Jerzy Dembiński „Młody”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Jerzy Dembiński.

  • Proszę powiedzieć o swoim dzieciństwie, gdzie się pan urodził, gdzie spędził pan dzieciństwo.

Urodziłem się w 1929 roku w Suwałkach i pierwsze pięć lat spędziłem z Suwałkach. To było bardzo wspaniałe miasteczko blisko granicy litewskiej. W związku z relacjami między Polską a Litwą, naprężonymi w tym czasie, w Suwałkach było bardzo dużo wojska polskiego, szereg pułków ułanów i były bardzo często defilady wojskowe. To robiło na takim małym chłopcu fantastyczne wrażenie: ciągle orkiestra, pięknie ubrane wojsko na koniach – bajka. Kiedy miałem około pięć, pięć i pół roku, moi rodzice przenieśli się z Suwałk do Warszawy. Wkrótce po tym mną i moim bratem, który był ze mną, trzy lata młodszy, opiekowała się babcia – matka mojej matki.
Po paru miesiącach, jak już rodzice się usadowili w Warszawie, pojechałem z bratem do Warszawy. Trudno uwierzyć, ale ja miałem wtedy niecałe sześć lat, mój brat miał trochę powyżej trzech lat – dwóch takich chłopców pociągiem z Suwałk przyjechało do Warszawy. Ja już byłem wcześniej w Warszawie kilka razy z wizytą u rodziców i wiedziałem, gdzie rodzice mieszkali, że mieli swoje przedsiębiorstwo na Krakowskim Przedmieściu. Przechodził tramwaj z numerem zero. Jak myśmy przyjechali z bratem na Dworzec Wileński, było jakieś zawirowanie z wiadomościami, bo rodziców tam nie było; pomylili się co do godziny przyjazdu pociągu. Ale ja byłem chyba dość inteligentnym chłopcem – chyba to zostało mi do dzisiaj – bo zorientowałem się, że zero to jest ten tramwaj, który jedzie też po Krakowskim Przedmieściu. Z Dworca Wileńskiego weszliśmy do tramwaju i przyjechaliśmy aż na Krakowskie Przedmieście. Przyjechaliśmy tam i siedzieliśmy sobie na Krakowskim Przedmieściu 53 na schodkach jakąś godzinę czy dwie. Przyszli rodzice i byli zafascynowani tym, że coś takiego mogło się udać. Ale to jest taka dygresja; niewiele ma wspólnego z Powstaniem.
Potem mieszkałem w Warszawie. Musiało to być od 1935 roku do 1945 roku – cały czas w Warszawie. Tu chodziłem do szkoły powszechnej numer 75. Mieszkanie mieliśmy na Żurawiej 21, róg Kruczej. Potem oczywiście jak byłem starszy, uczyłem się na kompletach. Komplety odbywały się przeważnie w naszym mieszkaniu i były zorganizowane przez profesorów gimnazjum Mickiewicza.
W ten sposób doszedłem aż do samego Powstania Warszawskiego, kiedy miałem piętnaście lat; skończyłem 24 lipca 1944 roku, tydzień przed wybuchem Powstania. To był sam środek lata, kiedy mieliśmy mieszkanie na lato wynajęte w Podkowie Leśnej; byłem tam z bratem i z naszą ciotką. Dwie godziny przed wybuchem Powstania – ja byłem bardzo energiczny i przedsiębiorczy, mimo że byłem wtedy młodym chłopcem – wsiadłem w kolejkę EKD czy WKD, nie pamiętam. Jechała z Milanówka na ulicę Nowogrodzką w Warszawie. To była belgijska linia z brązowymi uniformami kolejarzy. Przyjechałem dwie godziny przed wybuchem Powstania, spotkałem mojego kolegę ze szkoły i poszliśmy sobie spacerem po Warszawie. Byliśmy chyba na wysokości Chmielnej i Żelaznej, kiedy zaczęliśmy słyszeć strzały i dziwne podniecenie w Warszawie. Idąc Żelazną, nagle widzimy: niemiecki żołnierz zastrzelony leży przy tramwaju, tramwaj stoi, a na placu Starynkiewicza – tam, gdzie dzisiaj chyba jest „Wprost” – gdzie był bunkier, w którym byli Niemcy, widać było, że coś się zaczyna. Zaczęło być coraz więcej strzałów. Myśmy się schowali do takiego domu na Chmielnej (nie pamiętam, który to był numer) przy Żelaznej i tam na klatce schodowej przesiedzieliśmy cała noc.
Następnego dnia szliśmy do naszych rodzin, najpierw Chmielną i przy budynku PAST-y na Zielnej w Warszawie, gdzie była chyba firma telefoniczna czy jakaś komunikacyjna (to nie był wieżowiec, ale chyba ośmio-, dziesięciopiętrowy dom, który był opanowany przez Niemców), staraliśmy się przejść dalej, ale było wszędzie dość dużo strzałów. To był drugi dzień Powstania, 2 sierpnia. Ukryliśmy się z tym kolegą za słupem okrągłym, gdzie były ogłoszenia – wtedy dużo było tych słupów ogłoszeniowych w Warszawie – i widzieliśmy, że dzieje się coś dziwnego, bo strzały było słychać od czasu do czasu i byli ranni ludzie w okolicy. Nie wiedzieliśmy o tym, że siedział „pajęczarz” w takim punkcie, że widział nas obydwóch jak na patelni. Nic nam się jednak nie stało; to był już moment, kiedy zaczęto namierzać, gdzie ten Niemiec czy folksdojcz się ukrywa. Wkrótce go znaleziono i z tego, co ja słyszałem – myśmy już odeszli wtedy – on został wyciągnięty z tego strychu i chyba od razu dokonano samosądu tam na miejscu, bo on zabił chyba kilkadziesiąt osób.
Ja poszedłem tam, gdzie moi rodzice mieli swoją firmę, na róg Złotej i Zgody – taki jest ostry łuk prawie naprzeciwko kina „Palladium”. Tam spotkałem porucznika Barewskiego, który był znajomym moich rodziców, i on mówi: „Słuchaj, jak chcesz włączyć się do Powstania, to ja jestem w PAL-u. Bo dostać się do AK jest niemożliwe; jest nadmiar kandydatów, a niedobór broni, poza tym ci, którzy są już z konspiracji, mają pierwszeństwo”.
W ten sposób zostałem żołnierzem PAL-u i moim bezpośrednim dowódcą był Roman Barewski, który szybko awansował do kapitana, i całe Powstanie byłem z nim w kontakcie. On był na Boduena 2 – to było zaraz, dwa czy trzy domy dalej od rogu Złotej i Zgody – i on mi dawał zlecenia przenoszenia poczty na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Aleje były linią dzieląca właściwie Śródmieście na dwie części. Niemcy mieli pod obstrzałem, jak już wspominałem poprzednio, Aleje Jerozolimskie, głównie z Dworca Głównego, który był wtedy na samym rogu Marszałkowskiej i Alej, i z „Cafe Clubu” – tam gdzie dzisiaj jest „Orbis”; tam była kawiarnia chyba niemiecka i bunkier był przy tym – i oczywiście w BGŻ czy w BGK, wielkim budynku na rogu Alej i Nowego Światu. Tak że w pierwszych dniach Powstania jedyna możliwość [przejścia] to było przebieganie szybko przez Aleje Jerozolimskie przy zbiegu Kruczej i Alej. Nie było jeszcze wtedy żadnej osłony, żadnych worków z piaskiem, jakichś płyt czy tunelu; pierwszych kilka dni nie było nic. Trzeba było mieć tylko szczęście; ja je miałem. Nic mi się nie stało, a przebiegałem pięć, może sześć razy, może nawet dziesięć razy – nie wiem. Czekało się na zakończenie serii niemieckiej z któregoś z tych punktów, gdzie oni byli i dopóki nie zaczęli znów strzelać, to wtedy przy rozpędzie można było przebiec na drugą stronę, jak się miało trochę szczęścia. Tak jak mówię, miałem szczęścia dosyć, że mi się nic nie stało. No i tak było przez całe Powstanie. U moich rodziców na Żurawiej 21 przy Kruczej przewijała się cała masa ludzi, którzy nagle znaleźli się bez domu z innych dzielnic Warszawy. Rodzice byli bardzo gościnni, bardzo towarzyscy i mieli dość duże zasoby żywności, oczekując trudności aprowizacyjnych. W czasie okupacji tak było, że trzeba było mieć coś. Tak że to była prawie restauracja: było dwadzieścia, trzydzieści osób na obiedzie codziennie.
W ten sposób dotrwałem do samego końca Powstania i jak się Powstanie kończyło, nadchodziła kapitulacja, a było wiadomo, że trzeba było wyjść z Warszawy. Na szczęście – pokazywałem zdjęcie z tych czasów – wyglądam, jak grzeczny chłopiec w krótkich spodenkach i co prawda mam hełm na głowie, ale wyszedłem z ludnością cywilną i rodzice moi też. Chyba to już było na samym końcu wyjścia z Warszawy; chyba musiał być 6 października. Maszerowało się chyba z Grójeckiej, na piechotę do jakiegoś Raszyna czy gdzieś; tam nas załadowano na pociągi i do Pruszkowa, do obozu przejściowego.
Tam byłem tylko jedną albo dwie noce; nie pamiętam dokładnie. Moi rodzice byli bardzo przedsiębiorczy i mieli ze sobą trochę pieniędzy i biżuterii. Szybko przekupili jakichś funkcjonariuszy, chyba z Czerwonego Krzyża, obandażowano mnie, wsadzono na furmankę i wieźli mnie do szpitala w Tworkach. Oczywiście jak tylko dojechałem do przecięcia z koleją, chyba to było w Komorowie, zdjąłem te wszystkie założone bandaże, wsiadłem z kolejkę i pojechałem do Podkowy Leśnej, gdzie mieliśmy mieszkanie i gdzie była ciotka.
Następnego dnia już byłem w gimnazjum w Komorowie, nielegalnym oczywiście. Komplety znów chyba [były] z profesorami dawnego gimnazjum Mickiewicza. Tam dotrwałem w ten sposób aż do [nadejścia] Armii Czerwonej, która (wschodnia) ruszyła 17 stycznia 1945 roku. Jak to się stało, oczywiście wszyscy byliśmy bardzo ciekawi, co się dzieje z naszym domem w Warszawie. Ja pamiętam, że wsiadłem na rower i pojechałem do Warszawy; to nie było tak daleko. Oczywiście nasz dom został już spalony i kompletnie obrabowany, tak że nic tam nie było i moje pierwsze spotkanie z tak zwaną armią wyzwoleńczą było gdzieś na ulicy Wolskiej. Pamiętam, zatrzymało mnie dwóch oficerów, rosyjski i polski, sprawdzali moje dokumenty i wzięli mnie przez podwórko – tam były bardzo często podwórka dwa, trzy i domy; tam zapach pewnie zabitych i zleżałych. Obaj mówili po rosyjsku i po polsku. Mówią: „Słuchaj, albo oddajesz nam zegarek, albo oddajesz nam rower”. Więc im oddałem zegarek, bo rower to była jedyna możliwość transportu z powrotem do Podkowy Leśnej. Tak że to było moje powitanie, spotkanie z Armią Czerwoną wtedy czy wyzwoleńczą.
Szybko po tym przenieśliśmy się z rodzicami do Warszawy. Mieszkaliśmy w tymczasowym mieszkaniu – tam, skąd Niemcy strzelali wtedy na Brackiej, ten dom stał. Bracka 18 chyba albo 16, do dziś jest. Zacząłem chodzić do gimnazjum wtedy Mickiewicza dalej; to było na Pradze. To trwało kilka miesięcy. Nie było poza tym Warszawy, Warszawa była zupełnie zniszczona. Rodzice pojechali do Sopotu na wybrzeże. Ja byłem w tym gimnazjum może ze dwa, trzy miesiące. Uczyłem się razem z późniejszym wojewodą warszawskim, Bogdanem Jastrzębskim, nieżyjącym już parę lat; to był mój kolega z tych czasów. Wtedy jeszcze nie chciałem być sam w Warszawie, tak że wsiadłem w pociąg i pojechałem do Sopotu do rodziców. Tam poszedłem do gimnazjum Bolesława Chrobrego w Sopocie i chodziłem do ostatniej klasy gimnazjum i dwóch klas licealnych. W 1948 roku dostałem maturę w Sopocie. To tyle, jeśli chodzi o tę epokę związaną z Powstaniem, a potem zaczynają się moje losy w PRL-u.

  • Proszę opowiedzieć, co pan robił później.

Wszyscy wiemy, jakie były warunki zaraz po tak zwanym wyzwoleniu. Była nienawiść nowej władzy do wszystkich, którzy nie byli związani z komunizmem albo z jak najszybszą współpracą z władzami i ja do takich należałem. Mój ojciec był przedsiębiorcą. W Sopocie od razu założył linię autobusową Gdynia–Warszawa i wyremontował trzy czy dwa autobusy, które jeździły między tymi dwoma [miastami], ale szybko to zostało znacjonalizowane i zabrane przez władzę ludową. Potem miał jeden sklep i restaurację w Sopocie – też to zostało upaństwowione, po roku czy po dwóch. Ale ja tam skończyłem gimnazjum i mimo że byłem Powstańcem z PAL-u, to ta organizacja nie była specjalnie dobrze widziana. Ja się chyba raz zgłosiłem do punktu, gdzie rejestrowano Powstańców, ale mi się tak nie podobał sposób, w jaki mnie pytano… Pytano w taki sposób, jak na przesłuchaniach w UB później: kogo ja znam, kto jest przeciwko władzy ludowej, kto jest związany z rządem londyńskim. Miałem wtedy osiemnaście lat i dla mnie to było szaleństwo, żeby mnie o coś takiego [pytano]. Nic nie wiedziałem; uważali, że kłamię, tak że ja się w ogóle więcej nie zgłaszałem.
Potem zadziwia mnie coś takiego, że w 1957 roku – pokazywałem panom legitymację z Ministerstwa Obrony – dostałem Medal za Warszawę. Widocznie byłem na jakiejś liście i takie odznaczenie dostałem, to pewnie takie masowo robiono. W każdym razie nie miałem żadnego związku… Właściwie dopiero teraz się obudziłem i zgłosiłem się tutaj po pierwszej wizycie w Muzeum Powstania Warszawskiego, jak zobaczyłem te miejsca, które pokazywane są jako coś rzeczywiście fantastycznego. A ja tam byłem wtedy naprawdę! Na przykład w Alejach Jerozolimskich w tym przejściu, które później zostało ochronione płytami i wykopem. W wielu miejscach, które widzę na zdjęciach tu, w muzeum, ja mogłem być tuż przed fotografią albo po zrobieniu fotografii. Bo od pierwszego do ostatniego momentu byłem w Powstaniu.

  • Cofnijmy się jeszcze troszkę. Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał wybuch wojny? Gdzie pana zastała wojna?

W 1939 roku miałem dziesięć lat i moi rodzice już mieli firmę na rogu Złotej i Zgody. To był taki ostry róg; on istnieje do dzisiaj, z tym że ta najbardziej ostra część została zlikwidowana, bo to było ostrze zupełnie prawie jak nóż. Tam był sklep, który mieli moi rodzice. Tam w piwnicy, ponieważ był sklep żywnościowy, było dużo jedzenia […] i siedziałem z matką i z bratem cały wrzesień. Ojciec mój oczywiście na apel – nie pamiętam – chyba prezydenta Starzyńskiego czy kogoś w radio wyszedł ze wszystkimi na wschód i wrócił za miesiąc, a myśmy z matką sobie siedzieli. Ja miałem dziesięć lat, brat miał siedem. Ale znów byliśmy szczęściarzami; nie było takiego bombardowania, jak potem w czasie Powstania, ale jednak ludzie ginęli, a nam się nic nie stało. Byliśmy oczywiście cały czas w piwnicy.

  • Jak wspomina pan okupację?

[…] Godzina policyjna to była pierwsza rzecz. Pamiętam taki interesujący incydent. Jak mówiłem, komplety były u mnie w mieszkaniu; przychodziło dziesięciu, dwunastu, piętnastu chłopców. […] Kiedyś nagle przed nastaniem godziny policyjnej pukanie do drzwi, mój ojciec otwiera drzwi. Tam są znajomi Żydzi, którzy uciekli z getta i mówią: „Panie Dembiński, myśmy uciekli dopiero z getta, godzina policyjna nadchodzi, musi pan nas przyjąć”. Oczywiście moi rodzice ich wzięli. Byli u nas chyba ze trzy, cztery tygodnie; potem udało się ich rozmieścić gdzie indziej, poza Warszawą. To byli Żydzi, z którymi ojciec prowadził rozmaite interesy w czasie okupacji i przed wojną też. Jak były te komplety, jeden z nich siedział w pokoju – to było duże mieszkanie pięciopokojowe – i nagle jakiś kolega otworzył drzwi i zobaczył siedzącego. A wtedy była taka atmosfera: mówiono o Żydach, że ich się łapie, morduje i każdy może zginąć, kto im pomaga. Przyleciał do naszego pokoju, gdzie się odbywały lekcje, i mówi: „Słuchajcie, tam siedzi Żyd!”. Ja mówię: „Co za Żyd, to nie Żyd, to jest mój wujek z Krakowa, przyjechał z wizytą”. Moja ciotka, która żyje do dzisiaj, to słyszała; ja już zapomniałem, ona mi opowiedziała tą historię. To wskazuje na to, jak młodzież wtedy była jednak szybko myśląca, żeby z taką odpowiedzią od razu wyjść. Można było się zastanowić, co powiedzieć, żeby wyjść z tej opresji. A Żyd to… Jak on by opowiedział jeszcze komuś innemu, to mogła być śmiertelna sprawa dla całej rodziny. Niemniej moi rodzice bardzo pomagali Żydom, zresztą potem nigdy nie podnosili tej sprawy.
Tylko po wojnie, jak te dwie rodziny żydowskie wyjechały do Szwecji, to pamiętali o nas; przysyłali nam skrzynkę pomarańczy na Boże Narodzenie co roku, co było wielkim ewenementem – wtedy nie było żadnych cytrusów w Warszawie. Jak to przychodziło, to wszyscy byli zachwyceni. Potem ja podtrzymałem troszeczkę kontakt z nimi. Byłem kiedyś u nich w Szwecji, ale oni nie żyją już wszyscy. Rodzina nazywała się Bankierowie – to było nazwisko.
  • Wracając jeszcze do Powstania: proszę powiedzieć, jakie były stosunki między PAL-em a AK. Jak to wyglądało?

Powiem szczerze, że nawet w ogóle nie wiedziałem, że PAL istnieje. Nie wiedziałem. Tylko tyle, że był Roman Barewski, którego znaliśmy, i druga rzecz, że w AK było do sufitu pełno kandydatów i to wszystko było już skrystalizowane w czasach okupacji. Ja też chodziłem na zebrania wstępne harcerskie do parku Skaryszewskiego, ale nie byłem formalnie członkiem harcerstwa. Warszawa miała wtedy chyba 1300000 ludzi wtedy, a w Powstaniu praktycznie brało udział nie wiem ile: pięćdziesiąt tysięcy, sześćdziesiąt tysięcy z bronią w ręku. To najpierw byli ci, którzy rzeczywiście byli szkoleni już do prawdziwej akcji zbrojnej przeciwko okupantowi. Ja nie byłem w tym, tylko jak Powstanie wybuchło, to każdy chciał wziąć w nim udział i PAL akurat był najłatwiejszy, [bo] był znajomy i było miejsce, gdzie można było się włączyć.

  • Czym się pan zajmował po wojnie?

Chodziłem do szkoły, oczywiście do gimnazjum – w czasie okupacji zresztą też – i bardzo dobrze się uczyłem. Wtedy była atmosfera wśród młodzieży, zresztą akowskiej też, bardzo patriotyczna, że jedyna rzecz, którą możemy robić teraz i nikt nam nie może przeszkodzić, to się uczyć. Dziś ja też spostrzegam tego rodzaju młodzież, ale dużo młodzieży jest mniej oddanej temu, co powinni robić.

  • Co pan robił potem w życiu?

Jak skończyłem gimnazjum, to ponieważ rodzice byli uważani za wrogą klasę… Nawet mi mówiono w UB w Sopocie: „Słuchaj, ty jesteś, wiesz, wrogiem klasy robotniczej, pracując”. Ja mówię: „Jakim cudem? Mój ojciec pracuje tak samo jak wszyscy inni”. „Nie, nie, nie. Wy jesteście kapitalistami i żeby pójść na studia, musisz z nami współpracować”. Ja mówię: „Co to znaczy współpracować? Co to jest takiego?”. – „No, bardzo proste. Musisz donosić nam na rodziców, co oni mówią, co oni robią i tak dalej”. To było moje jedyne i ostatnie spotkanie, ale mi bardzo później utrudniali życie.
Nie mogłem się dostać na studia w Gdańsku. Chciałem studiować chemię. Zdałem egzamin bardzo dobrze: chemia – chyba dostałem piątkę, fizyka – chyba cztery i pół, nauka o Polsce współczesnej – dostałem cztery (to była taka komunistyczna nauka). Dziekanem wtedy był Stefan Minc, chyba bratanek tego słynnego Minca. Nie dostałem się mimo tych stopni i poszedłem właśnie do Minca, żeby interweniować, co się dzieje, dlaczego? Ja mówię: „Chcę mieć zaświadczenie z tego egzaminu”. Mówi: „Niech pan przyjdzie jutro”. Przyszedłem jutro i na liście było: chemia – pięć, nauka o Polsce – dwa przekreślone na czerwono i Minc się podpisał pod tym. Dali mi zaświadczenie: pięć, cztery i pół i dwa i oczywiście to mi załatwiało… Ale wtedy wśród profesorów… Pamiętam, pojechałem do Szczecina i tam [pomogli mi] znajomi przez mojego ojca i przez rodziców koleżanki z gimnazjum. Jeden z nich był profesorem na architekturze i powiedział, że on może mnie przyjąć na architekturę. Ale nie podobała mi się architektura, rzuciłem to i pojechałem do Warszawy. Tu dostałem się na wydział komunikacyjny, który był otwarty w grudniu, bo to była nowa gałąź na politechnice.
Na politechnice też mi się nie bardzo podobało i potem przez znajomości dotarłem do profesora [Kornela] Wesołowskiego na chemii. Chciałem studiować chemię i on zaprowadził mnie do dziekana wydziału chemii; stary profesor, przedwojenny, zresztą tam wtedy byli prawie tylko przedwojenni profesorowie wysokiej klasy. Profesor… Jak on się nazywał? [Miłobędzki] Zaraz mi się przypomni. Dziekan wydziału chemicznego, stary, sprzed wojny, mówi: „Proszę pana, ja rozumiem pana problem. Niech pan tutaj u profesora Wesołowskiego w piwnicy robi laboratoria i przynosi do moich asystentów, którzy będą je sprawdzali. Jak pan nazbiera tego dosyć, to ja pana potem przyjmę, ale na razie niech pan chodzi tak nieoficjalnie”. Tak chodziłem dwa lata i miałem wszystkie kolokwia, egzaminy, seminaria, wszystko zdane. Poszedłem do profesora. Jak on się nazywał… [Miłobędzki] Bardzo słynny, cholera, profesor chemii nieorganicznej; za chwileczkę mi się przypomni. Jak mu to pokazałem, to on mi wystawił indeks na trzeci rok chemii. Wtedy profesorowie byli antykomunistyczni i jak mogli coś popsuć władzy, to psuli.
Skończyłem chemię, wydział inżynierski, w 1952 roku, a potem trzeba było dostać się na magisterskie. Ale ze stu pięćdziesięciu studentów, którzy chodzili ze mną na ten wydział inżynierski, to tylko chyba dwudziestu dziewięciu skończyło na czas i ja byłem jednym z nich. Było tylko trzydzieści miejsc na kurs magisterski i w ten sposób się dostałem. Oni jeszcze nie odkryli wtedy, że ja mam coś takiego wątpliwego w przeszłości. Tak że dostałem się na magisterski i potem zostałem magistrem inżynierem chemii w 1954 roku.
Profesor [Janusz] Ciborowski, który przywiózł z Ameryki specjalizację, inżynierię chemiczną, która była zupełnie nowa, zatrudnił mnie u siebie w instytucie na Żoliborzu – on był w instytucie [Chemii Przemysłowej] i na politechnice – jako asystenta. Byłem na okresie próbnym trzy miesiące. Pamiętam, potem było zebranie Rady Wydziału na Politechnice Warszawskiej i czekałem w głównym budynku, aż się skończy. Ciborowski wyszedł i mówi: „Panie kolego, niestety mam złe wiadomości dla pana. Odkryto, że pan na sfałszowanych papierach – że ojciec jest robotnikiem małorolnym – dostał się na studia. Odkryli to i ja nie mogę pana dalej trzymać jako asystenta. Kazali mi pana zwolnić”. Od tego momentu właściwie myślałem tylko o tym, żeby wyjechać z Polski. Najpierw dostałem nakaz pracy do Brzegu Dolnego i tam się nie zgłosiłem, potem do Ministerstwa Przemysłu Chemicznego – też nie bardzo mi się to podobało, nie pracowałem tam. Pracowałem potem w takiej organizacji, należała do… [INCO PAX’u] […] Taka organizacja, Piasecki ją prowadził; organizacja niby prokościelna, ale współpracowała z reżimem; Piasecki był szefem, jego syna zabito, była taka bardzo słynna historia. Bolesław Piasecki… Oni jeszcze do dzisiaj istnieją.

  • ZBoWiD?

Nie. Reif w niej był – ten, który potem nie podpisał stanu wojennego, a był w Radzie Państwa.

  • To nic, w trakcie…

Ta organizacja, która współpracowała z reżimem komunistycznym; żeby istnieć, miała prawo mieć firmy przemysłowe, które subsydiowały ich działalność polityczną. Ja [pracowałem] właśnie w takiej firmie chemicznej, która produkowała środki do przylepiania papy do dachu. Była na Okopowej – gdzieś na Woli. Ze smoły i z rozpuszczalników robiono tworzywo, które przylepiało papę do dachu. Któregoś dnia jechałem do pracy i kupiłem tak jak zawsze „Express Wieczorny”, który wychodził rano (nie wiem dlaczego). Tam już po Gomułce było ogłoszenie – to było w poniedziałek – że w czwartek „Orbis” będzie sprzedawał wycieczki na Zachód. Już nie pojechałem do pracy, tylko do „Orbisu” – w hotelu „Europejskim” to było. Byłem już drugi i tam w ciągu godziny znalazło się pięć tysięcy osób, w ogonku z miejscami. Trzeba było stać i czekać do czwartku, kiedy zapisywano na te wyjazdy do Francji, do Włoch, do rozmaitych miejsc. To był jeden z epizodów, jak udało się mnie i rodzinie wyjechać z Polski wtedy na stałe. Ale nie wyglądało na to, że to jest na stałe, tylko że to jest wycieczka. Był jeszcze drugi wyjazd i moja żona pojechała do Francji, a syn i ja mieliśmy zostać jako zakładnicy w Polsce, ale był inny wyjazd prywatny do Izraela zorganizowany wcześniej. Troszkę skomplikowane; mogę to opowiedzieć. Wyjechałem dwa dni później. Władze nie komunikowały się ze sobą, UB nie komunikowało się z milicją i wycieczki załatwiała milicja, a wyjazdy prywatne załatwiało UB. Nie wiedząc o sobie, nie komunikując się, wydali mi paszport do Izraela z moim synem. Żona była już na Zachodzie, a ja dwa dni później wyjechałem i spotkaliśmy się. Już tak się zakończyło z PRL-em. To znaczy z pierwszym etapem, bo potem przyjeżdżałem jeszcze czasem do Polski służbowo. Ale UB było tak natarczywe i tak mi utrudniało życie tutaj, że po jakichś dziesięciu latach po wyjeździe zrezygnowałem z polskiego obywatelstwa – ale to już jest następna historia.
Jak byłem w latach siedemdziesiątych, właściwie już osiemdziesiątych, tutaj w Polsce, to jeszcze ciągle UB mi robiło trudności najrozmaitsze. Przez Kościół, przez episkopat, przez arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego miałem spotkanie z Kiszczakiem w jego biurze na Rakowieckiej i powiedziałem, kto mnie tam obrabia z jego współpracowników WSI i UB. Byłem u niego ze dwie godziny. On mi się też żalił, jakie ma trudności, że przyczepiają się do niego, że wziął łapówkę pięć byków na przykład od niemieckiego biznesmena, a on wcale tego nie wziął, tylko kupił – takie rzeczy. Ale wypiliśmy butelkę koniaku i on mi na końcu mówi: „Proszę pana, co pan chciałby, żebym dla pana zrobił?”. A ja mówię: „Wie pan, ja chcę dostać kartę stałego pobytu. Chcę tu zostać w Polsce i nie mogę tego dostać”. A on mówi: „Ma pan złożone papiery?”. Mówię: „Tak”. „To wie pan co, jak pan ode mnie wyjdzie – Kiszczak robił takie show – to niech pan wsiądzie w samochód i jedzie na Koszykową. Na pierwszym piętrze jest pułkownik Popowski w pokoju numer 102 czy 101. Jak pan tam przyjedzie, to będzie karta stałego pobytu na biurku”. I tak się stało. On robił takie show, żebym mógł opowiedzieć dzisiaj taką historię, jaki to wspaniały człowiek. Ale towarzysko to on był gładki. To jest tak, jak Hitler głaskał serdecznie malutkie dzieci z wielkim uczuciem, a pewnie wcześniej podpisał karę śmierci dla setek tysięcy ludzi. Stalin robił to samo. Podobno Kiszczak był znany z tego, że robił takie gesty właśnie dla reklamy; świetny PR.
To wszystko. Potem wróciłem do Polski już właściwie na stałe. Prowadziłem belgijską firmę w Warszawie; przez układy dostałem zezwolenie od komunistów na cztery lata, potem mnie wywalono. Potem wróciłem tutaj, jak moja córka zaczęła studiować medycynę w Warszawie. Jest urodzoną Amerykanką i musiałem jej tutaj pomóc z językiem polskim, ale zdała egzamin, wszystko, dzisiaj jest lekarzem w Ameryce. Miałem wtedy trudności jeszcze ciągle z UB i wtedy dostałem się do arcybiskupa Bronisława Dąbrowskiego i on mi w tym wydobyciu się pomógł. Ktoś, kto mi ułatwił to spotkanie z arcybiskupem, to był mój sąsiad w Konstancinie [Wiesław Adamski], który był chyba teraz sekretarzem organizacji „Wspólnota Polska” – ta polonijna organizacja. Oni próbowali mnie najpierw sami z tego wydobyć. Szefem tej Polonii był pan Klasa i w mojej obecności telefonował do generała Pożogi; to jest facet od wywiadu, od szpiegostwa polskiego na Zachodzie. Słyszałem, jak […] Klasa mówi do niego: „Towarzyszu generale, tutaj jest u mnie taki biznesmen polsko-amerykański, ma trudności, chce zostać tu w Polsce i współpracować z nami na niwie gospodarczej”. Ale słyszałem, jak przez telefon tamten mówi: Niet. Nie dali mi zezwolenia, musiałem wyjechać. Oczywiście mnie oszukano; powiedziano mi, że nie dostanę stałego pobytu w Polsce i nie mogę tu pracować, ale jak wyjadę, mogę pojechać do polskiego konsulatu i przyjechać jako turysta. Ale jak tylko się zgłosiłem w Szwajcarii do ambasady polskiej, to jeszcze mi wtedy dali wizę, bo komunikacja znów była słaba. Ale jak przyjechałem na granicę w Jastrzębiu – w hucie Jastrzębiu był wtedy (nie wiem, jak to się nazywało) strajk i zabito wtedy szereg robotników – to na granicy późno wieczorem, mówili: „O, proszę pana, my na pana czekamy. Pan nie ma wjazdu do Polski. Pan jest persona non grata”. I koniec. Ale ja pojechałem do Ameryki – tam moje dzieci są do dziś, córki. Poczekałem parę miesięcy, skończył się reżim w Polsce i od razu tutaj przyjechałem. Z tym że moje trudności jeszcze były jeszcze w czasach, kiedy Polska już była wolna, Mazowiecki był premierem, a Kiszczak wicepremierem. Mogłem przyjechać do Polski, ale mi robili trudności na granicy; jak tylko wyjeżdżałem i wracałem, pięć, sześć, siedem godzin musiałem czekać na sygnał i zielone światło z Warszawy, UB. Wtedy do Dąbrowskiego się dostałem i to wszystko zacząłem załatwiać. Od tego czasu jestem tutaj na stałe i wróciłem do polskiego obywatelstwa oczywiście. […] Byłem w IPN-ie, oglądałem moją teczkę; w tym czasie jeszcze WSI nie było zlikwidowane, tak że najciekawsze wiadomości dla mnie akurat były w dokumentach WSI. Wybieram się jeszcze raz, ale już dostałem zaświadczenie, że jestem poszkodowany przez komunistyczny reżim. Ja się tym specjalnie nie chwalę, bo poszkodowany byłem, ale dawałem sobie radę. Potrafiłem jednak obchodzić te wszystkie szykany nałożone na ludzi, którzy mieli nawet dobre chęci. Bo zawsze mówiłem, że chcę współpracować z Polską na moich warunkach, tylko współpraca ma widać dwa znaczenia. […]
Po wyjściu mojego profesora Ciborowskiego ze spotkania rady wydziału jak mi powiedziano, że moja kariera w Polsce nie ma szansy na realizację, myślałem już tylko o wyjeździe za granicę. Chciałem robić doktorat, chciałem rozwijać się naukowo. Za dwa lata udało mi się wyjechać i od razu, niemal pierwszego dnia, zgłosiłem się na Politechnice Wiedeńskiej do profesora Kurta Petersa, że chcę robić pracę doktorską. Ustaliliśmy, że tematem będzie odwodornianie węglowodorów; ja się interesowałem przemysłem naftowym już wtedy. Zacząłem robić doktorat, po niecałych trzech latach dostałem tytuł doktora i szybko dostałem pracę w British Petroleum w Wiedniu jako dyrektor działu technicznego. Miałem tam szczęście, bo żoną naczelnego dyrektora była Polka, która była przyjaciółką z pracy w Wiedniu mojej żony, tak że to było przez protekcję, ale jak widać… Z kolegów Austriaków, którzy skończyli ze mną doktorat, wszyscy niemal następnego dnia wyjechali do Niemiec, gdzie zarabiało się dwa, trzy razy więcej, a ja zostałem w Austrii przez rok. Dostałem przez pracę dokument, że jestem wartościowym potencjalnym obywatelem Austrii i mogę prosić o austriackie obywatelstwo. W tym samym momencie dano mi znać z ambasady amerykańskiej, że moje podanie o wyjazd do Stanów Zjednoczonych zostało załatwione pozytywnie w związku z ustawą Kongresu Amerykańskiego, żeby sprowadzić dwa tysiące dobrze zapowiadających się imigrantów na Zachód ze Wschodu. Ja byłem jednym z nich i z rodziną – z żoną, z dzieckiem – pojechaliśmy do Stanów Zjednoczonych. Tam pracowałem w wielu dużych organizacjach, na przykład „Exxon Mobil”, American Petroleum Institute i jednocześnie byłem profesorem Uniwersytetu Nowojorskiego. Wykładałem technologię przemysłu naftowego.
To jest wszystko. Moja kariera akurat w tych dniach już zaczyna się kończyć. Powolutku zwijam moje działalności zawodowe, przechodzę na emeryturę i zaczynam się zajmować miłymi rzeczami: wspomnieniami z Powstania, z wojny. Szczęśliwie nic złego mi się nie stało. Jestem wyjątkowym szczęściarzem! Moich dwóch braci ciotecznych zginęło w czasie Powstania; jeden miał osiemnaście lat, a drugi dwadzieścia cztery. Ja byłem za młody, widać, żeby zginąć. Nie byłem na linii frontowej tak bardzo, a oni walczyli z bronią w ręku.




Warszawa, 11 marca 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Jerzy Dembiński Pseudonim: „Młody” Stopień: strzelec, łącznik Formacja: Polska Armia Ludowa Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter