Andrzej Sterniński „Sokolik”
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, gdzie pan się urodził, wychowywał przed wybuchem wojny?
Mam 81 lat. To spowodowało, że nazbierało się sporo wspomnień i faktów, które warto zanotować. Może zacznę od tego, że mój pradziad Maciej Trzciński, ze strony mojej babci, matki mojego ojca, był powstańcem z 1831 roku. Zginął pod Olszynką Grochowską i bardzo często, kiedy mieszkaliśmy na Grochowie, to z babcią (czyli prawnuczką Macieja Trzcińskiego) chodziłem na Olszynkę Grochowską na grób powstańców. Ze strony mojego ojca, [moim pradziadkiem] był Antoni Sterniński, który mieszkał w Mławie, był propinatorem (to jest odpowiednik karczmarza, wytwórcy alkoholu mającego prawo sprzedawać alkohol), przez pewien czas był burmistrzem Mławy. Rodzice moi urodzili się w Warszawie, mieszkali w centrum Warszawy przy ulicy Pańskiej, tam też się urodziłem [ja] i mój brat Krzysztof, który już niestety nie żyje, urodził się w 1935 roku. Wtedy kiedy on się urodził, rodzice przeprowadzili się z ulicy Pańskiej najpierw do Otwocka, potem na Grochów, wtedy [w Warszawie] było bardzo ciężko z mieszkaniami, w 1938 roku ojciec wybudował dom na Bielanach przy ulicy Hajoty. Ojciec był drogistą, to znaczy miał prawo sprzedawania leków, pracował w firmie farmaceutycznej – „Ludwik Spiess i Syn”, z tej firmy [po je upaństwowieniu] powstała fabryka penicyliny w Tarchominie. W 1945 roku, już po wojnie, [ojciec] otworzył swoją własną firmę [handlu chemikaliami], ale niestety musiał ją zlikwidować ze względu na to, że niekorzystne były wtedy układy polityczne. Prywatna inicjatywa była niszczona. Chciałem się dostać na studia po zdaniu matury, w związku z tym ojciec poszedł pracować na kolej, pracował, jako kierownik [kolejowej] składnicy sanitarnej, a potem [został] dyrektorem administracyjnym szpitala kolejowego w Międzylesiu. [Miałem dwóch młodszych braci: Krzysztofa (urodzony w 1935 roku) i Jacka (urodzony w 1939 roku)]. Mama była przy mężu. To tyle mógłbym powiedzieć o rodzinie.
- Kiedy zaczęła się wojna, miał pan dziesięć lat, chodził pan również do szkoły powszechnej?
Tak.
Rozpocząłem naukę na Grochowie w szkole numer 92 przy ulicy Kordeckiego, trzy klasy zrobiłem przed wojną. Do czwartej klasy już miałem zacząć chodzić w 1939 roku we wrześniu [na Bielanach], niestety wojna wybuchła w piątek 1 września, a w poniedziałek miał się zacząć [rok szkolny]. Z opóźnieniem rozpocząłem naukę już na Bielanach przy ulicy Zuga, szkoła numer 21, do dzisiaj istnieje ta szkoła. Niestety, po bardzo krótkim czasie, nie pamiętam, może dwa miesiące chodziłem do tej szkoły, Niemcy wyrzucili nas z tej szkoły, zajęli szkołę na swoje potrzeby, [a] szkoła nr 21 wynajmowała prywatne mieszkania w willach na Bielanach. Tą szkołę skończyłem (szkołę powszechną, wtedy tak się to nazywało) w 1943 roku, od 1943 roku zacząłem chodzić do Gimnazjum Księży Marianów na Bielanach. […] [Szkoła ta nie nazywała się już wtedy Gimnazjum i Liceum Księży Marianów, bo nie wolno było w czasie okupacji niemieckiej, aby istniały gimnazja ogólnokształcące tylko Zawodową Szkołę Drogową. Tym niemniej, w tajemnicy przed okupantem przerabialiśmy tam program przedwojennego gimnazjum ogólnokształcącego (była historia, język polski, łacina itd.). Do tak zwanej Szkoły Drogowej (oprócz przedmiotów ogólnokształcących były tam przedmioty dotyczące budowy dróg: miernictwo, propedeutyka architektury itp.) chodziłem do wybuchu Powstania Warszawskiego. Po powrocie do Warszawy w lutym 1945 roku wróciłem do szkoły księży Marianów w kwietniu 1945 roku. W szkole tej w latach 1946 i 1947 zaliczyłem liceum i w 1948 roku zdałem egzamin dojrzałości. W następnym, 1949 roku komunistyczne władze szkołę Gimnazjum i Liceum Księży Marianów na Bielanach w Warszawie zamknęły.
- Jak pan pamięta moment wybuchu wojny?
Pamiętam tak, że [już kilka dni przed jej wybuchem] apelowano, aby naklejać paski papieru na szyby, żeby w czasie wybuchów szyby nie wyleciały. Oczywiście potem wylatywały całe ramy okienne i waliły się mury, ale naklejaliśmy z ojcem na szyby paski papierowe. Pierwszego września o godzinie szóstej rano zbudzony zostałem właśnie przez radio, które ojciec nastawił, które nadawało komunikaty typu: „Uwaga, uwaga, nadchodzi, koma trzy, proszę państwa, to nie są ćwiczenia, to Niemcy napadli na Polskę, nastąpił wybuch wojny!”. Mieszkaliśmy na Bielanach, ciepły dzień, wyszedłem na ogródek i patrzyłem na walczące samoloty w powietrzu. Tak zapamiętałem pierwszy dzień wojny.
- W czasie okupacji, jak już pan wspomniał, uczęszczał pan najpierw do jednej szkoły podstawowej, do drugiej, potem zaczął pan naukę u księży marianów. Czy przez cały czas okupacji mieszkał pan na Bielanach?
Tak. [Miałem 11 lat i szokiem dla mnie było wyrzucenie nas przez Niemców ze szkoły, w której zorganizowali obóz dla internowanych Francuzów, a potem Jugosłowian. Dyrektorką szkoły nr 21 przy ulicy Zuga była pani Niemczykowa, a moją wychowawczynią pani Dietriechowa, żona późniejszego ministra finansów po wojnie w rządach komunistycznych. Naukę dla nas zorganizowano w wynajętych prywatnych willach na Bielanach, przy ulicy Hajoty i Lisowskiej].
- Czym zajmowali się wtedy pana rodzice?
Mama była przy mężu, natomiast ojciec pracował w firmie, tak, jak mówiłem „Ludwik Spiess i Syn”, przy ulicy Hipotecznej, tam była centrala firmy. Często jeździłem do ojca na [tę] ulicę, już nie pamiętam, czy to była Hipoteczna, czy Daniłowiczowska; nie było wtedy telefonów, nie można było się kontaktować, mama mnie wysyłała, żeby jakieś sprawy załatwić. Miałem możliwość wtedy obserwowania ulicy pod okupacją niemiecką. Jeszcze chciałbym powiedzieć, że wtedy kiedy rozpoczęła się wojna, to jeszcze jeden fakt taki wbił mi się do pamięci. Mianowicie na ulicy Hajoty, gdzie myśmy mieszkali, pod numerem 52 mieszkał generał Bolesław Roja, dowódca 3. brygady Legionów, on już był wtedy na emeryturze. Już nie pamiętam, czy to było w 1939 roku, czy zaraz na początku 1940 roku, przyjechał odkryty samochód niemiecki i wyprowadzono generała z jego willi, był ubrany w mundur generalski, szable miał [przy boku], asystował mu jakiś oficer niemiecki. Wsadzili go do tego odkrytego samochodu, musiało to być albo właśnie na jesieni, albo na wiosnę, bo było dosyć ciepło. Jak potem wyczytałem już po wojnie, bo się interesowałem, co się z nim stało, zginął w obozie Sachsenhausen.
- W jaki sposób zetknął się pan z konspiracją, z organizacją „Orląt”?
To było w ten sposób, że jeden ze starszych kolegów z Bielan, niedaleko mnie mieszkał, Janek Cesarski pseudonim „Czarek”, kiedyś zaczął mnie podpytywać, opowiadać o tym, że przed wojną należał do takiej organizacji „Orlęta”, że to była organizacja przy Związku Strzeleckim, że była taką paramilitarną organizacją, byli umundurowani i tak dalej. Potem w trakcie tej rozmowy zapytał: „Czy gdyby taka organizacja istniała, to czy bym chciał należeć do takiej organizacji”. [Gdy] powiedziałem, że ciekawa, interesująca, to wtedy powiedział: „Wiesz, w tej chwili to niedozwolone, żeby taka organizacja istniała, jak wiesz, bo okupacja, bo Niemcy, ale jest konspiracyjny odpowiednik tej organizacji. Czy chciałbyś należeć?”. Wtedy wyraziłem zgodę. Umówił mnie na takie pierwsze spotkanie w mieszkaniu u pani Zabłockiej, [przy ulicy Hajoty dokąd], jak potem się okazało, przyszedł komendant, dowódca tych drużyn orlęcych, Stanisław Srzednicki pseudonim „Stach”. W roku, już nie pamiętam dokładnie, czy to był początek 1943, czy koniec 1942, zostałem zaprzysiężony, dostałem wtedy pseudonim „Sokolik” i zadanie, ażeby organizować jakąś grupę z tych kolegów, których znałem już od paru lat. Natomiast w szkole u księży Marianów, jak zacząłem naukę w 1943 roku, to przyszedł taki starszy kolega, który nazywał się Zygmunt Kotas, chciał mnie wciągnąć do organizacji harcerskiej, ale musiałem mu w jakiś sposób odmówić, dlatego że już należałem do organizacji „Orlęta”. W szkole u księży Marianów obydwie te organizacje istniały równolegle, bardzo często zdarzało się tak, że z jednej organizacji przechodzono do drugiej, szczególnie ze Związku Harcerstwa przechodzono do „Orlaków”, dlatego że jakieś nieporozumienia były na szczeblu wyższym, harcerskim. Ale o tym nic nie wiedziałem, dopiero później się dowiedziałem, już po wojnie, jak się tą sprawą interesowałem. Byłem za mały, za młody, miałem wtedy trzynaście, czternaście lat, to jeszcze nie zaznajamiano mnie z takimi wewnętrznymi sprawami, jakie były.
- Ja wyglądała pańska działalność konspiracyjna?
Po pierwsze, do takiej organizacyjnej pracy zwerbowałem kilku kolegów do naszego patrolu. Był Wojtek Tatarski, był Janusz Zabłocki, potem Stefan Czapski, [Edward Wołłosowicz, Leszek Kościelecki, Konrad Wąsowicz], było nas może ośmiu, może dziewięciu. Trzech z nas zostało wytypowanych przez instruktora, który dochodził do nas, [co pewien czas] na obóz orlęcy, który odbywał się w Julinku pod Warszawą, to było lipiec i sierpień [1943 roku]. [Na obozie] byłem w sierpniu [1943 roku obóz położony] jest koło Leszna na skraju Puszczy Kampinoskiej [w dawnym budynku fundacji Bersonów], po wojnie [mieściła się tam]. Na tym obozie mieliśmy ćwiczenia, gry wojskowe, uczyliśmy się musztry, uczyliśmy się alfabetu Morse’a, pierwszej pomocy i tak dalej. To był obóz orlęcy, nazywał się to Orlęcki Kurs Instruktorski OKI. [Dokładny opis służby na obozie orlęcym w 1943 roku znajduje się na stronie 27-42 w książce Jerzego Motoczyńskiego „Orlęce lata” wydanej przez Stowarzyszenie Przyjaciół Orląt, Warszawa 1998]. Na tym obozie orlęcym zdałem egzamin instruktorski, dostałem stopień drużynowego i otrzymałem tak zwaną „okajkę”, to taki znaczek przypominający – jak w harcerstwie – krzyż. [Wzór „okajki” jest na okładce książki Jerzego Motoczyńskiego „Orlęce lata”. Okajkę dostałem, po obozie powrót do rzeczywistości, do codzienności. Co robiliśmy? Dostawaliśmy polecenia naklejania napisów: „Polska walczy”, „Tylko świnie siedzą w kinie”, tego rodzaju rozklejaliśmy ulotki. Następnie liczyliśmy samochody wojskowe dojeżdżające do CIWF-u, to jest Centralny Instytut Wychowania Fizycznego, czyli obecna Akademia Wychowania Fizycznego, to było takie zadanie najbardziej bojowe. Druga rzecz, to też były wyznaczone jakieś dni, obserwowaliśmy niemieckie lotnisko na Bielanach, które było koło Wawrzyszewa. To były zadania, a poza tym spotykaliśmy się w prywatnych mieszkaniach na Brodzińskiego [w bursie RGO], na Kozietulskiego [u Andrzeja Rogozińskiego, ps. Samba], [na Widok, mieszkanie Romka Malinowskiego – orlaka, ps. Ali], na Hajoty [u pani Zabłockiej], na Żeromskiego [u Janka Cesarskiego, ps. Czarek], gdzie przychodził starszy kolega, jakiś instruktor, [omawiał jakiś wybrany wojskowy temat, lub] przynosił jakiś pistolet, albo jakiś granat, żeby się po prostu oswoić z tym. Nie mieliśmy do czynienia z bronią [czynnie], raczej tylko [ćwiczyliśmy] w ten sposób w czasie jakiegoś wykładu.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
