Irena Lewandowska
Nazywam się Irena Lewandowska, [w czasie Powstania] Waryszewska, urodzona w 1935 roku.
- W jakiej dzielnicy przebywała pani w czasie Powstania?
Żoliborz.
- W jakiej rodzinie się pani urodziła? Gdzie mieszkaliście?
Mieszkaliśmy na Żoliborzu, konkretnie na ulicy Jana III 9. Ulica nie istnieje, więc tym bardziej nie istnieje ten dom. Zostało wszystko zniszczone, odbudowane, teraz jest tam wielkie osiedle na Marymoncie. Pochodzę z rodziny robotniczej.
Mama była chyba po szkole… Pracowała na Grochowie w fabryce guzików. To była fabryka pod kierownictwem oczywiście niemieckim. Wytwarzali guziki do niemieckich mundurów. Ojciec natomiast był bezrobotny, imał się każdej pracy, która się nadarzyła.
- Co robili rodzice jeszcze przed wojną?
Nie bardzo wiem. Wojna wybuchła, [jak] miałam cztery lata. Pamiętam jeden jedyny moment, jak wojna wybuchła, to strasznie samoloty zrzucały bomby i huki były. Nikt nie wiedział, co się dzieje – to jedyny moment pamiętam z tego okresu.
- W jakim mieszkaniu mieszkaliście przed wojną?
Pokój bardzo duży, ze trzydzieści metrów, może więcej. Tam raczej mieszkały biedne osoby, nas tam mieszkało kilkoro, to znaczy rodzice i nas czworo dzieci.
- Jakie rodzeństwo pani miała? Która z kolei pani była?
Byłam druga, siostra Jadwiga była starsza ode mnie o trzy lata. Byłam druga, po mnie był brat młodszy dwa lata i najmłodsza siostra, która miała wówczas (jak Powstanie wybuchło) cztery lata, ja miałam dziewięć.
- Urodziła się już w czasie wojny?
W czasie wojny.
- Czyli przed wojną nie zdążyła pani pójść do przedszkola, do szkoły. Ma pani jakieś wspomnienia szczęśliwego dzieciństwa?
Wspomnienia mam takie, że [ciągła] niepewność, co to będzie i kiedy się ta wojna skończy. Miałam odczucie, w swojej naiwności myślałam, czy istnieje gdzieś zakątek świata, że nie lecą bomby. Do szkoły poszłam dopiero po wyzwoleniu.
- Jak wybuchła wojna, pamięta pani moment strachu, niepewności rodziców?
Paniki strasznej. Zresztą nie tylko rodziców, wszystkich ludzi zamieszkałych w tym domu. Nikt nie wiedział, co się dzieje, gdzie się udać, co ze sobą robić. Właśnie ten okres paniki wszystkich po kolei.
- Mama znalazła pracę w fabryce, jak się zaczęła okupacja?
W czasie trwania wojny fabryka została zbombardowana. Nie wiadomo, czy przez Niemców, czy przez kogoś [innego]. Nasza mama nie zdążyła pójść do szatni po ubrania. Fabryka została zbombardowana i szatnia, i wszyscy ludzie. Mama była z kilkoma osobami w przejściu i nie zdążyli do szatni jeszcze dojść. Dlatego ocalała. Fabryka została zbombardowana. Później w czasie okupacji mama też się imała różnych zajęć. Przecież nie było (tak jak teraz) pralek, przyjmowała pranie, różnych prac się imała.
- Jak sobie wasza rodzina radziła?
Tata przed Powstaniem został z łapanki wywieziony do Niemiec.
W każdym razie przed Powstaniem, nie wiem, [może] 1942, 1943 rok. W czasie Powstania już byliśmy bez ojca. Mama była sama.
- Musiało wam być strasznie ciężko. Czy pamięta pani, że głodowaliście?
Bardzo ciężko było, tam gdzie mieszkaliśmy, była świetlica prowadzona przez RGO – Rada Główna Opiekuńcza. Przygotowywali kanapki. Pamiętam chleb, nie wiem, z czego był robiony. Mówili, że z kasztanów – twardy, okropny. Zawsze prosiłam dwa kawałki tego chleba, żeby drugi do domu przynieść. Ciężko było naprawdę, prawie ciągle byliśmy głodni. W czasie okupacji naprawdę było bardzo ciężko.
- Czy czasami mama, siostra ruszały gdzieś na wieś, żeby coś przeszmuglować?
To był taki zarobek. Pożyczali pieniądze, kupowali mydło czy naftę, szli do Kazunia, jeszcze dalej i przynosili trochę kartofli, trochę chleba. Bochenek chleba, jak był, to go kroili na pół. Z tym że jedni mieli większą część, drudzy mieli mniejszą część. Niemcy, jeżeli przytknęli kawałki do siebie, to zabierali. Jeśli jedna część była mniejsza czy większa, to wówczas [puszczali]. Chleb, kartofle – to sobie teraz trudno wyobrazić, w jakich ludzie warunkach żyli. Że myśmy to w ogóle przeżyli, przetrwali, to jest coś niesamowitego.
Jak zbombardowali nasz dom na Żoliborzu, z bardzo wielu dzielnic Warszawy dostaliśmy się do fortu w parku Żeromskiego. Nie wiem, w jaki sposób, najprawdopodobniej pieszo. To jest jedna wielka kopuła, wejście było jedno, maleńkie okieneczka, nie było światła. Jak ktoś miał kawałek świecy, latarkę czy coś, [to świecili]. Ludzie tam leżeli jedni na drugich chorzy, ranni. Fetor był przeokropny. Nasza mama nie chciała tam z nami wejść. Przenocowaliśmy jedną noc w parku Żeromskiego pod drzewem.
Rano ktoś (nie wie tylko, czy akowcy, czy Rada Główna Opiekuńcza) wziął większość samotnych kobiet z dziećmi i przeprowadzili nas do hotelu na placu Inwalidów. Przed wojną tam był hotel oficerski. Od ulicy Mickiewicza, placu Inwalidów, Czarnieckiego, to sala gimnastyczna była poniżej poziomu, nie pod całe pierwsze piętro, tam było niżej. Sala była przeogromna, z drabinkami. Każdy to co miał, czy łach, pierzynkę czy coś, [zabrał] i tam był. Byliśmy do upadku Powstania. Przez pewien czas byli tam też akowcy.
Wrócę jeszcze do parku Żeromskiego. Jak jest fort, jest góra spacerowa, która się rozpoczyna od ulicy Mierosławskiego i prowadzi do Krasińskiego, Czarnieckiego. Pod tą całą górą były dwa rzędy grobów. Przede wszystkim powstańczych i ludności cywilnej, kogo się udało pochować. Ekshumacja tych zabitych, pomordowanych była prawdopodobnie w 1946 [albo] 1947 roku. Jak mieszkaliśmy już na Żoliborzu, to było czuć odór trupi. Grobów było z pięćdziesiąt, bo to były dwa rzędy wzdłuż całej góry. Ludzie byli ekshumowani, ale już po wyzwoleniu.
- Cofnijmy się przed Powstanie. Zaczyna się okupacja – w którym momencie zdała pani sobie sprawę, że jest wojna?
W ogóle sobie nie zdawałam z tego sprawy. Nie wolno było opuszczać terenu naszego domu. To był dom chyba dwu- czy trzypiętrowy, ogrodzony – nie wolno było wychodzić. Słyszało się, [że] wojna czy później Powstanie, ale człowiek sobie tego nie kojarzył, nie wiedział, co to jest wojna. Niemca zobaczyłam, jak przyjechaliśmy do Pruszkowa, jak tam rzucali chlebem. [Było] podwyższenie i Niemiec stamtąd rzucał bochenki chleba w tłum. Byliśmy w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego i czekaliśmy na podstawienie wagonów towarowych. Niemcy dla kaprysu czy czegoś bochenkami chleba w ludzi rzucali, a obok stał inny i to wszystko filmował. Nasza mama dostała bochenkiem chleba w usta i dolną wargę. Do końca swojego życia miała siną szramę. Zaczęto nas ładować. W międzyczasie zginęła najmłodsza siostra, bo myśmy jej jako starsi nie dopilnowali.
Znalazła się, bo ktoś powiedział mamie, żeby poszła do punktu Czerwonego Krzyża. Mama tam poszła, mała czteroletnia dziewczynka siedziała, płakała. Okazuje się, że to właśnie była siostra. Później podstawione były wagony. Jeszcze jedna rzecz: czego żałowałam w czasie Powstania, w czasie wojny? Lalki, która była malutka, z trocin, ale głowę miała wielką z celuloidu i w tym całym zamieszaniu zapomniałam o tej lalce, bardzo wiele lat żałowałam, że tej lalki nie wzięłam.
Nie pamiętam. Na pewno musiała mieć jakieś [imię]. Bydlęcymi wagonami zostaliśmy przewiezieni do Wodzisławia. To jest w województwie kieleckim. Najbliższa miejscowość to był Jędrzejów i Wodzisław, natomiast docelowa nasza stacja to była wieś Piotrowice. W Wodzisławiu były tak zwane podwody, furmanki wyścielone słomą, sianem i tyle osób, ile się mieściło na furmankę, [zabierano]. Poszczególni chłopi, gospodarze mieli kontyngent, że tyle i tyle muszą zabrać, więc nasza mama starała się w ten sposób, żeby nas nie rozdzielono, żeby na furmankę cała pięcioosobowa rodzina weszła. Zostaliśmy przywiezieni do Piotrowic. Najmłodsze rodzeństwo (to znaczy siostra i brat, który by trzy lata od niej starszy) zostało z mamą, a starsza moja siostra i ja zostałyśmy przydzielone do innych gospodarzy.
W tej samej wsi Piotrowice. Gospodarze byli strasznie źle do nas usposobieni, szykanowali nas: „Warszawiacy, Powstania wam się zachciało, a teraz nam się tutaj zwaliliście na głowę!”. Gospodarz, u którego byłam, nazywał się Jasiczek. [Ten], u którego była moja mama z siostrą i z bratem nazywał się Żaba. Najstarsza siostra była u gospodarza, który się nazywał Wilk. Był tam sołtys, bezdzietne małżeństwo, które sobie bardzo upodobało moją najmłodszą siostrę, obdarowywali ją na miarę ich [możliwości], gotowali rosół. Myśleli, że ją kurą i rosołem uszczęśliwią. Ona nie chciała tego jeść, więc sołtys (nazywał się Tołpa) [mówił]: „Wandziu jedz, bo będę płakał”. Tak często mówił.
Wracając do nieprzychylności chłopów: stacjonował na Kielecczyźnie oddział partyzancki „Jędrusie”. Nie wiem, kto im doniósł, że oni bardzo źle warszawiaków z Powstania traktują. Kiedyś zjawili się w nocy u najbardziej agresywnych chłopów i po prostu sprawili im manto, że tak powiem. Później w tej wsi to było bardzo głośne. Stosunek ich do nas się zmienił. Czy trzeba było pracować? Akurat u gospodarza, u którego byłam, pracowałam. Do młyna było pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt kilometrów. Trzeba było żarnami zboże kręcić na mąkę. Ręce mnie tak bolały, że coś niesamowitego. Przy tym dostałam obiad, po obiedzie musiałam posprzątać, co było oczywiste. Ale codzienne kręcenie żarnami zboża było przeokropne, powiem szczerze, na dziecko ośmio-, dziewięcioletnie to była strasznie ciężka praca. Pracowałam. To był okres jesieni. Jak Powstanie upadło, to [był] październik, listopad. [Musiałam] a to zbierać zioła, a to owoce z drzew zbierać. W każdym razie nic nie było za darmo.
- Starsza siostra też miała tak ciężko u swoich gospodarzy?
Siostra moja może miała cokolwiek lżej, dlatego że tamci ludzie byli jak na ówczesne czasy wykształceni. Mieli jakieś średnie wykształcenie, nie dokuczali jej. Natomiast moi: on był fornalem we dworze (tam był jeszcze dwór dziedzica) i tak jak tam był karbowy i wszystkim rządził, tak on tutaj. Był chory, jak jego żona czy ja, czy te dzieci nie robiliśmy nic. Każdemu wynajdywał jakieś zajęcie. Mam straszne wspomnienie z tego okresu. Przy oborze, szopie był pies, wielki, ogromny – mnie się tak wydawało. Ogromny, wielki, czarny, nazywał się Łapek. Chłopak mi strasznie dokuczał. Pies był strasznie zły. Uwiązał psa na łańcuchu dość długim, tak że jak przechodziłam, to dosłownie centymetry [mnie dzieliły], pies się rzucał. Już tam w końcu nie chciałam chodzić, ale musiałam. Wróciliśmy do Warszawy w 1945 roku na wiosnę.
- Cofnijmy się do Powstania. Dla was zaczęło się pożarem domu. Pamięta pani ten moment?
Powstanie trwało jakiś czas, dwa czy trzy tygodnie. Jak dom zaczął się walić, to wszyscy to, co mieli pod ręką (a przede wszystkim dzieci) zabierali i opuszczali dom. Ale nikt nie wiedział, co się dzieje, [tylko] że dom jest zbombardowany. Na dalekim Żoliborzu nie odczuwało się Powstania, łapanek. Jak ojciec nasz pojechał do miasta, akurat była łapanka, złapali go. Ale tam się Niemcy nie zapuszczali. Natomiast jak już wróciłam, [zastałam] góry gruzów i wąskie przejścia między nimi.
- Kiedy wróciliście z Kielecczyzny? Jak długo tam byliście?
Na Kielecczyźnie byliśmy po upadku Powstania Warszawskiego (czyli początek października) do marca.
- Z radością wracaliście stamtąd?
Ogromną. Nasz ojciec pisał do nas listy. Był w obozie w Stutthofie. Później oczywiście Powstanie, więc korespondencja się urwała. Spotkaliśmy się w ten sposób, że nasza cała rodzina, ojciec był jedynakiem, nie miał rodzeństwa. Nasza mama miała kilka sióstr i braci, i wszyscy w okolicy mieszkaliśmy. Tak, jak pokazują czasem na filmach, kartki były na murach poprzyklejane. Nasza kartka też była w kilku miejscach. Już nie pamiętam, czy ojciec na podstawie kartki nas odnalazł, czy poszedł do ciotki Zofii, ciotki Gieni czy kogoś. W każdym razie w niedługim czasie odnalazł nas na Mickiewicza.
- Co zrobiliście po powrocie do Warszawy? Wracacie i zastajecie morze gruzów…
Wówczas już niektóre urzędy funkcjonowały. Między innymi tak zwany kwaterunek. Szło się do tego kwaterunku i pierwsze lepsze mieszkanie, jakie było w dyspozycji kwaterunku, które nie było zniszczone od dołu do góry, po prostu przydzielali tymczasowo. Przydzielono nam mieszkanie na Mickiewicza. Tymczasowo mieszkaliśmy tam kilkadziesiąt lat. Później, jak już dorastaliśmy, jak każde z nas wychodziło z domu, to opuszczaliśmy tamto [mieszkanie].
- Mieszkanie na Mickiewicza było wielorodzinne?
Wielorodzinne. Tam były trzy pokoje z kuchnią. Dwa pokoje były zajęte już przez inne rodziny, a nam przydzielono trzeci, maleńki pokoiczek i kuchnię. Później stopniowo, jak tamte rodziny wyprowadzały się, to nam po prostu przydzielano tamte pokoje, żeby znów nie dokwaterowywać innych, obcych osób.
- Czy pamięta pani moment spotkania z ojcem?
Niedowierzanie, po prostu niedowierzanie, że żyje. Ojciec też cieszył się. Nie widział nas ze dwa, trzy lata. Nie wiem właśnie, [kiedy go złapali,] w 1942 czy 1943 roku. Dwa, trzy lata dla dziecka to jest dużo. Nie poznawał nas tak bardzo. Niedowierzanie i ogromna radość, że cała rodzina jest w końcu w komplecie.
- Czy pamięta pani moment, kiedy nie wrócił z Warszawy i nie wiedzieliście, co się w ogóle stało? Przecież musiało minąć mnóstwo czasu, zanim dowiedzieliście się, że jest w Stutthofie.
Minęło dużo czasu. Oczywiście najgorszy scenariusz był przewidywany, że go może zabili, że łapanka. Po kilku miesiącach przyszedł list z obozu, że tu jest, że się dobrze czuje. Od ojca dostaliśmy list z obozu.
- Wróćmy do Powstania. Co pani pamięta od momentu, w którym musieliście opuścić wasz spalony dom? Jakie ma pani wspomnienia?
Najbardziej pamiętam wyprowadzkę z domu i przyjście do parku Żeromskiego. Tam byli i Powstańcy z czerwonymi opaskami, tam też kuchnie polowe były w parku. Do fortu kierowali przede wszystkim matki z dziećmi. Tego nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić, co się tam działo. Ciemność, ludzi multum. Jedni na drugich niemalże. I ranni, i jęki, niektórzy nawet potrzeby fizjologiczne tam załatwiali. To jest trudne do opisania. Nasza mama nas tam nie wprowadziła. Widzieliśmy to z zewnątrz. Tylko jedną noc przenocowaliśmy pod drzewem w parku, zanim nas przetransportowano, przeszliśmy (bo to było bardzo blisko) do przedwojennego hotelu oficerskiego. Nie wiem, co tam było w okresie Powstania. W każdym razie myśmy byli w olbrzymiej sali gimnastycznej. Jeszcze jedna rzecz: nie było wody. Po wodę chodziło się daleko do Cytadeli albo trzeba było przejść ulicą Czarnieckiego. Żoliborz jest dzielnicą willową, a ulica konkretnie Czarnieckiego, typowo willowa. Przez kawałeczek ulicy Czarnieckiego na drugą stronę trzeba było przejść. Tam były wille i w ogrodach była woda w kranach. Wyczekiwali, kiedy ostrzału nie będzie, przebiegali mężczyźni, którzy tam byli, czy nawet kobiety, dziewczyny młode po wodę. Była sanitariuszka, nazywała się Halina Zakrzewska. Przebiegła w tamtą stronę, była w kombinezonie i z powrotem, wodę jeszcze zdążyła postawić i upadła. Zginęła na miejscu.
Była tam część Powstańców. Gotowali różne zupy i tymi zupami dzielili się z ludźmi, którzy tam byli. Nie potrafię powiedzieć, jak to się stało, że jak Halina Zakrzewska zginęła, miała pod kombinezonem biały podkoszulek, był zabrudzony krwią. Zupa grochówka była ugotowana przez Powstańców i ktoś koszulką przykrył kocioł. Przez trzydzieści, czterdzieści lat nie mogłam patrzeć na zupę grochówkę i w ogóle nie gotowałam jej. Nie wiem, czy przez nieuwagę, jak to się stało, nie potrafię tego wytłumaczyć. W każdym razie zupa grochówka w kotle ugotowana przez Powstańców [została nakryta zakrwawioną koszulką]. Później zajęli się nią, trzeba było [pochować]. Ktoś przykrył, nie wiem, kto i dlaczego to zrobił, że kocioł był przykryty jej zakrwawioną koszulką. To było tyle lat temu, ja to doskonale pamiętam. W domu nie jadłam grochówki i u siebie ze trzydzieści lat [nie gotowałam]. Teraz rzadko, ale od czasu do czasu gotuję. Ze trzydzieści lat nie gotowałam zupy grochowej, bo tam była zupa grochowa.
- Czy to był jeden przypadek śmierci, który się rozegrał na pani oczach?
Widziałam jeden, jedyny raz. Natomiast jak pędzili nas z Marymontu, to widziałam na ulicy zabitych ludzi. Zabitych czy zginęli od czegoś – leżały po prostu [trupy]. Widziałam [trupy] na przykład na placu Wilsona, ale konkretny przypadek, że widziałam na własne oczy, jak ona jeszcze przebiegła przez ulicę, postawiła dwa wiadra i upadła, to pierwszy raz tak blisko spotkałam się ze śmiercią.
- Mama też gotowała? Szukaliście jedzenia na własną rękę?
Szukaliśmy. Były właśnie te rajzy, wyprawy na działki. Zależy, co było na działkach, czy pomidory, czy kartofle malutkie. To nie tylko my, wszyscy. Była pewna solidarność, że jak ktoś miał więcej, to dzielił się z drugim. Była solidarność. Były tam niedojrzałe pomidory i dojrzałe. Nasza mama kiedyś szła po wodę (ale w inne [miejsce]) i były zrzuty powstańcze. Najczęściej one wpadały w ręce niemieckie. Po prostu wiatr znosił. Kiedyś moja mama i jeszcze kilka osób znalazło taki zrzut. On się po prostu rozbił. Były różne suchary i wszyscy, którzy przy tym byli, oczywiście z tego brali. To było chyba gdzieś w okolicy placu Wilsona. Pamiętam, mama przyszła z tobołem, były suchary i jeszcze jakieś wiktuały na pewno były, ale ja zapamiętałam najbardziej suchary.
- Czy nie owało pani szkoły, tego, że pani nie idzie do szkoły?
Brakowało, ale gdzie miałam iść. Dopiero do szkoły poszłam po wyzwoleniu w 1945 roku. Już powinnam pójść do klasy trzeciej czy czwartej. Ponieważ lubiłam (i lubię w dalszym ciągu) czytać, oczytana byłam bardzo. Dzięki starszej siostrze poznałam litery, więc poszłam do drugiej, ale już powinnam do trzeciej czy czwartej pójść.
- Czyli siostra była trochę nauczycielką.
Mentorką w jakimś sensie. Siostra miała dwanaście lat, już chyba skończyła trzecią czy czwartą klasę, jak Powstanie było.
- Czyli ona w czasie wojny też nie chodziła na komplety?
U nas nie było takiej możliwości. Nie było nikogo, kto ewentualnie mógłby poprowadzić – nie było takiej możliwości.
- Czy w czasie Powstanie miała pani poczucie strachu?
Cały czas. Bałam się cały czas. W okolicy Dworca Gdańskiego (jak Starówka) widziałam po Powstaniu jedno wielkie rumowisko. Były tam działa, które były nakręcane jak korba, już wszyscy wiedzieli, że będzie ostrzał gdzieś z okolicy Dworca Gdańskiego. Wszyscy się bali, wszyscy uciekali. Akurat na Mickiewicza, gdzie mieszkaliśmy przy hotelu, ten dom nie był zniszczony. Natomiast po drugiej stronie, Mickiewicza 27 cały wielki dom, który idzie od placu Inwalidów do placu Wilsona, był wyburzony, wypalony cały. Ten nasz hotel przedwojenny oficerski ocalał. Nic się nie stało, nie był zburzony. Był trochę pokiereszowany odłamkami i tak dalej, ale żeby był zburzony, zniszczony, to nie. Wszyscy się strasznie baliśmy, potwornie. Co to jest? Co to będzie? Strach, wielki strach.
- Czy to nie zostawiło śladu na pani, jak już się skończyła wojna?
Jak się wojna skończyła, to miałam bardzo długi czas, [kiedy myślałam] o tym, żeby tylko nie być głodną i żeby bomby nie leciały na głowę. Długo, długo… Już jak byliśmy razem czy później, jak wyszłam za mąż, założyłam rodzinę i jak ktoś jest głodny, to współczuję, bym mu połowę swojego, a nawet całe [jedzenie oddała], bo wiem, co to jest głód, mimo że przeżyłam go jako mała dziewczynka. Pozostało [we mnie]. Ojciec wrócił w 1945 roku, zmarł w 1954 roku. Tam się nabawił bardzo wielu chorób typowo obozowych i zmarł. Też mówił często, że najgorszą rzeczą dla człowieka jest głód, po prostu głód.
- Czy ma pani może jakieś wspomnienia, coś związane z mamą albo rodzeństwem? Czy brata nie ciągnęło do tego, żeby być tam, gdzie strzelają?
Był za mały, miał siedem lat, mimo tego że Powstańcy też tam uczestniczyli. Poza tym tu, na Żoliborzu czy nawet w hotelu widywałam Powstańców z bronią, przeważnie mieli zielone kurtki, panterki i biało-czerwoną opaskę. Niektórzy mieli hełmy, niektórzy mieli czapki. Jak nawet któryś z małych smyków usiłował do nich się zbliżyć, oni przepędzali na cztery wiatry. Później już pod sam koniec Powstania, po zabiciu łączniczki Powstańcy opuścili ten teren, udali się gdzieś indziej. Nie wiem, jakie były losy. Nawet w tej chwili potrafię sobie przypomnieć twarze niektórych osób, z którymi byłam na sali gimnastycznej. Natomiast nie pamiętam twarzy żadnego z Powstańców. To na ogół byli młodzi chłopcy, ale jakoś nie potrafię sobie uzmysłowić, przypomnieć twarzy któregokolwiek z nich. Ci chłopcy chodzili, żeby wziąć ich do wojska – przepędzali ich na cztery wiatry. Widzieli, [że chłopiec ma] siedem lat, to [przeganiali].
- Jaki jest dzisiaj, z perspektywy tylu lat, pani stosunek do Powstania? Uważa pani, że było konieczne, potrzebne? Czy trzeba było uniknąć, bo koszty były zbyt duże?
Nie mnie to oceniać. Z różnej perspektywy patrzę na to różnymi oczami. Trudno mi zająć jednoznaczne stanowisko. Natomiast do niedawna jeszcze chodziłyśmy każdorazowo w rocznicę wybuchu Powstania na Cmentarz Powązkowski – już abstrahując od tego, że tam leżą nasi rodzice i brat. Teraz to jest różnie, samochodów nie mamy, bardzo trudno tam się dostać komunikacją. […]
- Co się mówiło, co mówili rodzice o Powstaniu, jak już się spotkali?
To też bardzo różnie. Jedni mówili, że dobrze, że Powstanie było. Drudzy mówili: „A co żeśmy skorzystali na tym, że tyle ludzi zginęło?”. Też były zdania podzielone, nie było jednoznacznie, że tak albo nie. Też były zdania podzielone czy wśród rodziny, czy wśród znajomych. Jak zresztą wszędzie: nic nie jest albo białe, albo czarne, tylko zawsze coś jest pośrodku.
Warszawa, 27 sierpnia 2012 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol