Nazywam się Zbigniew Juszkiewicz, urodziłem się w 1937 roku w Warszawie, na ulicy Towarowej, róg Grzybowskiej.
Moi rodzice przed wojną pracowali. Mama pracowała u Philipsa. Po pierwsze mama i tata przed wojną skończyli szkołę średnią. Mama skończyła gimnazjum, tata skończył w 1933 roku Liceum Spółdzielczo-Handlowe na Królewskiej. Rodzice moi pracowali cały czas. Tata po skończeniu liceum poszedł do wojska, do szwoleżerów. Zwolnili go po roku, zaczął pracować na forcie Bema jako kontroler amunicji, już nie wiem dokładnie jakiej. Następnie przeszedł do MZK. W 1939 roku został zmobilizowany do szwoleżerów i poszedł walczyć. Gdy wrócił (nie wiem dokładnie, w którym roku, [chyba] 1940), pierwsze miesiące zajął się handlem. Mama cały czas pracowała u Philipsa, to dawna Róża Luksemburg.
W 1942 roku urodziła się moja siostra Blanka, z którą razem przeżyliśmy Powstanie.
Do 1943 roku mieszkaliśmy tam, gdzie się urodziłem, róg Towarowej i Grzybowskiej. W 1943 roku, jak było bombardowanie Kercelaka, w nasze mieszkanie (mieszkaliśmy na piątym piętrze) uderzyła bomba. Podczas tego nalotu wszyscy byliśmy w piwnicach, z babcią jeszcze, razem nas było dwadzieścia trzy osoby. Byliśmy odcięci. Pamiętam do dnia dzisiejszego, jak w uszach… Wiedzieli, że jesteśmy przysypani, odkopywali nas po tym nalocie. Czym bliżej, to coraz głośniej, a myśmy wtedy, pamiętam, na kolanach i wszyscy, te dwadzieścia trzy osoby, modliliśmy się.
Wszyscy zostaliśmy uratowani. A dlaczego był pośpiech? Ponieważ obok były magazyny Spiessa i tam też poszły bomby. To chemikalia, to jakby odpowiednik obecnego Cefarmu, a fundamenty, wiadomo, nie są takie szczelne. Te chemikalia by nas potruły.
W 1943. Następnie, ze względu na to, że tata i mama pracowali u Philipsa, dostaliśmy mieszkanie w domu Philipsa na ulicy Leszno 29. Tam zastało nas Powstanie i stamtąd zostaliśmy wywiezieni do Niemiec, do obozu pracy. Dostaliśmy mieszkanie na Lesznie, ładne było mieszkanko, nawet strych był dla nas. Parkiet był nawet na strychu. Tam mi rodzice kupili królika. Jak Powstanie wybuchło i do piwnic już nas wyprowadzali, to wypuściliśmy, żeby uciekł.
Natomiast przed Powstaniem w mojej pamięci utrwaliły się dwa momenty bardzo wzruszające, nawet jak dla dziecka, które miało sześć, siedem lat. Raz z babcią szliśmy Lesznem do placu Bankowego. W pewnym momencie podjechał ciężarowy samochód, wyskoczyli Niemcy, zatrzymali nas. Jak się zebrało trochę ludzi z jednej strony i z drugiej strony chodnika, otworzyli samochód i wyprowadzali mężczyzn, którzy mieli worki założone na głowę i zawiązane. Utrwaliło mi się, że (nie powiem, ilu ich było, ale na pewno kilkunastu) ostatni czy przedostatni bardzo krzyczał. To znaczy wznosił okrzyki: „Niech żyje Polska!”. Niemcy go jeszcze kolbami popychali. To był jeden moment.
To było chyba przed samym Powstaniem. Tam są, idąc obecnie aleją Solidarności, kawałki starych budynków i tablice. Nie powiem, czy to było przy pierwszej tablicy, czy drugiej, idąc do placu Bankowego, ale byłem świadkiem razem z babcią. To było przed Powstaniem.
Następny [moment], też przed Powstaniem. Wiadomo, że po drugiej stronie było getto. Kiedyś szedłem, chyba z mamą, w stronę Żelaznej i zobaczyliśmy, że trochę ludzi stoi, jak kończył się budynek Sądów. Po stronie getta (już nie wiem, na którym to piętrze, ale chyba gdzieś drugie piętro) na balkonie (dawniej były metalowe balkony) powieszonych było paru Polaków, w tym był powieszony ksiądz, był w sutannie. Tam się Polacy zbierali. Najlepszy dowód, że była szybka reakcja Niemców, że po obiedzie, jak jeszcze raz poszliśmy obejrzeć (mama wzięła mnie, bo dziecko to zawsze trochę niby ochrona), to już ich nie było, byli zdjęci. Rozeszło się echem i z całej Warszawy tam przyjeżdżali ludzie.
W czasie okupacji to nie wiem. Wiem, że tata pracując u Philipsa… Mama była brygadzistką, bo miała średnie wykształcenie, maturę dużą, natomiast tata pracował na nadajnikach czy przekaźnikach. Z początku mówił nam, że mu to nie wychodziło, a później doszliśmy do wniosku, że to był chyba mały sabotaż. Widocznie już coś tata wyczuwał, poprosił o przeniesienie do kuchni Philipsa i tam pracował. Miał tam (później dowiedzieliśmy się, że to celowe było, było ułatwione) wynoszenie nadajników, części różnych radiowych, co było potrzebne do konspiracji.
Tata, co wiem, to z AK. Nawet jakieś kontakty rodzice mieli z Roweckim, dlatego że po wojnie mieliśmy (ja zwłaszcza miałem) kontakt z Ireną Rowecką, córką. Tak że nawet bywałem u niej na Rakowieckiej, w domu koło Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Tam zawsze na piętrze ktoś stał. Wiemy kto. Wiem, że jak tam chodziłem, to na pewno byłem już zarejestrowany. Ale i książki mam nawet z jej podpisem, co wydała o swoim ojcu. Tata i nasza rodzina, mamy brat Janek Ścibiorski, stryjek Zbigniew Juszkiewicz, taty brat, byli związani z AK. Stryjek walczył w Kampinosie, natomiast tata i wujek byli związani z Wolą i później Starówką.
Tak, Powstania. Wiem, że w czasie okupacji z bramy Philipsa (mniej więcej vis-à-vis była brama do getta) robili jakieś czy przerzuty, coś, ale już dokładnie nie pamiętam. Nie pamiętam, bo byłem za młody, a rodzice po wojnie byli bardzo tajemniczy. Jak przychodzili koledzy do taty, to my, rodzeństwo, dostawaliśmy od razu na loda lub na ciastko, żeby nas w domu nie było, żeby nie słuchać, co i jak.
Powstanie zastało nas normalnie, tak jak całą Warszawę. Nie powiem, że jako dzieciak wyczuwałem coś. Wiem, że jak wybuchło, to tata zniknął, nie było. Wpadał. Tam w okolicy, jakby plecami do tego budynku i sąsiednich, był szpital Świętego Ducha na Elektoralnej. Tam gdzie była izba przyjęć, teraz jest dom kultury. Nawet jak wróciliśmy z obozu pracy z Niemiec, to tam jeszcze zaglądaliśmy. Całkowicie był zburzony nasz budynek i tak zwany pałacyk, gdzie myśmy mieszkali. Tam były łóżka, to wszystko jeszcze się widziało. Na początku Powstania był mój wujek Janek, mamy brat, przysłany, bo zapomnieli wziąć worek opatrunków. Już szli Niemcy, co rozstrzeliwali Wolę.
Zapomniałem.
Na Starówce. Tata został zabrany do Niemiec pod koniec września z kościoła Świętego Jacka. Tam był szpital powstańczy.
Nie. Natomiast wujek, co zacząłem mówić, wrócił się po ten worek. W budynku Philipsa mieli siedzibę. Przechodził przez dziurę w murze szpitala, żeby [dostać się] do Elektoralnej. Elektoralną do Senatorskiej był szlak, gdzie akowcy przechodzili. A już szli Niemcy, właściwie to „ukraińcy”, i wujka postrzelili. Jeszcze zdążyła przylecieć do piwnicy jakaś pani i babci szukała po nazwisku. Mówi: „Syn kona i prosi, żeby mama przyszła”. Ale już babcia nie była w stanie pójść do syna konającego, ponieważ już wchodzili esesmani, a właściwie to „własowcy”. Wujek zmarł. Po wojnie tam nawet był przez jakiś czas grób. Myśmy wrócili, to tam tablicę… Jak likwidowali groby powstańcze, mieli nas powiadomić. Nie powiadomiono nas i nie wiemy, czy jest na Powązkach w zbiorowym [grobie], czy jest w zbiorowej mogile „Polegli Niepokonani” na Woli.
Nie wiem. Babcia nie mogła [wyjść], bo Niemcy wchodzili. Wyprowadzili nas z piwnicy wtedy do ogrodu, co był na posesji Philipsa, i pod mur, na rozstrzał.
Ja byłem, babcia mnie trzymała za rękę, mama miała moją dwuletnią siostrę Blankę na ręku, no i pozostałe kobiety i dzieci starsze z tego domu.
To był duży budynek, miał dwie, trzy oficyny. Była spora grupa. W piwnicy się przebywało, tylko nieraz panie szły na górę, żeby ugotować coś. Szykował Niemiec (okazuje się, że to był „ukrainiec”) karabin maszynowy, żeby nas rozstrzelać. Jeszcze, pamiętam jak dziś, zapytałem się babci, czy to będzie mnie bolało, a babcia mówi: „Nie, Zbyciu. Ukłuje, upadniemy i będziesz u Bozi”. Wpadł jakiś Niemiec: Raus! [Popędzili] nas przez Wolską do [Dworca] Zachodniego, do Pruszkowa. Pamiętam jeszcze, każdy coś złapał i nas pędzono.
Zginęli. Na ulicy Wolskiej, po jednej i po drugiej stronie, było pełno walizek. Pamiętam, że mama już nie miała siły, to też rzuciła. Jak się tylko coś ruszyło, to Niemcy zaraz albo strzelali, albo podszedł i kolbą czy czymś uderzył. Wiem, że był krótki przystanek przy kościele Świętego Wojciecha, ale to na chwilę. Wpadli Niemcy do środka, wylecieli i dalej.
Nie chcę improwizować. W Pruszkowie (to wiem z opowiadania mamy, babci) byliśmy aż dwa tygodnie. Tam nawet babcia spotkała swoją rodzoną siostrę.
Pamiętam halę, leżenie na podłodze, krzyki Niemców, strach. My, dzieciaki, to mało co mamie pod sukienkę się nie chowaliśmy, jak wchodzili na te hale. Mówię to, co pamiętam.
Później wywieziono nas do obozu pracy. Na pewno jakieś przejściowe były. Wiem, że to był międzynarodowy obóz pracy, ponieważ obok w bloku byli Belgowie. Byłem najmłodszy z dzieci (pomijając moją siostrę), jeszcze było z Woli paru chłopców. Najstarszy to wiem, że miał dwanaście lat. Zatrudniali nas do pracy, warzywa dowoziliśmy do kuchni typowo niemieckim wózkiem na czterech kółkach, z dyszelkiem. Mieliśmy starszego (pamiętam, mam go przed oczami) pana. Okazuje się, że był Ślązakiem, ale to był dobry człowiek, on nam nawet mówił: „Marchew bierzcie, tylko ja nie widzę. Tylko uważajcie, bo jak was złapie Niemiec, to wiecie, co z wami będzie”.
Nie wiem. Ze względu na represje po Powstaniu tata, jak wrócił z Niemiec… Wiem, że z Niemiec wróciliśmy. Wiedzieliśmy, że Warszawa jest bardzo zniszczona, a rodzina mojego taty wywodziła się z Buska. Tamtędy wracaliśmy, nie wiem jak. Wiem, że z Chmielnika do Buska pieszo szliśmy. Wtedy się nabawiłem choroby stawów. Tam z babcią, z siostrą, rodzice taty, stryjek, co walczył w Kampinosie i inna rodzina, siostra taty z mężem, wszyscy się znaleźliśmy. Nic jedno o drugim nie wiedziało, a tam się spotkaliśmy.
To było w 1945 roku. Mama nas (mnie, siostrę i babcię) zostawiła i mówi: „Jadę do Warszawy. Poszukam mieszkania, znajdę pracę i was zabiorę”. Rzeczywiście tak było, że mama pojechała. Z opowiadania wiem, że zajęła jakieś mieszkanie. Przyszła z pracy, już kto inny mieszkał. Były takie historie po Powstaniu. Mama wróciła i pracowała w SPB (Stołeczne Przedsiębiorstwo Budownictwa). Tam przez parę lat pracowała. Nawet zdjęcia są, jak na gruzach pracowała. Jak już znalazła mieszkanie na Twardej 44 róg Siennej (dwupiętrowy budynek), przyjechała po nas i przyjechaliśmy do Warszawy. Tata jeszcze nie wrócił z Niemiec, ale szybko wrócił. Na Lesznie (w ogóle na starych budynkach, gdzie był kawałek muru) wszyscy przyczepiali swoje nazwisko: „Jestem tu i tu, mieszkamy tu i tu”. Mama też wywiesiła i jak tata wrócił, zameldował się. Pamiętam, w wojskowym, angielskim mundurze, przywiózł nam czekolady twarde, duże, zaraz dał siostrze i mnie. To tak to pamiętam.
Pod koniec 1945 roku, to był wrzesień. Tata był w Gross-Rosen, Bergen-Belsen, Dachau, ale nie wiem, w jakiej kolejności. Mówił, że wyzwolili ich Anglicy i jeszcze tam były wojska Maczka.
Nie mam dokładnych. Wiem, że w Muzeum Powstania jest, gdzie walczył. Najlepszy dowód, że stryjek ma Krzyż Powstania Warszawskiego i [Krzyż] AK za Powstanie, tata ma Krzyż Kawalerski. Jak rehabilitowali tatę, to dostał za Powstanie ten krzyż.
Pamiętam życie w piwnicy. Tam się siedziało, nieraz człowiek trochę wyszedł, bo chcieliśmy jako dzieci trochę na podwórko. Wiem, że rodzice nam zabraniali. Najwyżej trochę podprowadzili, żeby światła dziennego złapać.
Z każdym dniem Powstania zapasy domowe się kurczyły. Wiem, że pod koniec było bardzo cienko.
Do wody jakoś jeszcze był. Pamiętam, że jak myśmy wrócili do Warszawy, to wodę [braliśmy] z kanałków, hydrantów, co obecnie są. Tam otwierano, kolejka była z garnuszkiem metalowym czy kubłem. Kolejka się ustawiała i wodę w te pierwsze dni, miesiące, w ten sposób [braliśmy]. Szło się praktycznie jezdnią. Z każdym dniem Polacy, warszawiacy odbudowywali.
Były momenty i optymizmu, i załamania, z każdym dniem nasilające się, ponieważ informacje mimo wszystko dochodziły, że są duże zniszczenia, rozstrzeliwani jesteśmy, że dom po domu niszczony, palony. Ta informacja była dla nas przygnębiająca. Pamiętam, że po jakiejś informacji dość dużo osób w piwnicy płakało (tuż przed wyprowadzeniem nas z piwnic, dwa czy trzy dni).
Nie. W piwnicy myśmy się modlili. Powiedziałem, że jak w 1943 (z babcią i te dwadzieścia trzy osoby) słyszeliśmy, jak nas odkopują, byliśmy na kolanach i cały czas się modliliśmy. Tak samo w Powstanie. W piwnicach modlili się głośno wszyscy. Były śpiewy, modlitwy, odmawianie litanii, różańca, zwłaszcza do Matki Boskiej Loretańskiej. To było normalne.
Jak tata wrócił, to poszedł do pracy do MZK. Tam był na jakimś kierowniczym stanowisku. Tatę szybko zdegradowali za AK i tata często był [zatrzymywany] na czterdzieści osiem godzin, bez aresztu. Mówił, że go ciągle przesłuchiwali na Cyryla i Metodego. Tata nawet miał uraz po jakimś przesłuchaniu, że od najbliższych osób nie brał, jak go się częstowało papierosem. Powiedział, że ma uraz, ponieważ chyba ze dwa razy go częstowali papierosem młodzi, co go przesłuchiwali. Tata wyciągnął rękę po papierosa, dostał w twarz, że zęby właściwie stracił. Żadnego zęba nie stracił w Niemczech, natomiast bardzo dużo zębów stracił na przesłuchaniach na Cyryla i Metodego. Ale wiem, że tata cały czas nie przyznawał się. Tata opowiadał: „Mógłby być moim synem, a on mi na ty mówi. Ciągle im tłumaczyłem: co ty, chłopie, możesz wiedzieć, jak tyś w Powstaniu miał dwa lata, albo w ogóle ciebie jeszcze nie było?”.
To mógł być koniec lat czterdziestych, początek pięćdziesiątych. Wiem, że już byłem w gimnazjum. Tata nie wracał, mama mówi: „Nie bójcie się, wróci, jutro już będzie”.
Że AK i że władzę chciał przejąć. Tak jak harcerzom. Kto myślał wtedy o władzy, a zwłaszcza dzieci? To głupota, ale nie ma na to lekarstwa, takie były czasy. My sami sobie tak stworzyliśmy.
Wiem, że została wywieziona w 1946 roku mamy siostra. Mówiło się w domu, że została wywieziona na białe niedźwiedzie. Jak wiem z opowiadań, mamy siostra skończyła Uniwersytet Warszawski przed wojną i udzielała korepetycji Wandzie i Jadwidze Piłsudskim, gdy chodziły (tak mówiło się w domu) do gimnazjum Szachtmajerowej gdzieś na Chmielną, a później na Białobrzeską. Chodziłem z babcią do UB na Koszykową, bo babcia chciała się dowiedzieć, co jest z córką. Dowiedziała się, że przewozili ich ciężarówką przez Warszawę, i wtedy wyrzuciła kartkę na adres na Twardej. Jakaś pani podniosła i przyniosła babci tę kartkę. Chodziłem tam jako dzieciak, żeby babci nie aresztowali. Później się o tym dowiedziałem. Tam chodziliśmy parę razy. Pamiętam, to był ostatni raz, jak byliśmy. Za nami wyszła jakaś młoda dziewczyna i zaczęła mówić do babci: „Proszę iść. Dla dobra rodziny niech pani się nie dowiaduje o córkę”. Już później na Koszykową nie chodziliśmy.
Po 1949 roku babcia dostała z Urzędu Bezpieczeństwa pismo, że córka umarła. Tak się skończyło. Nawet przez kolegów niektórych, historyków dowiadywałem się. Nie ma śladu. Wiemy tylko, że w 1949 roku babcia dostała informację, że umarła. Tak wyglądała historia.
Po wojnie, po Powstaniu, życie w Warszawie było może ciężkie, ale radosne. Śpiewy, wszystko, jeden drugiemu pomagał. Jakieś prace, żeby szybko gruzy z chodników [usunąć], żeby można było iść swobodnie. Wiadomo, że wieczorem w tych gruzach napadali. Powiedzenie: „Kup pan cegłę od sieroty, cegła tańsza od kapoty” było słynne w tamtym okresie. Życie weselsze, mimo że sytuacja i w Warszawie, i w kraju… Ale jakoś było.
Często u mnie w domu, już później, tata moim dzieciom opowiadał. Oni lubili, zawsze jak jakieś przyjęcie, to dziadka wyciągnęli do innego pokoju, żeby opowiadał o swoich przeżyciach, jak w Powstanie walczył, jak ryzykował życiem, jak w obozach było. To jest do dnia dzisiejszego, moi wnukowie również o dziadku dużo wiedzą, choć go nie znali. Tata umarł w 1983 roku.
Tak, nasza rodzina cała, rodzeństwo moje (nas było pięcioro, po wojnie jeszcze troje rodzeństwa się urodziło), mamy tak zaszczepione. Ale trochę inaczej widzimy niepodległość i patriotyzm, jak niektórzy obecnie. Oni nie przeżyli, a jak człowiek przeżył, jak widział, jak śmierć zaglądała w oczy parokrotnie, to inaczej się to przeżywa, inaczej się to odczuwa i przekazuje w inny sposób, bardziej przekonujący. Zwłaszcza że nie lubimy w mojej rodzinie tworzyć historii. Tata może byłby ustawiony i więcej miałby odznaczeń różnych (choć ma Krzyż Kawalerski za Powstanie), ale do ZBoWiD-u się nie zapisał, tak jak wielu. Jego koledzy z Powstania należeli, tata nie. Później, podtrzymując tradycję, rozpocząłem pracę w Róży Luksemburg. Namawiali mnie: „Porozmawiaj z tatą, żeby się do ZBoWiD-u [zapisał]”. Jak się zwróciłem do taty, dlaczego się nie zapisze, tata tylko powiedział: „Synu, to jest moja sprawa i ty w moje życie prywatne [nie ingeruj]. Mam zasadę, nie zapiszę się do końca życia”.
Pierwsza żona była kuzynką taty, Maria Juszkiewicz. O tym się nie mówiło dużo. Wiadomo, rozwiódł się, wystąpił o rozwód kościelny do papieża. Nie został udzielony, dlatego przeszedł na kalwinizm. Tyle mogę. Jest w każdej rodzinie zdjęcie, popiersie wujka Józia, jak to nieraz się mówiło. Jest i u mnie popiersie i zdjęcie, u wszystkich nas.