W 1944 roku w lipcu był następny obóz orlęcy w leśniczówce w Uwielinach, byłem na tym obozie. Przyjechał porucznik Stach Srzednicki, kilku chłopcom z tego obozu polecił przyjazd do Warszawy, to był lipiec, gdzieś koło 20 lipca. Wróciłem do Warszawy i miałem oczekiwać na zawiadomienie, gdzie mam się stawić na zbiórkę. Były wyznaczone dwa miejsca spotkania, jedno to było na Starym Mieście przy ulicy Franciszkańskiej, a drugie było na Żoliborzu na ulicy Kozietulskiego. Niestety, wybuch Powstania 1 sierpnia nastąpił wcześniej na Żoliborzu, już gdzieś koło godziny pierwszej czy drugiej [po południu] rozpoczęła się strzelanina, w związku z tym nikt do nas nie dotarł, a z mojej grupy trzech chłopców, to znaczy ja, Wojtek Tatarski pseudonim „Aga”, [i] Janusz Zabłocki pseudonim „Żaba”, mieliśmy być zorganizowani w czasie Powstania. Czekaliśmy z Wojtkiem Tatarskim na to wezwanie, niestety nikt nie przyszedł. Trzeci kolega, Janusz Zabłocki, rozchorował się, nie pamiętam, ale w każdym razie miał jakąś chorobę zakaźną, nie mógł się zgłosić. Myśmy 2 sierpnia, to pamiętam, że taki był dzień deszczowy, po południu wybrali się z Wojtkiem Tatarskim na ulicę Kozietulskiego, żeby zgłosić się do [wyznaczonego] punktu. Pierwszego sierpnia nie mogliśmy się wybrać, dlatego że była straszna strzelanina na Bielanach, walki trwały na Bielanach. Drugiego sierpnia wybraliśmy się na Kozietulskiego, nikogo [tam] nie zastaliśmy, Powstańców też nie było, bo jak się później okazało, Powstańcy poszli do Puszczy Kampinoskiej. W związku z tym Wojtek został na Żoliborzu. Jak wrócili Powstańcy, to został przyjęty, był w oddziale, nie pamiętam, „Żmii” czy ”Żaglowca”, w każdym razie w którymś z tych oddziałów w czasie Powstania, potem dostał się do niewoli. Natomiast ja wróciłem [na Bielany], bo nie miałem się gdzie zatrzymać. [Wojtek] miał [na Żoliborzu jakąś rodzinę]. Wróciłem i postanowiłem pójść do Puszczy Kampinoskiej, bo na Żoliborzu dowiedziałem się, że Powstańcy poszli do Puszczy [Kampinoskiej]. Rzeczywiście poszedłem w stronę Puszczy, to już był może 8 sierpnia. Po drodze spotkałem [znajomą] dziewczynę, Krystynę Skupównę, która okazało się, że [jest] łączniczką w zakładzie ociemniałych w Laskach. Ona mi powiedziała, żebym się zgłosił do pani „Sowy” – [Zofii Skoniecznej]. Zgłosiłem się do pani „Sowy”, powiedziałem, kim jestem, [i] skąd [przychodzę]. Okazało się, że już w tym czasie był [w Laskach] kolega z mojego patrolu Janusz Zabłocki „Żaba”, wyzdrowiał i mógł już być, był Andrzej Ścibor-Rylski [z gimnazjum] księży Marianów, był Genio Wlaś, [kolega z Bielan], kilku [innych] chłopców [i] kilka dziewcząt. Dziewczęta były [starsze] od nas, myśmy mieli po piętnaście, czternaście lat. Andrzej Rylski to chyba [był] dwa lata młodszy ode mnie, „Żaba” też dwa lata młodszy, czyli trzynasto-, piętnastolatki, dziewczyny miały osiemnaście, siedemnaście lat. Tak się zaczęła moja służba w Puszczy.
- Do jakiego oddziału został pan przydzielony, z jakimi zadaniami?
Zadania… Nie wiem, czy zostałem przydzielony, w każdym razie dostawałem polecenie od pani „Sowy” albo od pana kapitana „Szymona” – [Józefa Krzyczkowskiego], który ranny leżał, ale zawiadywał. Jeszcze ciekawostka taka [był tam ksiądz], potem dopiero się dowiedziałem, że to był późniejszy kardynał ksiądz Stefan Wyszyński. Wtedy [widziałem go chodzącego] z brewiarzem, czytał sobie brewiarz, tam przebywał. Natomiast myśmy dostawali poszczególne zadania. Zadania polegały na tym, że na przykład wokół Warszawy od strony północnej były rozmieszczone posterunki ukraińskie i węgierskie, posterunki nie dopuszczały do tego, żeby z Warszawy się ktoś wydostał i do Warszawy się ktoś [przedostał]. Trzeba było iść wzdłuż takiej linii [rów] „Kiełbasa”, Wawrzyszew, Gać, Wólka Węglowa, gdzie posterunki były rozmieszczone, [trzeba było] zapamiętywać przy jakimś określonym punkcie, gdzie taki posterunek jest. Po powrocie do zakładu ociemniałych w Laskach nanosiliśmy to na plan czy na mapę okolicy. Drugie zadanie [to badanie terenu] od strony ulicy Żeromskiego, Wólczyńskiej obecnej aż pod Bemowo, pod Fort Bema, a z drugiej strony pod ulicę Potocką. To były tak zwane Pola Bielańskie, one były ukształtowane zupełnie jak jakieś nadmorskie wzgórki, porośnięte były takimi ostrymi trawami, takie stawiki różne były z wodą, z jakimiś żyjątkami. Na tych polach zdarzało się, że lądowały zrzuty amerykańskie czy angielskie. Trzeba było iść patrzeć, czy taki zrzut gdzieś jest. […] Nie udało mi się nigdy znaleźć żadnego zrzutu. Raz znaleźliśmy spadochron z linkami, tośmy sobie linki zabrali na pamiątkę, [a spadochron zakopaliśmy].
Następnym zadaniem było przenoszenie meldunków, to było najtrudniejsze, bo trzeba było przejść przez niemieckie wachy, [posterunki] wzdłuż północnej strony. Zawsze z jakąś dziewczyną starszą chodziliśmy, zawsze mieliśmy jakiś koszyk z jedzeniem, marchew, trochę ziemniaków, buraki. Tłumaczyliśmy, że idziemy do chorej matki przenieść żywność. W czasie okupacji uczyłem się niemieckiego, miałem ułatwione zadanie, dlatego że czasem zdarzało się, że Węgier albo Ukrainiec prowadził nas do komendanta Niemca, z tym komendantem wtedy było mi łatwo porozumieć się, bo na tyle znałem niemiecki, że w takiej rozmowie mogłem wytłumaczyć, o co mi chodzi. Przychodziliśmy na Bielany, na ulicy Lipińskiej pod numerem 7 był punkt łączności, również telefoniczny. Stąd były połączenia do Warszawy, oddawaliśmy przeniesione meldunki pisemne, bo łączenia telefonicznego z Laskami, z Puszczą [Kampinoską] nie było, nie było wtedy telefonów komórkowych […]. Meldunki przenosiliśmy różnie. Przeważnie miałem taką czapkę od [księży] Marianów, to była taka gimnazjalna czapka typu „maciejówka”, z otokiem, pod tym otokiem [chowałem] bibuły z meldunkami, bądź też w spodniach, w mankietach spodni, takie trzy czwarte spodnie miałem. Tak to trwało do 15 września. Piętnastego września (pamiętam dzień, bo zresztą potem się spotkałem z jednym z kolegów) było bardzo ciepło, wyszedłem [po raz ostatni z Lasek na Bielany]. Jeszcze muszę dodać, że takich wycieczek to miałem gdzieś pewnie z pięć na ulicę Lipińską, a potem z ulicy Lipińskiej [do Lasek] dla chłopca to już było bardzo ciężkie. Bardzo się wtedy bałem, to były już takie nocne przemarsze z powrotem do Lasek, do tego zakładu ociemniałych. Zawsze wtedy szliśmy jeszcze z jakąś osobą dorosłą, którą przeprowadzaliśmy. Droga była różna albo szliśmy przez tak zwaną Kiełbasę, koło lotniska, Kiełbasa to taki strumyk, tak się nazywał, rów taki, trzeba było się przez rów przeprawiać, potem przez Wólkę Węglową do Lasek. Albo druga droga przez Wawrzyszew. [Tu] miałem bardziej ułatwione zadanie, dlatego że na Wawrzyszewie mieszkała moja ciotka ze strony ojca – Stanisława Sternińska [i mogłem do niej wstąpić, gdyby się coś przydarzyło]. Zresztą chciałbym na jej temat też parę słów powiedzieć, bo to jest związane z okresem okupacji, ze sprawą jej syna Witolda Sternińskiego, ale dokończę sprawę tego przechodzenia [z Bielan do Lasek]. Wycieczki nocne, [droga] z powrotem – powroty były najbardziej takie nieprzyjemne, sprawiające, że człowiek w nocy drżał, przechodząc, bo jednak linie były niemieckie. To było tak, jak powiedziałem, do 15 września. Pietnastego września ostatni raz przeszedłem [z Lasek] na Bielany.
Szesnastego września, ponieważ mieszkałem na Hajoty, to zgłosiłem się do [rodzinnego domu]. Szesnastego września przyszedł do mnie kolega o pseudonimie „Gabi”, Eugeniusz Wlaś, przyniósł mi z Lasek moją marynarkę, bo zostawiłem [ją] w Laskach. Przyniósł mi marynarkę z poleceniem, że koniec, więcej już na razie nie będzie przejść, dlatego że są bardzo silne inwigilacje niemieckie ośrodka w Laskach, za dużo już [jest tam] chłopaków, [i] dziewczyn. To było szesnastego, a 17 września zamknięto całe Bielany, ogłoszono, że w ciągu dwóch godzin wszyscy mieszkańcy Bielan mają się zgłosić na ulicę aleja Zjednoczenia, koło sierocińca, który się nazywał „Nasz Dom”, i zostaną wysiedleni z Bielan. Rzeczywiście zgłosiliśmy się, zostaliśmy uformowani w kolumnę, otoczeni przez Niemców, żandarmów z psami, prowadzeni byliśmy do obozu przejściowego w Pruszkowie. Znowu znajomość języka pomogła mi, bo udało mi się nawiązać rozmowę ze starszym Niemcem, który szedł, pilnował nas, okazało się, że to Austriak. Ponieważ widział, że moi rodzice idą, ojciec, matka, dwóch braci, bo mam brata, który się urodził 6 października 1939 roku, miał pięć lat, jak było Powstanie, zlitował się nad nami, jak już był zmrok, gdzieś tak koło godziny ósmej byliśmy już gdzieś w okolicach Błonia, niedaleko już Pruszkowa, to powiedział mi, żebyśmy na jego znak uciekli z kolumny. Ta kolumna się już rozciągnęła bardzo, bo to przecież ludzie szli z jakimś dobytkiem swoim. Rzeczywiście dał nam znak, uciekliśmy w krzaki, poczekaliśmy, aż kolumna cała przejdzie. Doszliśmy do jakichś zabudowań wiejskich, zatrzymaliśmy się przez noc. Następnego dnia – to był 18 września, pamiętny dzień, dlatego że myśmy wyszli z samego rana – szliśmy do Grodziska Mazowieckiego, bo ojciec mój miał [tam] jakiegoś znajomego. Pamiętny dla mnie dzień, dlatego że wtedy nastąpił nalot amerykańskich bombowców, szły taką falangą samoloty i były zrzuty. Na szosie Niemcy uciekali, bo wydawało im się, że na tych spadochronach to jest desant ludzki, bo pojemniki były takie długie, rzeczywiście, [przypominające postacie ludzkie], ale po chwili zorientowano się, że to są zrzuty [z zaopatrzeniem dla Powstańców], część tych zrzutów oczywiście nie dostała [się] do Powstania, dlatego że Powstanie było przecież prawie na zakończeniu, już Stare Miasto, Wola, Ochota to wszystko już było zajęte przez Niemców, jeszcze Śródmieście się broniło, trochę na Żoliborzu jeszcze zostało Powstańców. Tak skończyła się ta przygoda.
Wrócę jeszcze do sprawy mojej ciotki, Stanisławy Sternińskiej, [mieszkającej na Wawrzyszewie]. Mianowicie jej syn ode mnie starszy chyba o cztery lata, Witek Sterniński, skończył gimnazjum księży Marianów, nie pamiętam, czy w 1942, czy 1943 roku [i należał do Armii Krajowej]. W 1943 roku w czasie jakiejś akcji został schwytany przez Niemców, [i] został rozstrzelany koło Dworca Zachodniego [w dniu 17 listopada 1943 roku, obwieszczenie dowódcy SS z dnia 18 listopada 1943 roku]. W Muzeum Powstania Warszawskiego jest nawet to obwieszczenie, na którym jest jego nazwisko: Sterniński Witold urodzony albo w 1925, albo w 1926 roku – na pierwszym miejscu na takim czerwonym plakacie. Zresztą mam w książce [Stanisława Kopfa „Lata okupacji], też [to] obwieszczenie. Najpierw było, że jest na liście zakładników, a potem już na liście rozstrzelanych. Ciotka w to nie wierzyła. Wszystkie swoje kosztowności i pieniądze dała jakimś kobietom czy jakiejś kobiecie, która przez cały czas, nawet jak już Witek był rozstrzelany, obiecywała jego uwolnienie. Zupełnie przypadkowo, interesując się literaturą i książkami z okresu okupacji, natrafiłem na taką książkę o „Kedywie”. W książce o „Kedywie” jest opisana sytuacja przy ulicy Kleczewskiej [w Warszawie]. [Do domu] pod numerem 42 zgłosili się akowcy, napisane jest, [że] z grupy „Andrzeja”. Zgłosili się do [tak zwanych] szmalcowniczek, które obiecywały uwolnić ich kolegę. W tym mieszkaniu doszło do jakiegoś zamieszania, weszli Niemcy, trzy kobiety szmalcowniczki [i] dwóch Niemców zostało zastrzelonych. Nie wiem, czy to były kobiety, którym ciotka dawała pieniądze, ale ponieważ jedna z tych kobiet mieszkała na Wawrzyszewie, gdzie ciotka [także] mieszkała, a to była niewielka wieś, druga kobieta mieszkała przy ulicy Kleczewskiej, to bardzo możliwe, że to nawet były one. W każdym razie, taki fakt wstrząsnął naszą całą rodziną, jak o tym się dowiedzieliśmy.
Potem, przez dwa miesiące chyba tułaliśmy się poza Warszawą. Przez pewien czas nawet pracowałem, bo musiałem mieć jakieś zaświadczenie, że pracuję, bo rodzice pojechali, było niebezpiecznie pod samą Warszawą, Niemcy wyłapywali warszawiaków, nie mieliśmy nigdzie zameldowania, tylko w Warszawie, w naszych kenkartach to tkwiło. [Rodzice] pojechali [z młodszymi braćmi] do Częstochowy. [Później ja dołączyłem do nich i] w składzie aptecznym pracowałem przez trzy miesiące, ale jak tylko Rosjanie weszli do Częstochowy, to było gdzieś koło 20 stycznia, to zaraz następnego czy któregoś dnia wybraliśmy się z ojcem na rowerach do Warszawy z powrotem.
- Wracając do wyzwolenia przez wojska radzieckie w Częstochowie, pamięta pan moment wyzwolenia?
Tak, pamiętam to. To wyglądało w ten sposób, że myśmy mieszkali w takiej dzielnicy biednej, fabrycznej, [która] nazywała się Ostatni Grosz w Częstochowie. Po prostu wjechał czołg rosyjski, na tym czołgu siedzieli Rosjanie, natychmiast ludzie wyszli, witali ich. Byłem właśnie zszokowany różnicą, jaka istniała pomiędzy żołnierzem rosyjskim a oficerem rosyjskim. Żołnierze rosyjscy byli biednie ubrani, w swoje szynele, jako chłopak tak to oceniałem. Natomiast oficerowie rosyjscy mieli wspaniałe futra, wspaniałe papachy, buty porządne. Zresztą muszę powiedzieć, że wracając rowerem, bo trzy osoby się wybrały wtedy − ojciec mój, ja, [i] jeszcze [jeden] pan, który był [w czasie okupacji] granatowym policjantem, [i] który nam bardzo pomógł w Częstochowie znaleźć mieszkanie. Pamiętam, że myśmy [wówczas] wysiedli z pociągu i nie wiedzieliśmy, w którą stronę się ruszyć. On był po cywilnemu, nami się zainteresował: „Skąd jesteście?”. Pomógł nam. Ale potem, jak Rosjanie weszli, to się chyba obawiał tego, że w granatowej policji służył. W związku z tym pojechał z nami do Warszawy. Zatrzymali nas Rosjanie pod Piotrkowem, pierwszy nocleg mieliśmy w Radomsku, drugi nocleg w Piotrkowie, bo to była zima, to był styczeń, mróz, śniegi, ciężko było bardzo jechać na rowerze, miałem przecież piętnaście lat. Pod Piotrkowem nas zatrzymali [Rosjanie], zabrali rower ojcu. Zabrali rower, ojciec został w Piotrkowie, czekał na jakąś okazję, żeby się dostać do Warszawy, natomiast [ja] z panem Kawą, [bo tak się nazywał ten policjant z Częstochowy], pojechaliśmy dalej do Warszawy, mając rowery. Właśnie wtedy też na przykład pomiędzy Rawą Mazowiecką i Tomaszowem Mazowieckim, gdzie są lasy spalskie, tam jeszcze się odbywały walki niedobitków niemieckich, którzy ukrywali się w lasach. Rosjanie ich wyprowadzali, sam byłem świadkiem tego, jak przy mnie, przy drodze kazano [nam] się zatrzymać, nie wolno było dalej iść, a w odległości sto czy dwieście metrów kilku niemieckich żołnierzy było rozbieranych i zastrzelonych w rowie, a ubranie oczywiście Rosjanie zabierali, szczególnie buty.
Dojechaliśmy do Warszawy po czterech może czy pięciu dniach, już nie pamiętam, jak długo jechaliśmy. W każdym razie dom zastaliśmy całkowicie ograbiony. Nie był spalony, bo dom, gdzie myśmy mieszkali przy ulicy Hajoty 30, nie był wykończony, wykończony był tylko parter, bo ojciec nie zdążył przed wojną go skończyć. Wszystko nam ukradziono. Jedyna rzecz, która z tego okresu nam została, to żyrandol, który wisi [teraz] nad nami, bo on był rozebrany [na części], potem go złożyłem, [był] ukryty pod węglem, to jedyna rzecz, która [ocalała]. Natomiast wszystko inne, [nawet to co] w piwnicy [było ukryte, zostało rozkradzione], piwnice były niewybetonowane, tylko piaszczyste, znaleźliśmy pręty żelazne, którymi dźgano w to, co było zakopane i kradziono, ale [przypuszczam, że] robiła to przeważnie ludność okoliczna.
Potem nastąpił [krótki] okres jakiejś takiej stabilizacji. Rozpocząłem naukę w 1945 roku z powrotem w gimnazjum księży Marianów, chyba w kwietniu albo na początku maja. Ale zaczęło się od tego, że trzeba było najpierw gimnazjum odgruzować, bo było zniszczone. W 1948 roku zdałem maturę. Ponieważ kończyłem to gimnazjum, które było
niebłagonadiożne, to z naszej klasy (a było nas chyba trzydziestu kilku chłopców, bo to było męskie gimnazjum) nikt nie dostał się na wyższe studia od razu. Wszyscy gdzieś starli się wyjechać: do Białegostoku, do Szczecina, do Wrocławia i [tam] się lokować. Na skutek interwencji ojca poprzez znajomości dostałem się jako wolny słuchacz na Uniwersytet Warszawski, na wydział chemii. Pierwszy semestr byłem wolnym słuchaczem, a potem dziekan wydziału pan profesor [Wiktor] Kemula zezwolił mi na normalny tok studiów.
- Był pan w jakiś sposób represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim? Oczywiście poza problemem z dostaniem się na studia, które wypływa bardziej z faktu ukończenia takiej a nie innej szkoły.
O tym nie wspominałem, ale miałem takie bardzo przykre przeżycia. Mianowicie, zaraz po wojnie w 1945, 1946 roku chłopcy, którzy brali udział w Powstaniu, jakoś tak garneli się do siebie. Na Bielanach, powiedzmy, spotykaliśmy się właśnie w tym gronie, jakieś wieczorki taneczne były urządzane i tak dalej. Potem w 1948 roku zacząłem już studiować, brałem mniejszy udział w tych spotkaniach, natomiast pozostali koledzy moi jakoś zwrócili na siebie uwagę tymi spotkaniami, nastąpiły aresztowania w 1949 i 1950 roku. Wtedy trzech moich bardzo dobrych kolegów i przyjaciół – Mieczysław Bujak, Ryszard Swoboda, Wiesław Klempisz zostali aresztowani, był proces, mnie wzywali na tak zwanego świadka, przez dwadzieścia cztery godziny [trzymano mnie] w pałacu Mostowskich, potem zeznawałem, oczywiście nic nie wiedząc o jakichś takich historiach, o które posądzano tych chłopców, oczywiście zarzucano im różne rzeczy. Powiedziano mi, że jeżeli będziemy się w dalszym ciągu spotykać i będziemy słuchać obcego radia (bo między innymi takie były zarzuty), to mogę się pożegnać z moimi studiami. Dla mnie to skończyło się tylko takimi nieprzyjemnościami, natomiast dla tych moich kolegów tragicznie. Jeden z nich, który był oficerem Wojska Polskiego, bo w ten sposób chciał się uchronić przed jakimiś represjami, został skazany na karę śmierci – Mieczysław Bujak, wyrok został wykonany we Wrocławiu. Natomiast Ryszard Swoboda i Wiesiek Klempisz dostali po sześć lat więzienia za nic właściwie.
- Czy w jakiś sposób groziło panu wcielenie do Ludowego Wojska Polskiego?
Nie, to nie było [tak]. Uchroniłem się w ten sposób, że przed zakończeniem studiów [sam] zgłosiłem się [do pracy], bo po zakończeniu studiów [obowiązywały] nakazy pracy. Chcąc uniknąć nakazu pracy, chcąc pozostać w Warszawie, zgłosiłem się do pracy w Instytucie Chemii Stosowanej, to był właściwie przedwojenny Instytut Materiałów Wybuchowych. W związku z tym [Instytut ten] miał takie przywileje, że tych, którzy pracowali w Instytucie Chemii Stosowanej [nakazy pracy nie obowiązywały. W dostaniu się do pracy do tego Instytutu pomógł mi przedwojenny orlak – sąsiad z Bielan Ryszard Stachura, ps. Kotik]. [Instytut ten] mieścił na Żoliborzu przy ulicy Duchnickiej, a potem przeniósł się na ulicę Łączności, gdzie jest Instytut Chemii Przemysłowej. Pracownicy tego to przeważnie byli przedwojenni inżynierowie, którzy pracowali w fabrykach zbrojeniowych. Pracowałem [tam] przez dwa czy trzy lata, a potem przeniosłem się do Instytutu Chemii Organicznej, zajmowałem się ochroną środowiska, [i] w tej dziedzinie pracowałem.
- Czy pana rodzice puścili pana do Powstania?
Tak. Jak powiedziałem, ojca nie było [w czasie Powstania na Bielanach], bo ojciec nie doszedł do nas, pracował w Śródmieściu, [i gdy] nastąpił wybuch Powstania, już nie mógł wrócić [do domu]. Zatrzymał się na Marymoncie u znajomych, tam [przebywał] przez cały okres Powstania. [Do naszego domu na Bielany przyszedł] dopiero jak z Marymontu wypędzali [mieszkańców]. [Wówczas] nie prowadzono [warszawiaków] do Pruszkowa, tylko kazano opuszczać zabudowania na Marymoncie. Ulica Marii Kazimiery, Gdańska [i inne], to były zabudowania, przeważnie drewniane domki. Niemcy mówili, że za chwilę będą „ukraińcy” podpalać, i wszystkich wypędzali. Kazali wychodzić z białymi flagami. Wtedy właśnie, to było w połowie września, ojciec z tymi znajomymi wyszedł stamtąd, przyszedł na Bielany. […] Tak że ojca [na początku Powstania z nami] nie było, ale była matka z dwojgiem [dzieci]. [Nie sprzeciwiła się mojemu pójściu do Puszczy], dała mi jeszcze jakiś chlebak [z jedzeniem], kazała mi wziąć marynarkę. Jak szedłem do Puszczy [Kampinoskiej], nawet słowa mi nie powiedziała, że zostań czy coś takiego.
- Jak pan zapamiętał żołnierzy strony niemieckiej, „ukraińców”, Węgrów, których pan miał okazję spotykać jako strażników na tych wachach? Jak ich pan wspomina?
Jeżeli chodzi o Węgrów, to bardzo pozytywnie, bo z ich strony nie było żadnych ani zaczepek, ani jakichś takich represji, raczej oglądali się i mówili: „Idź dalej”. Natomiast „ukraińcy” przeważnie byli pijani, czuć było alkohol, [dobierali się do] dziewczyn, które szły [z nami przez ich posterunki]. Bardzo się baliśmy tych spotkań z „ukraińcami”. Zresztą raz nawet troszeczkę za daleko się posunąłem, bo taki „ukrainiec” przyprowadził mnie i tą dziewczynę, [z którą szedłem] do oficera niemieckiego, temu oficerowi niemieckiemu mówiłem [wyuczoną opowiastkę, że idziemy do chorej matki], a było [to] w zabudowaniach gospodarczych, i byli tam ludzie. Ci [miejscowi] ludzie, [gdy] usłyszeli, że rozmawiam po niemiecku z tym [oficerem], to mówili: „Słuchaj, powiedz mu, że „ukraińcy” wchodzą do domów, rekwirują, zabierają jedzenie [i kradną co się da”]. Przetłumaczyłem to, [i] potem dopiero się zastanowiłem, że za chwilę „ukrainiec” mógł mi strzelić w łeb, bo przez niego wszedłem w ten posterunek. Ale ludność miejscowa [narzekała na nich], tak z tego właśnie wiem. […]
- Czy w czasie Powstania zetknął się pan jakoś osobiście czy ze słyszenia z przypadkami zbrodni wojennych popełnionych przez żołnierzy strony niemieckiej?
[Tłumienie Powstania Warszawskiego było jedną wielką zbrodnią wojenną]. Takich przypadków [jak] wywożenie [cywilów do obozów koncentracyjnych] i tego, co mi ojciec opowiadał, co spotkało go na Marymoncie, jak był u tych znajomych, [było wiele]. [Robili] to Niemcy [oraz] oddziały „ukraińskie”. Ponieważ ojciec był u tych znajomych i tam nie był zameldowany, chciano ojca rozstrzelać. Już postawiono go pomiędzy dwoma budynkami i „ukrainiec” miał zamiar do ojca strzelać, na co kobiety, które [tam] były, rzuciły się z prośbami, żeby tego nie robił, a ojciec wyjął, [swój] złoty zegarek tissota na dewizce i dał „Ukraińcowi”, „ukrainiec” odstąpił od rozstrzelania mojego ojca. [Całe to zdarzenie] było wielkim przeżyciem dla ojca. To opowiadał nie tylko ojciec, ale i osoby, które wtedy z ojcem były. Tak że z tego rodzaju wandalizmem jakimś, morderstwami właśnie z tej strony, to mogę powiedzieć, [że się zetknąłem].
- A czy zdarzało się panu w ramach swojego przebywaniem w Laskach, w Warszawie, zetknąć się z innymi narodowościami poza Polakami, Niemcami?
Tak. Obok nas na ulicy Hajoty mieszkała rodzina folksdojczów. To byli bardzo porządni ludzie, wiem, że w czasie okupacji ojciec chodził do nich słuchać radia, bo oni mieli [do tego prawo, a Polacy nie]. To było małżeństwo z matką, dorosłe trzy osoby, nie wiem, ta matka była, zdaje się, folksdojczką, natomiast ten pan chyba nie był, ale mieli przywileje, możliwości kupowania [w tak zwanych sklepach Meinla]. W czasie Powstania, bo tutaj były walki, to oni się wynieśli i potem już nie miałem z nimi kontaktu. Natomiast miałem jeszcze kontakt, ale to już taki osobisty, na ulicy, przedtem to nazywała się Chełmżyńska, a teraz się nazywa Płatnicza, był taki chłopak, który chodził ze mną razem do szkoły powszechnej, nazywał się Buholz i potem ojciec jego okazało się, że był gestapowcem. Buholz nagle po ulicy zaczął chodzić w mundurze Hitlerjugend, jak go spotkałem w tym [mundurze], to mu dałem w mordę i potem bałem się [konsekwencji], ale on nie zareagował i potem się już stąd wynieśli. Potem jeszcze była taka rodzina Kretschmanów na ulicy Swarzewskiej, mieli taki jakiś sklepik i też pierwsze lata okupacji to tam działali, ale potem wynieśli się gdzieś, nie wiem dokąd. To była styczność z ludźmi, którzy tutaj mieszkali.
- Proszę opowiedzieć o swoich warunkach działania w Laskach. Jaka atmosfera panowała w tym zespole?
Grupa składająca się z kilu chłopaków, może było nas sześciu, może siedmiu i tak z pięć, sześć dziewcząt. Atmosfera była taka, że ciągle mieliśmy jakieś zadania, nie siedzieliśmy całą grupą, przynoszono nam posiłki od sióstr, spaliśmy w jakiejś stodole i jak to chłopcy – jakieś śmiechy, jakieś dowcipy. W każdym razie nie było takiego nastroju jakiegoś przygnębienia, tylko byliśmy zafascynowani tym, że z jednej strony, co pewien czas przyjeżdża ułan w polskim mundurze z głębi Puszczy [Kampinoskiej], z meldunkami do kapitana „Szymona”, bądź też każą nam uciekać i chować się po chałupach wiejskich, bo ma być nalot niemiecki. Atmosfera była taka bujająca się, chwiejna. [Dokładnie o działaniu grupy łączniczek i łączników w Laskach opisuje mój kolega w książce Józefa Krzyczkowskiego „Zwiadowcy z Szarych Szeregów”, strona 85].
- Czy zaprzyjaźnił się pan z kimś szczególnie w czasie Powstania?
Szczególnie zaprzyjaźniony byłem z Januszem Zabłockim „Żabą”, [odznaczonym] Krzyżem Walecznych z Anglii. […] [W latach 1946 i 1947 byliśmy na letnich obozach orlęco-harcerskich w Kolibkach nad morzem, ale potem pani Zabłocka wyprowadziła się do Gdańska i nasz kontakt się urwał. Obecnie Janusz] już nie żyje. Od jego siostry, którą znałem, dostałem szczegółowy list z opisem [jego popowstaniowych losów]. On jest też [opisany] w książce o „Orlętach Warszawy” [Marka Gałęzowskiego, strona 383].
- Czy w jakiś sposób uczestniczono w życiu religijnym, skoro był to zakład w Laskach, były jakieś msze?
Tak, jeżeli akurat w niedzielę byliśmy, to oczywiście braliśmy udział w mszy świętej, ale to nie było jakieś takie zmuszanie nas do tego, tylko po prostu [wynikało to z własnej woli]. Ponieważ ja już przed tym na Bielanach byłem ministrantem, służyłem do mszy świętej w parafii Świętego Zygmunta, ponadto chodząc do gimnazjum księży marianów to też jakiś taki wprowadzany był nastrój religijny. Mówiono, że pierwszy piątek miesiąca to powinno się komunię przyjąć, nie było nacisku jakiegoś, ale powiedziałbym, że wychowanie było religijne.
- Czy w czasie pobytu w Laskach miał pan okazję czytać prasę powstańczą?
Nie.
Nie.
- Czy były organizowane koncerty czy coś takiego?
Nie pamiętam.
- Jakie było pańskie najgorsze i najlepsze wspomnienie z czasów Powstania? Co panu utrwaliło się szczególnie w pamięci?
Najgorsze wspomnienie, ale nie o Powstaniu powiem, tylko o wojnie. Najgorsze wspomnienie to było, bo o tym nie mówiłem, w 1939 roku we wrześniu mama była w ciąży w ostatnim miesiącu, była atmosfera tego rodzaju, że front będzie przechodził przez Bielany. Zresztą na Polach Bielańskich może w pierwszej połowie września pojawiły się odziały ułanów, to był zdaje się pułk jazłowiecki, ułanów jazłowieckich, którzy przedarli się do Warszawy przez Puszczę Kampinoską i już takie rozluźnienie było wśród tych oddziałów, to znaczy rozluźnienie tego rodzaju, że na tych polach właściwie bez żadnych namiotów czy czegoś, oni przez kilka dni [biwakowali] i obawialiśmy się, że rozpoczną się [tu] walki. W związku z tym rodzice postanowili przejść do Śródmieścia, gdzie mieszkali dziadkowie, na ulicę Pańską. Wybraliśmy się chyba 20 września, szliśmy już na piechotę, bo już żadnych środków lokomocji nie było. Dwudziestego piątego września czy któregoś był niesamowity nalot, dziadkowie mieszkali na parterze i dom się zawalił, matka moja [w zaawansowanej ciąży] przez okno wyskakiwała na ulicę Prostą, bo równoległa do Pańskiej to ulica Prosta. [Byli wtedy] ranni ludzie i ja jako dziesięcioletni chłopiec patrzyłem na tych rannych, czołgających się [na przykład] po tym wielkim bombardowaniu. To było takie najstraszniejsze [przeżycie].
Potem już w czasie Powstania Warszawskiego, ponieważ byłem [w Puszczy Kampinoskiej], to z takimi bezpośrednimi [ranami nie miałem do czynienia], widziałem [tylko] przywożonych do Lasek rannych na wozach chłopskich, ale oni byli już opatrzeni, mieli bandaże na sobie, co prawda zakrwawione to było, ale to już nie robiło takiego wrażenia jak bezpośrednio wylewająca się [krew z otwartych ran].
- A w miarę najlepsze wspomnienie, jeżeli można w ogóle tak powiedzieć.
Najlepsze w miarę to były obozy orlęce, bo to było właśnie zgrupowanie czterdziestu chłopaków, zbiórki, nocne jakieś zawody, gry takie wojskowe, to było strasznie frapujące dla chłopaka.
- Czy chciałby pan coś powiedzieć na temat Powstania, czego jeszcze, pańskim zdaniem, nikt nie powiedział?
Już tak dużo mówiło się i czytało, tak wiele sprzecznych opinii jest na temat celowości wybuchu Powstania, to powiem tylko tyle, że uważam, że Powstanie Warszawskie było koniecznością, to była konieczność rozładowania tego napięcia, które w nas, nawet w tych chłopakach tkwiło. Myśmy czekali na to, ażeby dać odwet okupantowi, który wszystkim nam i [naszym] najbliższym, tak jak mnie, Witkowi, mojemu bratu, [rozstrzelanemu w masowej egzekucji i innym znajomym, i przyjaciołom wyrządził tyle krzywd nie do wybaczenia]. Nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że to było bezużyteczne. Pewnie, że nastąpiło zniszczenie wspaniałej warstwy młodzieży, przygotowanej przez pokolenia całe do tego, żeby być patriotą, twierdzę [jednak], że była to konieczność.
Chciałbym jeszcze tylko może dodać słów parę na temat mojej żony i jej ojca. Mianowicie dosyć wcześnie ożeniłem się, moja żona Izabella Szerska skończyła Akademię Sztuk Pięknych, wydział architektury wnętrz. To mieszkanie ona urządzała, niestety już od siedmiu lat nie żyje. Przez całe swoje dzieciństwo była moją rówieśniczką, okres potem młodzieńczy cały czas była pod presją tego, że nie wolno było jej mówić o swoim ojcu, dlatego że ojciec był zamordowany, oficer, major Wojska Polskiego, żołnierz 21. Pułku Piechoty imienia Dzieci Warszawy w Cytadeli. Jej ojciec został zamordowany w Starobielsku czy w Charkowie, ona się nie mogła do tego przyznać, nie mogła o tym powiedzieć. Dopiero później już po roku 1990 mogła napisać wiersz, bo oprócz tego, że była artystką i architektem, to jeszcze pisała wiersze. Wiersze jej zostały wydane w postaci książki.
Warszawa, 11 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek