Wanda Placzkowska-Górska „Teresa”
- Proszę opowiedzieć, jak pani znalazła się w konspiracji?
Chodziłam do szkoły nazywanej szkołą kupiecką, to był róg Wspólnej 41 w Warszawie. Kiedy byłam w trzeciej klasie chyba, była u nas… To były prawie komplety pod nazwą, że to szkoła kupiecka. Dyrektorem był Plenkiewicz, później w Krakowie też założył szkołę czy tam miał. Kilku dziewczętom [koleżanka] zaproponowała, zebrała nas, że możemy być w małym sabotażu, chyba to tak się wówczas nazywało. Było nas takie dwie grupki po pięć. Zaczęłyśmy chodzić na zebrania na Żelaznej, na 3 Maja na dole. To trwało wszystko tylko rok. Ale za zadania to miałyśmy tak: z bańką, z pędzlem, nalepiałyśmy jakieś odezwy nie odezwy, krótkie takie, pamiętam. Jeden taki był incydent, że byłam z taką Gienią, nie pamiętam imienia, mimo że to była koleżanka ze szkoły, ale już tego nie pamiętam. Przy Długiej za rękaw złapała ją żandarmeria polowa. [Żandarm] wyszedł zza kościoła, nie zauważyła, a ona naklejała, [a ja] z tą bańką stałam od strony Miodowej. Dla nas to było później śmieszne, ale mogłoby się zakończyć groźnie. On ją tak jakoś złapał, ale ona krzyknęła, to ja w Miodową, ona w Długą, trochę było ruin po 1939 roku, udało nam się.
- Zetknęła się pani z konspiracją w szkole?
Tak, średniej.
Tak. [W czasie okupacji] to był mały sabotaż. Ponieważ przed wojną byłam w harcerstwie jeszcze w szkole powszechnej, podałam tylko swoje, znaczy dane to nie potrzeba, zostałam przyjęta. Tak jak powtarzam, było chyba nas dwie grupy po pięć dziewczyn w tej klasie, w innych nie wiem.
- Gdzie pani przed Powstaniem mieszkała?
Na Mokotowie, ulica Wygoda.
- Jak pani odebrała godzinę „W”, wybuch Powstania?
W domu niestety, bo mama mnie nie puściła, ale od 5 sierpnia przeszłam na Mokotów, jakoś się przedarłam, ale dopiero piątego, bo musiałam, jak to się mówi, mamę uspokoić, a w ogóle to po prostu uciekłam. A w ogóle miałyśmy już od 27 lipca dyżur na Kruczej róg Hożej. Były takie stare kamienice, wiem, że zawsze wejścia były od kuchni – też miałyśmy jakby taki punkt. Chodziło o sanitariat po prostu, żebyśmy wzięły ze sobą, to miał być od 27 lipca dyżur. Ale w ogóle 27 lipca nie mogłam, dopiero 1 sierpnia, jak już wybuchło Powstanie, chciałam się tam dostać, ale to już było trudne dla mnie, bo raz, że się z domu nie mogłam wyrwać, a po drugie przejście byłoby ciężkie, bo już w części od placu Unii to już Niemcy byli rozjuszeni, już nie było sensu, a gdzieś dołem to było za daleko. W każdym razie wybrałam sobie – na Krasickiego 51 była komenda Wojskowej Służby Kobiet, później nas tam zasypało, tam się zgłosiłam. Przyjęli, powiedziałam swoje wcześniejsze [szkolenie, przydział?], komendantką była chyba „Grażyna” (wszystko się zaciera [w pamięci]). […] albo może była zastępczynią Wojskowej Służby Kobiet. Właśnie zgłosiłam się, zostałam przyjęta. Drużynową była „Iśka”, ona mieszkała, jeszcze później, jak w siedemdziesiątych latach starałam się do kombatantów, do związku tych utrwalaczy, ona była jedną z prowadzących, ona w ogóle mi podpisywała moją służbę, bo była moją drużynową. Później jeszcze raz u niej byłam, tak że może jeszcze żyje. Była „Iśka”, tylko zapomniałam jej nazwisko. Później się zetknęłam z tym nazwiskiem.
- Czy pani od razu dostała przydział?
Od razu to tak nie było, bo służba była taka, że tak powiem, na wyrywki. Więc tak, B-1, B-3, najbardziej bataliony „Bałtyk” znałam, bo chodziłam, ale służba była różna. W sprawie rannych, bo to codziennie był apel, że każda z nas pójdzie, a sanitariat to był szpital elżbietanek, bo był, dopóki nie zbombardowali go tak dwukrotnie, że już tylko w piwnicach można było być. To był szpital elżbietanek, tylko oni się kolejno przenosili z tego batalionu, chłopaki.
- O którym batalionie pani mówi?
Jeszcze „Oaza” przy Niepodległości. „Alkazar” nazywali ten budynek, to też na Odyńca, tak później to wkraczało w Niepodległości, to również do tych żołnierzy się chodziło. Ale nie tylko, bo trzeba było ich obszyć albo guzik przyszyć, również to. Był dany rozkaz, żeby pójść odpowiednio do potrzeby.
- Pamięta pani, który to był batalion?
Przy Niepodległości? „Oaza”. Bo tak, batalion to był „Bałtyk”, [kompanie] B-1, B-2, B-3 – to tam często myśmy były kierowane. Batalion „Bałtyk”, najwięcej. Teresę Nowak stamtąd pamiętam, „Grenadiera”, a tutaj chyba „Olza”, a może „Oaza”, „Olza”, tam dziewczyna zginęła później już przy kapitulacji, Ewa Matuszewska „Mewa”, ją też znałyśmy, ona była sanitariuszką, ona najbardziej z tymi chłopcami [była] zżyta. Nie pamiętam, czy to było to, bo później jeszcze „Karpaty”, ale z nimi to mniej, też były bataliony, Batalion „Karpaty”, to tam chyba nigdy nie byłam. Przeważnie B-1, B-2, B-3 albo właśnie przy Niepodległości, bo to takie dosyć… przynajmniej przy Niepodległości to ta placówka tak jakby prawie do końca się utrzymywała. Dopiero później [padła], jak było już to natarcie, bo po 25 września to się cofnęło i wszystko rozpadło, a tak to była placówka dość długo, stąd dobrze pamiętam, Odyńca 54, każdym razie gdzieś tam. To była ta służba nasza. Tak to dysponowanie nami trwało prawie do końca sierpnia. Taka służba twarda już była wtedy w szpitalu u elżbietanek albo u dołu u sióstr zakonnic, albo na salach. Twierdzili, że wtedy jak wywiesili na dach flagę, że to jest Czerwony Krzyż, to zaczął się ostrzał od Niepodległości, bo Niemcy byli za Niepodległości, dalej na Mokotowie. Jak się zaczął ostrzał, to tych rannych trzeba było z góry ściągać po prostu na dół, bo już były wybuchy. Dla nas to było bardzo szokujące, bo bezradność, jak poradzić sobie z nimi, bo to jedni byli na łóżkach, drudzy leżeli [inaczej], ale jakoś tam [się udało]. Pamiętam, jednego ściągałam po prostu tak po schodach na takim [blacie], drzwi nie drzwi, co to było, to się wszystko tak robiło szybko i ze strachem samemu, bo przecież cały czas rozrywały się pociski. To był jakiś taki może 24, 25 sierpnia, bo jakieś taki skomasowany artyleryjski atak na Mokotów się zaczął. Nasza kwatera była na Krasickiego 51, to była jakaś duża willa, a później myśmy na dole miały pokój, salę czy coś. Wtedy nas zasypało, bo „krowa” uderzyła (albo „szafa”, różnie nazywają) właśnie w tą willę. Jak uderzyła w tą willę, to gruz się wysypał na nas, nas przysypało. Chłopaki gdzieś byli blisko, pamiętam od Odyńca chyba, od razu nas prawie odsypali. Wtedy komendantka miała problem, co z nami zrobić. Sporo tych dziewczyn było akurat, jakąś zbiórkę miały czy coś, tego dnia albo drugiego dnia po tych elżbietankach, po tym szpitalu. Rozdysponowała nas. Kilka z nas, miedzy innymi na ochotnika na patrol sanitarny na Sadybę. A to już było przy końcu sierpnia, może to 27 sierpnia był, że taki ten szpital został zbombardowany, ona nie miała co z nami zrobić. Miałyśmy kwaterę na Czeczota, niedaleko stamtąd, też zostało to zniszczone czy jakiś szrapnel uderzył, tak że zaczął się już taki jakby atak na Mokotów. Wtedy właśnie zgłosiłam się, jeszcze kilka innych dziewczyn, poszłyśmy na Sadybę na patrol sanitarny do fortu. Ciężko nam było przejść, cały czas ostrzał był z klasztoru, jakoś się przeczołgałyśmy, zaczęłyśmy po południu, zgłosiłyśmy się w nocy.
Na Sadybie na forcie. Myśmy na fort miały [przydział], bo był taki punkt sanitarny. Później, jak myśmy przyszły, najpierw główną sanitariuszką, komendantką dla nas była starsza pani, może miała trzydzieści parę lat, siostra „Ola”. Ona nas od razu skierowała, żebyśmy się pomyły, bo już zaczęło na Mokotowie być w ogóle kiepsko z wodą, podstrzygła nas trochę, tak żeby była ta higiena; zaczęłyśmy służbę na forcie. Było na takich stołach jakby, jak to nieraz półki magazynowe są, było tego sporo, ich się opatrywało. Ale doznaliśmy ogromnej ulgi, jak się zjawiłyśmy już po nocy, na drugi dzień, bo tam było zupełnie cicho. Chłopcy od Wilanowa leżeli na forcie też w tych maskownicach, ale nie było porównania po tym, co myśmy w ostatnich dniach miały na Mokotowie, nawet byłyśmy na swój sposób zadowolone.
Tak było, ale to było tylko parę dni. Później się zaczął [atak], ponieważ Niemcy uważali, że Mokotów trochę zmniejszyli, dobrali się do Sadyby. A jeszcze w międzyczasie były również bombardowane Sielce (co myśmy wiedziały) w nocy, to chyba dwa razy chodziłyśmy na ulicę Chełmską. Był
prijut, taki duży budynek, klasztor nie klasztor, z czerwonej cegły, jak taka dawna zabudowa carska. Tam był szpital, był po 1939 roku, podobno też był szpital wojskowy dla tych z wojny, a tu później pewnie i wojskowy, tych dawnych [żołnierzy], jeżeli jeszcze leżeli tyle lat. [Potem] był powstańczy. Też właśnie przy końcu, jak myśmy były, w drugim czy trzecim dniu był nalot właśnie na Chełmską, między innymi na
prijut, tak się to nazywało. Nas kierowano do ewakuacji tych rannych. Zdejmowało się [ludzi], trupy się paliły, wrażenie okropne, bo to wszystko jakby się ruszało, a to w nocy tylko mogłyśmy [robić], przecież nie było ani światła, ani nic, ale oświetlenie było od pożaru. Byłam chyba dwa razy, później na wózkach takich [się ich wiozło], koła szmatami obwinięte, żeby nie było [hałasu], to na Sadybę albo na fort, albo do tego dużego gmachu, taki był po lewej stronie ulicy Powsińskiej chyba tak, naprzeciwko fortu. To chyba dwa razy było, ale ewakuacja była możliwa tylko w nocy, bo inaczej to Niemcy strzelali przecież, [wypuszczali] race. Najgorszy dzień to był 1–2 września, ostatni sierpnia, bo już zaczęli bombardować Sadybę i fort. Pierwszego września chyba, jak był nalot na fort, inaczej się czuło to niż na przykład normalne takie bombardowanie w budynkach, bo to jedna płyta była widocznie. To ta strona, gdzie myśmy akurat były od ulicy, przed nią nie trafił, tylko przed naszą bramą padła [bomba], to woda się pokazała, widocznie fosa była niedaleko.
Wybuchła, bo przecież aż woda się pokazała. Natomiast na drugim krańcu, właśnie jak był komendant „Jaszczur”, tam paru oficerów zostało, bomba spadła, zasypani tak, że myśmy ich nie mogli w ogóle [wykopać]. Nie było mowy o tym, żeby ich wyratować, przynajmniej na razie. To był taki jeden dzień, że dwa razy tak przyjeżdżali. A poza tym później to cały czas krążyli, z broni pokładowej nas płoszyli. Trzeba było przejść na drugą stronę ulicy. […] To wszystko, podłoga, cały ten [fort] dosłownie falował. Jak oni gdzieś zrzucali bomby, obok na szczęście, ale właśnie jedna trafiła tego Szczudełka, a koło nas właśnie spadła obok w dół, później, jak bramę się otworzyło, to trudno było. Później siostra „Ola” wobec tego, że zasypane, już zrezygnowała z naszej pracy, odesłała nas na Mokotów, bo się spodziewała, że Niemcy za moment wejdą, po prostu nie chciała powiększać. Tu już front, jak myśmy na Mokotów szły całą noc, ale to całą noc przymusu. Wille się paliły, wszystkie się paliły nad fosą po stronie drugiej, to naokoło musiałyśmy jakoś tak okrążyć, żeby wreszcie przejść na tę stronę, a tamci znowu cały czas ofiary rzucali, oświetlali to całe pole. Aleśmy dobrnęły nad ranem chyba do Królikarni. W Królikarni już byli nasi chłopcy, już było wszystko w porządku. Wtedy była już kwatera, dowiedziałyśmy się, że kwatera jest przeniesiona na Puławską 132 czy 130 w piwnicy z takimi podstemplowaniami, tam była, chyba [u?] tej siostry, krótko była, ale już nie pamiętam, jak to było dokładnie. Tak było. Później znów szpital na Misyjnej, siostry zakonne też miały, to tam byłyśmy przydzielone. A ostatnie trzy dni przed kapitulacją, kapitulacja była 27 września, przydzielili do narożnego domu róg Bałuckiego i Odolańskiej, po jakimś sklepie była urządzona kuchnia wojskowa. W ogóle głodne byłyśmy wiecznie, na Sadybie coś sobie trochę podjadłyśmy, a tak to smutne było to. Nas przydzielili do kuchni, do obierania kartofli, ale jeść dostawałyśmy przynajmniej. Było kilku niemieckich żołnierzy, też obierali kartofle.
- Czy pani będąc sanitariuszką w punktach opatrunkowych, spotykała się z Niemcami? Bo na pewno z Niemcami na froncie w czasie walki to nie.
Nie, tylko później miałam [kontakt], ale dojdę do tego. A tu to byli jeńcy, na Racławickiej na przykład.
To chyba u elżbietanek byli. Normalni ludzie, tak samo byli opatrywani jak i tego, inni byli używani do prac, pamiętam, że do rozbrajania niewypałów na Racławickiej. Zawsze się omijało, żeby, broń Boże, nie wybuchło, oni mogą, ale tylko nie my, ich się omijało, to było na Racławickiej, bliżej Puławskiej, taki był punkt na ulicy, tam trzeba było lepiej omijać, bo oni się zajmują rozbrajaniem pocisków. Właśnie w kuchni na Odolańskiej też było kilku żołnierzy, którzy tak samo w kuchni obierali [ziemniaki], bo to była kuchnia wojskowa.
- Żołnierze polscy czy niemieccy?
Ci do obierania to niemieccy.
Oczywiście. To były trzy ostatnie dni, z tym, że chyba 26 września zaczęło się tam…
Już jestem we wrześniu. Na Sadybie 1, 2 września było to bombardowanie. Myśmy chyba 2 września – bo nacierali Niemcy od strony Wilanowa, Siekierek, wiem, że od tej strony – to myśmy się już znalazły z powrotem u siebie na Mokotowie. Ponieważ ta nasza kwatera na Krasickiego już wtedy została zasypana, już jej nie tego, to dowiedziałyśmy się, że komenda nasza jest przeniesiona na Puławską 130 czy 132, nie pamiętam, w budynkach takich mieszkalnych na dole, w tych piwnicach. Tam właśnie były przydziały dawane a to tu, a to tu, już tak to wszystko się zdezorganizowało, już tak nie było, nie było tych apeli, bo po prostu już nie było możliwości, tak byliśmy ściskani, chłopcy jeszcze na Woronicza bronili, na Królikarni byli, ale coraz bardziej się zakres tego naszego obozu – jak to się nazywało – Mokotów, zmniejszał, coraz bardziej ulice już. Ale przez prawie miesiąc to jeszcze było jako tako, ale już później zaczęli dociskać, tak bombardować, że obszar coraz [bardziej] się zmniejszał. Właśnie na Odolańskiej była kuchnia, a kwaterę miałyśmy na Szustra, na trzecim piętrze chyba.
Jeszcze w sierpniu uczestniczyłam w tych [akcjach] – w parku Dreszera były nocne dyżury z tymi latarkami w formie krzyża, dziewczyny były ustawione i czekałyśmy na zrzuty, latarki były, już nie pamiętam, jak to było, w każdym razie byłam chyba dwa razy na tym [dyżurze] w nocy, taka była służba. Duży taki zrzut, to właśnie obserwowałyśmy we wrześniu. Myśmy myślały, że to wojsko Sosabowskiego, a to tymczasem były tylko zasobniki podobne do ludzkich kształtów, to wtedy właśnie na Odyńca, w Batalionie „Oaza” chyba, tam prałyśmy, w willi okno było wychodzące na zachód, obserwowałyśmy, jak zrzucali, szczególnie tu, na zachodnie, to widziałyśmy ten zrzut. To nie wszystko trafiło przecież, jak wiadomo, może coś trafiło w inne ręce nasze, ale to już ciężko było. Na Misyjnej też były dyżury przy rannych.
- Miała pani jakieś przeżycie, które, że tak powiem, wstrząsnęło panią, które się upamiętniło?
Przeżycie, które mną wstrząsnęło, to było prawie na porządku dziennym, przecież myśmy były świadkami wszystkiego, co się dzieje. Naloty, ranni, odkopywanie na Odyńca pamiętam, też jeszcze nasza kwatera istniała na Krasickiego, stamtąd na Odyńca, zasypało – miotacz min, jak to się nazywało „szafa”, „krowa” – jak poszło, to się odsypywało zasypanych. Niektórzy może jeszcze nadawali się do życia, a inni to już nie, trupy były, to myśmy między innymi taką służbę wykonywały. Co mogło nami wstrząsnąć… Nie wiem. Nami wstrząsnęła ta dziura w bombie, przed naszym nosem, że tak powiem, na forcie, wstrząsnęło nas, że Szczuberek został zasypany ( „Jaszczur” miał chyba pseudonim). Oficerowie, cała grupa była, tam rusznikarnia była; wiedzieli, w co mają celować. A tu na szczęście punkt sanitarny jakoś tak prawie nieruszony, może jakieś cegły wyszły, tego nie pamiętam.
Teraz chciałam powiedzieć to, o czym w ogóle myślę, bo nawet nie przypuszczałam, że to będzie jeszcze przebieg służby, bo to wszystko jest opisane w dokumentach, jak myśmy do tych odznaczeń [były wyznaczane], to trzeba było wymienić, jak to wyglądało na przykład w mojej pracy. Z 26 na 27 września, jak już Niemcy zmniejszyli nam obszar, zaczęło być taka mowa o zawieszeniu broni, to może było 26 września. Niemniej wszyscy starali się przedostać kanałami na Śródmieście, już zaczęła się taka panika, nieprzyjemne to było wszystko. Tego zawieszenia broni nie było, rozkaz był, że [idziemy] do kanału. Myśmy komendantkę gdzieś już w ogóle zgubiły, to wszystko się zaczęło, poczuwałyśmy się po prostu, że tą służbę trzeba do końca pełnić. Do kanału, myśmy nie miały żadnego przydziału, ale w tym kanale, chciałyśmy [przejść] od Wiktorskiej do Śródmieścia, to tłumy były, odganiali ludzi, ta żandarmeria wredna taka, tych ludzi odganiało, dużo się cywilów pchało do tych kanałów, już taka panika była. Dlatego myśmy w nocy, też było z 26 na 27 września dostały się do kanału, do włazu… Kolejka to w ogóle mogła być między domami tylko w piwnicach, bo Niemcy strzelali cały czas, ale blisko już byli, od Niepodległości nas otaczali. Myśmy weszły do tego kanału z taką przypadkową koleżanką, też była z WSK, ale mało ja znałam, akurat tak byłyśmy razem, myśmy weszły z jakimś innym oddziałem. Ale jak myśmy weszły, tośmy długo stali na początku, nic się nie działo. Zegarka nie miałam, jak długo to trwało, to nie wiem. Wiem, że jak myśmy wyszły z tego kanału na miejscu, to już było prawie rano. Później jakiś popłoch, coś się [zaczęło dziać], później w domyśle to się wiedziało, że wyciągali naszych na Dworkowej, bo tam stała żandarmeria niemiecka, pilnowali tego, trzeba było bardzo uważać. Jakiś popłoch, panika, wszystko z powrotem do wyłazu, tak że do tego kanału może myśmy doszli do Puławskiej pod spodem albo i nie. W każdym razie wlokło się to wszystko, taki popłoch jakiś. Myśmy zaczęli wychodzić tym wyłazem, którym się weszło.
Z powrotem. W każdym razie na Szustra był właz przy Bałuckiego. Tym włazem wreszcie się dostaliśmy do przejścia, z jakimiś kompaniami, nawet nie wiedzieliśmy, kto to, co. Weszłyśmy, a Dworkowa jest dalej, też normalny właz był, tam stała niemiecka żandarmeria. Jak przechodziło się kanałami, to trzeba było dobrze uważać, bo oni [rzucali] granaty, karbid, tak utrudniali, ale sami nie wchodzili, nie, tą bronią, którą mieli, załatwiali ludzi. Tam prawdopodobnie to było, powtarzam, zegarka myśmy nie miały, nie pamiętam, jaka to była godzina, wiem, że to było ciemno, jak myśmy weszły do kanału, to pewnie w nocy, później dłuższy czas to trochę się poruszaliśmy, a później z powrotem napór, taka panika jak cholera, przepraszam za wyrażenie, trzeba było wyjść. Właz już był otwarty, bo inni przed nami jeszcze wyszli, ale i Niemcy, a już to był 27 września rano, bo kapitulacja była na Mokotowie 27 września.
Kazali nam pójść, znaczy [iść] całą grupą. Był taki wykopany rów przeciwczołgowy między Szustra a Różaną, tak wzdłuż, były budynki, bo to taki placyk był od Puławskiej, gdyby się czołgi [chciały przedostać], bo było tak nieraz, to miały utrudniony przejazd, bo to spory był taki ten [rów]. Nas nad tym rowem ustawili. Nie powiem, bo będę fantazjować, ale ile tych ludzi stało, to nie wiem; co za ludzie, też nie wiem, bo byłam tak zdenerwowana, wiem, że płakałam. Nogi zmęczone, z tego kanału, dobrze, że nie było takich wielkich nieczystości, ale wszystko jedno – te stanie, tutaj ta kapitulacja. Dobrze, bo nie będą strzelać, ale mogą rozstrzelać. Również się to brało pod uwagę, bo się słyszało, co oni już wyprawiają. Znaczy myśmy z tej strony stali nad rowem, naprzeciwko nas pod kamienicami z drugiej strony stali Niemcy z bronią. Stoimy, później się wie dlaczego, bo przecież kapitulacja miała być, podpisane, pojechali, a tu już rozprawili się z tą Dworkową, tak domniemywaliśmy. Później nikt już z kanału nie wychodził, jak przychodzili ci ludzie, którzy tam byli.
- Przy tym rowie, co wyszłyście z kanału, to już byłyście w niewoli niemieckiej?
Niemcy byli, z tym że myśmy nie wiedzieli o kapitulacji, myśmy poprzedniego dnia słyszeli, że będzie zawieszenie broni. Podwójnie to było dla nas wszystko denerwujące. W pewnym momencie słyszę za sobą głos: „Zdejmij tą opaskę, przecież jesteśmy cywilami” – taki chłopak mówi z tyłu. Patrzę, rzeczywiście ją mam, zdjęłam, do kieszeni wsadziłam, miałam taki żakiet gruby. Stoimy. W pewnym momencie, jak długo to trwało, pięć, dziesięć, piętnaście, trudno mi powiedzieć, stuka mnie ktoś w bok, mówi: „Słuchaj, Niemcy cię wołają”. Jakiś Niemiec:
Komm, komm, komm. Już wiem, że macha ręką, że ja, że
kleine meine, słyszę. Przeszłam, zadał mi trzy pytania, niemiecki znałam trochę ze szkoły. Aha, a w międzyczasie jeszcze, jak myśmy stali, to walki się nie skończyły na Mokotowie, bo jeszcze jak Belgijska, Puławska, Dolna słychać było strzały, jeszcze walki normalnie, chłopcy się jeszcze opierali. Niemiec pokazuje mi kierunek właśnie jak Belgijska, pyta mnie się: „Czy jest wiele tam bandytów?”. –
Wie viele Banditen dort? Skąd mogłam wiedzieć, jak z kanału wyszłam, a zresztą żebym wiedziała, co to za informacja z mojej strony, mówię:
Ich weiss nicht. „A ile mam lat?”, mówię:
Ich bin sechzehn Jahre alt – po szkolnemu. Zadał mi jeszcze jedno pytanie:
Du bist auch Banditen. Tak się zawahałam, ale jakby błysk po mnie przeleciał, przecież on widział na pewno, jak tą opaskę chowałam, zdejmowałam. Wzięłam to z kieszeni, pokazałam w ręku – Raus! z powrotem, że mam wrócić. Wchodząc powrotem do tego jakby rowu, jakiś Niemiec, nie ten na pewno, jakiś drugi, może obok stał, bo oni tak sznurkiem stali, jakby tak dobiega, wciska mi bochenek chleba, podłużny taki, wojskowy, jak to były, jakąś konserwę, mówi do mnie szeptem tak: „Brawo, brawo Polska”. To tylko tyle, poszedł na tą stronę.
„Brawo, brawo Polska”. Czyli to był Ślązak, może poznaniak czy jak, ale dlaczego to było − brawo, Polska to Polska. Weszłam, koleżanka od razu mówi: „Daj kawałek chleba”, bo przecież głodne byłyśmy, mówię: „Czekaj”. Nie mogłam pozbierać się tak trochę po tej rozmowie. Jak odeszłam od tego żołnierza, to miałam takie uczucie, jak zawsze się miało takie uczucie w takich niebezpiecznych sprawach, że − Boże, żeby tylko strzelił w głowę, a nie gdzie indziej, żeby się człowiek nie męczył, po prostu, rów jest, wszystko pasuje. Ale ten drugi mi się zjawił z bochenkiem tego chleba, z tą puszką, jeszcze szeptem tak powiedział, wtedy jeszcze słyszałam dobrze to: „Brawo Polska”. Wzięłam chleb, weszłam z tym, później już nawet nie wiem, czy oni stali, bo się nie patrzyło w tamtą stronę, żeby broń Boże nieszczęścia na siebie nie ściągnąć. Chyba to była dziesiąta, już nie pamiętam, kazali nam się rozejść, odejść od tego rowu. Uznałam, że chyba nie zabiją. Właśnie tą ulicą Szustra albo tą drugą kazali nam iść do Niepodległości i w lewo na Służewiec. Później się zorientowaliśmy, że na transport. Poszłyśmy, wzdłuż ulicy stali esesmani, [albo] to chyba był Wermacht. Jeszcze sporo dziewczyn się jakoś tak zebrało, tak razem szłyśmy, ale jako cywile, już nie było żadnej opaski, tylko ja się tak zagapiłam. Wymyślali nam w brzydki sposób po rosyjsku, można było przetrawić. Doszliśmy do Niepodległości, później do [dworca]. Dużo było ludności z Mokotowa, jakiś teren był, kazali tak siedzieć chyba. Chyba na drugi dzień albo nad ranem następny dzień przyjechały towarowe wagony, powpychali nas.
Nie. Transport pojechał, dojechał, konwojentami tego transportu to byli Azerowie, na tych swoich platformach stali. Ale trochę szczęścia mieliśmy, bo jak jechaliśmy, jeden zostawił trochę uchylone drzwi, bo to były zasuwane na tych towarowych, to ciężkie jak cholera. Myśmy z tą samą koleżanką Adą wyskoczyły. Wyskoczyłyśmy po prostu w biegu, taki duży nasyp był, to było gdzieś przed Głownem, bo jak później dotarliśmy do jakiegoś osiedla, to nam mówili, że miałyśmy szczęście, bo transport będzie jechał przez Rzeszę, ale myśmy nie mieli orientacji, przecież nic się nie wiedziało. W tym wagonie bydlęcym takie były okienka nie okienka, ale co to było widać, myśmy uciekły. Na tyle. Właśnie cały nacisk chciałam położyć na tego z tą konserwą, że jednak nie wszyscy Niemcy, tamten też mógł strzelić, a nie strzelił.
- Chcę nawiązać do wędrówki kanałami, bo zrozumiałem, że weszłyście do kanału.
Wyszłyśmy tym samym.
- Tym samym kanałem wyszłyście?
Bo był popłoch, tak.
- Poszłyście do przodu i z powrotem.
Tak, bo długo się stało w kanale, zresztą to było koszmarne, byłam szczęśliwa, że wyszło s
ię z tego kanału.
Sądzę, że tylko do Puławskiej, na pewno, był taki odcinek od Bałuckiego do Puławskiej, bo tam zaczynał się burzowiec.
- Próbowałyście wyjść na świat z kanału?
Co zrobić? Odwrót, to przed nami przecież tak samo była kupa ludzi. Wchodziły wszystkie oddziały. Nam się udało we dwie za jakimś oddziałem, myśmy nawet nie wiedziały gdzie, co. Ale każdy chciał [przejść] kanałami, by się wydostać.
- Tylko we dwie wróciłyście?
We dwie zupełnie, z kuchni, właśnie tam nocowałyśmy. Każdy chciał do Śródmieścia [uciec] przed Niemcami, bo mówili o tym, że będzie zawieszenie broni, ale jakoś tak to pamiętam – że miało być zawieszenie broni. Być może, że ta [sytuacja] rano, kiedy nas z tego kanału wyciągali, ustawili na tym, że to może było w ramach zawieszenia broni, a później była pewnie podpisana kapitulacja. Wtedy już w ogóle zaczęli nas pakować w wagony.
- Co działo się później, kiedy udało się wam uciec z transportu?
Wiem, że na piechotę szłyśmy do Skierniewic, jakbyśmy się wracały do jakichś pociągów, jak najdalej Rzeszy, żeby, broń Boże, nie pomylić. Później pojechałyśmy do Krakowa, bo powiedziano nam, że tam jest główne przytulisko dla uciekinierów, znaczy pojechałyśmy do Radomia chyba, później z Radomia do Krakowa. Moja współtowarzyszka odnalazła [informację], że dwie siostry ocalały i są gdzieś pod Warszawą, tośmy się pożegnały. Z Krakowa pojechałam do Miechowa, bo tam byli znajomi, do Gołczyn, wieś Gołcza pojechałam, może coś wiedzą o mamie. Nic nie wiedzieli, ale mnie przytrzymali, bo: „Gdzie będziesz jeździć, jak nic nie wiesz, w Krakowie nikogo nie ma”. Przytrzymali mnie do wejścia Sowietów, 13 stycznia weszli. Front przyszedł 13 stycznia.
- Jak pani wróciła do Warszawy?
Przez Częstochowę. To było pewnie w marcu albo w lutym.
Tak. Jeszcze pojechałam do Krakowa później z Gołczy, jak już przeszedł front sowiecki, bo myślałam, że tam znajdę mamę, przynajmniej tą kartotekę − gdzie jest. Wtedy znalazłam, że była przy jakiejś szkole, nawet w kuchni się załapała, coś robiła, tak że bardzo żałowali, że jeszcze chcieli ją zostawić. Wtedy właśnie już razem wybierałyśmy się do Warszawy. Wiedziałyśmy już, mama mówiła, że na Wygoda dom jest spalony, już tam nie ma po co [wracać] – zdjęcia, wszystko popalili. Przetrzymywali nas w Krakowie, to zakład, szkoła była z tą kuchnią, mama miała pokoik, mieszkała, zatrzymywali, że może zostać, że córka do szkoły, ale nie, [my chciałyśmy] do Warszawy. To chyba był albo luty, albo marzec. Wiem, że dawali nam jakieś pieniądze, ale w Warszawie było nie RGO, tylko jakieś takie… Nawet chyba mam taki formularz, że imię, nazwisko, adres to nie, że jest repatriantem do Warszawy. To pewnie związane było z jakąś kwotą, może jakieś pieniądze dawali albo kartki, już nie wiem, nie pamiętam tego, w każdym razie żeśmy tutaj się [wpisywały]. Mama miała znajomą lekarkę na Belgijskiej pod trzecim, ostatnie piętro, był pokój zrujnowany, bo to takie garsoniery jakby były; zrujnowany, bez podłogi, ktoś w zimie palił [podłogą], bez parkietu, zerwany parkiet. Myśmy się zainstalowali. Później praca, szkoła, tak poszło.
- Czy po Powstaniu, już będąc w Warszawie – szkoła, nauka, praca – nie miała pani żadnych, nazwijmy to tak delikatnie, kłopotów?
Kłopoty były, oczywiście. Po pierwsze się nie ujawniłam, to raz, po drugie, środowisko w około było takich samych nieszczęśników jak ja, w szkole to samo było, bo poszłam do szkoły dla dorosłych i od września zaczęłam pracować, [poszłam] do pracy. Na Polnej w tym budynku rano była szkoła dzienna, poszłam do trzeciej klasy dokończyć, bo wtedy nie skończyłam. Maturę zrobiłam w 1948 roku. Na studia na razie nie [poszłam], bo pracowałam, później do [szkoły] handlowej na Rakowieckiej, ekonomię skończyłam wbrew swojej woli, ale coś musiałam skończyć. Wtedy 1948, 1949 to było względnie jeszcze spokojnie, bo oni jeszcze tak działali terenowo nasi „przyjaciele”; teren, po terenie likwidowali partyzantkę. Później to już bardzo niemile było, szczególnie 1950, 1951, 1952 – Jezus Maria. Na cmentarze. Później zajęciem naszym, groby naszych były w parku Dreszera, w części parku Dreszera – pracowałam przy ekshumacjach, znaczy przychodziłam też, mimo że już zaczęłam pracować, ale pomagałam. Później Powązki, ale pierwsze [dni], to takimi ciężarowymi samochodami jeździliśmy, bo tak się grupa zebrała, później to już mieliśmy tak, że każdy oddzielnie, broń Boże, żeby nas nie zgarnęli, ale już wyczuwało się to ich zainteresowanie jakieś, zawsze ktoś się wkręcał nieznany nam, ciężko było, ale przeżyło się. Do partii się nie zapisałam.
- Ale nie deptali po pietach?
Aż tak nie. Cóż ja, taki pionek, ewentualnie mogłabym wiedzieć z konspiracji, tak że nie powiem, żeby maltretowali.
- Każdy człowiek był dobry.
Wiem.
- Do tego, żeby wyciągnąć z niego, to każdy człowiek był dobry.
Mnie to jakoś ominęło, na tyle sobie tylko pozwalam, że na cmentarz się jeździło bez względu na to. Później, jak wyszłam za mąż, to razem z mężem [jeździliśmy], mąż był spoza Warszawy, z partyzantki, z 27. Wołyńskiej chyba, on miał swoje grono, ja miałam swoje grono.
- Miała pani jakiś kontakt z koleżanką, z którą pani była razem w Powstaniu?
Ada, ona z Terespola była. Nie, w czasie Powstania to było zupełnie przypadkowa kumpelka, bo inne były, to myśmy miały kontakty później z kompanii mojej, nawet z drużyny, z Sadyby Zdzisia była, Irma, ale poumierały już niestety. Miałyśmy takie kontakty. Jak szłyśmy na cmentarz, to żeśmy się umawiały, że pójdziemy. Ale tak to Teresę Nowak dobrze pamiętam, ona była w B-3 czy B-1, bardzo mi się jakoś podobała, bo ona już taka była, że tak powiem, zorientowana w służbie, w broni, starsza od nas trochę.
- Z nią pani się przyjaźniła?
Nie, ale miałam kontakty. Dwa lata temu się spotkałyśmy, mizerna [jest], bo choroba. Mam środowisko „basztowskie” na Tureckiej. To jest nawet jeden przystanek ode mnie, bo mieszkam na Parkowej. Nieraz tam [byłam], częściej przedtem, później, po śmierci męża to już tak mi się nie bardzo chciało, ale oni na ogół pamiętają, jak były co cztery lata zjazdy, to zawsze powiadamiali. Śmieję się, bo zawsze mi przekręcają na tą Płaczkowską, a już powiedziałam: „Was pogryzę, jak będziecie mnie tą Płaczkowską denerwować!”. Do czego to podobne, tyle lat nie potrafią…
Warszawa, 25 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki