Nazywam się Wiesława Gromadka, urodziłam się w 1929 roku w Warszawie, na Powązkach, w domu mojej babci, rodziców, przy ulicy Lignickiej 1.
Gromadka Wiesława, z domu Skaszewska.
Tak jak pamiętam, to rodzice mojej babci już mieszkali na Powązkach, tam się pobudowali. Były budynki, jeden ciąg budynków, to wszystko parterowe domy z Lignickiej, a druga część budynków była [ulica] Czartoryskich. No, było tam dużo mieszkań, ponieważ… Co robili dziadkowie, pradziadkowie, to nie pamiętam, ale dziadek mój urodzony był w Witebsku na Białorusi i przyjechał tu do pracy jako budowniczy, nadzorował budowę mostu pod Nowym Dworem, na Wiśle. Babcia nie pracowała. Było troje dzieci: najstarsza Lidia, potem pięć lat młodsza Nadzieja – wtedy nazywali Nadieżda i Mikołaj. Mikołaj był najmłodszy, siedemnaście lat młodszy od mojej mamy. Moja mama, będąc młodą dziewczyną, pracowała na statkach, w fabryce guzików, gdzie właścicielem był Żyd, arendarz. Nawet mam jeszcze książeczkę ubezpieczeniową ze stempelkami pracy. Tata mój był budowlańcem, pracował na budowach. A ponieważ dziadek był od babci starszy o piętnaście lat, więc wyszykował mieszkań, bo bał się, że jak umrze pierwszy, no to jakieś zabezpieczenie dla rodziny [jest potrzebne], więc były i mieszkania wynajmowane. Chyba ze sześć mieszkań to byli lokatorzy. Mieszkała tam rodzina żydowska, chyba sześcioosobowa. Ich syn był pierwszym skrzypkiem w Filharmonii Narodowej w Warszawie. No i był sklep, pracownia, gdzie też wynajmowali Żydzi, też była rodzina chyba ze dwóch synów, dwie córki i małżeństwo, oni wszyscy zajmowali się krawiectwem.
Miałam brata. Brat się urodził półtora roku po mnie, więcej rodzeństwa nie było. W tych wszystkich zabudowaniach to tata przed wojną pobudował dla nas oddzielne mieszkanie, pokój… Wtedy się budowało tylko pokój z kuchnią, z tym że pokój miał dwadzieścia albo trzydzieści metrów, a kuchnia dwadzieścia metrów, to już było pięćdziesiąt, prawda? Jedno pomieszczenie. I tata wybudował to pomieszczenie, myśmy tam się przeprowadzili.
To była Warszawa, Powązki, Lignicka 1.
Do szkoły chodziłam na Elbląską, to była wybudowana szkoła przez księcia Czartoryskiego, która do dzisiejszego dnia stoi i jest tam w dalszym ciągu szkoła. A w czasie wojny to zabrali tę szkołę Niemcy, a dzieci uczyły się po jakichś tam wynajmowanych pokojach, w przedszkolu lekcje były, tak że…
W czterdziestym trzecim roku ukończyłam siódmą klasę. A czterdziesty czwarty rok…
A w trzydziestym dziewiątym roku no to chodziłam jeszcze do podstawowej szkoły na Elbląskiej, do czwartej klasy. A potem to już właśnie te przygodne różne lokale.
Aha, jeszcze może powiem, że u nas w tym mieszkaniu babcia oddała swój duży pokój (ten pokój był bardzo duży, miał chyba koło trzydziestu pięciu, czterdziestu metrów) i tam była taka dzienna świetlica.
Nie, to było już po wybuchu wojny.
1 września był y straszne bombardowania Warszawy, Warszawa się paliła. A ponieważ kiedyś wykańczali budynki nie tynkiem, tylko takimi listwami drewnianymi, to myśmy się bali, że jak tam coś uderzy, jakaś bomba, to nie zdążymy z tych budynków uciec, więc poszliśmy [do budynku] po przeciwnej stronie (ta kamienica nawet do dzisiaj stoi), część ludzi z naszego domu i część z tamtej kamienicy, i schowaliśmy się tam w piwnicy. Wpadł pocisk artyleryjski do tej piwnicy i zginęło bardzo dużo osób. No, my to dużo osób uratowaliśmy, bo w tej piwnicy było zimno, mokro, [więc] tata przyniósł pierzynę i dwie duże poduchy. Ja miałam wtedy dziesięć lat, a brat miał dziewięć lat. [Tata] tak rzucił to wszystko, żeby nas ochronić, no i inne dzieci się też pod to schowały. I jak wybuchł ten pocisk, to myśmy już [potem] nie mieli ani poduszek, ani pierzyny, bo odłamki, które wpadły w pierze, to już nie wyszły. Tak się owinęły, ten odłamek w pierze był owinięty, że to była twarda kula, z której trzeba było te wszystkie pierze odrywać. Zginęło wtedy z szesnaście osób. Nas wyciągnęli po trupach, bo to walił się gruz. Też dostałam porządnie w głowę, miałam „okso” [?] potem na oko, miałam jakieś trudności z widzeniem, no ale to była wojna, to i o lekarza było trudno i jakoś tak to się ciągnęło.
Tak. I tam nawet z naszych lokatorów właśnie zginęła ta z rodziny żydowskiej, synowa państwa Rosenfeldów, z dwojgiem małych dzieci. Jedno trzymała malutkie na rękach, a drugie przy kolanach przytulone do niej. Wszyscy troje zginęli. Zginął pani Rzeszutko syn, który chyba [miał] ze szesnaście lat. No i wiele, wiele innych osób. Ja do dzisiejszego dnia widzę przed oczami, jak wynosili tych trupów i układali przed domem szeregiem i przykrywali tam jakimiś prześcieradłami. To mnie nawet nie opuszcza ten widok do tej pory.
No, bardzo było wielkie. Pełno krwi, pełno płaczu, no i tyle osób zginęło. Oni na Powązkach leżą, na tym wojskowym cmentarzu w jednym szeregu, całą alejkę zajmują.
Dom nie ucierpiał, no i w dalszym ciągu… No, wróciliśmy do tego domu. Z tym że wtedy na podwórku taki schron został wybudowany, schron w ziemi, głęboki, który był nasypany ziemią i jak były jakieś tam naloty czy coś, to myśmy, dzieci i tam kto chciał, kto mógł, no to byliśmy w tym schronie.
Założyliśmy… Bo ci Żydzi, którzy poszli do getta, no to była rozpacz dla nas, bo to byli bardzo uczynni, bardzo serdeczni [ludzie]. Jeszcze pamiętam, jak ich córka uszyła mi sukieneczkę do komunii. I wyprowadzili się. No to wtedy otworzyliśmy sklep warzywno-spożywczy.
Nie, wszyscy mieszkali. Ci, którzy mieszkali, to mieszkali.
No to ktoś tam mieszkał. Pamiętam, że w jednym pomieszczeniu to nawet Cyganie mieszkali. No, ale to było tak, że ludzie mieszkali za darmo. Nie mieli na chleb, nie mieli pieniędzy, więc babcia nie brała od nikogo złotówki czynszu i nikogo nie wyrzuciła z mieszkania i wszyscy mieszkali. I jeszcze pomagali. A w sklepie brali ludzie na kredyt, bo jak się nie dało, no to płacz, że dzieci z głodu pomrą. I też dawaliśmy na kredyt. I przyszedł taki moment, że nie mieliśmy już własnych pieniędzy na towar do sklepu. No i potem to wszystko, Powstanie, wszystko przepadło. Nikt do dzisiejszego dnia złotówki nie zwrócił.
Nie, tata z mamą, no i ja jak ten…
Tata już nie pracował, tylko prowadził sklep. Mama jeździła do hurtowni. Hurtownie były na Wolskiej, na Chłodnej, na Okopowej. Ja z mamą jeździłam, wiedziałam, gdzie te hurtownie, gdzie to załatwia. Tata prawie cały dzień w tym sklepie był. Mama musiała przecież i obiad, i nas dwoje dzieci, to też nie miała za dużo czasu. A ja już ten ostatni rok, jak skończyłam w czterdziestym trzecim roku podstawową szkołę, to ten rok już nigdzie nie poszłam, miałam rok przerwy, no to już normalnie pomagałam w sklepie. Tata też tam musiał odpocząć, musiał wyjść, musiał coś załatwić, no więc… A w związku z tym znałam te wszystkie kontakty, które były u nas, bo to u nas był punkt kontaktowy, przekazywało się różne wiadomości. Nawet przychodzili do nas nawet „niemieccy” Polacy, których Niemcy uznali za Niemców i wcielili do wojska niemieckiego. I przychodzili tacy młodzi chłopcy do sklepu, do pana Romana zawsze, bo to na tatę mówili „pan Roman”, „Roman”, przychodzili, rozmawiali, mówili swoje przeżycia, swoje żale, że są Polakami, a muszą służyć w wojsku niemieckim. No i potem ktoś tam tatę, że tak powiem, podkapował i wpadli do sklepu, żandarmeria, i powiedzieli, że tutaj jest punkt, że [współpracujemy] z bandytami polskimi i przechowujemy broń. I tatę zabrali na Pawiak.
W którym roku? Nie pamiętam. Czterdziesty drugi czy trzeci. Dzwoniłam na Pawiak, powiedzieli, że można uzyskać zaświadczenie, że tata tam był.
Ja nie wypytywałam i tata nic nie mówił, uważał, że jestem za młoda, nie chciał mnie w to tylko wciągać. Tylko wiedziałam, gdzie tam jakie meldunki są między owocami, między kartoflami, między jakimiś tam skrzynkami wsuwane. Jak już tam jakiś był znak, to tam niby sobie jabłko szukał czy tam potrzebuje coś z warzyw, [potem] wyszukał, wziął, zabrał karteczki. Czy ja, jak miałam przy sobie, to przekazałam, no dla poszlaki, że coś tam kupił, to wziął sobie jabłko i wychodził z ugryzionym jabłkiem na dwór.
A! Tata na tym Pawiaku… Już nawet ludzie nam dali znać, że… Bo były takie głośniki na ulicach i ogłaszali, kogo rozstrzelali. No i ktoś tam nam powiedział, że wyczytywali nazwisko Skaszewski Roman. No, ale nie byliśmy [pewni, nie było] żadnego potwierdzenia. A tata na tym Pawiaku jak siedział… Niemcy przyszli i szukali kogoś, żeby zreperował mur, no więc tata mówi, że się zgłosił, przecież był murarzem, budowlańcem. Mówi: „Jak mam siedzieć i czekać na śmierć, no to – mówi – wyjdę tam, poreperuję”. No i jak reperował ten mur, przechodził jakiś folksdojcz i tak przygląda się tacie… A to wszystko tata opowiadał. Tak się przygląda tacie, ale mówi: „Roman, a co ty tu robisz?”. – „Ano zabrali mnie – mówi – ze sklepu, że broń przechowuję”. A on mówi: „To ja ci pomogę, bo ja tu jestem taką – mówi – wtyczką w tym Pawiaku, jestem powiązany z organizacją. Tylko – mówi – to będzie kosztowało”. No to co tam po rodzinie, co się dało, złoto nie złoto się zebrało, no i organizacja, ten właśnie [człowiek] też pomógł i tata wyszedł z Pawiaka.
No to już… Już myśmy tamto… Na jakiś czas jakoś tak trochę to wszystko ucichło, no bo się bali, że ktoś będzie pilnował, prawda, że… Bo jak ktoś obcy przyszedł, to sami swoi to już wiedzieli, że ktoś tam się kręci, do sklepu obcy przychodzi. Trzeba było bardzo już wtedy uważać.
Do mamy? No, chyba się porozumiał ten, co był na Pawiaku, co tam pracował.
Tak, tak.
No ja wiem? Może koło miesiąca, może…
Nie, jak to wszystko załatwili, to tata wrócił do domu.
No, może było podobne nazwisko, może ludzie przekręcili. No, ale nic nie mogliśmy zrobić, nigdzie się nic nie można było dowiedzieć.
Tak.
Przeżył do skończenia Powstania. Po Powstaniu myśmy ciągle mieszkali na tej Lignickiej wszyscy, i ci wszyscy nasi lokatorzy, i cała rodzina, wszyscy byliśmy w gromadzie, jak to się mówi. Z tym że później… Aha, i 1 sierpnia…
No więc jak zabrali Niemcy tę szkołę…
Tak, no to zaraz… Cały gmach to zaraz od pierwszego dnia wojny zabrali, tam był jakiś sztab niemiecki. A dzieci, to kuratorium czy dyrektor szkoły starał się… Bo dyrektor szkoły był i to wszystko trzymał, prowadził. Nawet ja mam z ostatniej klasy świadectwo w języku niemieckim ukończenia siódmej klasy szkoły podstawowej. No i tak po tych różnych kątach nas przerzucali. I nauka… Tylko, Boże, to była nauka – trzeba było oddać wszystkie książki języka polskiego, książki do lektury, wszystkie mapy, wszystkie książki historyczne, bo jeżeli się nie oddało, a Niemcy w szkole znaleźli jakąś książkę z tych zakazanych, to była kara śmierci. Więc jeżeli nauczyciele nam przekazywali coś z historii… Ja na przykład mapę, prawdziwą mapę to nie widziałam całą wojnę, nie uczyłam się geografii. Dopiero po wojnie poszłam do szkoły wieczorowej, to zobaczyłam, jak mapa wygląda. Bo ludzie albo zakopali, albo spalili, albo musieli oddać wszystko. No więc każdy bał się tej kary, która byłaby za znalezienie czegokolwiek zabronionego. A nauczyciele to przekazywali z pamięci, opowiadali historię, geografię. No, a matematyka…
Tak, tak.
No na to to nie było czasu. Jeżeli, to właśnie w tej świetlicy zbierało się dużo tej młodzieży.
Babcia oddała swój duży pokój. Przychodziły dwie nauczycielki, były, cały dzień, tak jak te osiem godzin czy nawet dłużej.
To była taka świetlica opiekuńcza.
Oficjalna, opiekuńczo jakaś tam… szkoleniowa. Tam te panie nauczycielki przygotowywały młodzież do pierwszej pomocy w razie ranienia, wypadków. Mówiły, że przygotowały nas, że kiedyś będziemy walczyć o wolność naszego kraju. No i cały dzień były, to nawet tak było, że jak ta jedna nauczycielka (nie pamiętam jej nazwiska, ale mieszkała na Okopowej, ostatni dom, jak się jedzie w stronę Warszawy, po prawej stronie przed samym kirkutem) nawet mówiła, że Niemcy nie wyrzucili tych ludzi, ale zamurowali okna, z których [mieszkańcy] widzieli getto. No i miała tam starszą mamę. A ta druga pani no to wiele, wiele lat [nas] znała, bo od szkoły podstawowej, bo ona uczyła właśnie w tej szkole na Elbląskiej.
Jadwiga Jachimowicz, mieszkała na Marymonckiej. Ona nawet po wojnie nas szukała, bo chciała podziękować za pomoc. Myśmy je dożywiały. Obiad był… Jak była, jak to się mówi, zupa, to i ten talerz zupy codziennie te nauczycielki zjadły. I one miały dużo wdzięczności dla naszej rodziny. Ale tak się stało, że Niemcy zaraz jak wyrzucili wszystkich z Warszawy, to podpalili z czterech stron całe Powązki i wszystko się spaliło. Ja w tym czasie byłam w szpitalu polowym na alei Zjednoczenia, na Bielanach.
No małe nie, ale tak powyżej gdzieś dziesięciu lat, do piętnastu, szesnastu.
Tak, tam te nauczycielki, ta pani Jachimowicz i ta druga pani nauczycielka (tylko nie pamiętam, czy Grabowska, coś na „G”, ale to już siedemdziesiąt lat minęło, więc i nazwiska gdzieś tam uciekły z pamięci) szukała nas po wojnie. A ponieważ myśmy się zatrzymali nie na Żoliborzu, nigdzie w pobliżu, tylko aż na Służewcu, przy Wyścigach Konnych… Niemcy prowadzili tę ostatnią grupę z Warszawy, z Powązek, właśnie przez Służewiec. Padał straszny deszcz. I już Niemcy zatrzymali się na tym Służewcu, tam był gospodarz, który miał dom murowany i wielką, wielką stodołę, i w tej stodole ci wszyscy ludzie [się zatrzymali, to znaczy] Niemcy ich zapędzili do tej stodoły, żeby odczekać ten deszcz. Bo to, jak mama opowiadała, było niemożliwością w ogóle w tym deszczu iść. Wszyscy byli przemoczeni, zmęczeni. I przenocowali, a już na następny dzień było wyzwolenie, Niemcy uciekli i zostawili wszystkich. I każdy, kto miał gdzie wracać, to wrócił do swojego domu. My nie mieliśmy gdzie, bo już wszystko było spalone, i rodzice zatrzymali się u tego gospodarza, w tym murowanym domu, w piwnicy. Tam w tej piwnicy była woda. Ułożyli deski na cegłach, jakieś tam prycze zrobili i tam się mieszkało długi, długi czas.
No, byłam świadkiem. Nawet moja mama w takiej łapance została pokrzywdzona. Niemcy ich tam ładowali, a ponieważ mama, no ile miała wtedy, ze trzydzieści dwa lata, dwoje dzieci, jedno dziesięć, drugie dziewięć lat, [więc] chciała jakoś z tego tłumu, bo pakowali do samochodów ciężarowych, uciec. No i dostała karabinem w głowę, uderzył ją Niemiec i nastąpiło pęknięcie podstawy czaszki. Upadła półżywa, Niemcy zgarnęli ludzi, ją zostawili na chodniku. No i jacyś ludzie mamę zawieźli… Na Królewskiej był szpital Świętego Ducha, żydowski szpital Świętego Ducha, to pamiętam jak dziś. Odwieźli tam mamę i tam miała trepanację czaszki. Uratowali jej życie, ale trochę tam miała… Głucha była na jedno ucho. O, tutaj miała całą głowę wgniecioną. Nie wiem, miała wielkie szczęście i trafiła na dobrych lekarzy, że przeżyła to.
No my, jak Powstanie, ten pierwszy dzień Powstania…
W czasie okupacji. No, ja jeździłam z mamą do tych hurtowni. Po mieście to nie chodziłam. Brat mój to latał po kinach, z jednego kina do drugiego. On znał całą Warszawę, a ja raczej byłam trzymana przy domu, taka potrzebna do wszystkiego.
Byłam świadkiem, jak walka była na Krasińskiego, tam przy tym klasztorze sióstr zmartwychwstanek, tam był sztab AK i tam były walki. Tam zginęła moja koleżanka, nawet mam jej zdjęcie.
Zginęła…
No to tak. No, w czasie wojny, trzeba bardzo było uważać na wszystkie strony. Ze wszystkich stron można było, jak to się mówi, dostać kulkę.
Raczej rodzice nie puszczali, nie puszczali. Zresztą, no co, puścić czternastoletnie dziecko do Warszawy? Jeżeli, to tylko jeździłam z mamą, a sama to nie bardzo Warszawę znałam.
No, tam z getta mieliśmy trochę wiadomości, bo z Powązek dużo ludzi, młodych ludzi przemycało, jak to się mówi, żywność i dużo ich zginęło. Chodzili tam, robili dziury w murze. Były połączone budynki, w budynkach poprzebijane ściany, że można było przejść szereg budynków, że nikt ich nie widział. Przez płot na Okopowej, tu jak zaczyna się kirkut, przerzucali worki z kartoflami i z chlebem, z żywnością. No i jak im się udało, to wrócił cały, a jak nie, no to został na ulicy zastrzelony. No to też było dla nas przeżycie, bo to synowie, dzieci znajomych.
No nie, nie. Czasami tylko powiedzieli: a widział tego, widział tamtego, rozmawiał. No to takie tam „meldunki”. Ale tak to nie było żadnych kontaktów. Oni stamtąd nie wyszli, a my też nie mogliśmy tam wejść. Jak się weszło, to nie wiadomo, czy żywy człowiek by wyszedł. No ale dużo ludzi chodziło i dużo ludzi pracowało w getcie.
No, z sąsiadów to tam chyba dwóch pracowało. Ale już teraz wiem, że jakiś tam pan Majewski pracował i jeszcze taki młody chłopak, ale też nie pamiętam. Bo też miał na utrzymaniu rodzeństwo, matkę, no to z czegoś musieli żyć, więc jakimś takim handlem się czasami zajmowali i przerzucali towar, gdzieś tam ściągali.
No, tata wiedział, coś tam przebąkiwał, ale nie wolno było rozgłaszać. Bo to czasami ktoś powie „od tego się dowiedziałem, że będzie Powstanie” czy tamten uprzedził, że będzie strzelanina.
Tata wiedział i chyba nawet mamę uprzedzał, jak poszła tego 1 sierpnia do hurtowni, żeby szybko wracała i nie bałamuciła czasu. No ale nie wiem, co tam się stało, że nie zdążyła, a już wrócić nie mogła. Próbowała do domu się dostać…
Była na Wolskiej i na Okopowej. A z Okopowej do nas to niedaleko.
Jak było coś niewiele, to mama tam wzięła czy tam się wzięło, jakaś ryksza przywiozła czy coś. Czasami ci właściciele wozili towar. Trzeba było przeważnie samemu iść, zamówić, zobaczyć i albo przywieźli, albo samemu trzeba było…
I mama tego 1 sierpnia, jak wybuchło Powstanie, a to zaczęło… Na Woli były bardzo, bardzo duże walki i mama chciała się dostać, przez cmentarz Powązkowski szła. I jak wyszła na Powązki, tam od strony wiaduktu kolejowego, ten, który łączy Powązki z Okopową, to już nie można było przejść, obstawione było Niemcami i ktokolwiek wychylił głowę, to już nie żył. I mama próbowała. Jak już zobaczyła, że nie ma mowy, to jak mogła wrócić, to wracała tam do piwnicy, do tych domów, na Okopową, wracała do tych ludzi. I tam w piwnicy no to i herbaty dostała, wody się napiła. A już jak nie mogła przejść, bo było obstawione, to nocowali. Bo to nie jedna mama, tam sporo osób, przecież z pracy wracali, to nocowali na Powązkach w katakumbach całą noc, a potem rano, w ciągu dnia szli tam znów do tych ludzi.
A w domu ja zostałam z bratem, babcia, ciotka.
Wujek, tata.
Kiedy mama wróciła? No, mama wróciła… Ja zostałam ranna 3 sierpnia, jak krzyknęli… Bo u nas to też było bardzo dużo rannych. Pompa miejska była na ulicy i to tak spory kawałek na ulicy, na takim placyku, gdzie wszyscy po tę wodę chodzili. I jak ktoś poszedł po wodę, to czasami już z tą wodą nie wrócił. Strzałów… Snajper siedział w oknie albo obstawione i strzelali do ludzi. No i krzyknęli, że dużo rannych, trzeba by pomóc zbierać. No i myśmy, parę osób z naszego domu żeśmy się zebrali i wyskoczyliśmy przed bramę na ulicę. No i Niemiec akurat stał i ostrzelał nas. I nawet taka babcia koleżanki z nami była, to przestrzelił jej spódnicę. Halkę miała, tak grubo miała, to poszarpała kula. A ta kula od niej przeleciała prosto mnie w środek uda. O! I roztrzaskała mi kawał kości. Tak że środek roztrzaskała, dziesięć centymetrów noga jest krótsza. No i mam opuszczone biodro, skrzywiony kręgosłup i dlatego już z tym chodzeniem teraz mam wielkie trudności.
Leżałam w domu i nosili mnie opłotkami do takiego punktu sanitarnego. A mamy nie było, a mama tam utknęła na tej Woli. I na tym… Aha, do punktu sanitarnego już nie, żeby gdzieś szukać jakiegoś szpitala. No więc wydzwaniali, szukali. I miałam być przewieziona karetką pogotowia na Wolę do jakiegoś szpitala. Ale coś tam karetki nie było do południa, dopiero po południu umówili. A po południu, zanim karetka przyjechała, to dostaliśmy wiadomość, że na Woli się ten szpital pali. Że podpalony i na Woli się pali. No i wtedy zaczęli szukać drogi, gdzie [jest] jakiś szpital polowy. No więc szpital polowy najbliższy był w alei Zjednoczenia na Bielanach, w sierocińcu imienia Marii Falskiej. Starali się o jakieś tam zawieszenie broni, żeby rannych można było przenieść. Kazali Niemcy [nieść] białe chorągwie i tego… No i tam pozbierali tych rannych, między innymi i mnie, i zanieśli na aleję Zjednoczenia. Tam w alei Zjednoczenia szpital był w jednym segmencie tego budynku, to pamiętam, że byłam ulokowana na pierwszym piętrze. I no tam już mnie tam na noszach zanieśli, tak. Tam już fachowo zrobiono mi opatrunek.
Tak, z Powązek, na noszach, przez Piaski nieśli. I tam na Bielanach zrobili mi już taki porządny opatrunek. Nogę mi usztywniono taką szyną metalową, jedna była od pięty do biodra, a druga do pachwiny, obandażowane. No i już leżałam, brzuch cały obandażowany, już nie mogłam ani usiąść, ani [nic], tylko musiałam leżeć.
Nie, kula wyleciała. A jak zostałam ranna, to akurat złapałam się za nogę, to noga… Kość była roztrzaskana, to tylko na tych dwóch mięśniach noga mi dyndała, jak to się mówi.
W tym szpitalu na Bielanach byłam, leżałam na pierwszym piętrze i tam też trafił pocisk, zginął lekarz, pielęgniarka i chyba ten ranny. Wtedy nas wszystkich przenieśli do piwnicy, na sienniki, na podłogę i żeśmy już do końca [tam byli], do ewakuacji. Tylko nie pamiętam, czy ta ewakuacja była… Chyba [była] we wrześniu, nie w sierpniu, bo to już tak było chłodno. Pamiętam, że mama wróciła z pierwszym transportem. Jak wyrzucali Niemcy z Warszawy, to mama z pierwszym transportem przeszła ten wiadukt z całą tą prowadzoną grupą ludzi. I przez Powązki, przez Powązkowską, przy cmentarzu wojskowym stało na chodniku dużo ludzi i patrzyli, co to się dzieje. Mój brat stał na chodniku i wypatrzył moją mamę [wśród] ludzi idących z centrum Warszawy. I wyciągnął mamę za rękę, wyciągnął na ten chodnik.
No tak. Wszystkich gnali do Pruszkowa, ale do Pruszkowa nie doszła, bo ją na Powązkach syn ją wyciągnął.
Nic nie wiedzieliśmy do momentu, kiedy szła z tymi wygnańcami. I całe szczęście, że [syn ją zauważył], bo tak to by mama nie miała odwagi sama z tego [wyjść], uciec, bo bała się, że ją zastrzelą. Ale jakoś, jakimś cudem…
To było jeszcze w sierpniu. W sierpniu, bo pamiętam, że mama jak wróciła, to jakoś tam dostała się do mnie, do szpitala. No i jak przyszła, powiedziałam mamie, że nie ma co jeść, że jest bardzo biednie, że na śniadanie jak jest kasza manna, to jest więcej robaków jak kaszy. I mama wynajęła furę i co tam było, to wszystko, kaszę nie kaszę, kartofle, na tę furę. Jeszcze zabili świniaka, bo myśmy świniaczka chowali, zabiła świniaka i to wszystko zawiozła do szpitala. No i jeszcze całe szczęście, bo mi przywiozła palto, bo to przecież na jesień szło, i buty. Bo tak to bym ze szpitala wyszła boso i nago, bo miałam tylko szlafroczek i koszulę nocną. No, nic mi nie było potrzebne, bo przecież ja nie chodziłam, nie siadałam, nie wstawałam.
Tak, było dużo rannych Powstańców i przychodzili Niemcy, szukali „bandytów” polskich. I lekarze powiedzieli, żeby broń Boże, nikt się nie przyznawał, że jest Powstańcem, ranny w Powstaniu. I tam jeden taki młody człowiek powiedział: „Tak, ja jestem polskim »bandytą«, Powstańcem”. I zabili go na łóżku.
No, ja leżałam przecież. To było szeregiem w tej piwnicy, już w tej piwnicy, gdzie żeśmy dla bezpieczeństwa zostali przeniesieni. No a potem to była ta ewakuacja z piwnicy, znaczy z tego domu, z tego sierocińca. Ja to niewiele, tyle, co słyszałam. Niewiele widziałam, przecież nie chodziłam, tyle co słyszałam, że szykują wyjazd samochody, no i nas wszystkich załadowali na jakieś ciężarówki i wywieźli do Pruszkowa.
Wszystkich, wszystkich.
Nie wiem, nie wiem.
Nie wiem kto. Wiem, że był transport i nas wszystkich do Pruszkowa wywieźli. Takie hale były kolejowe, beton. I mnie tam postawili na tych noszach, na tym betonie. Tam nawet nie było nigdzie ubikacji, ludzie siedzieli na betonie i na ten beton sikali, to wszystko tam spływało po tym… No i czekali, była segregacja. Ciężko ranni i młodzi ludzie, no to segregowali, ci do takiego obozu, ci w tę stronę, ci w tę stronę. Ciężko ranni zostają w pobliżu, Milanówek, Grodzisk, tam na tej trasie, a lekko ranni czy ci, co chodzą, no to na pociąg towarowy i do Koniecpola. No i ja zostałam [zaliczona] do ciężko rannych, przecież leżałam. Przyszedł pożegnać się ze mną ksiądz i lekarz, doktór Pobierzyński. On się nazywał Pobiega, ale zmienił nazwisko, Pobiega Mieczysław, pracował w szpitalu kolejowym na Brzeskiej, był tam lekarzem. I drugi ten lekarz, Czyżewski, w tym szpitalu, znaczy w tym domu, sierocińcu, oni tam wszystkich rannych opatrywali. Były siostry, które koło nas chodziły. […] No więc przyszedł się pożegnać, a ja mówię: „Panie doktorze, jak ja tu zostanę, to ja już nie przeżyję”. I tak spojrzał doktor na księdza, ksiądz na lekarza i jeden mówi: „Łap mnie za szyję”, drugi [złapał] pod pośladki i polecieli ze mną na ten pociąg. Tam [mieli] parę swoich rannych, bo tam był taki Jacek, który uczył się na księdza, już tam prawie księdzem był i nogę mu amputowali, bo tak miał nogę poszarpaną, że do kolana miał amputowaną nogę. To takich trochę tych ciężko rannych zabrali, no i mnie. I zanieśli tam na ten pociąg, to był towarowy, odkryty, wrzucili mnie tam na ten pociąg, wsiedli i pociąg ruszył.
Jechaliśmy dzień i noc, dzień i noc. Zimno, padało, mokro. Dojechaliśmy do Koniecpola. W tym Koniecpolu nas wszystkich z pociągów wynieśli. Przyjechały fury i nas zawieźli (no, niedaleka droga, bo ja nawet dwa lata temu [byłam], córka mnie zawiozła do tego Koniecpola, żeby zobaczyć) na dziedziniec kościoła. Na dziedzińcu kościoła tych wszystkich rannych z pociągów ułożyli na trawie, między innymi i ja, i czekaliśmy teraz na przydział, gdzie dalej. Chyba tam żeśmy [czekali] do wieczora, a wieczorem zorganizowali tam te przejazdy podwodami, tymi furami. A w międzyczasie no to ci, którzy chodzili, no to weszli do kościoła pomodlić się, a mnie ktoś powiedział, że jak ktoś jest pierwszy raz w jakimś kościele, to o co będzie prosił Pana Boga, to mu się spełni. I ja poprosiłam, żeby mnie do tego kościoła wnieśli. Wnieśli mnie na tych noszach, postawili mnie na podłodze. Ja tylko widziałam górę i koniec tego ołtarza. Ale tak się strasznie modliłam. Bo tak: nie wiedziałam nic, gdzie mama, nie wiedziałam, co z tatą, przecież jeszcze brat, cała rodzina. I tak mówię: „Boże, Boże, żeby rodzina moja ocalała. Boże, zlituj się”. I tak płakałam serdecznie. I po wojnie dowiedziałam się, że… Aha, i wywieźli nas do Witowa, to ileż tam, ze dwadzieścia kilometrów, może więcej, może mniej, tymi furami. Jechaliśmy, no długo czasu. Zawieźli nas do jakiegoś… To była wieś Witów, gmina Irządze, powiat Jędrzejów. O, to pamiętam jak dziś. Zawieźli tam nas wszystkich tych z całej tej naszej grupy, z tego szpitala, z tego domu dziecka, co nas zabrali z tego szpitala polowego. My byliśmy takie dwie grupy: byli mężczyźni i kobiety. Zawieźli nas do jakiegoś dworka. Dostaliśmy na nasz szpital polowy i dla nas wszystkich ten dworek. Mieszkańcy okoliczni i ten właściciel zapewnili nam jedzenie. Znaczy dostaliśmy kartofle, wszystko co potrzeba było. Tam gotowały siostry, które z nami pojechały.
No i tam już jakoś ta noga zaczęła mi się trochę goić, ale te drzazgi kostne, które przez skórę zostały rozszarpane, zatrzymały się w mięśniach i zaczęła się gangrena, nie mogły wypłynąć. Prześwietlenia nie ma gdzie [zrobić]. Mieli mnie wieźć do Zawiercia na prześwietlenie, ale za dużo kilometrów i jak to się mówi, mogę nawet nie przeżyć tego całego transportu. No to co? Lekarz jeden mówi: „Amputować”. Nie ma środków opatrunkowych, nie ma dezynfekcyjnych, tak będzie czyste ciało, zagoi się. Zabrali mnie, temperaturę miałam kilka dni ponad czterdzieści stopni. No i mówi lekarz, doktór Pobierzyński: „Coś trzeba – mówi – zrobić z tą małą, bo szkoda – mówi – piętnaście lat ma, nogę amputować. A tu nie ma warunków, nie ma nic”. No, wzięli mnie na tę operację i jakoś doszli do wniosku, że spróbują, może mi nogę uratują. Długo trwała ta operacja, kilka godzin. Oni z tych mięśni tak wyłuskiwali te kawałki drzazg kostnych, które tam gniły. No, operacja, jak to się mówi, udała się, na łóżko mnie przewieźli i dostałam zapaści. Słyszałam tam jak przez sen: „Siostro, szybko kamforę”, tam jakieś tam tego, leki. No, ratowali, uratowali. Zaczęło się goić i w ten sposób ja uratowana i noga uratowana. I potem mama moja dowiadywała się, gdzie ten transport poszedł. Dowiedziała się, że do Koniecpola, i z Pruszkowa szła na piechotę z moim bratem czternastoletnim. [Trochę] na piechotę, [trochę] ktoś tam się zlitował, podwiózł kawałek. Mówi, że Niemcy ją podwieźli. Buty jej się rozleciały, szła boso, za jakiś [czas], mówi, Niemiec się zainteresował, kazał jej usiąść, poczekać, skleił jej te buty klejem. Mówi, że…
To był wrzesień, październik chyba. Już zimno się dobrze robiło. Szli, szli piechotą, gdzieś tam nocowali, gdzie się dało, pod stogami, w stodołach. No i trafili do tego domu, gdzie żeśmy mieli ten szpital. No i mama tam poszła, u gospodarzy załatwiła, że… Czy będzie mogła u nich, dopóki wojna się nie skończy czy jak. No, powiedzieli… Pieniędzy nie chcieli, to złoto. No to tam to miała, co miała ze złota, to oddała, trochę pieniędzy. No i w kuchni położyli nam, jak to się mówi, słomy pęczek i ja, mama i brat żeśmy w tej kuchni mieszkali. A mama w zamian za ten [kąt] to [jak] oni szli do pracy, bo przecież tam jeszcze mieli jakieś tam pola i zbierali plony, no to mama gotowała. Ale jedzenie to było… Bardzo skromnie żyli. Co dzień był żurek z kartoflami i okraszony łyżką z przysmażoną z cebulką, śmietany. Ale co dzień była gorąca zupa i chleb. I tam żeśmy razem z nimi mieszkali aż do wyzwolenia. No a po wyzwoleniu, no to już… To już nie pamiętam, już pociągi chodziły z Częstochowy do Warszawy, no i żeśmy wrócili na Służewiec.
No to cała rodzina się trzymała [razem].
Brat mamy gdzieś tam uciekł, pracował w jakimś innym małym mieście. Bo po prostu Niemcy zabierali wszystkich młodych ludzi, więc on z tą swoją dziewczyną gdzieś w Poznańskie uciekł, tam pracował. Babcia, ciotka… Aha, a tatę mojego jeszcze jak cała rodzina trafiła do Pruszkowa, to zabrali gdzieś do jakiegoś obozu pracy. Wujek, mojej mamy siostry mąż, też tam gdzieś trafił. No, a starszych ludzi, tak jak babcia była starsza, i dzieci, no to na boki sobie mogą iść, gdzie chcą.
No i brat był z mamą. To babcia, brat i [mama], wszyscy się trzymali razem. To gdzieś tam się zatrzymali potem, zanim trafili na ten Służewiec.
A, na Służewiec, to właśnie jak ich Niemcy prowadzili do Pruszkowa, no to mówiłam, że tam padał deszcz i zatrzymali się Niemcy razem z całą grupą ludzi w stodole.
Tak. Właśnie nie wiem, jak to się stało, że oni potem się znaleźli w tym Pruszkowie. Nie wiem, czy mama tam nie… Wiem, że cała rodzina też była w Pruszkowie i z Pruszkowa chyba z powrotem wrócili na Służewiec, bo wiedzieli, że chociaż się tam ulokują w tej stodole.
Wszystko spalone, nic nie zostało.
Wszystko się spaliło.
Nie, nie, już jak wszystkich wyrzucili z Warszawy i potem tutaj z Powązek, no to powiedzieli, że będą szukać polskich „bandytów”, żeby wziąć tobołek, zabezpieczyć się na dwadzieścia cztery godziny, bo oni tutaj tego. I wzięli tam cokolwiek do ręki, wyprowadzili psa, żeby nie tego, i ledwo kawałek odeszli od tego domu i Niemcy na oczach mieszkańców spalili wszystko. Tak że już wiedzieli, że nie mają do czego wracać.
No, tam się odbudowało dwóch sąsiadów, rozbierali cegły z tych spalonych [mieszkań], a my nie, no bo taty nie było. Tata wrócił gdzieś po wojnie, [wtedy] już dużo ludzi wróciło. Tata chyba gdzieś na jesieni wrócił. Gdzieś tam był w obozie, do jakiejś brygady roboczej trafił, potem do Francji, pracował we Francji w kopalni węgla. Tam był zawał i tatę nie zgniotło, bo jakaś belka była, która ochroniła go, ale był dobrze pokrzywdzony. I po tej wojnie, jak się skończyła wojna, to tata we Francji trafił do jakiejś rodziny bezdzietnej. No, a tata to ile tam miał, trzydzieści parę (pięć lat był od mamy starszy, to nawet chyba nie miał czterdziestu lat), a był dobrym fachowcem, bardzo pracowitym, bardzo dobrym człowiekiem, i tatę przyjęli ci ludzie. On im tam pomagał, robił wszystko. Nawet tak tatę pokochali, że chcieli go usynowić i załatwić dokumenty dla rodziny, żeby przyjechał do Polski, zabrał rodzinę i przyjechał tam do nich. Że gospodarstwo całe, wszystko, ten majątek przepiszą na tatę. No i mama się nie zgodziła wyjechać, ponieważ była tu babcia, rodzina.
Chyba wrócił w czterdziestym piątym, piątym albo początek szóstego. Nawet mam tutaj taką tę kartę, na którą wrócił.
No to po wojnie żeśmy tam do tej piwnicy na Służewiec…
A później? No, mieszkało się. Potem opróżniło się mieszkanie, bo ten gospodarz z pokoi porobił magazyny, suszył tam fasolę, cebulę i kwaterunek mu zabrał. I tam dostaliśmy pokój. I potem jak rozbierali, no to, o, wiele lat tam mieszkaliśmy. Dopiero mama dostała mieszkanie, już tata nie żył. Tata zmarł w siedemdziesiątym roku, a mój mąż zginął w wypadku samochodowym w siedemdziesiątym… 8 maja mój mąż zginął w wypadku… nie, 8 kwietnia mąż, a 8 maja mój tata. W równy miesiąc mój tata zmarł nagle po swoim zięciu. A ja już dostałam mieszkanie, na Żeromskiego mieszkałam. Już wyszłam za mąż i na Żeromskiego dostałam mieszkanie z zakładu pracy, w którym pracowałam.
Krasińskiego, tak. Tam zginął syn mojej sąsiadki.
Tak, tak. Tam były straszne walki pierwszego, drugiego i trzeciego. Tam strasznie dużo zginęło na Gdańskiej…
Ano polecieliśmy do pomocy, sanitariuszki. Jak zobaczyliśmy, co tam się dzieje, ile trupów i ile Niemców, to żeśmy musiały jeszcze [szybko] uciekać, żeby tam nas nie dobili.
No a ja trzeciego dnia sierpnia już zostałam ranna, więc…
Bardzo duże walki były pierwszego i drugiego, tak. To albo byliśmy pierwszego… Nie, drugiego byliśmy, tak, bo już trzeciego po południu zostałam ranna.
Nie, nie, sami polecieliśmy. Raz, że w ogóle chcieliśmy pomóc, a drugie, żeby dowiedzieć się, kto z naszych najbliższych tam zginął. I właśnie dowiedzieliśmy się, że Rzeszutko, Duda tam gdzieś poginęli.
Tak, tak. No a potem no to już byłam zdana na pomoc i losy innych.
Ciężko. Ja do dzisiejszego dnia widzę wiele takich różnych tragicznych zdarzeń.
Tak, tak, wracają.
A wiedziałam. No nas przygotowywały te nauczycielki, mówiły, że przyjdzie taki moment, że musimy walczyć o wolność, stawić się, być bohaterskim. Dlatego „uczcie się, że nawet jak młodzi jesteście, to żeby pomóc rannym, pomóc starym, pomóc biednym”. Tak że od tych nauczycielek to bardzo dużo żeśmy się nauczyły, bardzo dużo dobrych rzeczy. I miłości, i żeby komuś pomóc.
No wiedzieliśmy, bo nawet ci ranni, ci chłopcy, którzy leżeli w tej męskiej sali, to opowiadali swoje przeżycia, swoje kontakty, co zdziałali, co robili.
Tak, tak. Opieka była bardzo dobra, siostry były bardzo dobre i zupełnie… Ja to nie czułam się tam taka samotna, że jestem sama, opuszczona, bez opieki i bez czyjejś pomocy. Nie, nic nie odczułam takiego. Zawsze ta… Ciepło, ta miłość od tych lekarzy, od tych rannych, od tych chorych. To było wielką pomocą. No, a potem to już tak… Trzy lata od czterdziestego czwartego roku do czterdziestego ósmego, do końca czterdziestego siódmego, no to sama się leczyłam, ćwiczyłam, bo noga… Miałam sztywną nogę. I teraz tylko tyle wyćwiczyłam, że tylko tyle, bo tutaj te żyły mnie trzymają, te mięśnie. Ale już tyle, że uklęknę. Ta noga, ćwiczyłam, ale tak jak o, zwiotczało to, to i tak leci mi ta noga, ta stopa do środka. No a potem, po wojnie, no to już jak przestałam pracować, poszłam wcześniej, po trzydziestu czterech latach pracy, poszłam na rentę. No i to jeździłam do sanatorium, do Konstancina.
Rodzinie się udało, tak, przeżyć. No, tata wrócił bardzo, bardzo poszkodowany, bardzo chory. Tak że już mój tata w pięćdziesiątym piątym roku miał trzy zawały i był na rencie. Popracował tylko chyba z dziesięć lat.
Ludzie nie patrzyli potem, jak było Powstanie, czy należy do AK, czy nie należy. Każdy leciał bronić wolnej Polski i każdy chciał wolności. Bo ludzie byli jednak bardzo zastraszeni, wychodził na miasto, ale nie wiedział, czy wróci. No tak jak moja mama, pojechała na miasto, dostała karabinem. Przeżyła. Zostalibyśmy bez matki. Ciężko, ciężko było, ale każdy jakoś… Ludzie byli wtedy inni, pomagali sobie. Nie byli tacy, że tylko dla siebie i jakoś tak było, tak było rodzinnie, tak było ciepło.
Tak, solidarnie.
No, leżeliśmy na tych łóżkach. Jednak w tym Witowie to były dwie sale, a w szpitalu alei Zjednoczenia to była wielka [sala], całe podziemia tego domu. No to uczyli nas chłopcy, którzy w Powstaniu już w pierwszych dniach zostali ranni, wszystkich tych piosenek powstańczych i myśmy wszyscy śpiewali. I potem już jak byliśmy w tym Witowie, to też te wszystkie piosenki: „Hej chłopcy, bagnet na broń” i czy… Na Mokotowie…
„Marsz Mokotowa”. Te wszystkie to właśnie nauczyłam się w szpitalu na Bielanach i w Witowie. A jeszcze nie powiedziałam… Moja mama jak się dostawała do domu…
Przedrzeć, tak. No to w końcu jak się nie przedarła, to poszła do swojej koleżanki, która mieszkała na Górczewskiej. Mama była nawet chrzestną jej dziecka. Zjadła u niej tam, nie wiem, śniadanie, porozmawiały i ona mówi… A nie, to było po południu. I mówi: „Nadzia, zostań jeszcze, posiedź trochę”. A mama mówi: „Nie, lecę, bo może przez ten wiadukt jakoś się przedrę do domu. Przecież oni nie wiedzą, czy ja żyję, czy nie żyję – mówi. – Pójdę, dopóki się jeszcze ciemno nie zrobi”. Mama przeszła na drugą stronę, wyszła od niej, przeszła na drugą stronę ulicy. Podjechały samochody z Niemcami, nikogo nic nie ostrzegali i mama była świadkiem, jak fuknęli ogniem i podpalili całą Górczewską. I na mamy oczach spaliła się – spaliła się ta koleżanka z dziećmi. Wszyscy, wszyscy, cała ulica Górczewska płonęła. To było przeżycie, tak. I mama mówi, żeby została jeszcze moment, to już by się nie uratowała. „A – mówi – postawiłam nogę na chodniku po drugiej stronie ulicy i Niemcy podjechali, i wszystkich…” Tak że była świadkiem ogromnej tragedii.
Warszawa, 19 lipca 2017 roku
Rozmowę prowadziła Hanna Dziarska