Halina Zacharska „Hala”
Nazywam się Halina Zacharska.
- Chciałabym panią na początku spytać o pani sytuację rodzinną przed wybuchem wojny, przed 1 września.
To znaczy z jakiej rodziny pochodzę, tak?
Urodzona byłam na wsi, w Radzanowie. Ojciec mój pochodził z dużego majątku, ale był wydziedziczony. Matka natomiast była córką… Mój dziadek ze strony matki był administratorem – wtedy mówiło się rządcą – majątku hrabiego Hołyńskiego.
- W jaki sposób pani znalazła się w Warszawie?
W Warszawie znalazłam się, mając trzynaście lat. Moja ciotka, siostra mojej matki, nie miała dzieci, była ileś lat zamężna, nie pamiętam ile, wzięła mnie jako własne dziecko. Ale przyszłam po szkole, [jak skończyłam] szkołę podstawową w Radzanowie. Skończyłam tamtą szkołę, przyszłam tu, do ciotki, do Warszawy. Ciotka mnie umieściła w szkole miejskiej. To była szkoła… Nie pamiętam nawet tej uliczki, jak się nazywa, od Puławskiej, za Rakowiecką, tam dalej. Pamiętam tylko tyle, że to był szary budynek, a dalej jak się szło, to było ogrodzenie i chodziły krowy. Tam nie skończyłam całości, ponieważ zachorowałam. Wtedy panowała grypa. Miałam silną grypę i chciano mnie zabrać do szpitala, ale ciotka mnie nie oddała, bo ciotka nie miała dzieci, więc nie oddała mnie do szpitala. Pamiętam, że przychodził lekarz, starszy, z wąsami, i mnie leczył. No i wyszłam z tego jakoś. Ciotce się potem urodziło dziecko, miała córkę, ale to już później.
- Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch wojny, 1 września 1939 roku?
W 1939 roku to już pracowałam. Zaczęłam pracować w składzie aptecznym. Ponieważ nie skończyłam tego, więc zaczęłam pracę, nie pamiętam dziś, w jaki sposób, w składzie aptecznym. [Brat jadąc do pracy, zauważył karteczkę na wystawie: „szukam pracownika”, i powiadomił mnie, a ja wtedy szukałam pracy]. Bracka 13 to było, to pamiętam. Nazwisko właścicielki Wróblewska (może nazwiska nie podawać, żeby rodzina nie miała pretensji). W tym składzie aptecznym pracowałam do wojny i przez całą wojnę.
- Jak wyglądała sytuacja w rodzinie, życie codzienne w czasie okupacji?
Już jak była wojna, było bardzo źle. Przed wojną to było średnio. Zarabiałam u niej sto złotych miesięcznie, na ówczesne czasy. A ponieważ jej mąż miał (nie znam dokładnie tego) powiązania z wywiadem i został wezwany do wojska już dużo wcześniej (ile czasu, nie pamiętam, ale to było dużo wcześniej), ona prosiła mnie, żebym z nią zamieszkała. Zamieszkałam z nią i on nigdy nie dał jej znaku życia, przez całą wojnę i potem. Wtedy kiedy z nią mieszkałam, zarabiałam siedemdziesiąt złotych na miesiąc. Pamiętam to. Nie było to dużo, było średnio na ówczesne czasy przedwojenne. W czasie okupacji nie płaciła mi nic, dając tylko żywność. Natomiast ja musiałam [znaleźć sposób] na to, żeby, powiedzmy, zarobić na pończochy i na buty, bo to się najbardziej niszczyło. [Co do tego] dawała mi wolność. Miałam kontakty – w tym jest zaznaczone – Szapiro, to byli Żydzi, których znałam ze składu. Oni byli w getcie, getto było małe. Chodziłam i nosiłam im żywność. Polegało to na tym, że dochodziłam na ulicę Długą. Dom był łączący się plecami z domem, który był w getcie, należał do getta. Przed tym domem stał niemiecki żołnierz. Wnosiłam w torbie dużej. Na dnie kura oskubana z piór, tylko taka, masło, ser, a na wierzch lignina, wata. Bo Niemiec jak sprawdzał, to spojrzał tylko na wierzch. Zobaczył jedno, wata i puszczał, bo inaczej by mi tą żywność zabrał. Wchodziłam na czwarte czy na piąte piętro, dokładnie nie pamiętam. Szłam do jednego domu, pukałam, to był już znajomy, on mnie prowadził jeszcze wyżej, na strych. Tam była studnia taka, między domem, który był w getcie, a domem, który już nie należał do getta. Stukał w to okienko. Okienko było takie, trzy, cztery szyby były. Już nie pamiętam dokładnie. Stukał ileś razy w to, po drugiej stronie tej studni otwierało się okienko, to było w getcie. Z tamtej strony wyrzucano dwie deski, jedną i drugą i trzeba było iść po tych deskach. Miałam lęk wysokości, więc pierwszy raz szłam, okropnie [się bojąc], a ten mówi tu: „Nie bój się, idź na kolanach”. Szłam na kolanach, podarłam pończochy i na kolanach miałam krew. Zdarłam, bo te deski nie były gładkie takie, tylko ostre. To było tak dwa, trzy, cztery razy, a potem zrobili takie niskie boczne zabezpieczenia, to już było mi lżej. Może dlatego, że tyle razy już wchodziłam, więc się przyzwyczaiłam. Tam chodziłam dwa razy w tygodniu, najmniej raz. To było przez okres, jak było małe getto, w tym czasie i nosiłam Żydom jedzenie. Tam schodziłam. Miałam dolegliwości uzębienia, to był lekarz stomatolog. To wtedy szłam na cały dzień nieomal i on, powiedzmy, zrobił mi to już bezpłatnie.
- Za tą pomoc, tak? To był rodzaj wynagrodzenia za tą pomoc, którą pani nosiła?
To był lekarz dentysta w getcie żydowskim. Żona jego była też lekarzem dentystą i mieli dwóch synów. Jeden Tomasz, drugi… Jeden był urolog, a drugi neurolog. Jeden Tomasz, a drugi to już nie pamiętam dziś, jakie imię. To byli znajomi sprzed wojny, przychodzący do składu aptecznego jako klienci. A potem zgłosili się najpierw do mojej szefowej, ponieważ jej mąż Kleniec był przechrzczonym Żydem. On przyjął wiarę katolicką, ale był z pochodzenia Żydem, dlatego były te znajomości. No i przecież to byli ludzie, potrzebowali zjeść, potrzebowali, więc trzeba było [pomóc]. On się zwrócił pierwszy raz, ten doktor Szapiro do niej, do tej pani Ireny Kleniec, mojej szefowej. Ale mówię: „Pani Ireno, pani nie może iść, pani ma dziecko, ja nie mam dziecka. Jak panią złapią, to co ja z Krzysiem zrobię?”. Dziecko miało sześć, siedem lat. „Co, ja będę pani dziecko wychowywać? Ja muszę iść”. Ona mówi: „No tak, ma pani rację”. Więc ja chodziłam.
- Ile razy pani przechodziła do getta?
Ojej, dwa razy w tygodniu, dokąd getto nie było zlikwidowane. Kiedy było zlikwidowane? Nie potrafię powiedzieć tego. A tak dwa razy w tygodniu, raz w tygodniu było najmniej już, bo oni potrzebowali przecież jedzenia. Więc tak jak mówię, brałam w tą torbę na dno jedzenie. Brałam marchew, brałam [inne warzywa]… Ziemniaków tylko nie brałam, nie nosiłam. Ale tak raz był kalafior. Nigdy mi Niemcy nie zabrali, miałam szczęście. Ten Niemiec zawsze [zaglądał]… Niektóry nie sprawdzał w ogóle, tylko machał ręką, żebym poszła. Dlaczego on stał? Bo w tym domu, jak wchodziłam, to mieszkali Polacy. Dopiero na strychu trzeba było, tak jak już mówiłam. Trzeba było przejść po tej desce, dopiero do getta można się było dostać. Po co on tu stał? Nie wiem, ale zawsze stał. Niektóry zaglądał do tej torby, a niektóry to machał ręką i wcale nie zaglądał. To była duża taka torba. Takie były torby plastikowe i w tej torbie to na ręku nosiłam.
- Mówiła pani, że miała pani liczne rodzeństwo. Czy miała pani kontakt z rodzeństwem w czasie okupacji?
Nie, z matką, z ojcem nie, bo Warszawa to była Generalna Gubernia, a Radzanowo było w Rzeszy. Nie miałam żadnego kontaktu. Nic nie wiedziałam, czy żyją, czy nie żyją. Takie tylko nikłe, że ktoś przeszedł podobno tam. Podobno były takie osoby, które przechodziły, ale to tylko była taka wersja, powiedzmy, mówiona. Ale pewność, że można było przejść tą granicę, to nie słyszałam, żeby można było. Dlatego nie próbowałam nawet. Ani od rodziny, od rodziców moich nikt nie przeszedł. Do Płocka w ogóle nie można się było dostać, bo Płock był w Rzeszy, a Warszawa była w Generalnej Guberni. Gdzie ta granica dokładnie była, dziś już nie pamiętam, nie mogę powiedzieć. [W Warszawie mieszkało rodzeństwo – brat Piotr Kodorski z żoną Stanisławą i brat Edmund Władysław].
- Czy jeszcze z okresu okupacji, przed Powstaniem, zapamiętała pani jakieś wydarzenie z życia kulturalnego? Czy brała pani udział w jakichś koncertach, czy chodziła pani do kina? Jak wyglądało życie codzienne poza pracą?
[Jeden raz był koncert nielegalnie w prywatnym domu przy ulicy Zgoda. W czasie okupacji do kin nie chodzono, mówiło się, że nie należy popierać Niemców. Wszystkie kina, z tego co słyszałam, były pod zarządem niemieckim]. Tak. Pierwsze było tak, że na przykład syn właścicielki, Krzysio, miał siedem lat, była okupacja – bo jak zaczęła się wojna, nie pamiętam, miał może pięć, może sześć – więc znaleźć trzeba było kogoś, kto będzie uczył. Przecież nie było żadnych szkół. Znalazła się pani profesor… Somolska [lub] Somalska… Mieszkająca przy ulicy Widok. Prowadzałam go z Brackiej 13, z tego składu, był cały czas w tym składzie. A chcąc, żeby dostało powietrza, to przeprowadzałam go na drugą stronę Brackiej. Tam była kawiarnia i była taka barierka. Bo ta kawiarnia była tak troszeczkę dalej. Nie ma teraz tego, w ogóle jest inaczej. I on na tej barierce bawił się samochodzikiem, żeby miał troszkę powietrza. Bo tak, to był z nami w tym składzie zawsze. Więc go prowadzałam potem na ulicę Widok. Do pani… Somańska, Somalska, coś takiego. To była profesor z uniwersytetu. Udzielała potajemnie lekcji i nauczała dzieci, które [tam przychodziły]. Miała czterech chłopców, jak go prowadzałam. Chodził tam trzy czy cztery miesiące, nie pamiętam, potem przestał. Nie pamiętam dlaczego, ona chora była czy coś tam było. Potem znowu chodził, później znowu przestał. Nie wiem, co się stało, dlatego że jak do drzwi dzwoniłam, to nikt się nie odzywał, jak go zaprowadziłam, więc nie wiemy, co się stało.
Tak, to były ze dwa razy. Pan, który miał sklep z obuwiem [na Chmielnej] przynosił wszystkie wieści do nas do składu, jakie są, powiedzmy, wieści, jak Rosjanie się zbliżają, jak, tak, owak. Te wszystkie wieści przynosił… Nie pamiętam, jaka była nazwa tych wieści, które czytaliśmy…
- Jakiś „Kurier Warszawski”? Chodzi o gazetę czy o informacje?
Nie, to nie były gazety, to były takie ot, papierki tylko, [informacje,] że wojsko tu się zbliża, że Rosjanie tu, że Anglicy przyjdą, że tu. O, takie różne wieści.
O, takie ulotki. Ale to inaczej wtedy nazywano. Przepraszam, nie pamiętam. To ten pan miał sklep z obuwiem na Chmielnej. Boże drogi, nie pamiętam, jak się nazywał. Na pierwszym piętrze mieszkał, bo byłyśmy w mieszkaniu u niego. On przynosił to, należał chyba do organizacji. Nigdy nam się nie przyznał, ale przynosił bardzo często te wieści, żebyśmy same przeczytały i komuś jeszcze oddały. Kiedyś przyniósł taką wieść, której nie przeczytałyśmy całej, bo już wychodziłyśmy do domu, zamykałyśmy, bo zamykałyśmy ze zmrokiem. Światła nie można było zapalić, bo wtedy trzeba było zasłonić, a tam nie można było zasłonić. Nie było światła, bo było wyłączone, więc do zmroku tylko był otwarty skład. Zamykałyśmy, jak on przyniósł. Przyniosłam do domu, rzuciłam… Mieszkałam z właścicielką tego składu, panią Ireną Wróblewską-Kleniec. Przyniosłam do domu i wrzuciłam tak do szafy na bieliznę tą karteczkę. Przyszła rewizja w tym domu, ale nie do nas. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, bodajże, już nie pamiętam, pierwsze albo drugie. Na trzecim czy na czwartym piętrze była rewizja. Co to było? Dziś już nie pamiętam dlaczego. Rewizja się zrobiła w tym ciągu tej klatki schodowej u wszystkich. Przyszli do nas. To już była dwunasta w nocy, więc już spałyśmy wszystkie. Miałyśmy koszule i szlafrok, światła nie było, bo przecież wyłączali. Więc ci Niemcy do drzwi bębnili, a moja szefowa, Wróblewska, znała język niemiecki, więc się z nimi porozumiewała. Oni mówią, że muszą przeszukać. „Dobrze”. Co miałyśmy zrobić? Weszli. Mnie zatkało, bo ten świstek, który mi dał ten pan do przeczytania, wrzuciłam w szafie tak na bieliznę. Ale on chce wejść, a nie ma światła. Więc mówię: „Świece są”, a świece były w tej szafie i ja wtedy do tej szafy. A on tak tylko zobaczył czy tam bomby nie mamy. W koszulach i szlafrokach byłyśmy. Weszłam do pokoju, poszłam po świecę. Świecę miałam w tej szafie, w której to było. Wzięłam, sobie wpuściłam za koszulę, którą miałam zaciśniętą gumką, więc nie poleciało mi, tu zatrzymałam. Wyszłam, przyniosłam świecę i zapaliłam świecę. Bardzo prowizorycznie tylko szukali, czyli otworzyli piec. Otworzyli szafę. Wszystko wyrzucili, ale więcej nie zaglądali i poszli. Tak było.
- Proszę powiedzieć, czy jakieś informacje docierały do państwa, do pani, o tym, że zbliża się Powstanie?
Troszkę tak, ale to było bardzo słabe. Raczej więcej była wiadomość, że Anglia pomoże nam, że nam to, że tamto, że owo. To było bardzo tak reklamowane. Z początkiem wojny bardzo liczyliśmy na to, bardzo. Tak głośno było wtedy. Ale jeżeli chodzi o Powstanie, to tak, słyszałam troszkę, ale nie słyszałam dużo. W zasadzie to, co słyszałam, to słyszałam od brata tylko, najwięcej.
- Czy brat był w konspiracji?
Tak, całą okupację. Ale to już jak Powstanie wybuchło. Nie wiem dokąd on… Chodził dokądś na zebrania. Więc taki moment mogę powiedzieć. Jestem u brata. Miał córkę, która urodziła się przed wybuchem wojny, a potem syn się urodził. Ten syn to było małe dziecko, karmiła go. W którym roku? Nie wiem. W 1942 czy w 1943 może, tego już nie pamiętam. Karmiła go piersią, weszłam i [ona] płacze. „Dlaczego płacze?” A ona mówi: „Spytaj się jego”, to znaczy brata. Mówię: „Dlaczego płacze?”. Stałam, bo ona karmiła to dziecko w kuchni, mieli pokój i kuchnię. Duże pomieszczenia to były, bo to stary dom był, ale takie nieduże i kawiarnia tam była. Jak ona powiedziała: „Spytaj się jego”, to się pytam, a to miało miejsce w kuchni. Pamiętam, że ona przy oknie siedziała na jakiejś kanapie i to dziecko karmiła. Kuchnia była, gaz był dalej, były drzwi i tam stanęłam. On stanął przy drzwiach, wziął kawałek tego rogu podłogi, uniósł do góry. Czym uniósł, to już nie pamiętam. Tam była dziura, wyjął pudełko, otworzył i w nim zawinięte w szmaty bardzo ubrudzone tłuszczem, cztery pistolety, czyste, wyczyszczone. I ona mówi: „Zobacz, Niemcy mają wykrywacze metalu. Niech przyjdą, to nas zabiją jak kaczki, wyprowadzą tylko na podwórko i zabiją”. A on mówi: „A co ty chcesz, żebym siedział i tylko dziecko bawił? A jak wojna się skończy, mój syn dorośnie i zapyta się: »Coś, ojciec, robił dla Polski?«”. Tak mi odpowiedział. Pamiętam te słowa i będę pamiętać zawsze.
- Czyli brat panią właściwie zachęcił do wzięcia udziału w Powstaniu?
Tak. Ale brat w Powstaniu był w innym oddziale, w innym zgrupowaniu, nie tu. Któregoś dnia (nie pamiętam dziś, trzeci czy czwarty to był, ale nie dalej jak piąty dzień Powstania) on był na Żelaznej albo na Towarowej, jego zgrupowanie, w którym był, przyszedł nas odwiedzić, co u nas słychać, ponieważ byliśmy nie tylko z nim, ale z moją szefową w przyjaźni bardzo dobrej. Przyszedł nas odwiedzić, był chwilę, niedługo i poszedł. Po godzinie czy po którejś wrócił i mówi: „Nie mogę się dostać już do [swojego zgrupowania]. Nie wiem, czy Niemcy [wszystkich] zabili, czy tam są Niemcy. Nie mogę. Obszedłem, tak że wszędzie Niemcy obstawieni i wróciłem”.
Nie, to nie było 1 sierpnia. To co mówię, to było 5 lub 6 sierpnia. O 1 sierpnia zaraz opowiem. Przyszedł pan, ten, który przynosił te wszystkie wieści: „Front się zbliża, front jest tu, Anglia nam pomoże już”, te wszystkie wieści. Przyszedł, przyniósł też jakąś wieść, dziś już nie pamiętam, co było w niej, i mówi: „Coś się szykuje. Zamykajcie i idźcie do domu”. – „Dlaczego?” – „Nie wiem co, już idźcie”. Ciuch – i poleciał, tyle tylko żeśmy wiedziały. To, że będzie Powstanie, dokładnie nie wiedziałyśmy, tylko tyle, że coś będzie. Aha, i dzień wcześniej już nam mówił też, że coś będzie, ale co, to nie wiedziałyśmy. Więc zamknęłyśmy skład i poszłyśmy do domu. Byłyśmy na górze, w mieszkaniu. Jadłyśmy, pamiętam. Puka dozorca do drzwi: „Proszę panią, proszę zejść na dół”. – „Dlaczego?” – „Bo jest Powstanie”. – „Jakie Powstanie?! Co za Powstanie?!” Oknem wyglądam i zobaczyłam małą flagę biało-czerwoną. „Jezus Maria! Pani Ireno, co się dzieje?! Niemcy nas zamordują! Flaga tam jest! Co zrobimy?! Matko Boska, co tu zrobić?!” Patrzymy, ale idziemy, no jak zejść na dół. Patrzymy, sąsiad, pan Kloc, który się bardzo organizował zawsze, jak potrzeba było, jak nalot będzie, a jak co, to wszystko… On był taki bardzo zainteresowany, interesował się. Jest na dole, więc mówię: „Idziemy, bo pan Kloc już jest na dole”. No to idziemy. Zeszliśmy na dół, stanęliśmy, a tam taka gromadka była z tą flagą biało-czerwoną. Z tej gromadki idzie mężczyzna i mówi tak do mnie: „A co pani tu robi?!”. Patrzę, a to był „Prawdzic”. A „Prawdzica” znałam, bo przychodził do składu i tylko tyle. „Co pani tu robi?!” A ja mówię: „A co pan tu robi?!”. On mówi: „Ja mam tu przydział do was, na pierwsze piętro”. Mówię: „Pierwsze piętro to u nas”. – „No to u was zrobimy biuro. Okna na ulicę wychodzą?” – „Tak, na ulicę wszystkie”. – „No to u was robimy biuro”. No i tak było. Ale w zasadzie u nas nie mogło być, tylko w piwnicy potem. Ale na początku to było u nas.
- Proszę przypomnieć, jaka to była ulica?
Wielka 23, pamiętam to. Nie ma tej ulicy teraz, bo chodziłam niejednokrotnie, to tylko jest znak: „Tu była ulica Wielka”. To Wielka 23. Tam znalazłyśmy [lokum], bo pierwsze mieszkałyśmy do którego roku… Chyba 1942… Tego nie pamiętam. Na Wilanowskiej przyszła Niemka i powiedziała: „Proszę się wyprowadzić, bo ja zajmuję to mieszkanie. O, mam glejt”. Wróblewska mówi: „Dobrze, ale przecież my się nie możemy wyprowadzić”. – „To szukajcie mieszkania”. Poszła, znała język niemiecki, więc do nich poszła i zaczęła mówić a to, a tamto, a owo. „Nie ma, tu nie ma, tam nie ma”. Ta Niemka przychodzi drugi raz, przyszła trzeci raz chyba z dwoma żołnierzami. Zaczęli wszystkie meble wystawiać. Ponieważ mieszkałyśmy [drugie piętro], nie do bramy, tylko na podwórko. Siąpił deszcz, bo to była chyba jesień, mżawka taka i te wszystkie meble, wszystkie tobołki z ubraniami, to wszystko tak rzucaliśmy… Ci żołnierze w zasadzie rzucali na to podwórko. Dopiero dozorca wyszedł i tapczan razem, my dwie i dozorca wsunęliśmy do bramy, żeby od deszczu uchronić i na to tą szafę, którą ci żołnierze rozebrali, kawałki i te wszystkie ubrania w tą szafę. Ja z Krzyśkiem, czyli z jej synem (to dziecko miało siedem, osiem lat może) zostaliśmy, żeby pilnować tych rzeczy, a ona poszła szukać jakiegoś lokum, żeby nas ktoś przygarnął. Znalazła gdzieś, nie pamiętam dziś, na jakiej ulicy, jakiegoś znajomego, który miał duże mieszkanie, to był klient, który przychodził do składu. Przyprowadziła, konie przyjechały taką platformą, wozili już ci ludzie to i zawieźli nas. U niego mieszkaliśmy trzy miesiące, cztery może, nie pamiętam już dokładnie ile. Jeden pokój zajmowaliśmy, na maszynce jedzenie się gotowało, jak był prąd. Jak nie było prądu, to jak się chleb z masłem dostało, to się zjadło sam, i tak się żyło przez trzy, cztery miesiące może. Ale ona starała się, chodziła do tego Arbeitsamtu czy jak się nazywał ten niemiecki [urząd] i dostała mieszkanie na Wielkiej, bo tu było getto. To już przedtem obiecywali: „Jak tylko się getto skończy, to pani dostanie tu”. I tu, Wielka 23, jak małe getto zlikwidowali, tak nam dali to mieszkanie. Wielka 23, trzy pokoje z kuchnią, na pierwszym piętrze.
- Co się działo po 1 sierpnia? Jak to się stało, że pani trafiła do Zgrupowania „Chrobry II”?
Jak go zobaczyłam, „Prawdzica”, przez niego… A brat jak przyszedł ze swojego zgrupowania nas odwiedzić i potem tu znalazł się... Jeden dzień siedział, bo się dowiedział, że Niemcy wchodząc do Warszawy, do 4, 5 sierpnia (dokładnie nie pamiętam, do którego), jak wchodzili i, powiedzmy, do tej bramy wskoczyli Powstańcy, to Niemcy do tego domu potem, jak go zajęli, uzyskali, wszystkich w pień wybijali. To spotkało bratową moją i jej dzieci, zostały zabite. Brat się dowiedział, już wiedział, że tam [zginęli]. To była ulica Wolska, początek, ale numeru już dziś nie pamiętam… Trzydzieści, trzydzieści jeden czy dwadzieścia jeden, tak coś było. Dowiedział się już wcześniej brat o tym, że tak jest. Mówiłam mu, że nie, że może to nie jest prawda. Mówi: „Nie, ja słyszałem”. Tam trudne było dojście, nie ma mowy, żeby można było dojść, ale on się skądś, nie wiem skąd, dowiedział. I tak było rzeczywiście. Ona została zabita przez Niemców. Dopiero międzynarodowe zrzeszenie, które zabroniło tego, do Hitlera angielski przywódca czy ktoś, nie wiem. W każdym bądź razie ktoś się zwrócił, żeby tego zabronił i przestano od… Czy to był czwarty, czy piąty, czy 6 sierpnia, to już dziś nie pamiętam. Potem już nie, brano do obozu cywilów tylko, nie zabijano, a w pierwszych dniach zabijano. Żona jego została zabita właśnie, bo tam Niemcy weszli bardzo szybko.
- Proszę mi powiedzieć, jaką pani miała funkcję, czym pani się zajmowała?
Funkcja – to było wszystko. Jeszcze powiem taką rzecz. W nocy szłam na ulicę, mała uliczka od Marszałkowskiej, między Piękną… Idąc po tej stronie od placu Zbawiciela, po prawej stronie, chyba za Piękną, mała uliczka, [ulica Skorupki]. Tam szłam z dokumentem, żeby zanieść. Taki mały skraweczek papierku tylko miałam i były tylko cyfry na tym. Trzeba było przejść przez Aleje Jerozolimskie. Aleje Jerozolimskie miały ostrzał od Marszałkowskiej, bo przy Marszałkowskiej był Dworzec Centralny, nie tak jak dzisiaj, jest dalej, tylko tuż przy samej [Marszałkowskiej] i z drugiej strony od Wisły był obstrzał. [Przechodziłam między Nowym Światem, a Kruczą, a barykady były z dwóch stron]. Dwa obstrzały i barykady na boku, była wykopana, ale nie można było dużo wykopać w Alejach Jerozolimskich, bo dołem był pociąg [tunel]. Więc tylko było troszeczkę tego i były barykady. Niemcy byli od Wisły i byli od Dworca Centralnego, strzelali. Te barykady były niszczone. Były nie tylko z piasku, ale była szafa, było łóżko żelazne, jeszcze coś, nie pamiętam co. Szło się tylko nocą, trzeba było przejść. Z jednej strony stał jeden żołnierz, zapalał, gdzie można przejść, z drugiej strony drugi umownym…
Zapaleniem, że można przejść. Musiałam tam przejść tylko nocą. Więc iść nie można było i ten żołnierz mówi: „Na kuckach iść”. No jak na kuckach przejdę? Nie dam rady, przecież Aleje Jerozolimskie nie były tak szerokie, ale w każdym bądź razie nie były wąziutkie. Wykop troszkę był zrobiony, był taki nierówny, bo tam szły jakieś przewody, nie wiem, czy coś takiego. Ale w końcu nie było innego wyjścia, tylko na kolanach szłam. Wprawdzie to było lato, ciepło, więc nie miałam nic, ale z kolan krew mi leciała potem, bo pościerałam. Przeszłam na drugą stronę. Tak dwa razy chodziłam z czymś. Raz to na słowo – nic mi nie dali, tylko mi powiedzieli. Chyba to było pierwszy raz, tylko na słowo. Miałam dwa słowa tylko powiedzieć. Chodziłam na tą małą uliczkę [Skorupki]. Aha, jeszcze nie to. Idąc tam, musiałam później, jak już Aleje przeszłam, to musiałam iść do piwnic, do ulicy Kruczej i Kruczą dopiero gdzieś do piwnicy. Nie pamiętam już, gdzie to było i jak to było. Piwnicami szłam… O! Do ulicy [Skorupki] miałam dojść. Idąc do tej ulicy, z piwnicy do piwnicy były przekopy robione i były strzałki, że tam można iść. Były lampy karbidowe, żeby było widać. Ale te lampy były bardzo słabe. Idąc tak, zabłądziłam. Zamiast iść tu, poszłam tu widocznie. Dochodzę, patrzę i słyszę jakieś głosy. Koc wisi, a obok tego koca jaśniejsze duże światła. Bo te światła, które były z tej piwnicy, przy tych strzałkach, były bardzo nikłe, takie małe. A tu słyszę głosy i takie… Więc śmiało idę. Hu! Ten koc odsuwam, patrzę, stół, tu siedzi pamiętam… Jak wchodziłam, to pod ścianą tej piwnicy z jednej strony przy tym stole siedzi jeden mężczyzna, a z drugiej strony siedzi drugi i stoi żołnierz, który prawdopodobnie miał pilnować tu, ale też wszedł, bo to było w nocy przecież, dwunasta, pierwsza może, czy któraś. A na stole stoi butla alkoholu. Okazuje się, że to był główny dowódca. Ten doleciał do mnie, a ja tak patrzę na niego, a tamten krzyczy: „Zostaw! Zostaw! Zostaw! Co ty tu robisz?! Uciekaj stąd!”. Uciekaj, to uciekłam. Co miałam zrobić? No i poszłam dalej, dokąd miałam iść. To chyba było, że już wracałam. Byłam na Moniuszki. Wtedy na Moniuszki byłam kilka razy, ile, to nie pamiętam dzisiaj, ale kilka razy. A taki przypadek to tylko raz miałam. [Z haseł, które ustnie miałam przekazać, to było na przykład jedno słowo: „Dureń”, które zawsze przekazywał mi „Jeremi”. Hasła do przejścia podawał mi „Prawdzic”. Zaniosłam hasło nad ranem i wracałam Zielną i powinnam przejść piwnicami, ale poszłam wzdłuż budynku i od Marszałkowskiej do Wielkiej zostałam ugodzona w nogę odłamkiem, która się długo nie goiła, a infekcja od kostki doszła do kolana].
- Była pani łączniczką, tak?
No tak, to była łączniczka.
- Jakie jeszcze wydarzenie utkwiło pani w pamięci z tych dni Powstania?
No jakie jeszcze? Mówiłam już o doktorze Szapiro, jak jedzenie nosiłam?
- Tak, ale to było przed Powstaniem.
Tak przed.
- A chodzi mi o okres Powstania. Jak odbierała ludność cywilna waszą obecność, wasze działania?
To znaczy Powstańców?
O! Bardzo nas, mieliśmy… Nie spotkałam nigdzie kogoś, żeby mi ktoś coś [wyrzucał]. Jak prosiłam o coś… Boże drogi, jak przechodziłam przez Aleje Jerozolimskie raz, pamiętam i kawał tej zasłony, barykady, [zrobionej z szafy, która] mnie zasłaniała i piasek cały rozsypany. Szłam pierwsza, nie wolno było, ale wyjątkowo w nocy [mi pozwolili] i ten mężczyzna mówi: „No przejdę z tą młodą dziewczyną”. Starszy mężczyzna, nie wiem, dlaczego on szedł. To on mnie tak: „Nachyl się, nachyl się tu”… Można powiedzieć, że troskliwie się do mnie odnosił. Nie spotkaliśmy się nigdzie [z tym], żeby gdzieś jakieś nieporozumienia były czy coś takiego, nie bardzo. W pierwszych dniach zaraz, to sąsiad Kloc zrobił kuchnię. Przecież dokąd nie było, Powstańcy nie mieli u Janiszewskiego kuchni, to była fabryka artykułów – nie wiem, leczniczych chyba – fabryka Janiszewskiego na rogu Żelaznej. Dokąd tam nie zrobiono kuchni, to była u nas. Zrobiona kuchnia na podwórku przez pana Kloca, sąsiada, który się troszczył o to, żeby było czym palić tam i on palił, a myśmy z panią Klocową w kotle gotowały dla wszystkich zupy. [Partyzanci przynieśli duży worek kaszy. Bałyśmy się, czy kasza nie jest zatruta przez Niemców, więc przed podaniem na samym początku same z Klocową próbowałyśmy. Kasza była nieco dziwna, bardzo długo trzeba było ją gotować, a i tak nigdy nie była do końca miękka]. Ja, Wróblewska czyli moja szefowa, pani Klocowa, jej córka, która miała szesnaście, siedemnaście lat może i syn ich. To myśmy wszyscy razem. Pan Kloc się bardzo [starał]. I dozorca, nie pamiętam, jak on się nazywał i żona tego dozorcy. To my najwięcej. Natomiast na górze mieszkał chiromanta, inaczej mówiąc wróżbita, Ossoliński, ten się w ogóle nic nie chciał [angażować]. Chcieliśmy kiedyś, nie pamiętam, coś z jego mieszkania mieliśmy patrzeć, coś zobaczyć czy coś. Nie, nie chciał wpuścić nawet, taki był. Więc nie każdy był uprzejmy.
Jeszcze jeden moment powiem, bardzo głupi, nawiasem mówiąc. Ale to niech pani nie nagrywa, to bardzo głupie jest. Myśmy we dwie poszły na strych mieszkania, policzyć bomby, które były niewypałami. Pamiętam, że szesnaście naliczyłyśmy na strychu. Jak Piotrek usłyszał, mój brat, to mówi: „Czekaj, ja cię zamorduję! Czyś ty zgłupiała?! Co ty zrobiłaś?! Przecież mogłyście trącić lekko i wybuch mógł być!”. – „Ale nie było”. A myśmy poszły liczyć te bombki. Pamiętam jak dziś, szesnaście niewypałów. To były niemieckie bomby. Ten strych był cały w dziurkach, bo one tam wpadały.
- A czy pamięta pani jakąś szczególnie ryzykowną akcję, w której pani brała udział?
Ryzykowna? Która? Może ryzykowna była ta, jak niosłyśmy tego rannego przez Marszałkowską na ulicę Mazowiecką, na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej, bo Świętokrzyska wtedy kończyła się przy Marszałkowskiej. Niosłyśmy tego rannego, [trzy młode dziewczyny, ale ich nie znałam]. Ponieważ mężczyźni jacyś wzięli [innego] rannego na prawdziwych noszach, [a że] mieliśmy jedne, [to] tego niosłyśmy na jakimś płaszczu. On miał uszkodzenie i kiszki mu się wysunęły. Zastanawiałam się: „On taki szczupły, gdzie to się zmieściło tyle?”. I przytrzymywałam mu ręką. Nie mogłyśmy iść, bo leciały bomby. [Niosłyśmy], to było z Żelaznej, [do szpitala polowego, bo tam był lekarz. Szpital był urządzony w piwnicy]. Więc jak niosłyśmy, to świst, buch i upadałyśmy, [bojąc się,] że uderzy nas w głowę. Nie wiem na jakiej wysokości one świstały, tego nie wiem, bo tam byli Niemcy i tu do nas strzelali [z jakiegoś działa, nie karabinu i nie były to również bomby z samolotu]. A myśmy go z Żelaznej niosły, we dwie tylko. Szczupły był, młody. On mówił: „Dajcie mi papierosa”. No i dałyśmy mu. Nie wiem, czy ona miała papierosy i dała mu papierosa, czy on miał może i jemu dała i on zapalił. Jak myśmy przechylały się, to dała mu tego papierosa, pamiętam.
- Czyli niosłyście z Żelaznej na ulicę Mazowiecką?
Tak, róg Mazowieckiej. Przez Marszałkowską trzeba było przejść, a obstrzał… Ale tak jak mówię, była barykada taka. Obstrzał był z Ogrodu Saskiego i z Dworca Centralnego. Dworzec Centralny był wtedy przy Marszałkowskiej. I tu obstrzał, i tu, więc trzeba było tą barykadą przechodzić bardzo na kolanach i tak dalej i przeniosłyśmy go na róg Mazowieckiej. Bo tu był lekarz, był taki szpital, gdzie był lekarz. A u nas był też, ale tylko punkt opatrunkowy. [Powstaniec, pseudonim Downar] był chory, który żyje jeszcze, niedawno chciałam się z nim spotkać, ale on nie przyszedł na to zebranie. [Po Powstaniu na placu Grzybowskim spotkali się Powstańcy, tu spotkałam córkę Pana Kloca]. Leżał na parterze w oficynie, nie od ulicy, tylko w oficynie, na parterze, zajął ktoś mieszkanie. Ale Powstanie widocznie gdzieś go spotkało i jego tu nie było. Otworzyli to mieszkanie, był tapczan i jego tam położyli. On miał chorą nogę, dostał w nogę i mówili, że przyprowadzą lekarza. Nie mogli przyprowadzić, a on jednocześnie miał biegunkę. Trzeba było mu ryż gotować. U nas było troszkę ryżu. Chodziłam po wszystkich sąsiadkach i pytałam się, czy w pobliżu tu, czy w tym domu w zasadzie, bo tak spokój troszkę był właśnie, czy nie ma ktoś jeszcze ryżu, żeby mu ugotować tego ryżu. Dostałam jeszcze, gotowałam mu ten ryż i trzy razy, pamiętam, nosiłam mu ten ryż. Kiedyś teraz, jak było zebranie, pytam się, zapomniałam, jak on się nazywał, a taki przystojny chłopak był, tak mi się podobał… Pytałam się: „Co z nim jest?”. Oni mówią: „Tak! Tylko amputowaną nogę ma, ale jest. Ale nie przyszedł na zebranie!”. „O, jaka szkoda. Myślałam, że się zobaczymy. Bym mu powiedziała, jak mu ten ryż nosiłam”.
- No właśnie. Była pani bardzo młoda…
No taka bardzo może nie, no dwadzieścia pięć, sześć lat miałam, więc to nie [tak mało].
- Jak wyglądało życie uczuciowe w czasie Powstania? Może pani coś sobie przypomni?
No tak jak mówię, sympatią moją był „Prawdzic”. „Prawdzica” znałam, tak jak mówiłam, ze składu, jeszcze poprzednio. Więc jak potem spotkaliśmy się, no to spotykaliśmy się, ale to tylko w rozmowie, tylko takie, inne nie. Miałam sympatię, którą miałam już przedtem, za którego potem wyszłam za mąż. Tak się złożyło. To znaczy złożyło się w ten sposób, że po Powstaniu i po wszystkim szukał mnie, nie mógł znaleźć, ponieważ on przeprowadził się do Gdańska, a ja do Olsztyna. To było tak. Dowiedziałam się od kogoś, że widział grób Zacharski, to na pewno z nim, bo należał do organizacji, więc na pewno on zginął. Uwierzyłam, a Zacharski mnie szukał. Jak dowiedział się, że jestem w innym związku i on też, ale jego związek się rozleciał i mój związek się rozleciał. Przyjechałam do Warszawy, byłam w Warszawie i Zacharski też przyjechał do Warszawy, był urodzonym warszawiakiem, a był w Gdańsku przedtem, po Powstaniu właśnie. Tu jak się dowiedział, znowu minęło parę lat, dowiedział się, że jestem w Warszawie, nie wiedział, jak się nazywam, więc zaczął szukać. Wiedział tylko, że mieszkałam na Mokotowie. Ale potem dowiedział się, że mieszkam u ciotki, a znał tą ciotkę, bo był kolegą mojego brata, tego Piotrka. Zaczął szukać tak, aż odnalazł. Jak znalazł, tak nie puścił. Czterdzieści pięć lat przeżyliśmy. Mieliśmy syna pięknego, którego bardzo kochaliśmy. Byliśmy bardzo zgodnym i dobrym małżeństwem.
- Wróćmy jeszcze na chwilę do Powstania. Czy wierzyła pani w powodzenie Powstania, że Powstanie przyniesie sukces?
Wierzyliśmy święcie początkowo. O! Bardzo. Dlatego byliśmy nie tylko… Ale wszyscy młodzi ludzie byliśmy bardzo [o tym przekonani]. Wierzyliśmy święcie. Ale po, nie pamiętam, dwóch czy trzech tygodniach, już zwątpiliśmy. Pamiętam jak „Prawdzic” powiedział: „Słuchaj, Powstanie może trzy dni trwać, tydzień, ale nie więcej”. Potem było już tak dlaczego? Dlatego że jak już brat mój zginął, to w pierwszej chwili zorganizowali akcję przez Niemców, zaczęli brać te… Bo w jaki sposób zginął? Mówiłam do niego: „Chodź do piwnicy. Przecież słyszysz”. – „Już dobrze, pójdę, tylko tu zrobię, bo muszę to naprawić”. Bo był jedynym w tym zgrupowaniu, który potrafił naprawić każdą broń. „Tylko to zrobię. Widzisz, niedużo”. To było też w piwnicy, ale w tej piwnicy, na którą był obstrzał. A trzeba było do tego domu przejść dalej, bo tam przecież przekopy były zrobione i tu była piwnica, dobry schron. To on nie, tylko w tej siedział i tu spadła ta bomba i dlatego go przysypało. Więc w pierwszej chwili „Prawdzic” zorganizował jeńców. Oni brali cegły, ale góra się zaczęła sypać, bo to był pięcio- czy sześciopiętrowy dom, chyba pięciopiętrowy. Ta bomba spadła na skos, nie z góry, tylko na skos. Bo gdyby z góry spadła, to piwnica nie byłaby zrujnowana, ale ona tak na parter wpadła, wtedy piwnice zasypane i nie wyjęto go w ogóle. To było 22 września, to już każdy tylko o sobie myślał, żeby przeżyć. Jak się tyle trupów widziało i tyle takiego, to człowiek robi się w zasadzie odporny już na wszystko.
- Tak. Pani była w rejonie Śródmieścia Północnego. Czy docierały do państwa informacje, co dzieje się w innych dzielnicach?
Niektóre tak, ale nie za dużo, nie było to dużo. Niektóre wiedzieliśmy, że jest lepiej, a niektóre, że… [Na początku wiedzieliśmy, które dzielnice się bronią, a które są zajęte przez Niemców]. O, brat na przykład wiedział, już nie wiem skąd, na początku to było, że jak Niemcy wchodzą gdzieś, to pierwsze [co robią, to] wybijają wszystkich. To wiedział, nie wiem skąd już. Więc nie było takich wieści dużych, ale dochodziły wiadomości, jak jest dalej.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądał dzień kapitulacji?
Dzień kapitulacji. Obstrzał był już cichszy, już było [spokojniej]… To nie [był] jeden dzień, nie było u nas tak głośno. Jak to było? Wiem, że wyszliśmy na podwórko wszyscy z piwnicy już i mówią: „Koniec Powstania. Skończyło się Powstanie, wychodzimy”. [Do nas] Niemcy nie weszli. Nas Niemcy nie [wyprowadzali]… Chyba większa część Warszawy była zajęta przez Niemców. Gdzie kogo znajomego nie pytam, to w sierpniu, to z początkiem września już byli przez Niemców wywiezieni. A my nie, do nas Niemcy nie weszli, tylko myśmy wychodzili. Nie tylko my, dużo ludzi. Więc szliśmy do Pruszkowa. Jak myśmy szli, którą ulicą? Boże, nie pamiętam już, jak tu z domu wychodziliśmy. Aha, więc mieliśmy wyjść 1 października, ale nie wyszliśmy, tylko drugiego czy trzeciego, czy któregoś października. W ostatni dzień, jaki był wyznaczony przez Niemców do wyjścia. Ale Powstańcy zostali jeszcze, bo zostawali. Początkowo było tak, że umówiłam się z „Prawdzicem”, że się spotkamy. Było nas trzy, drugiej brat był, trzeciej był mąż i mieliśmy się spotkać pod Włochami. [Jedna z koleżanek] wiedziała [gdzie]. Gdzieś były takie krzewy, wody troszkę tam było i przy tych krzewach [mieliśmy] się spotkać, ona znała to miejsce. [We trzy] poszłyśmy tam w nocy. [Postanowiłyśmy uciec], jak nas prowadzili do Pruszkowa, nie w nocy, to było wieczorem. Ale nie było tak, żeby ci Niemcy byli blisko, tylko tak: tu był jeden, tam był drugi. I my ciuch! Bokiem. Były krzaki, za te krzaki schowałyśmy się i ten cały sznur, który wychodził, co Niemcy obstawiali i wyprowadzali do Pruszkowa, to poszedł, a myśmy bokiem poszły. I właśnie te kamienie i te krzewy, które tam były, tam miałyśmy na nich czekać. Czekałyśmy na nich do rana i nie przyszli. Rano usłyszałyśmy szczekanie psa, więc ho… Bo trochę się przespałyśmy tam przecież. Głowę do góry, a tu Niemcy są w pobliżu i z psami. I Niemcy nas zabrali. Zabrali tu pod Warszawą, przedmieście Warszawy. W tej chwili to chyba już jest Warszawa, takie przedmieście w stronę Pruszkowa.
O! jesteśmy, tak. Tam było nas trzy. Jedna jest z Włoch, wie gdzie, co. Jak myśmy to – „Oj, Niemcy nas zabiorą”. I zabrali nas do tego samochodu. Ale ten samochód był taki… Taka półciężarówka, a góra to była taką plandeką nakryta. Unieśli tą plandekę żebyśmy tam wchodziły, a tam było już pełno ludzi, nie tylko my jedni. I nas zawieźli wszystkich do Pruszkowa. Nas wyrzucili w Pruszkowie. Myślałyśmy, że nas zabiją wszystkich. Nie, zawieźli, to było rano, z rana i tam zaczęłam szukać Wróblewskiej. Znalazłam sąsiada, pana Kloca, bo on był ranny i stał w kolejce do lekarza. I mówi: „Oj, pani Halusiu, pani Irena tam pod takim…”. Numer mi mówi, bo to było na tym placu, gdzie była fabryka wagonów pociągowych w Pruszkowie. Taki plac duży, takie mokre było tam strasznie, woda troszkę. I on mówi: „Tam, pod którymś z tych słupów jest pani Irena. Niech pani idzie, bo ona płacze, co z panią się dzieje”. Zaczęłam tego słupa szukać i znalazłam Irenę. Ona mówi: „Oj wie pani, już kupiłam chleb świeży, bo tam przez druty sprzedawali. Kiełbasę kupiłam, ale człowiek nie mógł jeść. „Niech pani zje! Niech pani zje!” Ale skąd, gdzie człowiek mógł zjeść wtedy. Potem biorą nas. Czekamy, czekamy do wieczora, krzyczą Niemcy, żeby wychodzić. Nie, tam chyba nocowałyśmy. Przez jedną noc tak koczowaliśmy pod tymi słupami, żeby nie było nas w tej mokrej wodzie, tylko pod tymi słupami było takie podwyższenie i na tym tego chłopca trzymałyśmy i tam nocowałyśmy. Na drugi dzień chyba, czy to było z rana, czy to było później, już nie pamiętam, szłyśmy do rozdzielania. Tam było rozdzielanie, druty takie. Na stronę prawą szło się do Niemiec, a na stronę lewą na wolną rękę. Jak było się z dzieckiem, to puszczali wszystkich na wolną rękę. Szliśmy, trzymamy tego Krzysia, trzymam go z jednej strony, plecak miałam na plecach i torbę w ręku. A ona miała walizkę, taką sporą dosyć. Trzyma tą walizkę i tu rozdzielają. Mnie do Niemiec, a ją tam. Ona weszła tam, takim drutem kolczastym było to tak oddzielone. Ona tam weszła, usiadła na tej walizce i płacze. Patrzy na mnie, a Krzysiek stoi… Ciuch, ciuch, ciuch… Nie wiem, ktoś mu może powiedział. Już nie pamiętam dziś. Przyleciał do mnie tu i też stanęłam. Też nie idę. Ludzie idą do tego rozdzielenia, ja nie idę, stoję tu. On przyleciał tu do mnie, wziął mnie za rękę. Idę do tego Niemca do rozdzielenia, a mnie ten Niemiec puszcza tu, bo z dzieckiem. Idziemy, Krzysiek mnie wziął za rękę, więc poszłam zadowolona, że już tam pójdę. Czekamy, czekamy, ludzie idą, mówią, że tam trzeba iść jeszcze w tamtą stronę, w prawą stronę znowu. To taki teren był dosyć większy i takimi drutami, tylko pojedyncze druty były i tak trzeba było między tymi drutami przechodzić. Więc idziemy, dochodzimy, a tam znowu jest rozdzielanie i:
Weg – na mnie. Aha, jeszcze kobieta za mną idąca mówi: „Powiedz, że jesteś w ciąży”. Wróblewska po niemiecku mówi, że jestem w ciąży, a on mówi: „Dobrze, to pójdzie przed lekarza. No jest czy nie!”. Jak ryknął, to co miałam powiedzieć? Ona poszła, a mnie w tą stronę. Ona odeszła, już ją zabrali do pociągu i puścili rzeczywiście z dzieckiem na wolną rękę, a nas wzięli. Już nie ja jedna, tam było dużo. Nas wzięli i do pociągu. Ale nas wzięli popędzili do tego pociągu, zrobił się już wieczór. Czy myśmy już wsiedli? Tak, tu pędzą nas więcej, nie ja jedna, tylko cała gromada nas takich.
Dziesięć, piętnaście było nas. Potem jakoś tak się zrobiło, że zrobiło się nas mniej. Było pięć, sześć może, nie pamiętam. Czy to one uciekły chyba, czy co. Tam było ciemno. Były krzaki, a tam światło ledwo przebijało, była stacja, pamiętam. I tu był ostatni wagon już, bo te były zajęte wszystkie. Z tego przedostatniego wagonu, zakratowane były, pamiętam, drutem kolczastym okna, wyciągnięto laskę i któraś z nas złapała karteczkę. Na tej karteczce było napisane. Uciekajcie, ratujcie się, bo jedziemy do Niemiec. Pamiętam to i ona wzięła tą karteczkę. Tam nas było kilka i ten pociąg odjechał, a potem przyszedł drugi. To już było późno dosyć, tak w nocy. Przyszedł i były wagony już zapełnione, a ostatni wagon był wolny. Ale ten wagon był po węglu, nie kryty, tylko taki i nas kobiety (tylko młode kobiety były, nie było mężczyzn tu u nas i nie było starszych z dziećmi, były tylko młode) wszystkie tam wpędzili. Ile nas było? Nie wiem, ale dwadzieścia, albo ponad dwadzieścia na pewno było. Nas wrzucili do tego pociągu. On był po węglu, taki brudny. Usiedliśmy w kącie, zaczęliśmy płakać. Ale on stał, podjechał troszeczkę i stał znowu. Nie wiem, czy myśmy tą stację minęli, czy nie, nie pamiętam już dziś dokładnie. W każdym bądź razie, że jest taki moment, że on był ostatni, ale przed nim wagony były i znowu dostajemy na patyku kartkę: „Ratujcie się, bo jedziemy do Niemiec”. Jak minęłyśmy tą stację, gdzie było takie lekkie światło troszkę, tam ten pociąg stanął i myśmy we trzy wyskoczyły z tego pociągu. Wyskoczyłam sama. Miałam w ręku torbę, gdzie kosmetyki, dowód osobisty, nie wiem, czy zapasowe pończochy miałam, czy nie, to już nie pamiętam. A miałam plecak. Mówię: „Wyrzućcie mi ten plecak, bo z plecakiem trudniej wyskoczyć”. Nie wyrzuciły mi, nawet ten plecak w takiej chwili… Co zrobić? Nie wyrzuciły. We trzy wyskoczyłyśmy i pociąg ciuch, ciuch, ciuch – powoli pojechał, a myśmy zostały.
Co robimy? Nie wiemy, gdzie jesteśmy; nie wiemy, co zrobimy. Ale myślę sobie, jedna i druga, wszystkie trzy, że jesteśmy chyba w Polsce, że jeszcze granicy nie przejechałyśmy. Jak to było? Aha, światło zobaczyłyśmy lekkie, nie od stacji gdzie była, ale w prawo zobaczyłyśmy mignięcie światła. Bo taki był dżdżysty dzień trochę, deszcz troszkę jak gdyby był. I takie kontury, bo człowiek nawet jak ciemno jest, jak patrzy, to widzi, takie kontury zobaczyliśmy. Idziemy i pies zaczął szczekać, idziemy. Ale mówię: „A jak Niemiec?”. – „Wszystko jedno, co chce, niech będzie. Idziemy”. Idziemy, dochodzimy, rzeczywiście człowiek z lampką niedużą w ręku szedł do obory i mówi: „A co, panie z Warsiawy pewnie?”. Mówimy: „No z Warsiawy”. – „O nie, nie, nie, bo kara śmierci za tych! O nie, nie, nie!” A żona w takiej długiej koszuli wyszła, mówi: „Cicho stary, nie godoj. Co ty tam godosz? Przestań. Chodźta, chodźta”. Poszłyśmy, dała nam mleka gorącego, napiłyśmy się, chleba zjadłyśmy. Wzięła nas do… Czy to była szopa, czy to była stodoła, już nie wiem. Słoma taka była. „Tu się prześpita. Dejta te łachy, to wam wysusza”. Te palta co miałyśmy, bo ten deszcz siąpił trochę, to były mokre. Rzeczywiście nam wysuszyła, na drugi dzień nas zbudziła, dała nam znowu jeść, nie pamiętam już, co ona nam dała. Ale dała nam znowu tego jedzenia i powiedziała: „Teraz idźta w tamtą stronę”. To jest nie stacja Golędzinów… Nie, on nas wziął do wozu i zawiózł nas… Radziwiłłów stacja była, a ta wioska zapomniałam, jak się nazywała. Dowiózł nas tam. Takie krzewy były. Mówi: „Tu są Niemcy, ja tam nie pójdę”. Za tymi krzewami nas puścił, przed wieczorem to było i myśmy poszły na tą stację. Czekałam tam do którejś godziny, nie pamiętam już do której, wsiadłam w pociąg, bo zobaczyłam na tej tablicy, wsiadłam i do Tomaszowa Mazowieckiego, do siostry mojej szefowej, bo mieszkała w Tomaszowie i wiedziałam, że ona jest w Tomaszowie i wtedy w pociąg wsiadłam i dojechałam do Tomaszowa Mazowieckiego.
Wysiadłam w Tomaszowie Mazowieckim, ja i jeden człowiek. Nie mając przepustki, przez całe miasto, bo oni mieszkali w centrum, ale przez Niemców zostali wyrzuceni na peryferie. Mieszkali na peryferiach, bo to był inżynier, a ona nauczycielka. Bo tam byłyśmy w czasie okupacji, więc wiedziałam, gdzie to jest. Ale przez całe miasto musiałam przejść, nie mając żadnego dokumentu, że mogę chodzić. Jeden człowiek starszy mówi: „A gdzie pani idzie?”. Mówię: „Na Fabryczną”. A on mówi: „U! to przez całe miasto. Ja też. A ma pani przepustkę?”. – „Nie mam”. – „Ja też nie mam. Chodźmy. To ja panią poprowadzę, pójdziemy wokoło”. I wokoło tego Tomaszowa żeśmy szli. O godzinie dwunastej zapukałam ich do okna. Byli zbulwersowani, jak usłyszeli. „Pani Halinko! Jest pani? Jezus, Maria!” – i tak dalej. „Zaraz jeść! Szynki kupiłam!” Ta siostra Wróblewskiej: „Szynki kupiłam”. Bo ona zawsze mówiła, że ma dla mnie dług wdzięczności, bo w 1939 roku przyjechał jej mąż na rowerze, przywiózł do Warszawy w ciąży, w ostatnim miesiącu. A obydwie z siostrą pożarły się, bo wiecznie się kłóciły. I ta Wróblewska: „Pani Halino! Nie wolno pani Lodzi pomagać nic”. Ona nie mogła urodzić, tylko cesarskim cięciem. Przyjechała do Warszawy, bo w Tomaszowie nie było lekarza i przyjechała do Warszawy. Na rowerze ją przywiózł, żeby zrobić cesarskie cięcie, bo już był dziewiąty miesiąc. Taki zmęczony położył się spać, bo on przecież szedł tylko, on takie siedzenie zrobił i ona siedziała na tym rowerze. Pociągi już nie szły, to był trzeci czy czwarty września, 1939 rok i pociągi nie szły. Więc on ją przywiózł. Jak on ją przywiózł, to ona jeszcze krzyczała. Potem ją umieściła w szpitalu, była tam trzy dni. Po trzech dniach od tego lekarza przywiozła ją do domu i do mnie mówi: „Niech pani nie pierze pieluch dziecku! Niech sobie sama pierze!”. Nie, ja prałam, bo po cesarskim cięciu, żeby to jej nie… Więc ona miała dla mnie dług wdzięczności. Jak tam usłyszała, jak zapukałam, to wtedy radość. Chcą mnie poczęstować szybko, bo mówi: „Szynkę kupiłam, szynkę. Niech się pani napije ajerkoniaku”. Nigdy alkoholu, nie byłam alkoholiczką, nigdy nie pijałam, nie lubiłam, no ale to wtedy wzięłam, wypiłam. Rano wstaję, jestem taka zapuchnięta. Ręce takie jak bomby, na oczy patrzeć nie mogę. Jezus, Maria. O Boże, co jest? Nie wiem. Nikt nie wie, co jest. Trzeba do lekarza. Ale jak pójdę do lekarza? W Tomaszowie jest tylko niemiecki lekarz. Właśnie siostra Wróblewskiej mówi: „O Boże! No co zrobimy?”. A ta siostra, jak była magister farmacji, pracowała w szpitalu, to znaczy w aptece, mówi tak: „Ale ja znam tego Niemca, tego lekarza, on jest Niemiec. On przychodzi do mnie do apteki, pójdę do niego i zapytam się”. Zwolniła się z apteki na chwileczkę, poleciała do tego lekarza i powiedziała: „Mam chorą i obrzęk ma. Co jej jest?”. A on od razu mówi: „Warszawianka, tak?”. – „No co będę kłamać pana doktora. No tak”. – „To niech pani ją przyprowadzi, ale wieczorem, jak będzie szaro”. No i zaprowadziła mnie. Okazało się, że to było zatrucie, i dał mi tylko wapno, wszystko przeszło. Trzy razy czy cztery wzięłam, wszystko przeszło.
Później co? Mieszkać, ale jak mieszkać? Siostra Wróblewskiej mówi: „Wie pani co, może ja pani załatwię pracę?”. – „Dobrze, oczywiście”. Ona pracowała w aptece, a obok apteki był sklep „Manufaktura”, prowadzony przez Niemca, który nie był wzięty do wojska, ponieważ miał coś z nogą, utykał na nogę, więc do wojska go nie wzięli, on ten sklep prowadził. „Do Herberta pójdę, to Herbert panią weźmie do pracy. Jak pani pójdzie do pracy, to już może pani wyjść na miasto i dostanie glejt”. Idzie do Herberta, bo obok apteki to było i ona do niego: „Herbert, weźmiesz?”. A on mówi: „Co, warszawiankę? Przecież wiesz, że mnie nie wolno brać warszawianek”. – „Ale Herbert, ale co ty?”. Tego, a owego, na niego i tak dalej. „No dobrze. Masz tu glejcik, niech leci do biura z tym, niech jej tylko to postemplują i prędko tu do mnie”. No i tak zrobiłam i u niego pracowałam do wyzwolenia, do dwudziestego siódmego czy któregoś stycznia.
Ale jeszcze jak pracowałam… On płacić to płacił grosze. A były nas trzy i wszystkie były wysiedlone, tylko tamte dwie były wysiedlone z Łodzi, a ja jedna z Warszawy. Jak myśmy otwierały ten sklep, to on przychodził później zawsze, bo na tą nogę utykał. Przychodził, to wchodził i mówił tak: „No, pani Halino, którą latarnię pani dla mnie przeznaczyła?”. Mówię: „Dlaczego? Gdzie tam”. Różnie się tłumaczyłam z tego. A on wiedział, że jestem warszawianką, bo zaraz mi dał zaświadczenie, że pracuję i już mogłam chodzić po mieście. Ale mało płacił, więc myśmy kradły jemu, bo było wszystko na punkty. Za materiał płaciło się grosze, kto miał, tylko punkty musiał mieć. Te punkty miały wartość, więc myśmy te punkty kradły. On nigdy tego nie obliczał, ale raz coś go napadło i obliczył te punkty, coś tam policzył, czy w książce, bo to i do książki się pisało, na arkusze się naklejało. On to podliczył i coś mu się nie zgadzało. Normalnie zawsze te dwie jak przychodziły, to miały klucze i otwierały. Przychodzimy, a sklep jest już otwarty, bo on sam otworzył i mówi: „Punkty się nie zgadzają! Coś tu jest źle!”. A myśmy rzeczywiście kradły, a najwięcej ja. Mówię: „Jak to się nie zgadzają?” – „Nie! Nie zgadzają się!” – „Dobrze panie szefie, liczymy te punkty”. On podchodzi i liczę. Powiedzmy przykładowo dwadzieścia i dwadzieścia to czterdzieści, ja mu liczę dwadzieścia i dwadzieścia to sześćdziesiąt. On nic nie mówi. Wiem, że myśmy, powiedzmy, sto wzięły. Nie pamiętam, ile tych punktów, dziś tylko mówię tak, więc liczę, żeby tą ilość wyliczyć. On nic nie mówi. Aha, to znaczy, że ty nie zwracasz na to uwagi, tylko liczysz na mnie. Ilość tych punktów wliczam, którą myśmy wzięły i nie zgadza się. Mówię: „Jezus, Maria, coś tu jest nie tak”. Wtedy on idzie, drzwi zamyka i mówi: „Wiedziałem, że tak jest!”. Myślę sobie: „Jezus, Maria, jak drzwi zamyka, to gestapo zawoła”. A mam w torbie punkty, które kradłyśmy w sobotę, to był poniedziałek, zapomniałam zostawić w domu. No już leżę. Boże drogi, co tu zrobić? Tu był sklep, a tam był gabinet. Było biurko, za tym biurkiem siedzę, obok był kaloryfer i półka na kaloryferze. Siedzę i widzę, jak on sklep zamyka, bo już otworzył, a teraz zamyka. No to po co zamyka? Po to, żeby wezwać gestapo, wojsko, nie wiem kogo. Nie wiem, odruchowo chyba, spoglądam na ten kaloryfer, a tam leżą punkty jeszcze na karcie. Złapałam, patrzę, liczę. Krzyczę: „Panie szefie! Punkty nie wszystkie policzyliśmy”. A on wraca się i mówi tak: „No, i pani się myli, pani Halino?!”. Tak on do mnie i jeszcze takim tonem. A ja mówię: „Bo jak pan szef tak krzyczy, to ja nie mogę spokojnie pracować”. – „Przepraszam, przepraszam”. Liczymy, pięć punktów było za dużo czy za mało, a tyle to się nie brało pod uwagę. „Wiadomo, że pani dobrze pracuje”. Żebyś ty wiedział, jak ja dobrze pracuję. Poszedł, przychodzi, przynosi nam po dwie kajzerki, świeżutkiej szynki, bo obok był… „Golf” nazywał się, tylko dla Niemców, taki mięsny sklep. Przynosi nam po dwie takie bułki. Och, jakie były smaczne, jakie były dobre, zjadłyśmy.
- Czy jakieś wiadomości dochodziły o Warszawie?
Oj, bardzo niedobre, że Warszawa jest całkowicie spalona, że całkowicie i tak dalej. Zresztą przyjechaliśmy tu. Jak wróciłam do rodziny, do domu, do rodziców, przyjechaliśmy tu z braćmi.
O Jezus, kiedy to było? Wyzwolenie jak było… Niedługo zaraz. Było zimno, nie był mróz. Siedemnastego stycznia było wyzwolenie, to myśmy przyjechali w marcu gdzieś, bo było zimno. Boże, tu nie było nic. Poszliśmy, szukaliśmy, gdzie mieszkanie, do kolegi, do cioci, bo przecież brat mojego ojca był, siostra mojej matki mieszkała. Dokąd myśmy nie poszli? Tylko co? Tylko te koty, o Boże, te koty były okropne. One takie były… Bo to był luty czy marzec, więc te koty tak ryczały jakoś. Boże, były takie przerażające [odgłosy]… Przynajmniej dla mnie to było strasznie przerażające. Powiedziałam: „Nie chcę, nie będę tu mieszkać. Nie przyjdę tu”. Tak sobie powiedziałam, ale później inaczej było przecież. Mi się wydawało, że to nie jest w stanie być odbudowane, do tego żeby postawić Warszawę, taka jak była już nie ma. Nie mówię o dziś, tylko jak była, powiedzmy, trzy czy cztery lata [wcześniej]. Mnie się wydawało, że to jest niemożliwe. A jednak… Straszne to było, tak nieprzyjemnie, nie tylko mnie, ale… Te wozy wjeżdżały. Bo myśmy, ja z Wróblewską, to jeszcze Niemcy byli, to myśmy były, wozem wjechały. Bo było takie zezwolenie, nie pamiętam którego. Jak się skończyło Powstanie, to dwa tygodnie potem było. Czyli to był październik któryś tam. Pojechałyśmy za Wolą, jak na Chrzanów, to przed tym Chrzanowem była taka drewniana buda. Tam Niemcy wydawali zezwolenia na wjazd wozem do Warszawy, ale zabrać [można było] tylko jakieś artykuły osobiste. Taką listę dawali, co można zabrać. Nie wolno było wywozić złota, futer, trzy czy cztery rzeczy, już nie pamiętam następnych, jakie były. Ale tam trzeba było stać. Przyszłyśmy z Wróblewską rano o godzinie ósmej czy którejś, to czekałyśmy do popołudnia, do zmierzchu, nim dostałyśmy się, by dostać to zezwolenie. Dostałyśmy to zezwolenie, powróciłyśmy do… Aha, jak mieszkałyśmy u jej brata, jej brat mieszkał pod Warszawą, za Wolą… Włochy chyba, tam mieszkał. To już nie szłyśmy tam, tylko moja kuzynka mieszkała za tym szpitalem i kościołem, który jest na ulicy Wolskiej. Jak się nazywa ta miejscowość pod Warszawą? Tam mieszkała moja kuzynka, to poszłyśmy do niej przenocować. Mówię: „Idziemy do Lucyny przenocować, bo przecież tam jest daleko, żeby rano iść, tu wejść do Warszawy już”. Bo nie można było wejść, tylko trzeba było wziąć tego woźnicę z koniem i wjechać tylko z tym koniem. Takie były przepisy i czego nie wolno zabierać. Poszłyśmy do tej kuzynki, a ona mówi: „Słuchaj, ale nie boisz się?”. – „Czego?” Jej mąż był synem mojego ojca siostry, czyli rodzina. „Przecież Wacek jest chory, gruźlicę ma”. Mówię: „Jezus, Maria”. I on zmarł niedługo. No i przenocowałyśmy u niej i rano wóz wzięłyśmy i tym wozem wjechałyśmy.
Wjeżdżając, [widziałyśmy, że] co parę metrów kontrola, po niemiecku oczywiście, ale Wróblewska znała niemiecki, więc tłumaczyła. Myśmy nie tylko same, tylko jeszcze jedna pani, która miała prawo wjazdu, to razem żeśmy ten wóz wzięły, tego woźnicę, wjeżdżałyśmy do Warszawy i ta kontrola była niemiecka, za chwilę: „Zabierać tylko to, co jest wyszczególnione na tej karcie”. Więc wjechałyśmy do tego mieszkania. W mieszkaniu to w zasadzie nic nie było, nic nie można… Aha, z mieszkania woźnica zabrał sobie dywan i położył pod siedzeniem. Jak wjeżdżaliśmy, po stronie lewej było parę pierzyn, poduszek i była jedna kobieta trup, dwóch mężczyzn leżało i taka karta w języku niemieckim i polskim: „Kto będzie wywoził futra i złoto, to go to czeka”. Coś w tym rodzaju w każdym bądź razie. Może mylę to, ale coś w tym rodzaju. No i myśmy wjechali. Wyjeżdżając z powrotem, wyjeżdżamy, jest… Aha, jak wjechaliśmy tam, znalazłam swój kawałek skórki futra, z której miałam sobie uszyć jesionkę czy coś, już nie pamiętam, na kołnierz, bo takie były modne. Naturalne futro. Znalazłam to futro na podwórku. Nic więcej takiego nie było, bo wszystko było zamoczone, a to na podwórku było i wzięłam. Dwa worki wzięliśmy artykułów takich jak wata, lignina, trochę leków, ale na dnie tam było mydło, jeszcze coś, w tych workach. Już mieliśmy wychodzić… Stało pianino. To pianino Żydzi, ci znajomi, jak szli do getta, to przywieźli do nas na przechowanie, stało. Otworzyłam pianino, to na dole, nie wiem dlaczego to otworzyłam, a tam wino stało. Nie wiem, czy myśmy postawiły, pewnie myśmy postawiły. Skąd to się wzięło? To wino wzięłam. Na jedną z tych toreb, co były na wozie, położyłam na wierzchu. Wjeżdżamy już na tą kontrolę, dojeżdżamy, bo taka kolejka była. Patrzę, że tam wyrzucają futra. Mówię do tego Niemca, bo z Niemcem tylko wjeżdżałyśmy –
Begleiter się mówiło – taki, który wjeżdża, z nim. Co zrobię z tą skórką, którą mam, a on mówi, żeby jemu dać. Dałam mu, a on sobie wsadził w spodnie. Spodnie miał zaciśnięte i wsadził sobie w spodnie ten Niemiec. No i jedziemy. Dojeżdżamy do tej kontroli, Niemiec podchodzi, zobaczył te wina.
O! Getz, getz, getz!. Nic nie oglądał.
Raus i już, zabrał to wino tylko. Ucieszył się, że to wino było. Nic nam nie rewidował. Minęliśmy to, ten Niemiec był taki uczciwy, co z nami jechał. Wyjął to, oddał mi tą skórkę. Mógł zabrać, przecież co bym powiedziała? Nic. Nie, oddał mi tą skórkę na kołnierz karakułowy. Oddał mi.
- Proszę mi powiedzieć na koniec jeszcze. Gdyby była taka możliwość po raz drugi wzięcia udziału w Powstaniu, czy nie wahałaby się pani również?
Bo ja wiem? W tej chwili chyba nie, ale jak byłam młoda, może tak. Myśmy mieli przez mojego ojca zakorzeniony patriotyzm, tak jak brat powiedział do żony, jak mu powiedziała, dlaczego chodzi. Ponieważ mój dziadek, ojciec mojego ojca miał jakieś dobra. Jakie, dziś nie pamiętam i jakoś mało ojciec o tym mówił, bo ojciec był wydziedziczony, tam został inny brat, który na tym majątku [zarządzał]… Ale miał duże dobra, więc ten patriotyzm może ojciec nam w pewnym sensie zakorzenił. Nie był przecież… Bo ja wiem, jakby to określić? Może nie był tak inteligentnym bardzo człowiekiem, ot przeciętny taki, więc to może dlatego. Nie wiem. Ale myślę, że tak brat, jak i ja, gdybyśmy byli młodzi i to było, to na pewno nie bylibyśmy na to obojętni.
Warszawa, 19 kwietnia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło