Waldemar Niezabitowski „Wolski”
Moje nazwisko Waldemar Niezabitowski. Urodziłem się w Warszawie na Woli, w budynku róg Młynarskiej i Żytniej. Data urodzenia 15 września 1929 roku.
- Proszę coś opowiedzieć o swojej rodzinie. Czym zajmowali się rodzice, czy miał pan rodzeństwo?
Miałem rodzeństwo. Żyje jeszcze. Mój brat jest tylko rok młodszy ode mnie, ma na imię Leszek i mieszka w Warszawie. Natomiast ojciec i matka nie żyją. Ojciec był pracownikiem warszawskich zakładów produkcji śrub i drutu na ulicy Glinianej [Fabryka Śrub i Drutu „J. Wolanowski” – ? red.] , to jest zaraz przy Okopowej, a moja mama zajmowała się dwoma łobuziakami, mną i moim bratem. Po wojnie, zaraz po wojnie w czterdziestym piątym roku urodziła nam się jeszcze siostra, Maria – ja mówię nam, bo cieszyliśmy się wszyscy. Już jest na emeryturze, ale pracowała całe swoje życie w fotografii, to znaczy w Akademii Sztuk Pięknych.
- Proszę powiedzieć, jak pan wspomina przedwojenną Warszawę?
Ja Warszawę wspominam bardzo źle. Ja nigdy nie chodziłem, bo po pierwsze nie miałem pieniędzy, po drugie byłem za mały, żebym mógł, gdzieś do Śródmieścia, podziwiać, dyskutować na tematy, [wiedzieć,] jak wyglądało to Śródmieście, czy jest bogate, czy jest ładne, czy jest brzydkie, czy jest ładne. Ja się wychowywałem, tak jak mówię, na Woli, w związku z tym widziałem biedę. Widziałem takie sytuacje, że na przykład fekalia wypływały spod domu na ulicę i płynęły rynsztokiem i dozorca wrzucał, skraplał to jakoś wapnem i potem polewał wodą. I tak dalej. Widziałem bardzo dużą ilość biednych dzieciaków, bo to była robotnicza Wola, bloków, gdzie ci ludzie mieszkali. Nawet jeśli rodzina, mojego ojca rodzina, była dziesięcioosobowa, mieszkali w mieszkaniu, które nie miało więcej niż dwadzieścia metrów. Więc ja to bardzo źle wspominam. To były ciężkie czasy, tym bardziej że, jak pani się orientuje, to był rok 1929. To akurat był rok najgorszy na świecie, bo to była recesja, więc ojciec nie mógł dostać pracy, chodził, prosił wszędzie, aż w końcu dostał pracę na ulicy Glinianej w firmie Lucjana Baranowskiego. Pracował tam aż do końca wojny. Nie przesadzam, do końca wojny tam pracował.
- Jak pan zapamiętał wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
Ojciec został wezwany do – to się wtedy nazywało – WKR. To była taka jednostka wojskowa, która rejestrowała wszystkie osoby nadające się do wojska, to znaczy będące w pewnym wieku. Ojciec miał w tym czasie jakieś czterdzieści lat. W tej sytuacji został wezwany do wojska. Zgłosił się do tego WKR-u. Tam zbadali go, przyszedł i powiedział, że sytuacja jest bardzo trudna, musimy się pakować i tak dalej, bo przypuszczalnie zostanie wezwany do wojska, ponieważ zbliża się wojna, Hitler chce napaść i tak dalej. Zaczął się płacz w domu, mama, dzieci, ale ojciec drugi raz poszedł z dokumentami. Kiedy poszedł z dokumentami, zapytał się oficer ojca [o dzieci]. „Tak, mam dwóch maluchów” – no, maluchów, mieliśmy dziewięć, dziesięć lat. W związku z tym [oficer] się zlitował i powiedział, że on w zasadzie zarejestrował ojca, ale w tej chwili go nie obejmuje pobór, jednak musi być przygotowany, bo każdego dnia może być wezwany.
Sam moment wejścia Niemców – widziałem na ulicy, jak idą czołgi, te budy, jak ludzie uciekają, jak strzelali do ludzi. Nie rozumieliśmy z bratem tego, bo byliśmy za mali, niemniej jednak to wstrząsnęło mną i całą rodziną. Staliśmy w oknie na trzecim piętrze, mama płakała, a myśmy z tego nie rozumieli nic, zupełnie nic, o co chodzi.
- A później, jak przyszły lata okupacji?
Potem przyszły lata okupacji. My chodziliśmy z bratem do szkoły. Właściciel mieszkania, w którym mieszkaliśmy na ulicy Młynarskiej, podwyższył bardzo czynsz. Ojca nie było stać. Ja pamiętam nawet, mogę powiedzieć, ile zarabiał – sto pięć złotych miesięcznie. W związku z tym zaczął szukać mieszkania. Szukanie mieszkania w tamtych czasach... Ojciec wezwał furę – była bieda – na furę meble i od domu do domu, bo były wywieszki i zatrzymywaliśmy się, czy nie ma mieszkania. Znalazł mieszkanie na ulicy Dzielnej 97 i tam zamieszkaliśmy na mieszkaniu, które nie miało więcej niż osiemnaście metrów. Ono było już skanalizowane, więc to był olbrzymi postęp. My nazywaliśmy to czworobokiem – cztery ściany i wyjście przez bramę na ulicy Dzielnej. [To] był jeden plus. Drugi plus był, że sama Dzielna była do wytrzymania, bo tam był i asfalt i mogliśmy sobie biegać.
Chodziliśmy z bratem do sióstr szarytek. Było nam tam u tych sióstr dosyć dobrze, dlatego że bardzo zwracano uwagę na języki, szczególnie na przedmioty humanistyczne, szczególnie język polski, historię. Siostry prowadziły z nami zajęcia. Niezależnie od tego ja i brat dostaliśmy się do sióstr rodziny Marii, to jest róg Żelaznej i Żytniej, i tam przez całą okupację chodziliśmy prawie że codziennie, nie zawsze, i służyliśmy do mszy. Było tam nas trzech, ale siostry zrezygnowały z tego i się nami zajęły. Dlaczego ja o tym wspominam? Nie wspominam z uwagi na sprawy związane z moją wiarą, tylko z uwagi [na to], że te siostry uczyły nas miłości do ojczyzny. Uczyły nas rysowania, malowania. Dzisiaj pamiętam, jak otrzymałam od siostry zakrystianki rysunek, na którym był narysowany orzeł w kajdanach. Mówiły: „Czy ty rozumiesz, co to jest?”. Ja mówiłem: „Rozumiem”. Wtedy był taki mały wykład o miłości do Polski: „Jak urośniesz, broń tę Polskę” i tak dalej.
Tak że ja się wychowywałem w rodzinie, nie nazwę, że w rodzinie bardzo katolickiej, tylko wychowałem się w rodzinie spokojnej, bo między moimi rodzicami nie było żadnych specjalnych kłopotów małżeńskich. Druga sprawa jeszcze, że rodzice strasznie nas kochali. W związku z tym pilnowali naszego zachowania. Ja nie wiem, co to znaczy podwórko. Jeździłem, fakt, że jeździłem od czasu do czasu, w zimie ojciec mnie zaprowadzał... Było takie znane w Warszawie lodowisko „Wenecja”, w tej chwili to jest na tyłach domu towarowego na Młynarskiej, w tym miejscu. Z całej Woli młodzież tam się zbierała w zimie czy w niedziele. Jakieś radio grało, jeździli na tych... Niezależnie od tego, ojciec nam kupił jedną parę łyżew, bo nie stać go było. Takie przykręcane na śrubki. Z bratem sobie chodziliśmy. Ojciec tam z nami chodził.
Natomiast od strony bezpieczeństwa, ja widziałem niejedną łapankę, niejedno bicie Polaków przez Niemców. Mój brat, jak wracaliśmy właśnie, zdaje się, z [nabożeństwa] majowego czy coś takiego, ponieważ było ciemno w Warszawie – nie było światła, były światła wygaszone – brat wyciągnął z kieszeni latarkę. Zaświecił, żebyśmy doszli do Żelaznej. Nie zauważył, że z drugiej strony idą żandarmi. Zatrzymali nas i go stłukli. Dostał tak po twarzy, ile tylko wlezie, aż się przewrócił. No i wyrzucili mu tę latarkę. Daję taki przykład. My się baliśmy każdego. Jak ja zobaczyłem jakiegoś Niemca, gdziekolwiek Niemca, to się cały trząsłem. Ja się do dnia dzisiejszego trzęsę. To było tak: byłem służbowo w Niemczech i jak usłyszałem język niemiecki, to uciekłem do hotelu. To jest trudne do wytłumaczenia, ale to we mnie siedzi. Ja tego nie wsadziłem, oni mi to wsadzili.
- Jak pan zapamiętał wybuch Powstania?
My się dowiedzieliśmy o tym, ponieważ mój stryjek był w Podziemiu, jego syn był w Podziemiu.
Jerzy Niezabitowski, który leży na Powązkach, jest pochowany w alei dla akowców. Potem Czesław Niezabitowski, który zginął i nie wiemy, gdzie on jest. Potem był Włodzimierz Niezabitowski, którego złapali, wywieźli do obozu, do Niemiec. Tam był ze trzy lata w tych Niemczech, ale wrócił. Już nie żyje, bo to starszy człowiek. My od nich dowiedzieliśmy, że rozpoczęło się Powstanie, i wzięliśmy tych małych dzieciaków i starszych. Różni zaczęli wtedy walczyć. Bo wszyscy się zabrali do bitwy. Ja jestem z takiego stanowiska: nie powinno być tak, ale było tak i to należy przyjąć, jak ktoś kocha swoją ojczyznę. Usłyszeliśmy strzały, które szły od strony całej tej kawalkady, tych jadących czołgów. Kawalkada jadących bud i żołnierzy niemieckich to szła właśnie ze strony Górczewskiej i od Wolskiej, z tamtej strony. Ojciec się strasznie przeląkł i powiedział: „Słuchajcie, musimy uciekać stąd, bo przecież lada moment...” – ponieważ już się zaczęło getto. Getto było wcześniej, więc nas z ulicy Dzielnej z getta wyrzucili na ulicę Ogrodową. Na trzecim piętrze mieszkaliśmy. Na Ogrodowej obok „Kercelaka” – „Kercelak” to był taki bazar w dawnej Warszawie, gdzie pół Warszawy przyjeżdżało – zaczęła się strzelanina nad naszymi dachami. Byli młodzi ludzie, którzy siadali na dachach i zaczęli strzelać w stronę tą, gdzie Niemcy idą. Więc szybko spakowaliśmy się na tej Ogrodowej i ojciec nie wiedział, gdzie iść, gdzie uciekać, bo ani jedzenia, ani ubrania, bo co wziąć, jak to długo będzie? Mimo że słyszeliśmy, bo mieliśmy takie radio, radyjko, no więc słyszeliśmy przemówienia prezydenta i ojciec nam tłumaczył, żebyśmy się nie bali, że wszystko będzie dobrze. Mama pozbierała jakieś tam ubranka, trochę jedzenia i wyszliśmy z domu.
Doszliśmy do ulicy Wroniej, o ile pamiętam, potem w ulicę Wronią do ulicy Wolskiej. Z tym że cały czas nie tak ulicami, tylko przechodziliśmy przez rowy lub przez jakieś tam piwnice, bo już akowcy i Podziemie wykopywało doły, rowy, żeby przejść i żeby się bronić. Oni nam pomagali, to znaczy oni ojcu pokazywali, gdzie mamy uciekać, aż dognaliśmy do ulicy Złotej. Na ulicy Złotej nie było miejsca. Znalazł [je] ojciec w piwnicy. Chciałem jeszcze na sekundę wrócić, że tam na Ogrodowej jak mieszkaliśmy, jak się zaczęło już to bombardowanie i tak dalej, to co chwila myśmy się znajdowali w piwnicy, ponieważ słychać było syreny. Jak tylko syrena się uruchomiła w którejś fabryce, to myśmy uciekali... Nadjeżdżały samoloty i bombardowały.
- Ale w czterdziestym czwartym, jak wybuchło Powstanie, nie mógł pan słuchać radia.
Tak, pomyliłem z trzydziestym dziewiątym rokiem. Przepraszam. Znaleźliśmy się w piwnicy. To była mała piwnica, gdzie ojciec znalazł kilka desek, wyłożył tą piwnicę deskami i tam mieszkaliśmy. Tam się zatrzymaliśmy. Teraz nadszedł problem jedzenia, ubrania, mycia się. Wody nie było, jedzenia nie było, ubrania też – [tylko to,] jakie mieliśmy. Całymi dniami były tylko strzelaniny. Ojciec spotkał swojego kolegę, który był dowódcą plutonu, „Groźny”, Cioskowski się nazywał, Franciszek Cioskowski – znana postać w Powstaniu Warszawskim, bardzo energiczny i miły człowiek. Namówił ojca i prosił, żeby ojciec przychodził i pomógł kopać okopy, to znaczy ojciec rano wychodził, kopał na różnych ulicach, zależy, jaka sytuacja była, a potem wracał do domu. Któregoś dnia, po dwóch czy trzech dniach już widocznie tam wybłagał, to dostał, pamiętam, butelkę oleju rzepakowego i kawałki chleba. Mama poszła – bo mieszkania były pootwierane, można było wejść do każdego mieszkania na Złotej – weszła, gdzieś zdobyła jakieś salaterki, ten olej nalewała i to była jedyna radość – maczaliśmy i jedliśmy. Z myciem to było tak, że ojciec brał jakieś butelki i szedł gdzieś na którąś ulicę, nie wiem na którą, i przynosił butelkę wody. Gorzej było z gotowaniem, bo nie było jak gotować, no więc znów gdzieś ojciec znalazł czy u sąsiadów prymus – takie prymusy były – i zagotował wody. Ale najgorsza sytuacja była, kiedy nas... wszy oblazły. Mama nie miała możliwości rozwiązania tej sprawy, no bo jak? Ubrania nie było. W związku z tym wpadli z ojcem na taki pomysł – ja to mówię, bo to mnie utkwiło w pamięci bardzo – wpadła na taki pomysł, że zdejmowała z nas na przykład sweter czy zdejmowała spodnie, czekała, aż się uspokoi, to znaczy nie słychać już żadnych samolotów, że jadą, uspokoi się strzelanina. To zawsze było mniej więcej w południe i ojciec trzymał – do dzisiaj pamiętam – na stole spodnie za nogawkę, a mama miała butelkę i tą butelką rolowała te wszy, przeważnie na szwach. To było odetchnięciem, dlatego że mogliśmy się potem wieczorem po prostu położyć spać, a tak to nie było mowy ze spaniem.
Ataki były ciągłe, z tym że najbardziej my się baliśmy, znaczy ja, mój brat i ojciec, tak zwanych bomb lotniczych, którymi rzucali Niemcy. Dlaczego bomb lotniczych? To były bomby, które wyglądały mniej więcej jak duże cygara, aluminiowe, bo ja podnosiłem je i przyniosłem kiedyś do domu. Jak one spadały, to one się rozpryskiwały i wylatywał z nich taki ogień, że nie wiem na ile metrów. Tak że człowiek, który był blisko, musiał uciekać, bo był poparzony albo zabity. Prócz lotniczych były normalne bomby, które spadały i które rujnowały poszczególne budynki po drodze. Jak był spokój, to matki wynosiły dzieciaków swoich trochę na słońce, ale musiały uciekać, bo zaraz strzelaniny, bomby, domy się przewracały. Pamiętam taki moment z tych charakterystycznych, że po drugiej stronie było też takie podwórko jak i nasze. Tam matka wystawiła dwie jedynaczki, bo to one podobne były do siebie, i poszła do mieszkania. Jak bomba uderzyła, to obydwie wyleciały w powietrze i skończyło się. Główki porozbijane. Zginęły. Do dnia dzisiejszego to pamiętam. Są pewne momenty, które były może ważniejsze dla całego społeczeństwa, ale... pozostawały [takie wspomnienia].
Tak jak nigdy nie zapomnę, jak przenieśliśmy się, uciekliśmy stamtąd na Twardą 24. Ja nigdy nie zapomnę... Nie wiem, czy państwo słyszeliście o „krowach” – na szynach armaty, które stały na Dworcu Centralnym. Jak żołnierz – ja sobie tak to wyobrażam – jak on naciągał tą armatę, to był straszny ryk. Wszyscy uciekali, gdzie tylko kto mógł, bo – nie wiem, jaką miały średnicę te lufy, ale miały ogromną średnicę – one rozbijały wszystko po drodze, domy, ludzi i tak dalej. Pamiętam, że była pogoda, nic się nie działo. Zaczął naciągać widocznie żołnierz niemiecki tę „krowę”, jak to nazywaliśmy, bo ona tak ryczała, ryczała tak, że cała Warszawa słyszała. To było coś strasznego. I grzmotnęła w nasz dom, gdzie akurat byliśmy. Do dzisiaj pamiętam – mojego brata mama posadziła na parapecie, bo było ładnie. Na jednym brat, na drugim ja. Jak bomba uderzyła w czwarte piętro, to mój brat przez taki mniej więcej pokój przeleciał i znalazł się na ścianie. Natomiast ja spadłem na dół. Znów był krzyk, płacz i tak dalej. Podaję takie jakieś charakterystyczne przykłady z tego naszego życia, ponieważ, tak jak mówię, ani jeść [nie było co], wszy gryzły, tą butelką się wszystkich nie wytłukło. Ojciec chodził, chciał gdzieś zdobyć takie żelazko z duszą, to znaczy wkładem wewnątrz, ale nie mógł nigdzie dostać, tak że tymi butelkami te wszy zabijali. No i z jedzeniem było źle, i z piciem było źle. Ojciec jak chodził do tych żołnierzy i pomagał im w kopaniu rowów, to ponieważ już znali nas, co drugi dzień, co trzeci dzień dostawaliśmy cały czas tylko olej rzepakowy i kawałek chleba, bo w jednym oddziale był jakiś piekarz, który piekł ciasto. Skąd oni wzięli mąkę, to nie mam zielonego pojęcia, dlatego że jak ja wiem, jedyny młyn, jaki był, to był na Woli na Wolskiej, duży, Michlera, a tu w okolicach Złotej, Srebrnej – nie było.
- A nie ciągnęło pana do Powstańców?
Ciągnęło do Powstańców. Ja nazywałem tego „Groźnego” wujkiem. Dawał mi pistolet i tak dalej. Ale ojciec nie pozwalał. Powiedział, że jestem za mały i za głupi, w sensie wieku, więc raczej nie. Tak to było. Potem zostaliśmy zawiadomieni, ze trzeba opuszczać Warszawę. Opuściliśmy Warszawę, idąc w stronę Woli.
- Kiedy to był? To już był październik?
Tak, to był październik. Chyba październik.
Ten wujek, „Groźny”, powiedział do mojego ojca. Ja z ojcem chodziłem też kopać. [„Groźny”] Powiedział: „Musisz uciekać, bo ja zwijam jednostkę, uciekam w las, a ty bierz dzieci – mówi – jest już koniec. Podpisane zostało, poddajemy się. Musicie uciekać”. Ale żadne było uciekanie, bo zdążyliśmy wyjść do góry i od razu przyszli przedstawiciele wojska i powiedzieli, ze mamy iść w stronę Pruszkowa. I szliśmy przez te pola, teraz to są budynki, a przedtem były pola. Od Dworca Głównego szło się przez te pola, na których nie wiem dlaczego, ale rosła – tam jest dziesięć kilometrów – sama kapusta. Kapusta i kapusta. Tak szliśmy, aż doszliśmy do Pruszkowa do zajezdni pociągowej, wagonowej.
Do tej zajezdni nas wsadzili. Było już bardzo dużo ludzi. Według mojej oceny dwieście osób. Każdy gdzieś tam sobie wykombinował kawałek miejsca, żeby się położyć. Kładliśmy się na tym, co mieliśmy, i tak byliśmy przez prawie dwa tygodnie. Aha, jedliśmy tylko taki kapuśniak, wodę z kapustą. Wrzucali do kotła kapustę, kroili, podlewali wodą. Potem zostaliśmy zawiadomieni przez tłumacza niemieckiego, że mamy wychodzić na zewnątrz. Ale przed tym ojciec dowiedział się od takiej pani doktór, z którą się zaprzyjaźniliśmy; powiedziała: „Jeżeli pójdziecie tak, jak jesteście, to zostaniecie wysłani na roboty do Niemiec”. Nadal pamiętam twarz tej kobiety, miła pani. Ona przyszła, nie wiem, skąd wzięła, przyniosła taką gazę, bandaż zakrwawiony i bandażem okręciła mi głowę. Posmarowała trochę krwią ręce.
Potem się okazało – ja trochę wyprzedzę – że był szpaler Niemców i oni badali. Szczególnie badali ręce, to znaczy brali za ręce. Jeżeli miał wyrobione ręce, to znaczy szorstkie, silne i tak dalej, to zaraz go na jedną stronę, na wyjazd do obozu koncentracyjnego albo na roboty do Niemiec. Jeżeli był człowiek poraniony lub miał delikatne rączki, no to go na drugą stronę i była to grupa osób, która była skierowana do Guberni, w Polsce zostawała rozlokowana wśród polskich chłopów. [Pani doktor] stwierdziła, że brat ma tak delikatne ręce, że w ogóle nie ma mowy, jest dzieckiem, mimo że rok czasu tylko młodszy. Tak że z bratem nic nie robiła. Ojcu mówi: „Jeżeli chodzi o pana, to ma pan szczęście. Ja nie mam co robić. Niech pan spróbuje trochę kuleć, jakoś tak, robić miny zbolałego. Kobiety to nie bardzo, a szczególnie pani, to nie ma mowy”. I tak szło. Doszliśmy do tego szpaleru Niemców, którzy rzeczywiście każdego badali. Mnie nie badali. Spojrzeli tylko. Od razu mnie wziął, popchnął. Brata nie badali, mamy nie, tylko ojca. I tak ojca zbadali i puszczali, badali i puszczali, w końcu któryś machnął ręką i puścił. I zabrali nas do takich bydlęcych wagonów.
Nie wiem, ile w takim jednym wagonie bydlęcym było osób, ale było tyle, że nie można było nawet przykucnąć, tylko trzeba było stać. Wszyscy byli głodni oczywiście. Najgorsze były sytuacje związane z fizjologią człowieka. Nie wiadomo było, jak to załatwiać. Myśmy w końcu czymś nie wykopali, tylko wytłukli jakiś taki otwór. Potem pociąg ruszył. Jechaliśmy bardzo długo, nie pamiętam, bardzo długo jechaliśmy, aż zatrzymał się ten pociąg. To był koniec świata, to jest nie do opisania po prostu. Ludzie mdleli, dzieci płakały, każdy, łącznie ze mną. Ja płakałem, bo ojciec nie wiedział, co robić, mama się trzęsła. Zawieźli nas pod Częstochowę, jeden przystanek kolejowy pod Częstochową, i tam wszystkich wyrzucili. Tam stały wozy chłopskie. Ojciec podszedł do jednego z tych panów, z tych chłopów – taki człowiek w wieku koło sześćdziesięciu lat, i mówi, czy on może wziąć. A Niemcy pilnowali oczywiście, żeby ktoś gdzieś dalej nie poszedł i tak dalej. On się zgodził i nas wziął do takiej wsi, która była od tej stacji z jakieś dwadzieścia kilometrów. Nazywała się Kokawa. To był biedny chłop, miał ze trzy hektary. Dał nam pokoik, w którym były dwa łóżka. Ojciec musiał znów chodzić na tak zwane sarwarki, to znaczy musiał chodzić kopać rowy, a myśmy byli w domu. Jedzenie – codziennie był tylko żur. Jak tam byliśmy dwadzieścia kilka dni, to śniadanie, obiad i kolacja żur, bo niczego innego nie było. Biedni ludzie. Duża różnica wieku była, bo on miał jakieś sześćdziesiąt lat, ona miała trzydzieści, ale ona była trochę upośledzona. To była bardzo biedna rodzina, ale bardzo mili ludzie. I nie wiem, czy mogę opowiedzieć coś, co jest częściowo związane z pobytem. Jeżeli pani pozwoli.
Była taka sytuacja, że w pewnym momencie ojciec mój strasznie zachorował. Ząb go bolał. Ja to opowiadam jako ciekawostkę każdemu. Nie mógł wytrzymać już. Poszedł na wieś. Uciekł z tego kopania, poszedł na wieś i na wsi namówili go, żeby poszedł do kowala. Zaznaczam, że to nie jest bajka, to jest fakt. Ja to skracam. Kowal wziął jego głowę między kolana, wziął jakiś przyrząd kowalski i wyciągnął mu ten ząb. Ojciec przyszedł do domu. Za dwie godziny miał gorączkę czterdzieści stopni i umierał. Dostał drgawek, był umierający. My staliśmy, krzyczeliśmy, mama krzyczała, ci właściciele, ten pan Flis z żoną swoją, żeby ratować. A ojciec już w ogóle nie wiedział, gdzie jest. Ja wpadłem na to, bo słyszałem, że na wsi jest też z Warszawy jakaś lekarka. Pobiegłem, ściągnąłem i ta lekarka jak tylko zobaczyła, co się dzieje, to powiedziała, czy mamy trochę chleba. Mieliśmy tyle chleba. „Proszę robić kulki – do mnie i do brata – i biec do stajni. Włazić tam, ściągać pajęczynę, wgniatać w te kulki i mi przynosić”. I tak żeśmy przez kilka godzin to robili. Ona mu wkładała te kulki tutaj w zęby, w ranę, kazała ściskać i po trzech, czterech godzinach ojciec ożył i został uratowany. Inaczej mówiąc, to był początek wynalezienia penicyliny. Daję jako ciekawostkę.
Byliśmy [tam] do końca wojny. Jak się wojna skończyła, to znów z powrotem. Jeszcze jak się wojna skończyła, to ojciec pojechał z tym gospodarzem do Częstochowy, żeby coś kupić do jedzenia. My byliśmy głodni, wychudzeni, ledwo łaziliśmy. Ojciec pojechał. Przyzwyczajony był niepotrzebnie – to też jako ciekawostkę opowiadam – chodzić w kapeluszu. Przejeżdżali czołgiem, bo już wojna się skończyła. Widziałem, jak te kolumny Niemców szosą szły i stałem i byłem strasznie szczęśliwy i też ryzykowałem, że mnie nie zastrzelili. Widziałem, jak jechały czołgi rosyjskie z żołnierzami, którzy siedzieli na górze, na wieżyczkach, coś krzyczeli, śmiali się, machali. I ojciec w takim nastroju pół-szczęśliwym pojechał. Zdążył ujechać kawałek, a rusek z tej wieżyczki, jak ojca zobaczył, spojrzał, zdenerwował się i coś takiego powiedział: „E, to polski burżuj” – i fuch – ojca w głowę jakimś kijem. Kapelusz poleciał. Kazał mu wracać. Poczekali, przeczekali, ojciec pojechał, wrócił i następnego dnia pieszo poszliśmy do Częstochowy. Czekaliśmy na polu na jakiś pociąg, który będzie jechał. W końcu przyjechał pociąg. Kto miał siłę, kto miał zaparcie, to wszedł. To też były pociągi świńskie czy zwierzęce i były również stare pociągi osobowe. My się dostaliśmy do takiego pociągu i przyjechaliśmy po dwunastu czy czternastu godzinach w tym tłoku, stojąc, też głodni, do Warszawy. Pojechaliśmy do naszego mieszkania, a tam nic nie było. Były tylko gruzy dookoła, żadnego mieszkania, nic nie było. Nie można było niczego znaleźć. Tak się znaleźliśmy w Warszawie, nie mając gdzie mieszkać, bez życia, bez niczego.
- Ale udało się panu przeżyć, bratu i rodzicom. Przy tylu tysiącach, co zginęli, to i tak jest bardzo duży sukces.
Ja bym nie powiedział „udało się”. To było zaparcie. Ja twierdzę, że ja zawdzięczam [życie] tylko temu zaparciu i pracowitości i miłości ojca.
Warszawa, 19 marca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama