Wanda Prochacka
Wanda Prochacka [w Powstaniu] Waryszewska, [urodzona w] 1940 roku.
- W jakiej dzielnicy pani przebywała?
Żoliborz, najpiękniejsza dzielnica Warszawy, dużo zieleni.
- Proszę opowiedzieć, w jakiej rodzinie się pani urodziła, co to była za rodzina?
To była rodzina robotnicza. Mieszkaliśmy na Marymoncie. Mama pracowała w fabryce guzików, to było gdzieś chyba na Grochowie. Tam robili guziki dla wojska. Ojciec był bezrobotny, pracował dorywczo, gdzie się dało, bo nas było czworo dzieci.
Rodzeństwo już nie żyje. Tak że zostałyśmy dwie, siostra już nie żyje i dwóch braci, bo jeden się urodził już po wojnie. Już nie żyją, zostałyśmy my [dwie].
- W dniu wybuchu wojny ilu was było?
Mnie nie było jeszcze na świecie.
- Jak się państwu powodziło przed wojną?
Ciężko było, wiadomo, ojciec bezrobotny. To, co mama zarobiła, to musiała całą rodzinę utrzymać. Opłaty trzeba było ponosić za mieszkanie, za wszystko. Tak jak dzisiaj jest ciężko, ale tak było.
- Gdzie się mieściło mieszkanie, w którym państwo mieszkaliście?
Na ulicy Jana III, której już teraz nie ma, i to był, o ile pamiętam, tylko jeden pokój. Duży pokój, ale jeden, i tam było wszystko: i kuchnia, i pokój, i sypialnia – wszystko było w jednym pokoju.
- Jak państwa rodzina przyjęła wybuch wojny? Co robiliście?
Zostaliśmy w Warszawie. W zasadzie to my nigdzie nie mieliśmy rodziny, tylko w Warszawie. Siostry, bracia naszej mamy (bo ojciec był jedynakiem), rodzina mamy – wszyscy mieszkali w Warszawie, to myśmy nawet nie mieli gdzie uciec. Nie mieliśmy gdzie wyjechać, więc zostaliśmy w Warszawie.
- Co rodzice zrobili? Zaczęła się okupacja. Czy szukali pracy? Rozumiem, że mama już w fabryce guzików dla wojska pracować nie mogła.
Chyba nie mogła. Powiem, że tego okresu nie mogłam pamiętać. Musiała sobie jakoś mama radzić. Pamiętam już z opowiadania mamy, że chodzili gdzieś aż za Kazuń i przynosili mydło czy coś i potem to było wymieniane na żywność. Były tam przypadki z najstarszą siostrą, która nie żyje, że zatrzymali ich Niemcy. Siostra miała pełne majty strachu i mama też. Niemiec był ubrany w kożuch, bo to była zima, dwa psy koło niego, a one były prawie że boso. To się potem odbiło na całym życiu mamy i siostry, bo i jedna chorowała na reumatyzm, i druga. Wróciły do domu boso. Jak zobaczył Niemiec bose nogi, to kazał im szybko iść:
Raus! Raus! Raus! Nawet nie odebrał tego, co one miały. Ale to znam właśnie z opowiadania mamy, bo u nas w domu się mówiło o tych sprawach bardzo często.
- Czy pani pojawienie się na świecie spowodowało komplikacje w rodzinie? Cały czas mieszkaliście w pokoju?
Cały czas mieszkaliśmy. Na pewno, każde urodziny przewracają rodzinę do góry nogami, każdy nowy członek rodziny. Siostry już były starsze, więc się mną zajmowały.
- Przejdźmy do pani pierwszych wspomnień. Rozumiem, że pani pierwsze wspomnienia też dotyczyły rodziny i okupacji, pewnie jeszcze zanim wybuchło Powstanie. Co pani pamięta?
Pierwsze moje wspomnienie to chyba mój chrzestny, też na Marymoncie. Miał piękny olbrzymi taras. Do tej pory pamiętam, pytałam mojej siostry, gdzie to było i kto to był. Nazywał się chyba Kopka. Miał piękny taras, do tej pory ten taras widzę. Nie pamiętają tego, a mama nie żyje, żeby mogła potwierdzić. Takie właśnie [wspomnienia]. Pies mnie pogryzł.
- Proszę opowiedzieć dokładnie. Co to za historia?
Miałam chyba trzy albo cztery [lata]. Do tej pory boję się psów, każdego psa się boję. Jak to dzieci, biegały na podwórku, tym bardziej że tam wszyscy byli jak rodzina. Nie tak jak teraz się mieszka w molochu, ja nawet nie znam sąsiadów, mimo że mieszkam ponad trzydzieści lat. Tam wszyscy się znali. Dzieciaki jak jedna rodzina. Wychodziliśmy na podwórko, mama dała w rękę kawałek kiełbasy i chleba. Pies mi tę kiełbasę chciał zabrać, a ja oczywiście broniłam. Wtedy mnie pies pogryzł. Zastrzyki w brzuch, oczywiście. Do tej pory się boję psów. Nie pamiętam samego faktu zastrzyków, ale psów się boję do tej pory. To we mnie siedzi gdzieś tam zakodowane, ja się każdego psa boję.
- To był zwykły pies czy niemiecki, którym hitlerowcy poszczuli?
Nie, to był zwykły podwórkowy Burek. Odebrał mi kiełbasę i oczywiście mnie pogryzł. Przez tyle lat siedzi we mnie strach przed psami.
- Czy dzieci, które się tam bawiły wspólnie, uświadamiały sobie, że jest wojna, że jest jakaś nienormalna sytuacja?
Nie, my jako trzy-, cztero-, pięcio-, sześciolatki nawet nie rozumiałyśmy, co to jest wojna. Tylko jak mama mówiła: „Nie odchodź, tutaj masz być pod oknem”, to myśmy siedzieli, bo nie wolno było. Z tego, co pamiętam (mama opowiadała), obok nas mieszkała rodzina niemiecka, ale to jeszcze długo. To byli normalni ludzie. Ponieważ oni nie mieli dzieci, a chcieli uciec, jak się wojna zaczęła, to ta Niemka zwierzyła się sąsiadce, że mnie ukradnie. Mama powiedziała (bo dowiedziała się o tym): „Broń cię Boże, tu pod oknem” i co chwila: „Wanda!” – i ja się musiałam odzywać, że jestem. Tak że mnie pilnowała, bo nie mogli mieć dzieci, a: „W Niemczech ona będzie miała dobrze”.
- Czy z mamą oddalała się pani od domu, chodziła po Warszawie? Na przykład spacer?
Spacerowaliśmy nad Wisłę na przykład, były wiklinowe zarośla, były plaże jeszcze wtedy. Takie fragmenty [pamiętam]. Przeważnie cała rodzinka nas była, gromadka, to się pilnowaliśmy wzajemnie.
- Czy widziała pani Niemców jako dziecko?
Nie pamiętam tego. Może w tej naszej dzielnicy nie było. Oni mieli swoją główną siedzibę przy Dworcu Gdańskim, więc to był spory kawałek. Na przykład na Marymont się nie zapuszczali. Tylko w czasie Powstania. Słyszę do tej pory, jak się mówiło: „Nakręcają »szafę«”. Już byliśmy nauczeni, że zaraz będzie bombardowanie, bo było słychać [odgłos], jak nakręcanie olbrzymiego zegara i zaraz było bombardowanie. Właśnie jak się Powstanie zaczęło, to oczywiście było bombardowanie, nasz dom, w którym mieszkaliśmy (nie był to duży dom), spłonął. Mama tylko to [miała], co zdążyła uratować. Jedną pierzynkę, którą nosiliśmy przez całe Powstanie na zmianę, no i dzieci. Przeszliśmy do parku Żeromskiego na Żoliborzu. Obok parku był rodzaj cytadeli, fort czy coś. Mnóstwo ludzi przecież zostało wtedy bezdomnych, nie tylko my. Tam były fatalne warunki: ciemno, wilgoć i myśmy jedną noc przespali pod gołym niebem w parku Żeromskiego, a następnego dnia nas ulokowali (prawdopodobnie albo to byli Powstańcy, albo ludzie z AK) w przedwojennym hotelu (po wojnie to była szkoła Sempołowskiej) przy placu Inwalidów. To była ogromna sala gimnastyczna, myśmy tam spali. Pamiętam, że mama gotowała na zewnątrz (rodzaj placyku czy boiska) na czterech cegiełkach. Rozpalała ogień, żeby coś ugotować, żebyśmy coś na gorąco mogli zjeść, bo przecież dzieci chciały jeść.
- Czy były naczynia? Czy było co włożyć do naczyń?
Najgorzej było z wodą. Mama i kilka znajomych kobiet chodziło na Cytadelę (tam jest sadzawka), przynosiły wodę i potem przez szmatkę przecedzały, i myśmy dość zieloną wodę pili. Trzeba było. Woda jest niezbędna do życia. Albo jakąś zupę [mogły z niej] ugotować. Nasz brat ode mnie starszy o trzy lata (czyli jak miałam trzy, to on miał siedem), to chodził na działki, przynosili pomidory, owoce (bo to był sierpień), żeby było co jeść. Na Cytadeli były działki, opuszczone oczywiście były. Pamiętam, że brat miał bluzę wpuszczoną w spodnie, to przychodził obładowany tymi rzeczami z działki. Jeszcze mama mówiła: „Stasiu, nie chodź, bo cię tam zastrzelą!”. Jeszcze na placu Inwalidów, na poczcie, też była kwatera niemiecka. Jak mama nasza z dwoma czy trzema kobietami szły z wodą z Cytadeli, to zatrzymali ich Niemcy i zabrali na pocztę. Oni wiedzieli, że coś się w sali gimnastycznej dzieje, ale nie wiedzieli, kto tam jest. Koniecznie chcieli się dowiedzieć. Mama mówi, że w większości tam są kobiety i dzieci. Tam było może tylko z trzech czy czterech mężczyzn, a tak to same kobiety i dzieci. „No to musicie się poddać”. – „No to jak się poddać?” – „No to wystawcie szmatę białą przez okno”. Dwie kobiety zostały na poczcie, a mamę puścili, żeby wywiesić flagę. Rzeczywiście momentalnie ucichło strzelanie z dworca, bo co pewien czas puszczali serie.
Wtedy właśnie nas wywieźli do województwa kieleckiego poprzez obóz przejściowy do Pruszkowa. Nie pamiętam, jak myśmy się w Pruszkowie znaleźli, czy na piechotę, czy ktoś nas podwiózł. Już nie wiem, ale właśnie do tego obozu [trafiliśmy]. Był tłum w Pruszkowie, myśmy czekali na świńskie wagony, żeby podstawić, bo myśmy nie mieli gdzie mieszkać. To w ogóle nie było życie. Wiadomo, że w Powstaniu udziału nie braliśmy, bo byliśmy za mali. Niemiec wlazł na podwyższenie i rzucał w tłum chleb. Mama chleb złapała, usta miała przecięte do krwi, do końca życia jej została sina plama. Jeden z mężczyzn chciał chleb zabrać, bo też miał dzieci, a mama mówi: „Nie, ja mam czworo!” – i o ten chleb się szarpali. W Pruszkowie zginęłam. Dziecko oddaliło się, mama kazała pilnować: „Tu, w tym miejscu stać, żebyście się nie pogubili”, ale ja odeszłam. Już przygotowują świńskie wagony do jazdy – Wandy nie ma. Zaczęli szukać, a to przecież były tysiące ludzi. Jedna z pań mówi: „Niech pani tam pójdzie, jest punkt Czerwonego Krzyża. Tam jest jakaś zapłakana dziewczynka”. Pamiętam, że miałam różową czapeczkę i że tam rzeczywiście byłam. To już pod sam koniec Powstania.
- Do momentu wybuchu Powstania żadne wojenne okropności ani rodziny nie spotkały, ani dzieci, które pani znała? Żadne nie zginęło, nie zgubiło się?
Nie. Tylko nie pamiętam, w jakim momencie ojca zabrali do obozu. Może siostra będzie pamiętała.
- Pamięta pani moment, że zniknął ojciec?
Tak, mama powiedziała: „Tata wyjechał. Wyjechał do Niemiec”. Nie wiedziałam przecież, co to są te Niemcy. Jak dziecku wytłumaczyć? Dopiero pewne rzeczy się zrozumiało po latach.
- Czy wybuch Powstania zaskoczył rodzinę, sąsiadów? Wiedzieliście, co się dzieje? Szykowaliście się, że coś się może wydarzyć?
My byliśmy za mali, żeby rozumieć w ogóle, co to jest Powstanie, że to jest zryw, że to trzeba. Za mali. Chłopak w naszej rodzinie miał siedem lat, chociaż też [w Powstaniu] były dzieci. Mam przecież piękny album z Powstania, że chłopcy, dzieci też brały udział. Akurat my w samym Powstaniu żeśmy udziału nie brali.
- Czy mama, sąsiedzi coś przewidywali i jakoś się zabezpieczali? Gromadzili jedzenie?
Jak można było gromadzić jedzenie, jeżeli wszystko nam się spaliło, zniszczone [było].
- Zanim się zaczęło Powstanie: czy przed wybuchem wiedzieliście, jakoś się zabezpieczyliście?
Nikt nie przewidział, że okupacja będzie trwała tyle lat. Nikt tego nie przewidział. Od 1939 roku aż do 1945 roku. Żyło się z dnia na dzień.
- Czy pamięta pani moment, że płonie dom i pani to widzi?
Tylko popłoch, że mama szybko jak kwoka dzieci do siebie [przygarnęła] i trzeba było myśleć, co dalej, gdzie nocować.
- Czy pamięta pani, że opuszczacie mieszkanie i coś zostaje, jakaś ulubiona zabawka i pani odczuwała stratę?
Muszę powiedzieć, że myśmy tam wtedy zabawek nie mieli, nie było nas na to po prostu stać. Na Marymoncie mieszkało dużo Żydów. Mama mówiła, że byli bardzo zaprzyjaźnieni, ale to byli wszystko biedni ludzie. Miałam lalkę ze szmatek, którą mi mama sama zrobiła, ale za mali byliśmy.
- Co pani pamięta z Cytadeli? Co wy, jako dzieci, robiliście cały czas? Czy dalej zabawa?
W Cytadeli byliśmy tylko parę godzin, bo tam nie było warunków. Noc spędziliśmy w parku, potem z parku do hotelu, do sali gimnastycznej. Tam było bardzo dużo ludzi. Też wszystkim mówili: „Nie wolno wychodzić”. Myśmy na niby podwórko, niby boisko [wychodzili], to było ogrodzone, więc wiadomo było, że nam się nic nie stanie. To nie trwało przecież długo. Pamiętam, że była dziewczyna, chyba łączniczka. Miała na imię Halina. Jak z Dworca Gdańskiego było bombardowanie, to dostała odłamkiem. Chodziła w granatowym dresie, to pamiętam, a miała wtedy piętnaście, może szesnaście lat. Zginęła tam.
- Widziała to pani jako dziecko?
Widziałam, jak ona leżała. Leżała zakrwawiona i mama szybko nas odsunęła, bo to dla dziecka jest [straszny] widok. Po prostu pamiętam jej twarz [jeszcze] żywej. Mówili, że Halinka nie żyje, została zastrzelona.
- Czy były jeszcze podobne zdarzenia, że ktoś zginął?
Mama starała się nas uchronić od takich rzeczy. Przy nas najmłodszych starała się jak najmniej mówić o tym. To jednak u dziecka zostaje na całe życie takie wspomnienie.
- Jak byliście w hotelu, brat chodził po warzywa, owoce. Nie ciągnęło go do broni, do Powstańców?
Na pewno by mama nie pozwoliła. Żeby miał rówieśników, to być może. Ale tam były same dziewczyny, a dziewczyny się tak do wojny nie rwały. Chłopiec siedem lat… Poza tym na Marymoncie chłopcy też nie wiedzieli, co się dzieje na przykład w Śródmieściu czy na Starówce. Nie wiedzieli, bo to za małe dzieciaki jeszcze.
- Ile czasu tam zostaliście?
Do końca Powstania w sali gimnastycznej. Potem nas przez Pruszków wywieźli w Kieleckie. W Kieleckim, pamiętam, ponieważ nas było czworo dzieci, byłam najmłodsza, to byłam z mamą u jednego gospodarza. Oni najprawdopodobniej dostali jakieś polecenie zajęcia się warszawiakami, którzy nic nie mają poza własnymi nogami. Moje dwie siostry i starszy brat byli każdy u innego gospodarza.
Pamiętam moment, przyszło trzech żołnierzy rosyjskich, to byli Rosjanie. Przynieśli ze sobą słoninę, cebulę i moja mama razem z gospodynią, u której mieszkaliśmy, szykowała jedzenie. Oni byli po prostu głodni. Bimber litrowy, jeszcze jakieś rzeczy. Siedzieli przy stole, jedli kolację i jeden z żołnierzy wyjmuje zdjęcie swojej żony i dziecka, pokazuje mamie i mówi, że to jest jego żona, a to jest jego
doczka. Mówi: „Taka jak ta”. Wziął mnie na ręce i pyta się: „Jak ty się nazywasz?”. Mówię: „Wanda Waryszewska”. – „Wanda Wasilewska!” I cały czas „Wanda Wasilewska”. Pamiętam, jak ci żołnierze podawali sobie mnie przez stół. Zawadziłam nogą o butlę z bimbrem i to się przewróciło i zaczęło się wylewać. Mama zaraz się zdenerwowała. Jeden z tych mówi: „Nic się nie stało”. Po dwóch czy trzech dniach leżeli ci Rosjanie zabici. Nie wiem, kto ich zabił. Czy to byli Niemcy, czy to był może ktoś jeszcze. Tam działały bandy tak zwanych „Jędrusiów”, może oni – nie wiem, ale rzeczywiście leżeli. Myśmy to widzieli.
- Pani rodzeństwo trafiło do innych gospodarzy?
Każde było u innego gospodarza.
- Byli starsi i musieli pracować?
Specjalnie nie, bo tam nawet nie było nic do roboty. Tylko co pamiętam, tam był sołtys, który nie miał dzieci. Wtedy był obowiązek, że kobiety musiały jeździć kopać okopy. Mężczyźni byli na wojnie, więc kobiety musiały kopać. Dostawały kwitki, że już swoją pańszczyznę odrobiły. Sołtys panicznie bał się wojny. Załatwił z naszą mamą, żeby za niego pojechała jako osoba i kwitek choć [przywiozła]. Mama pojechała. Dwa dni to trwało. On mówi: „W tym czasie ja się zajmę Wandą, żeby nie była sama”. Pamiętam, jak mówił do żony: „Hela, zarżnij no kurę na rosół dla Wandzi”. Hela zarżnęła i rosół ugotowała. Ja nie znoszę, ja do tej pory nie lubię kur. Rosół ugotowali, a ja nie chciałam jeść, a on: „Wandziu, jedz, bo będę płakał”. Już po latach, jak myśmy już wszyscy byli dorośli, jak siedzieliśmy i był rosół, to wszyscy: „Wandziu, jedz, bo będę płakał”. Tak było.
Myśmy wrócili na początku marca.
- Czy pamięta pani nazwę miejscowości?
To było koło Jędrzejowa. Piotrowice. Nawet niedawno, kiedy byłam w Instytucie Pamięci Narodowej, chciałam tam pojechać. Siostrzeniec mówi: „Chodź, ja cię zawiozę. Gdzieś tam jakieś dokumenty muszą być – mówi – może u księdza, może w parafii. Bo przecież może ci ludzie nie żyją”. Dziewczyna, u której myśmy mieszkali, to była moja rówieśnica, Zosia. Zosia Żaba się nazywała, chłopak był Jasiek, miał siedem lat. Być może właśnie ci ludzie żyją. Nie wiem, jak to się stało, że lata mijały, a myśmy nie utrzymywali kontaktu. Trzeba było tam pojechać, zobaczyć się z nimi. Przecież jednak ci ludzie zrobili wiele dobrego dla nas. Nie wiem – szkoła, praca, potem każdy się swoim życiem zajął. Tam muszą być jakieś dokumenty, bo przecież myśmy się nie wzięli z powietrza. Ci gospodarze musieli mieć nałożony obowiązek zajęcia się warszawiakami. Może by się tam coś znalazło. [Siostrzeniec] mówi: „Pojadę z tobą, pójdziemy do księdza, pójdziemy do sołtysa. Zobaczymy, gdzieś jakieś dokumenty muszą być”.
- Kiedy wróciliście po wyzwoleniu Warszawy?
Chyba na początku marca.
- Pani wspomnienie Warszawy?
To było, że siedzieliśmy pod jakimś domem, a mama pobiegła do kwaterunku załatwić jakieś lokum. Pamiętam, że deszcz padał, a myśmy się pierzynką przykrywali.
Tą samą cały czas. Dostaliśmy mieszkanie na Mickiewicza przy placu Inwalidów. Właśnie obok tego miejsca, gdzie byliśmy w czasie Powstania.
Lokal miał trzy pokoje z kuchnią, ale już tamte dwa pokoje zajęte przez dwie rodziny. To było ostatnie piętro. Trzecie piętro, mały pokój, mała kuchnia. Pokój raptem dziewięć metrów i kuchenka, ale to było strasznie zrujnowane. Pamiętam, że myśmy (ja też, jako dziecko) wynosili gruz do śmietnika, żeby tam można było funkcjonować. To była sterta gruzu na samym środku.
- Czy pamięta pani Warszawę z tego okresu?
Pamiętam. Pamiętam jeszcze, jak szłam… do placu Krasińskich (bo się tam wypuściłam z moimi koleżankami jako dziecko, potem mama się złościła i mało łomotu nie dostałam), bo myśmy chcieli zobaczyć, jak to wygląda. Tutaj, jak jest Biblioteka Narodowa, to nie był most przez Miodową (tylko coś takiego) i to było zrujnowane, myśmy to oglądali. Albo na Starym Mieście myśmy oglądali ruiny jako dzieci.
Tata wrócił chyba w maju z obozu.
- Znalazł was w nowym miejscu?
Wiadomo było, że gdzie szukać: Żoliborz. Karteczki wszędzie były poprzylepiane, rodziny się szukały i przez chyba siostrę mojej mamy znalazł nas. Wielka radość była, pamiętam. Przywiózł bratu organki i coś jeszcze przywiózł, ale organki to była największa pamiątka. Przyjechał chory.
- Gdzie on był? Gdzie on trafił?
W Stuthoffie. Przyjechał chory, miał czterdzieści osiem lat, jak umarł. Młody chłop był, 1954 rok.
- Czy ma pani może jakieś wspomnienia, jakieś obrazy, nawet pojedyncze czy z Powstania, czy tuż przed lub już po powrocie?
Mniej więcej co pamiętałam, to już pamiętałam.
- Czyli z rodziny nikt nie ucierpiał?
Z naszych najbliższych nie.
Mamy siostry mąż zginął w obozie. Poza tym dziadka naszego, był w marynarce, to był marynarz. Pamiętam, że wisiało duże zdjęcie. Przysłali tylko ciotce, żonie, jego pokrwawiony mundur marynarski. Ciotka była w trójce murarskiej, była w telewizji, z Bierutem tańczyła.
- Co się działo z waszą rodziną po wojnie? Długo we wspólnym mieszkaniu mieszkaliście?
Długo. Ja mieszkałam do 1974 roku. Najpierw się jedna rodzina wyprowadziła, to dostaliśmy drugi pokój. Potem druga rodzina się wyprowadziła, ale to trwało i trwało. Z mieszkaniami był problem zawsze. Potem się przeprowadziłam i mieszkam tu tyle lat. Mam sentyment do Żoliborza. Jak nieraz jedziemy na cmentarz, na Wólkę Węglową czy na Powązki (bo ojciec leży na Powązkach na cmentarzu wojskowym), to ciągle zaglądam w moje okno, bo to na Mickiewicza przy placu Inwalidów. Obok jest hotel, gdzie myśmy spędzili Powstanie. Tak że z okien widziałam to miejsce.
Warszawa, 27 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadziła Michał Pol