Nazywam się Weronika Filipowska, z domu Burakowska. Jestem nauczycielką, ukończyłam studia, biologię z wychowaniem fizycznym. Mam troje dzieci: Grażyna, Zbyszek i Jacek.
Mieszkałam w Warszawie na ulicy Zakroczymskiej 6. Moje rodzeństwo to siostra Krystyna, brat Tadeusz, siostra Janina, brat następny Zdzisław i ja, najmłodsza, Weronika. W czasie [okupacji], to był czterdziesty rok, czterdziesty pierwszy, uczęszczałam do szkoły podstawowej imienia Traugutta. Też już jako pierwszoklasistka zapisałam się do harcerstwa i byłam harcerką. Moje rodzeństwo również uczęszczało do szkoły, ale to było bardzo krótko, chyba czterdziesty pierwszy, czterdziesty drugi rok, czterdziesty trzeci, to już Niemcy zaczęli zajmować szkoły wszystkie, przeznaczając na koszary czy na pobyt swój, tak że wszyscy zostaliśmy [bez dostępu do nauki].
Tak, nie potrafię inaczej. [Nasze] życie zaczęło być właściwie koszmarne, jakieś takie niestabilne. Wiem, że trzeba było zabiegać potem już o jedzenie. Mój ojciec utracił pracę, moja mama pracowała za okupacji u Niemców, którzy zajęli szpital, tu przy moście Poniatowskiego, tam pracowała jako pomoc, no bo tak wszystkich nie brali, żeby zawodowo ktoś tam wykonywał swoją pracę, tym bardziej że to może pomogło nam w utrzymaniu się przy życiu, bo [mama] mogła zawsze przynieść nam jakąś tak zwaną bańkę jedzenia. Ojciec mój się starał, ale też miał kłopoty. Wyjeżdżał na wieś, wywoził tam jakąś bieliznę i to był towar taki zamienny, że za ten towar otrzymywał właśnie wyżywienie, więc przywoził takie duże bochenki chleba, jak pamiętam, bo za okupacji przecież były kartki, [to znaczy przydział] otrzymywało się tylko piętnaście deko chleba na jedną osobę, gdzie [chleb] dzieliło się później i każdy tylko dostał [swoją] porcję i nie miał prawa upomnieć się o nic [więcej]. Była tylko kawa zbożowa i sacharyna, dostawaliśmy zamiast cukru, to była sacharyna i margaryna – to był taki prowiant [głodowy], gdzie myśmy się utrzymywali, a przecież nas było siedem osób i nie było to łatwe. Tak żyliśmy do czterdziestego czwartego roku.
W 1939 roku miałam siedem lat i zapamiętałam taki obraz, że jak tylko Niemcy wkroczyli do Polski, od razu odwiedzali mieszkania i wiem, że Niemiec wchodził do naszego mieszkania, do przedpokoju, a w tym przedpokoju – taki fragment maleńki mi jakoś utkwił w pamięci – stał taki kosz wiklinowy na jakieś rzeczy. Jak otworzył drzwi, to normalnie nie wiedział, że tam cokolwiek stoi, a [drzwi] odbiły się o kosz i dostał tymi drzwiami, po prostu uderzyły go w głowę. Był bardzo wściekły. Jak tylko wszedł do mieszkania, to były tak: wywracane łóżka, materace, a pościel, to wszystko rzucał na [podłogę], stoły przewracał, szukał… Nie wiem, czego szukał. Może że jest gdzieś mój ojciec ukryty. Ale mojego ojca nie było, ja byłam tylko z moją mamą i z moim rodzeństwem. Tak zapamiętałam trzydziesty dziewiąty rok, wkroczenie Niemców. A potem to już ta okupacja paskudna. W trzydziestym dziewiątym roku mój ojciec jako żołnierz [Wojska Polskiego] też brał udział i był ranny nawet, w udo. Potem się zagoiło, powrócił, no i później już dalszy ciąg to [walka o przeżycie].
Więc nauki nie było, później były… no, sprawy higieniczne, zaczęło brakować wody, zresztą Niemcy zarządzili, że w ogóle mieszkańcy Warszawy będą grupami odprowadzani, a szczególnie dzieci, do takich łaźni zbiorowych, gdzie tam odkażano nas, tak zwane odkażenie było. […] [z wszawicy].
Teraz nie pamiętam, jak to było, w każdym razie [pamiętam], że myśmy się chyba już później musieli sami zgłaszać do tych łaźni. Zgłaszać się, widocznie były nazwiska zapisane i oni sprawdzali, czy wszyscy się zgłosili, no i tak tę dezynfekcję przeprowadzali właśnie w różny sposób. To nie tylko samym myciem, ale też środki odkażające używali na naszą bieliznę, która wisiała obok.
To się zdarzało raz w tygodniu. Aha, i teraz następnie jeśli chodziło o naukę, to nauka odbywała się potajemnie, w konspiracji, a więc na Starym Mieście, w pomieszczeniu, w podwórku, bez oświetlenia, [przy karbidówkach]. Zbierała się grupa dzieci i tam uczono nas tylko czytania i pisania. Właściwie to ja jeszcze ukończyłam, może nie do końca, drugą klasę, a już potem dalej to już nie było szkoły, więc było takie grupowe tajne uczenie młodzieży. To tylko to pamiętam, jeżeli chodzi o naukę.
[Nie]. To znaczy moje rodzeństwo nie… Moja siostra i ten najstarszy brat, to wiem, że razem z moim ojcem na pewno, ale tak oficjalnie nie mogę powiedzieć, czy należał mój brat i siostra do tego… […]
Tak, tak.
To znaczy wiedziałam, bo już był poszukiwany i miał przyjaciela, który [został folksdojczem]. […]
Tak. I przyszedł w nocy któregoś dnia w czasie okupacji z Niemcami ten przyjaciel, przebrany już. To była dwunasta w nocy na pewno. Pukali do drzwi, wiem, że mama otworzyła, wbiegli do pokoju, do sypialni i od razu szukali mojego ojca. Ojciec też spał. Natychmiast kazali mu usiąść, zaświecili mu lampką mocną w oczy i jeden z Niemców jeszcze zbliżył się i uderzył go w twarz, w prawy policzek, w lewy, kazał mu wstawać i ubierać się. Nie, nic się w ogóle nie pytał, nie tego, tylko że ma natychmiast się ubrać. Zrobili kontrolę, czy nie ma ulotek… Bo jak [ojciec] działał w konspiracji, to tak, bo miał ulotki, miał pisemka. No więc jest to dokument, to co ja mogę powiedzieć, stwierdzić. A więc wiem, że [sprawdzali] stoły, bo wiedzieli, że najczęściej pod stołami można było znaleźć coś, [ulotki, poza tym] w łazience – jakiekolwiek były szpary, to wszędzie sięgali, wszędzie patrzyli, nic nie znaleźli, na szczęście. I zabrali mojego ojca na Pawiak. Tam przebywał dwa tygodnie, uwolniony był dzięki powstańcom właśnie, którzy wiedzieli, jego koledzy wiedzieli, że go zabrali, a znali dobrze tego przyjaciela, który nasłał na niego Niemców, i znali jego rodzinę, jego matkę. I jeden właśnie z powstańców, to znaczy z tych żołnierzy, akowców, AK, udał się do matki i powiedział jej, że właśnie jej syn bardzo źle postąpił, że nasłał Niemców, że nasz przyjaciel [został] zabrany do Pawiaka, siedzi na Pawiaku, i jeśli ona nie nakłoni swojego syna do uwolnienia mojego ojca, to oni zastrzelą [jej syna], po prostu zastrzelą, nie wiadomo kiedy, że syn poniesie śmierć. Ona [tę wiadomość] przekazała synowi i dzięki temu został mój ojciec uwolniony.
To był rok czterdziesty czwarty, początek roku czterdziestego czwartego, przed samym Powstaniem to już się działo.
Tak.
Że coś się knuje, to może być to, że właściwie to już to szukanie, ta kontrola, ten Pawiak, to już może dawało do zrozumienia, ale ja się tym specjalnie nie interesowałam. Po prostu byłam najmłodsza i… Ale wiedziałam, że coś się dzieje i wtedy kiedy właśnie mając te dwanaście lat, to… Powstanie Warszawskie zastało mnie w drodze. Wracałam z Żerania, z wakacji do Warszawy i znalazłszy się już na stacji kolejowej przy moście Poniatowskiego, już była cisza, nie było żywej duszy i ja nie oglądałam się na nikogo, tych, którzy tam też wysiedli, tylko biegłam przez most Poniatowskiego, kierowałam się do Starówki, do Starego Miasta inaczej, i dalej do ulicy Zakroczymskiej 6, do mojego mieszkania. I tam zastałam moich rodziców i moje rodzeństwo, to znaczy matkę i ojca, i moje rodzeństwo. Mama stała zapłakana, żegnała się z moim ojcem i starszym bratem Tadeuszem, lat osiemnaście. Razem z ojcem żegnali się z nami i wychodzili. Wychodząc z domu już wtedy w pośpiechu, ojciec mój, Jan Burakowski powiedział: „Niedługo wrócimy”. Już nie mówił, czy nie smućcie się… „Niedługo wrócimy” – te dwa słowa. Ale w późniejszym czasie dowiedziałam się od mojej mamy, że Powstanie miało trwać tylko trzy dni, dlatego też powiedział [ojciec], że niedługo wrócimy, żeby moja mama nie płakała.
I już w tym pierwszym dniu Powstania, kiedy powróciłam tam, mieszkańcy Starówki [zabrali] się do budowania barykad przeciwczołgowych. Sięgały one później aż po same dachy. Rzucili się wszyscy: starsi i młodsi, starcy i młodzież. Wszyscy znosili wszystkie rzeczy, jakie mieli, jakieś stare wózki, rowery jakieś, nawet stara bryczka była przywieziona. Inni nasypywali piach do worków, które też tam nosili. Ja byłam świadkiem, bo pomagałam nawet. Starsi zrywali chodniki, które znosiliśmy też na tę barykadę. Były ciężkie, no, ale jeszcze miałam przyjaciół, którzy mi pomagali w tym, żeby razem to nosić. Więc co było… I potem jeszcze nalewano butelki benzyną i też tam podkładane już były, zachowane, żeby w razie czego podpalić.
W tym czasie też harcerze, ochotnicy zaczęli magazynować żywność, wodę, ubrania, koce, opatrunki, a na ulicach już było słychać strzały karabinów maszynowych i huk wybuchów pocisków. W tym dniu, właśnie pierwszym dniu po południu, od pocisku, który rozerwał się na podwórku pośród bawiących się dzieci, zostało zabitych kilka osób, między innymi dzieci. Nie pamiętam, ale może było około pięcioro ich. Ponieważ ludność Warszawy nie wiedziała o Powstaniu, to było oczywiste, że nie wiedziała, co się dzieje – [padają] strzały, są już zabici, więc wszyscy mieszkańcy ze swoich domów uciekają do schronów. Biegną tam i już… Jeszcze raz powtarzam, nie tylko na podwórku, ale już na ulicy są zabici i ranni już leżą.
Przebywając w tej piwnicy, moja rodzina… Moja mama jeszcze przed Powstaniem Warszawskim przyprowadziła ze szpitala mojego chorego brata Zdzisława, który wtedy chorował na zapalenie miedniczek nerkowych. I przyprowadzając jego [do domu], ponieważ już wszystkie piwnice były zatłoczone, nie było miejsca, nie było powietrza, brakowało powietrza i na naszym podwórku stała taka piwniczka, maleńka piwniczka, gdzie mogły się zmieścić tylko dwie rodziny, i moja mama z tej piwniczki skorzystała, zostawiając [mnie z babcią]. Moja siostra Janina, która też była sanitariuszką, [była gdzie indziej], więc cała nasza rodzina już później była porozdzielana, nikt z nas nie był razem, każdy z nas był osobno. Moja mama właśnie poszła do tej piwnicy małej z moim bratem, żeby on miał [więcej powietrza], bo rzeczywiście było duszno, temperatura dochodziła do plus czterdziestu stopni Celsjusza. Był zaduch, ludzie mdleli z braku powietrza i [z powodu] wysokiej temperatury. Tam w drugiej połowie sierpnia, od bombardowania bomba uderzyła […] w tę piwnicę. […] Od tego impetu, od tej siły, ta piwnica zawaliła się i tam moja mama zginęła z moim bratem. Ale jeszcze byli ludzie, którzy chcieli wyratować. Taka była możliwość, to nie była piwnica, to nie był budynek, że można było jeszcze odkopać […]. Odkopano ich, wyciągnięto. Mój brat zginął od bomby przez uduszenie, moja mama również, ale moja mama może bardziej jeszcze cierpiała, bo miała dwie stopy urwane, wiszące tylko na skóreczce. Oczy, włosy, były całe pokryte pyłem, w ustach pełno piachu. To [jest to], co ja zauważyłam, bo jeszcze wyszłam, miałam okazję ostatni raz zobaczyć moją mamę z bratem. Została pochowana na podwórku ulicy Zakroczymskiej, gdzie grób wykopano tylko pół metra głębokości. Przy tym jeszcze była też moja siostra, która miała dowód osobisty – na szczęście – włożyła go do butelki i został zakopany razem z ciałami.
Natomiast ona już była również w innym końcu, bo przemieszczali się wszyscy, nie tylko moja rodzina, […] kanałami, piwnicami. W piwnicach były powybijane otwory [specjalne], jeśli nie można było przejść do następnej, […] z jednego końca ulicy na drugi koniec. Tak że wtedy moja siostra Janina i Krystyna brały udział [w Powstaniu] jako sanitariuszki, pomagały. Tak że nie widziałam, co się dalej z nimi dzieje, byłyśmy osobno, ja byłam zupełnie osamotniona. Po śmierci mojej mamy i mojego brata to zostałam sama w tej naszej piwnicy na ulicy Zakroczymskiej. Nie wiedziałam, co się dzieje z moim bratem, ale już w tym czasie bombardowania nasilały się, co piętnaści minut trwały bombardowania. Ja, stojąc w tej piwnicy, intuicją moją i opatrznością Bożą, tak jakbym słyszała głos, żebym nie szła do przodu, żebym została w ostatniej piwnicy (a było ich tam kilka), żeby się nie przemieszczać. I stanęłam w ostatniej piwnicy, między sklepieniem jednego wejścia do następnej [piwnicy]. Stałam i słyszałam tylko, że nadlatują samoloty. I to był tylko moment, gdzie zrzucili kilka bomb, bo cały od… Budynki ulicy Zakroczymskiej od strony Wytwórni Papierów Wartościowych były już zbombardowane, o czym potem się właściwie dowiedziałam, a ten gruz, który mnie przysypywał, gorący gruz, ceglany, pył gorący osiadał na mojej twarzy, na oczach, na włosach. Czułam gorąco i czułam, jak mnie to wszystko przygniata, ale nie straciłam przytomności. Ciemność panowała dookoła. Leżałam bezbronna. Nawet wydaje mi się, że nie krzyczałam, żeby mnie ktoś ratował, byłam w takim szoku, ale po chwili ktoś się zjawił i zaczął mnie uwalniać spod tych gruzów. Na pewno jest wiadomo każdemu, bo widział na filmach, jak wyglądają osoby wyciągnięte spod gruzów – tak i ja wyglądałam, wyrzucona przez tę osobę przez jedno okienko, bo wyjście było zawalone już, na ulicę. I ten człowiek zniknął. Nie wiem, gdzie podział się, nie pamiętam ani twarzy jego, ani nie pamiętam w ogóle jego wyglądu. Gdzieś się musiał śpieszyć. Pozostawił mnie na tej ulicy Zakroczymskiej. Stanęłam wśród płonących zgliszcz, leżących ciał, wołających o pomoc rannych. Wśród nich była młodzież zabita, dziewczęta i chłopcy, dzieci, ale już nie chciałam na to patrzeć w ogóle, tylko myślałam, co mam w tej chwili ze sobą zrobić. Fragmenty jakichś mebli zwisały jeszcze na tych murach, które zostały. I głos znowu mi podpowiada, opatrzność Boska: „Przejdź na drugą stronę ulicy Zakroczymskiej, jest tam kościół Franciszkanów i ukryj się w tym kościele”. Ponieważ jeszcze w czasie okupacji uczęszczałam do tego kościoła, znałam dokładnie ten kościół. Kiedy weszłam, zobaczyłam, że cały kościół jest zatłoczony, nie ma miejsc. Nie szłam ani w prawo, ani w lewo, szłam od razu prosto do zakrystii i kiedy stanęłam przed zakrystią, skierowałam się w prawo, po schodkach zeszłam do sali – tak jak by mnie ktoś kierował – do sali spotkań, dużej sali i tam zobaczyłam, że nie stoją ludzie, stoją tylko stoły, a pod stołami pokotem leżą ludzie, jeden przy drugim, jest bardzo ciasno, ścisk ogromny. I w tym tłumie zobaczyłam moją babcię, matkę mojej mamy, ku mojej radości, która również zobaczyła mnie, szybciutko podbiegła, przytuliła mnie, pocieszyła i zastanowiła się, co mamy w tej chwili zrobić, czy mam pozostać tam na tej sali spotkań. Ale stwierdziła, że jest tak bardzo ciasno, w oknach szyby powybijane, przez które wpadały odłamki pocisków i trafiały osoby leżące na tej ziemi, więc mówi, że tu jest bardziej niebezpiecznie. Postanowiła mnie sprowadzić do schronu, do piwnic, które mieściły się pod wielkim ołtarzem. Zaprowadziła mnie do drugiej piwnicy. […] Posadziła mnie na ławce, która tam stała. Znalazło się jedno miejsce dla takiego dziecka. Usiadłam pod tą ścianą na ławce, moja babcia mówi: „A ja wrócę [do sali], bo tu już nie ma miejsca, tu będziesz bezpieczniejsza, ja wrócę do tej sali” i wróciła tam.
I w momencie kiedy siedziałam na tej ławeczce, proszę mi wierzyć, że to jest opatrzność Boża, szepcze mi głos… Bo tak jak nieraz coś podpowiada człowiekowi, niby nie słyszymy tego głosu, ale podświadomie słuchamy, że: „Idź stąd”, „Wyjdź stąd”. „Idź bliżej wyjścia tego schronu – i moje myśli kierują mną – i stań sobie w kąciku przy schodach, przy samym wyjściu”. I tak zrobiłam, uciekłam z tej piwnicy i przyszłam do schodów wyjściowych z tej piwnicy. A pomiędzy schodami, po prawej stronie był narożnik w ścianie, gdzie […] się schowałam, przytuliłam, skuliłam się i siedziałam przy schodkach. Nie trwało to długo, nadleciały samoloty i zaczęło się bombardowanie. Wtedy usłyszałam wielki huk, spadający na mnie [gruz]. Gorące cegły, gorący gruz, gorący pył, który oczy całe mi zakleił, usta, uszy. Dzwoniło mi. Przyciśnięta gruzami do ściany pomyślałam sobie… Ciemność panowała, wielka ciemność i w ciszy tej słyszę, że ktoś woła o pomoc… Ponieważ te gruzy sięgały aż do wyjścia, tam nikt się nie uratował z tych, którzy byli [dalej]. I ja bym tam zginęła po raz drugi. Nikt się nie uratował, tylko słyszę ten głos, ale mówię: „Teraz czeka mnie śmierć przez uduszenie. To już jest koniec, już stąd nie wyjdę”. Ciemność panuje, nie wiadomo, czy jest to wyjście, czy nie. Siedzę w tym kąciku i czuję cały czas ciężar; jest mi tak słabo, jestem w takim szoku ogromnym. Ale po chwili, kiedy ten gorący pył opadał, opadał pomaleńku, zobaczyłam przez ten pył przekradające się promyki światła. Wtedy uwierzyłam, że jednak to wyjście jest niezasypane, że można będzie się uratować. I kiedy rzeczywiście ten pył opadł po jakimś czasie, już czasu nie pamiętam, jak to długo trwało, zobaczyłam, że jest wyjście z tej piwnicy, że mogę wyjść, że mogę być uwolniona. Ale w dalszym ciągu nie krzyczałam, krzyczeli inni. I na tyle byłam odważna, żeby zobaczyć, co się dzieje za mną, i zobaczyłam gruz, cegły, które aż zapełniały cały schron po same schody. I w tych zwałach gruzów zauważyłam pogrzebanych ludzi, a więc tylko fragmenty ciała, a więc w jednym miejscu wystająca tylko ręka – wszystko było zasypane – w drugim noga, w trzecim głowa, która była cała fioletowa. Potem [zobaczyłam] tę osobę, która prosiła o pomoc. Był to mężczyzna ranny, do połowy przysypany, on prosił o ratunek i sądzę, że jego potem wyratowano. Może jeszcze były jakieś inne osoby [uratowane], ale [mówię] tylko to, co ja zauważyłam, już nie przyglądałam się. Po jakimś czasie, kiedy już się uspokoiło, osoby duchowne, księża, którzy [zdjęli] sutannę, zaczęli ratować, oczywiście też i osoby cywilne. W pierwszej kolejności zostałam ja uratowana przez osobę duchowną. To, co wiem, w tych schronach znajdowało się czterdzieści osiem osób, jak potem się dowiedziałam, bo nie liczyłam, z tych czterdziestu ośmiu osób uratowało się tylko osiem i w tych ośmiu byłam właśnie ja, dziewczynka dwunastoletnia, pierwsza uratowana. I kiedy zostałam już wyprowadzona z tej piwnicy, oczywiście moja babcia zaczęła się mną opiekować. Była również w szoku, w strachu, przerażona była, no ale przytuliła mnie do siebie i kazała mi gdzieś usiąść w kąciku. Usiadłam… Żebym mogła ochłonąć, przyjść do siebie. Ale jeszcze mi dzwoniło w uszach, normalnie w uszach mi dzwoniło […] przez dwie godziny.
Proszę sobie wyobrazić, że właśnie tam siedząc skulona, już przytulona, głodna – tam nie było mowy, żeby coś jeść czy pić, obdarta. Zbliżał się wieczór, to już było dość późno, bo to jest sierpień, dni są długie… Zjawia się mój ojciec, powstaniec, który wraca z Powstania Warszawskiego – blady, wynędzniały, szary, zbity, głodny. Jak zwykle szukał rodziny swojej, ale już nie zastał nikogo, bo po naszym mieszkaniu [pozostały tylko gruzy]. W ogóle te wszystkie budynki były zbombardowane, pozostały po nich leje ogromne [w gruzach szczątki ciał]. I właśnie tak samo jak ja do tego kościoła, [do którego] przychodzili ludzie, nie tylko z ulicy Zakroczymskiej, ale z pobliskich [ulic], ze Starówki całej, tam wszyscy się gromadzili, mój ojciec pomyślał: „Pójdę do kościoła, ponieważ tam spotkam ludzi, którzy się uwolnili od śmierci i tam przebywają”. I to jest szczęście, że mnie znalazł.
Ale jeszcze przed tym… Chciałabym wrócić, bo ominęłam to. Podczas bombardowania, wracający mój brat z Powstania Tadeusz i moja siostra Janina zostali zabici też od bomby, zginęli. To był koniec sierpnia. Tak że ja wtedy rozpłakałam się, przytuliłam się do ojca, bo tę swoją samotność bardzo przeżyłam. Ale tato mnie pocieszył, mówi: „Słuchaj, zabiorę ciebie i babcię, bo tu jest taki ścisk, na Nowe Miasto. Tam mam przyjaciela, pójdziemy do niego schronić się do schronu pod jego domem”. Zabrał mnie z tego kościoła z moją babcią. Przyszliśmy tam akurat rzeczywiście też było bardzo dużo osób, ale znalazł swojego przyjaciela, nie był zabity, mógł spotkać się z nim. I tam przebyliśmy całą noc, z tym że to co ja słyszałam jako dziecko, że były prowadzone rozmowy i to zapamiętałam (nie to, że ja chciałam zapamiętać, ale to samo tak jakoś dochodziło do mojego słuchu), że my musimy podjąć jakąś decyzję, co mamy dalej robić, czy siedzieć w tym schronie. A więc mamy dwa wyjścia: pierwsze, to poddać się Niemcom, a drugie, zostać w schronie i czekać na śmierć. Wybrali to pierwsze, że poddajemy się Niemcom. I już rankiem, godzina ósma, ja wiem, około stu osób, tak optycznie może patrząc na grupę całą, wyszło z piwnicy, ustawiliśmy się trójkami, na czele stanął mężczyzna z białą chorągwią zrobioną z białego prześcieradła. I kiedy wyszliśmy na Nowe Miasto, to już Niemcy byli, opanowali Wytwórnię Papierów Wartościowych, a właściwie całą Starówkę, to już przecież była kapitulacja, to już był koniec. Od razu, nie wiadomo skąd, z każdej strony, wyskoczyli z karabinami, to żandarmeria niemiecka otoczyła nas dookoła, karabiny od razu wycelowane w nas, tak jakby chcieli nas wszystkich rozstrzelać od razu. Ale kazali nam szybciutko iść: Schnell! Schnell!, że mamy iść do przodu, a gdzie, to nie wiedziałam, a nikt nie wiedział, gdzie nas prowadzą. I w momencie kiedy odeszliśmy z dwieście metrów, to już w tym czasie kiedy oni nas prowadzili, nadlatywały samoloty bombowe i rzeczywiście zaczęło się bombardowanie, ale myśmy już wiedzieli, że jesteśmy bezpieczni, bo jeśli nas Niemcy prowadzą, to już w tej chwili bomby nas tutaj nie dotyczą, nie będziemy zagrożeni od bomb. I właśnie ja, jako dziecko, odwracając się do tyłu, słyszałam ten huk bomb spadających. Jeszcze widać było tę kamienicę, z której myśmy wyszli, która zaczęła się walić, została po kilkunastu minutach zbombardowana i gdybyśmy nie poddali się, to jak powiedziano, albo poddajemy się, albo czeka nas śmierć. I rzeczywiście, nie była uratowana ani jedna osoba. Po Powstaniu Warszawskim dowiadywałam się, bo mniej więcej mnie to interesowało, nie wiedziałam na bieżąco.
I teraz Niemcy prowadzą nas, nie wiemy dokąd. Później tylko słyszałam, że w kierunku Woli. Zaprowadzili nas do kościoła Świętego Wojciecha i przy bramie wejściowej, ogromnej, stało kilkunastu Niemców z karabinami. Tam nastąpiła segregacja: kobiety i dzieci oddzielnie, mężczyźni też oddzielnie, a więc kobiety na prawo, mężczyźni na lewo. W tym czasie mój ojciec powiedział do babci: „Proszę, babciu, oddal się od nas”, żeby Niemcy nie widzieli, że ja mam jeszcze drugą opiekę. Wziął mnie za rękę (babcia rzeczywiście oddaliła się) i kiedy Niemcy chcieli go zabrać, powiedział do nich (znał też niemiecki), że jestem sama, że nie mam nikogo, że on jest moim jedynym opiekunem, że: „Proszę was bardzo, pozostawcie mnie tu z moją córką”. Ale oni nie brali tego pod uwagę, powiedzieli: „Wrócisz do córki za pół godziny, a teraz proszę, idź”. I zabrali go, i tam w tym miejscu już widziałam ojca po raz ostatni. A myśmy przeszły całą grupą ludzi do kościoła Świętego Wojciecha, gdzie zamknięto nas. Cały kościół był [pełen ludzi], wszystkie ławki [były zajęte], nie było miejsc, to wszyscy kładli się na podłogach i całą noc [tam spędziłyśmy]. Jeszcze przed zamknięciem kościoła powiedzieli nam, że zamkną i wysadzą nas wszystkich w powietrze, ten kościół wysadzą w powietrze, a więc zamordują [nas]. Aż zabrakło mi w ogóle słów. I wtedy domyśliłam się, że stały po drugiej stronie kościoła samochody ciężarowe, gdzie właśnie tych wszystkich powstańców… A wiedzieli, że powstaniec to bandyta, że on powinien być natychmiast zgładzony. I na pewno tak się stało, bo załadowali ich w samochody ciężarowe i wywieźli […] do lasku bielańskiego i tam wszyscy zostali rozstrzelani. I to było moje ostatnie pożegnanie… I nie znam […] ani miejsca [śmierci], ani pochowania, gdzie się znajduje w ogóle mój ojciec. Ale też jedyna nadzieja była, że po Powstaniu Warszawskim wszystkie te ciała zabitych przewożono na cmentarz Powstania Warszawskiego na Woli.
Ja z babcią – właściwie całe szczęście, że nie wysadzili nas w powietrze – uwolnili nas z tego kościoła. Ci ludzie się tam właśnie modlili gorąco o ratunek. Wyprowadzili nas na stację kolejową (też nie pamiętam nazwy tej stacji, czy to była Warszawa Wschodnia, czy… prawdopodobnie Warszawa [Zachodnia]) i tam załadowali nas do wagonów bydlęcych. Ścisk był ogromny, bo oni nie patrzyli, czy jest miejsce, czy nie, tylko tyle i dało [się dopchnąć]… Tak jak zwierzęta nas upychali w tych wagonach. Po zamknięciu pociąg ruszył w kierunku Pruszkowa, do obozu przejściowego w Pruszkowie. Ale podczas tej jazdy wagonami bydlęcymi wszyscy byli zmęczeni, głodni, osłabieni. Przez małe okienko ja wyjrzałam i zobaczyłam… To był dzień bardzo gorący, upalny dzień. Widać było na polach działki pomidorów dojrzewających, gdzie gospodarze i ludzie mieszkający zrywali te pomidory i rzucali nam przez okienko. Niektórzy rzucali chleb i tak kto złapał pomidora czy kawałek chleba, tym się pożywił. I tak dowieziono nas do Pruszkowa.
Tam wyrzucono nas z wagonów i zaprowadzono do hal produkcyjnych, hal ogromnych, z betonu, wysokich, takie kolumny betonowe, odstraszające, zimne, z kanałami. Tam ludność [już] była, właściwie już też przebywała w tych pomieszczeniach. Oczywiście były tam kuchnie, takie zbiorowe, na szczęście, że gotowano w kotłach pożywienie dla tych, którzy przyjeżdżali. Tam dostaliśmy pierwsze posiłki i można było jeszcze skorzystać z wody, której brakowało właśnie w naszych schronach.
No, można by powiedzieć jeszcze – żeby cofnąć się do pobytu w naszych schronach – to proszę wierzyć, że jako dziecko, wszyscy inni dorośli, gdzie w tych właśnie piwnicach to już byli znoszeni ranni, którym udzielano pomocy, ale brakowało już wody, […] kanalizacja była pozapychana, a więc proszę sobie wyobrazić. Nie będę z detalami mówić, jak ludzie się czuli. Przecież nie wiedzieli, gdzie mają właściwie się [udać] i jak postąpić z [potrzebami], do przodu czy do tyłu, bo myśmy zalegali w kałuży nieczystości. Tak że to było straszne. I ten zaduch, i brak powietrza.
Tak że już potem, jak ja się już uwolniłam po tym bombardowaniu i uratowaniu, to Bogu dziękowałam, że znalazłam się w tym obozie, gdzie już mogę dostać chociaż łyżkę strawy. Nie wiedziałam, co mnie teraz dalej czeka z moją babcią. A więc tam w tym obozie już segregowano ludzi, aby wywieźć ich do Niemiec, do obozów niemieckich i do obozów jeszcze, które były przez Niemców zbudowane na naszej ziemi. Ale osoby starsze i dzieci jednak skierowali na stację i zawieźli nas do Piotrkowa Trybunalskiego.
Tam zaprowadzono nas do hali. Ktoś mnie pytał, jaka to była ulica, gdzie to było. Nie pamiętam do dziś i nie powiem, ponieważ… Może to jest przykre, że tam nie pojechałam (nie wiem, może bałam się w początku), nie pojechałam i nie sprawdziłam, jaka jest nazwa tej ulicy, gdzie nas zgromadzono. I stamtąd rozdzielano. Część wywożono dalej do obozów niemieckich, a nas przydzielono do gospodarza, Piotra Pytki, do wsi Koło. I tam właśnie u tego gospodarza znaleźliśmy schronienie i wyżywienie, przytulił nas do siebie, ponieważ był biedny, posiadał tylko dwa hektary ziemi, miał jednego syna, który był starszy ode mnie trzy lata, a więc miał piętnaście lat, jedną krowę żywicielkę, ale był tak dobry, tak opiekuńczy, że naprawdę… Podziękowałam, już odchodząc stamtąd… Przeznaczono też jego i osoby starsze do kopania okopów, tak że mieszkańcy tej całej wsi i ci, którzy tam przebywali, byli przeznaczeni do kopania okopów. A ja pewnego dnia też byłam proszona przez mojego gospodarza, że dzisiaj on nie może pójść, żeby kopać te okopy, że będzie nieobecny, a lista jest sprawdzana przez Niemców, a potem oni bardzo karzą za to, jeśli ktoś jest nieobecny, i żebym poszła i za niego, jeśli wyczytają jego nazwisko, to powiedzieć, że obecny. I tak zrobiłam. A ponieważ to już był listopad, dni były bardzo krótkie, wracając z tych okopów przez las, bo lasy były dookoła, wieś nazywała się Koło, ciemność zapanowała całkowita, zabłądziłam w lesie. I po raz drugi jestem czy trzeci, bezradna stoję, cisza i nie wiem, w którym kierunku mam się udać, nie wiem, czy prosto, czy skręcić w prawo, czy w lewo. I znowu za opatrznością Bożą usłyszałam głos szczekających psów i to mnie uratowało, że wiedziałam, w którym kierunku mam się kierować. I właśnie poszłam za głosem tych psów, doszłam na drugi koniec tej wsi i widziałam, że to nie tam, że nie tu. Wstąpiłam do gospodarza i opowiedziałam mu, że zabłądziłam i żeby był tak uprzejmy i zaprowadził mnie do gospodarza, u którego mieszkam. I pomógł mi, zaprowadził mnie. Babcia przerażona była, co się ze mną stało, i on też. Opowiedziałam im, że zabłądziłam, no ale na szczęście jakoś dotarłam do końca.
Tam (już nie będę w szczegółach opowiadać pobytu) byłyśmy do okresu wyzwolenia Warszawy 17 stycznia 1945 roku. Po wyzwoleniu Warszawy, gdzie panował ogromny mróz, jak powtarzam, minus dwadzieścia pięć stopni Celsjusza, babcia postanowiła wracać pieszo, bo to jest Piotrków Trybunalski, a obok tego [Koło], ta wieś była bardzo bliziutko. Wracamy pieszo, zaraz po froncie, gdzie kałuże były pozamarzane, gdzie na polach leżeli zamarznięci żołnierze niemieccy, gdzie cały sprzęt wojenny stał, że to wszystko było, tak jakby się przed chwilą stało, ale to wszystko było zamarznięte. Ale myśmy wyszły (bo pominęłam to) na początku lutego, nie zaraz następny dzień, tylko na początku lutego. Powiedziano nam, że… Aha, jeszcze chciałabym powiedzieć, bo to jest bardzo ważne. Ponieważ nie miałyśmy niczego, byłyśmy bardzo biedne, nie miałyśmy jedzenia, nie miałyśmy pieniędzy ani domu, ubrane byłyśmy bardzo skąpo. Dostałam sukienkę flanelową. Bielizna jakaś była uszyta z drelichu, na tasiemkach. Do tego miałam pończochy w prążki, podtrzymujące gumkami od słoików. […] Moja babcia, również ubrana skąpo. Zapamiętałam tylko jej chustkę wełnianą, białą, którą miała na głowie. W pierwszym dniu naszego powrotu przeszłyśmy dziesięć kilometrów, a ponieważ miałyśmy zapewnioną kwaterę przez sołtysa w każdej wsi, musiałyśmy być przyjęte, obojętnie przez jakiego gospodarza, więc otrzymaliśmy kwaterę u gospodarza, który był bardzo biedny. Przyjął nas serdecznie, ale w tym… Jeszcze podczas podróży naszej, chciałabym powiedzieć, zostawiłam moją babcię, bo nie mogła iść tak szybko jak ja, a ja musiałam biec, bo byłam tak zmarznięta mocno. Powiedziałam do niej, że jeśli dojdzie, to ja ukryję się w pierwszym domu, który będzie na początku wsi, i żeby tam przyszła do mnie. I tak się stało. Właśnie kiedy przyszła do tego gospodarza, u którego na chwilę się zatrzymaliśmy, to zobaczyłam ją, że miała rzęsy, brwi, to normalnie szron, a wydech, ta para wydychana z płuc osiadała na chustce i zamarzała tak, że powstały długie sople lodu. I ten obraz mnie przeraził, współczułam mojej babci. Następnego dnia przeszłyśmy już do następnego gospodarza, gdzie pamiętam, posłanie miałyśmy przy kominku, przy [kominie takim], piecu kominkowym, może tam się chleb piekło. Była taka ława, na tej ławie było siano i tam jeszcze jakieś prześcieradło i spałyśmy tam na tej ławie właśnie koło tego pieca chlebowego. I następny dzień mniej więcej podobnie wyglądał, szłyśmy dalej pieszo, już po drodze dalej oglądając ten front, który przeszedł, i jeszcze nie był uprzątnięty. No, to był sam początek, nawet nie miał kto się tym zajmować. Przeszłyśmy już mniej kilometrów, już miałyśmy mniej siły. I tak szłyśmy przez dwa tygodnie do Warszawy, dwa tygodnie.
Kiedy już doszłyśmy do Warszawy, przez Grójec, doszłyśmy do mostu Poniatowskiego i do Wisły, bo tam mogłyśmy się zorientować, gdzie się znajdujemy, bo wszystko, cała Starówka zrównana była z ziemią. Nie wiedziałam, gdzie jest moja ulica, gdzie mam się skierować. Zapadał już zmrok, kiedy znalazłyśmy się nad Wisłą, gdzie jeszcze na wałach nadwiślańskich leżały ciała zamarznięte, nieusunięte, bo nie miał kto tego sprzątać. Wisła zamarznięta, most zburzony, po drugiej stronie zburzonego mostu stał most pontonowy dla żołnierzy. Wisła zamarznięta, a na środku Wisły stali żołnierze rosyjscy z karabinami. I moja babcia mówi do mnie: „Nie wiemy, gdzie mamy się ukryć, mamy rodzinę w Żeraniu, pójdziemy tam”. – „Ale babciu, jak?” – „Przejdziemy przez Wisłę, przecież jest zamarznięta, stoją żołnierze”. Wzięła mnie za rękę, sprowadziła mnie na dół i kroczymy przez zamarzniętą Wisłę. Oczywiście zatrzymują nas Rosjanie, żołnierze rosyjscy i mówią, że musimy się wracać, że nie wolno tędy przechodzić przez Wisłę. A babcia mówi, że nie mamy dokąd wracać, nie wiemy nawet, gdzie jesteśmy, że mamy rodzinę w Żeraniu i do niej idziemy. Nie, oni nie pozwalają stanowczo, że będą strzelać – nawet tak zaczęli nas straszyć. Ale babci i mnie już też chyba było wszystko jedno po tej tułaczce i tak powiedziała: „To proszę strzelać”. Wzięła mnie za rękę i poszłyśmy dalej, ale nie strzelali. I kiedyśmy się znalazły na drugim brzegu Wisły, tam już zobaczyliśmy naszych, polskich żołnierzy, kuchnię polową, gdzie tam właściwie nas poratowano. Dostałyśmy chleb, konserwy, zostałyśmy nakarmione, żebyśmy miały siłę dalej kroczyć do Żerania, bo przecież żadne środki lokomocji nie funkcjonowały, więc tylko pieszo. I też tak mozolnie, bo dość daleko ten Żerań jest od Warszawy, ale dotarłyśmy do miejsca, do mojej rodziny, gdzie moja chrzestna matka, Bronisława Mikołajczyk, otworzyła nam drzwi i była zdziwiona, skąd myśmy się wzięły w ogóle, jak myśmy dotarły do niej. Zdziwiona i zarazem uradowana, że jesteśmy żywe. Zaraz nas zabrała do mieszkania i od razu powiedziała: „Mam teraz zupę gorącą akurat ugotowaną i szybciutko zjedzcie, bo jesteście zmarznięte, jest wam zimno, rozgrzejecie się”. A zupa ta to była woda „zaklepana” mąką, bo też nie miała co jeść, i można powiedzieć, że coś tam dorzuciła, jakąś cebulkę czy coś, w każdym razie była tak zwana kluszczanka. I tym nas przywitała.
Tam przebywałyśmy dwa miesiące i po dwóch miesiącach, po powrocie z obozu mój stryjek, brat mojego ojca, dowiedział się, że tam jestem, a ponieważ wracając z niewoli niemieckiej, pozostał na zachodzie, gdzie miał mieszkanie, gdzie dobrze zaczęło mu się powodzić… No po prostu los, jak to mówią, uśmiechnął się do niego. Ponieważ Niemcy opuszczali pomieszczenia swoje, swoje gospodarstwa, każdy miał prawo wtedy zająć jakiś dom i tak się stało. I właśnie brat mojego ojca, Stanisław Burakowski, mając też swoją rodzinę, dwoje dzieci: Elżbietę Burakowską i Roberta, zaopiekował się mną, otoczył mnie opieką swoją, taką rodzinną, okazał mi wielką miłość i opiekuńczość ze swoją żoną Stanisławą. I tam u niego byłam siedem lat, gdzie ukończyłam, to znaczy umożliwił mi ukończenie szkoły, do której uczęszczałam, do liceum pedagogicznego w Nowej Soli. Po ukończeniu tego liceum, ponieważ brakowało nauczycieli w szkołach podstawowych, dostałam od razu pracę w szkole podstawowej, po czym zaczęłam studiować (bo też nawet nie było uczelni żadnych), studiować biologię […]. I po ukończeniu, mówiłam już, otrzymałam pracę. Nawet byłam zdziwiona, bo [tak] brakowało rąk do pracy, że nawet przysłany był goniec z wydziału oświaty, prosząc mnie, że mogę zająć teraz miejsce po koleżance, która odeszła na urlop macierzyński. I dostałam nie od 1 września, tylko właśnie ona odeszła od 15 stycznia i ja swoją pierwszą pracę nauczycielską rozpoczęłam 15 stycznia. Potem już studiowałam, bo było to obowiązkowe studiowanie, gdzie ukończyłam w Gorzowie Wielkopolskim biologię z wychowaniem fizycznym. Pracowałam później w Bogumicach, w szkole. Następnie poznałam mojego męża, który był kierownikiem Państwowych Gospodarstw Rolnych w Kotli, bardzo szlachetny człowiek, o dobrej opinii, to też trzeba podkreślić, niepalący, niepijący, poznaniak, pracowity, nauczony porządku. Miał już pierwsze sukcesy w swojej pracy, potem awansował na dyrektora. Pobraliśmy się i to życie nasze, bardzo biedne, ale szczęśliwe, bez żadnych kompleksów zaczęło się toczyć do przodu. Urodziła nam się córeczka Grażynka, potem syn Zbyszek, następnie najmłodszy Jacek. Mam trójkę dzieci, które też mają swoje rodziny. Wykształcone mam dzieci, dobre, szlachetne. I jestem szczęśliwa, los do mnie się uśmiechnął, bo w moim życiu zaznałam wielu zaszczytów, ale nie będę o nich już opowiadać. Tak naprawdę to jest długi życiorys. I tak chciałabym podziękować i powiedzieć na koniec jeszcze te moje słowa, żebym mogła przekazać jeszcze, że w tych moich wspomnieniach ograniczyłam się tylko do tych zdarzeń, które były wtedy najważniejsze. Tak jak innym, wielokrotnie śmierć zaglądała mi w oczy, śmierć pod gruzami walących się domów, rozgrzanych cegieł, gorącego pyłu. Obrazy te wciąż tkwią w mojej pamięci, w moich wspomnieniach, w moim mózgu. Przeżyte dni Powstania Warszawskiego stały się dla mnie nieprzemijającymi, najgłębiej przeżywanymi dniami mojego życia i takimi pozostaną do końca. Dziękuję.
Babcia mieszkała w mojej rodzinie tylko chwilowo, a miała jeszcze córkę Czesławę, która była w obozie i ona się nią opiekowała […]. Ale w czasie Powstania już nie była razem, każdy z nas był oddzielnie.
Można powiedzieć, że nie, że już z powstańcami nie. Z ochotniczą drużyną harcerską miałam kontakt, w miarę możliwości pomagałam też im, jeśli chodziło o przynoszenie żywności, a u nas jeszcze był magazyn, więc zapasy też pakowało się w worki. Pomagałam tylko harcerzom, drużynie harcerskiej ochotniczej, która zajmowała się zaopatrzeniem i pomocą.
Już potem z dnia na dzień warunki się pogarszały, brakowało już i wody, i żywności, opatrunków. Higiena dokuczała, to znaczy brak tej higieny już na co dzień bardzo dokuczał, że jeśli chodzi o jedzenie, już nie mówiąc o innych rzeczach, to… Proszę sobie wyobrazić, że w czasie Powstania zabrakło już jedzenia, nie było co jeść, jeszcze jakieś były kuchnie polowe, to karmiono tych, którzy przebywali [w piwnicach], nie powstańców […]. Ale jak to się wszystko już wyczerpało, moja mama szukała pożywienia i udała się na ulicę, mając jakiś nóż, odcięła własnoręcznie kawałek mięsa z uda [zabitego konia], które właśnie potem przyniosła i gotowała w garnuszku na cegłach, na kuchence. Ale to jeszcze, co do mnie dochodziło – nie tylko konie, ale inne zwierzęta zostały też spożywane przez powstańców z braku jedzenia. To były czasy już później, końcowe, gdzie najbardziej nam wszystko dokuczyło: i głód, i chłód, i gorąco, i nędza.
Tak, tak, wiem, jeszcze przed końcem sierpnia, na początku sierpnia, docierały do nas takie słuchy: „Słuchajcie, po drugiej stronie Wisły stoi armia rosyjska, która przyszła z pomocą, żeby wyzwolić Warszawę, i niedługo to się stanie”. A więc było słychać strzały właśnie po drugiej stronie i te strzały dawały nam jakąś nadzieję, że oni już wkraczają, że oni już są. A jednak to była pomyłka, oni stali tak długo, aż wykrwawiła się Warszawa, aż właściwie zginęli ludzie, dopiero weszli w czterdziestym piątym roku. Warszawa została wyzwolona, kiedy już doprowadzili do takiej ruiny, do śmierci tysięcy ludzi.
Nie, nie, bo jak wtedy akurat wróciłam, to już od razu to było Powstanie, więc tylko modliliśmy się w piwnicach. Więc ludzie głośno modlili się w piwnicach o ratunek, o to, żeby Pan Bóg nas uratował od śmierci, od bombardowania, od Niemców, o uwolnienie Warszawy spod okupacji niemieckiej, o to, żeby właśnie przyszła nam pomoc z Pragi, zza Wisły, żeby Polacy przyszli. Ale oni też byli zatrzymywani celowo, bo takie było postanowienie Stalina, żeby Warszawa została zniszczona, a ludność cywilna Warszawy zginęła.
Zginął od bomby.
Tylko zostałam ja, najstarsza siostra i ja, najmłodsza. A tak to zginął Tadeusz, zginęła Janina, Zdzisław, moja mama i ojciec – pięć osób.
Moja siostra jeszcze była aż do maja w obozie, dopiero w maju wróciła, nie interesowała się tym. Ja, jako dziecko, nie byłam w stanie, żeby w ogóle… Też komunikacji nie było, koleje też nie chodziły, a jak już jechał pociąg, to już był tak [zapełniony], że ludzie siedzieli na stopniach, na dachach, nie można było się przedostać. Więc ja nie byłam w stanie tego dokonać, dopiero w późniejszym czasie dowiedzieliśmy się już o ekshumacji mojej mamy, która została przeniesiona do drugiego grobu w parku Krasińskich i z tego grobu właśnie przeniesiona była później, w czterdziestym siódmym roku, do grobu wspólnego na cmentarz Powstańców Warszawy i tam się znajduje, bo tam jest jej nazwisko też wypisane. Poza tym jeszcze starałam się dowiedzieć przez Czerwony Krzyż, gdzie dostałam właśnie dokumenty przeniesienia i mam, mogłabym pokazać. […]
Warszawa, 31 sierpnia 2016 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek