
Tak, tak. Dałem znać mamie i po miesiącu chyba dopiero, jak trochę mrozy zelżały, przyjechała mama z ciotką, tą, z którą tam była, i z siostrą, i z tym najmłodszym bratem. Przyjechali do Włocławka i zaczęliśmy nowe życie we Włocławku.
Nie, nie.
To jest oddzielny rozdział, ponieważ rozpocząłem studia w czterdziestym siódmym roku… w czterdziestym szóstym.
Na politechnice, na Wydziale Elektrycznym. I zostałem zarażony marksizmem. Byłem, działałem w Stowarzyszeniu Bratniej Pomocy, bo jeszcze tych ogólnopolskich organizacji studenckich nie było. Działały organizacje studenckie według modelu przedwojennego. Działałem w kole elektryków. Ale zaraziłem się marksizmem i w roku pięćdziesiątym drugim wstąpiłem do PZPR-u. Wstępując do PZPR-u, nie ujawniłem tego, że byłem w AK. No, ale po kilku latach to mi jakoś ciążyło i w pięćdziesiątym czwartym roku postanowiłem odkryć się i ujawnić. Byłem na zebraniu organizacji partyjnej, zgłosiłem to, a byłem już wtedy sekretarzem oddziałowej organizacji partyjnej. No i powstało zamieszanie. Moimi oponentami głównymi byli towarzysze pochodzenia żydowskiego. Jak to?! Taki sekretarz! Oszukał partię! No, ale w głosowaniu… Na politechnice były wtedy całkiem demokratyczne stosunki wewnątrz partii, gremium się wypowiedziało za tym, że mam dalej pełnić swoje funkcje, i nic się nie stało. Tak że z ujawnieniem taki miałem problem.
No więc odczucia mam takie, że to był tragiczny epizod w życiu narodu, ale niestety nieunikniony. I jestem zdecydowanym przeciwnikiem ludzi, którzy mówią, że: „O! Że to jest zbrodnia, że jak można było”. Nie można przewidzieć scenariuszy, które by się odbyły wtedy, gdyby Powstanie nie wybuchło. W związku z tym to jest czcze gadanie. Pewnie, że lepiej, gdyby Powstania nie było, gdyby historia się tak potoczyła, że może Powstania nie być. Ale tak się złożyło, że gdyby Powstania nie było, no to nie wiadomo, czy by była Polska, bo Stalin by wtedy wykorzystał to, ogłosił, że to AK całe to są kolaboranci. I nie wiadomo, czy nie byłaby siedemnasta republika z Polski. Tak że tragiczne, tragiczne, lepiej żeby nie było, ale musiało być.
Warszawa, 6 grudnia 2018 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna