Nazywam się Tadeusz Witczak, urodzony w 1922 roku, stopień starszy szeregowiec, pseudonimu nie podaję, z zawodu inżynier lotnictwa, uczestnik Powstania od pierwszego do ostatniego dnia.
Od razu pierwszego dnia byłem ranny. Zdobywaliśmy koszary SS-Galizien mieszczące się w budynku poselstwa czeskiego przy ulicy Koszykowej 22, o ile pamiętam. Przy przebieganiu z ulicy Natolińskiej, gdzie ustawiliśmy się do ataku na poselstwo, z narożnika, trzeba było przebiec przez ulicę Koszykową pod ostrzałem niemieckiego bunkra przy alei Róż. Przy tej okazji z siedemnastu rannych i zabitych było jedenastu po pierwszej półgodzinie.
Głównie na skutek ostrzału z tego bunkra. Akcja przebiegała w ten sposób, że koledzy z innego plutonu, z sąsiedniego budynku przy Koszykowej, zaatakowali wejście do budynku poselstwa, koszar SS-Galizien, w ten sposób, że zastrzelili wartownika, rzucili kotwicę na sznurze, odciągnęli w ten sposób zasieki z drutu kolczastego, które tam stały, takie kozły stały otaczające wejście do budynku i potem była nasza kolej. Był ostrzał ze wszystkich luf, jakie mieliśmy, po oknach budynku i przebiegaliśmy kolejno przez jezdnię do sieni tego budynku. Po jakimś czasie, po iluś minutach byliśmy w środku, ale nie było widać na razie przeciwników. Chociaż kilka godzin wcześniej dochodziły stamtąd jakieś odgłosy pijackiej awantury, które pozwalały przypuszczać, że ta załoga się jakoś tam spiła. Ale kilku się widocznie broniło, bo wrzucali granaty do tej sieni. Oberwałem granatem po jakiejś półgodzinie chyba. [Dostaliśmy] w ten sposób, że kolega dostał cały ładunek w brzuch, a ja dostawałem po rękach, po nogach drobnymi odłamkami. Ze spodni było sito. Rany te nie uniemożliwiały mi ruchu, ale powodowały obfite krwawienie, tak że co chwila była kałuża krwi pode mną. Potem uznano, że się nie bardzo nadaję do czynnej akcji, i przeszedłem do pilnowania jeńców. Po kolei to może nie pamiętam, bo tych jeńców to zdobyliśmy przedtem jeszcze. Okazało się, że oni schowali się w piwnicy tego budynku i wyszli potem. Tam kilku Niemców, ale głównie to byli ukraińscy współpracownicy hitlerowców.
Porównania to nie ma, ale mieliśmy karabin maszynowy, brena ze zrzutów, i poza tym było kilka karabinów zwykłych, reszta pistolety, no i granaty ręczne, domowej roboty najczęściej.
Ja miałem pistolet.
Nie. Tylko pamiętam scenę, w chwili kiedy oni wyszli z piwnicy, to zrewidowaliśmy każdego, czy nie przechowuje broni gdzieś, i wtedy jeden z nich zegarek mi daje, łapówkę. Nie opanowałem się i dałem mu w twarz za to. Ich było w sumie siedemdziesięciu, ale część z nich odprowadzono i miałem później do pilnowania mniejszą grupę, może trzydziestu. Pilnowałem ich na poziomie sieni, w wartowni. Nie było sporo broni i jak później opowiadano sobie, to dzięki tej broni, którą zdobył tam nasz oddział, uzbroiło się prawie całe Śródmieście. Była to przesadna wersja, ale broni zdobyliśmy sporo. Później mieliśmy po dwa szmajsery na jednego, po dwa pistolety i dużo amunicji po kilkudziesięciu minutach. Większość z tego oddałem, bo nie nadawałem się do akcji. Tylko dwa pistolety [sobie zostawiłem] i pilnowałem jeńców, którym kazałem usiąść na podłodze. To trwało dosyć długo.
W międzyczasie zbliżały się czołgi. W pewnej chwili skierowali lufę wprost na nas, to było niesamowite wrażenie, że za chwilę nie wiadomo, co się stanie, ale jakoś rozmyślili się. Rzuciliśmy granaty pod nich i wycofały się w stronę Alei Ujazdowskich. W międzyczasie motocyklista niemiecki, żołnierz, przejeżdżał na pełnym gazie przed naszą bramą i chociaż wielu strzelało do niego i ja też, to udało mu się zbiec.
Różnie było, z biegiem czasu coraz gorzej. Dostałem się do szpitala powstańczego. W szpitalu były głodowe racje, ale coś było do jedzenia. Potem po wyjściu ze szpitala około połowy sierpnia jedliśmy w stołówce, która mieściła się przy budynku Krucza 13. Tam był jakiś lokal rozrywkowy, kawiarnia czy coś w tym rodzaju, gdzie występował też Mieczysław Fogg ochotniczo w czasie Powstania. Tam dostawaliśmy kaszę z końskim mięsem. To było wyżywienie kalorycznie nienajgorsze.
Tak. Pamiętam, że śpiewał „Zakochał się młody krokodyl w sitowiu nad Nilem”, „Wolność Tomku w swoim domku”. Tylko te dwie piosenki zapamiętałem z jego występów.
Nie. Cywile też mogli przychodzić, o ile pamiętam, ale głównie żołnierze.
W pierwsze dni odczuwało się entuzjazm ze strony ludności, wszyscy byli hołubieni, powstańcy to byli bohaterowie. To było w pierwszych dniach. Potem miny zrzedły wszystkim, bo to się przedłużało i akurat w tym czasie jak chodziliśmy do stołówki przy ulicy Kruczej, to nastroje były nijakie. Tam też o mało nie oberwałem, bo Niemcy wystrzelili tak zwane krowy, zawalił się dach i było sporo rannych, ale jakoś cało wyszedłem z tego.
Potem byłem jeszcze drugi raz ranny, 13 września pod domem numer 13 przy Chopina, to był budynek poselstwa czeskiego. To poselstwo zajmowało teren od Koszykowej aż do Chopina. Główna siedziba była przy Chopina 13.
Tak. Wróciłem do swojego oddziału. Była służba dwudziestoczterogodzinna, na zmianę, jeden pluton, drugi pluton. Kwaterowaliśmy przy Kruczej 13, na pierwszym piętrze, a później na drugim. Pamiętam powroty ze służby. Wszyscy byli dosyć dobrze uzbrojeni.
To było na barykadzie przed budynkiem Chopina 13, tam stała w poprzek barykada. Rano około dziewiątej już piały „katiusze” z drugiej strony Wisły. Była nadzieja, że coś się zmieni. Staliśmy przy barykadzie, kolega stał przede mną i od niemieckiego snajpera z ogrodu Ujazdowskiego dostał kulę prosto w czoło, a ja tę samą kulą dostałem po żebrach. Jeszcze mam bliznę do dzisiaj.
Tą samą kulą, tak. Tak tylko po wierzchu, bo gdybym się troszeczkę odwrócił, to byłby zgruchotany staw. No ale jeszcze podskoczyłem do karabinu maszynowego, w pierwszej chwili, jak poczułem tylko uderzenie, i próbowałem coś znaleźć w tych krzakach, ale tam nic nie było widać. Na oślep serię puściłem.
Wtedy poszedłem do szpitala, który tym razem mieścił się przy Chopina 15, ten budynek jest rozebrany teraz. Tam z wyżywieniem było coraz gorzej. Było na przykład: cienkie pół kromki chleba posmarowane miodem sztucznym czy czymś podobnym i rano sadło z cukrem, w południe sadło z cukrem, na wieczór sadło z cukrem. Nie można już było na to patrzeć. Nie brakowało cukru, kostki cukru każdy nosił w kieszeni.
Tak, docierały. Ale w tej chwili niewiele z tego pamiętam.
No, jeszcze w połowie września to nie wiedzieliśmy, jak będzie, ponieważ się zanosiło, że Rosjanie jakąś ofensywę zaczynają i że może dotrą do nas. A poza tym zaczęły się zrzuty broni ze strony Rosjan, te ich samolociki, dwupłatowce, kukuruźniki tak zwane, latały niziutko nad dachami, w nocy, po ciemku i rzucały zwyczajne wory z sucharami, z pieczonym chlebem i także broń, między innymi rusznice przeciwpancerne i sporo nabojów do tego. Ponieważ to spadało bez spadochronu, to bardzo wiele tej amunicji było pogniecionej, nie do użytku. Ale było tego sporo i po pewnym czasie aż się roiło od tego, że wszyscy mieli pepesze rosyjskie zamiast szmajserów, dlatego że amunicja była do pepesz, a do szmajserów się wyczerpała.
Jeszcze wróciłem na krótko do oddziału, tylko z ręką na temblaku chyba. Braliśmy też udział w ostrzale alei Szucha z ulicy Chopina, po przeciwnej stronie Chopina 13. Wchodziliśmy tam na poddasza domów, skąd było widać podwórze przy Alei Szucha. Tam trochę postrzelaliśmy sobie do przechodniów niemieckich, ale oni po krótkim czasie zawiesili białe prześcieradła i nie było widać, kto tam się kręci. To był koniec września i potem nastroje były coraz to gorsze. Ludzie patrzyli wilkiem na powstańców, że sprowadzili takie nieszczęście na miasto i w Warszawie tyle ludzi zginęło. Potem w ostatnich dniach Powstania to straszny był ruch w piwnicach, zakopywali ludzie masowo różne domowe kosztowności, które zamierzali uratować po ewentualnym powrocie do Warszawy. Przygotowywali się do opuszczenia Warszawy. Ja opuściłem Warszawę razem ze swoim oddziałem, z tymi zdrowymi kolegami też. Wyszliśmy 5 października ulicą Śniadeckich, naprzeciw Politechniki, skręciliśmy w ulicę Chałubińskiego i na podwórzu budynku MON-u, Ministerstwa Obrony Narodowej, składaliśmy broń.
Muszę przyznać, że jeszcze przed Powstaniem, nim była mobilizacja 29 [lipca], to zapytałem dowódców, kolegów, czy ta cała akcja jest uzgodniona z Rosjanami. Dowiedziałem się, że nie. Więc coś mi tu zapachniało wielką awanturą, ale lojalnie wypełniłem swoje obowiązki powstańcze do końca w oddziale i ostatnim rozkazem z 30 września dostałem Krzyż Walecznych. Nie wiem, kto to podpisał. Były przy tym sarkania ze strony kolegów.
Ja tego nie zweryfikowałem, tylko w dokumentach to musi być, bo są rozkazy z końca września. Był rozkaz dotyczący tego oddziału, kapitan „Czarny” chyba się podpisał, że nadaje mi Krzyż Walecznych. To w dokumentach musi być.
A wracając do spraw sprzed Powstania – dowiedziałem się, że to nie jest uzgodnione, no to od razu miałem skłonności do myślenia polityczno-strategicznego. Wydawało mi się oczywiste, że Powstanie w takim razie jest sprawą przegraną w zasadzie. Cały czas tym przeświadczeniem trochę zarażałem kolegów. Okazało się, że to nie tylko ja, bo różne nastroje później były, że to nie ma sensu dłużej ciągnąć. Zginiemy do reszty czy nie zginiemy. Może się komuś przydamy jeszcze, ale lojalnie wypełnialiśmy swoje obowiązki do końca.
Jak byłem drugi raz ranny, to czekałem w kolejce, aż mi zaszyją ranę i w tym czasie napatrzyłem się na to, jak ranna dziewczyna na żywca miała odcinaną resztę nogi. Zapamiętałem to, że syczała z bólu, zbladła, a wrażenie pozostało, mimo że nie było krzyku przy tym. Pamiętam też kolegę, któremu pocisk ustrzelił czubek nosa, ciężko chorował potem.
Powstanie wydaje mi się tragiczną omyłką, ale właściwie nie było wyjścia wtedy, bo przecież zgodzić się wprost na okupację sowiecką, to trudno sobie wyobrazić, żeby taka zgoda była, zwłaszcza że nikomu nie było wiadomo, co tam się dzieje po drugiej stronie frontu.
Z innej strony – Powstania nie robić… wtedy jak nastroje były takie, bo ludność przecież odczuwała to, jak front zbliża się, Niemcy się kilka dni przed Powstaniem masowo wycofywali. Maszerowali brudni, obdarci, zmęczeni i nieogoleni przez ulice Warszawy. Szli na zachód. Nastroje ludności się podgrzewały i wszyscy byli nastawieni, no teraz trzeba przecież coś zrobić. Więc rozumiem, że nie można było Powstania uniknąć, ale w sumie to był tragiczny los i jedno z nieudanych powstań polskich, w odróżnieniu od powstania wielkopolskiego, w którym brał udział mój ojciec i z czego jestem dumny, że jedno powstanie w historii Polski było udane.
A tutaj, niestety. Poza tym w czasie Powstania, teraz szczegółów nie pamiętam, ale były też wrażenia rozgardiaszu, niepanowania nad sytuacją, sprzeczne często decyzje, a to zostać, a to wycofać się.
Tak. Raczej tak. Pamiętam jeszcze wielogodzinne wyczekiwanie na nasz udział w obronie Politechniki. Niemcy w pewnym okresie zaczynali atakować Politechnikę i nasz oddział miał iść na odsiecz. Siedzieliśmy na schodach jakiegoś budynku, chyba przy ulicy Chopina, i czekaliśmy godzinami na to i przy tej okazji śpiewaliśmy piosenki różne.
I powstańcze, i jeszcze przedwojenne. Takie wrażenie w pewnym stopniu poetyckie, że to napięcie i jednocześnie próba jakiegoś poprawienia nastrojów przez śpiew.
Warszawa, 1 sierpnia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Buchalska