Anna Koślacz-Folga „Barbara Wilk”
- Gdzie i kiedy się pani urodziła?
W Białej Podlaskiej. 9 października 1925 roku.
- Proszę opowiedzieć trochę więcej o swoim domu rodzinnym, o latach przedwojennych.
O latach przedwojennych… Ojciec był prawnikiem. Wychowywałam się w dobrym domu, pod czułą opieką rodziców, w dobrych warunkach życiowych do czasu, dopóki nie wybuchła wojna.
Nie, to był duży dom, który sobie rodzice zbudowali. Dwukondygnacyjny. Na górze mieszkał lekarz z rodziną i gabinetem. Na dole mieszkali moi rodzice, mój brat i ja. Było nas dwoje. Jak wybuchła wojna, najpierw byliśmy u przyjaciół w majątku, bo ojciec bał się, żeby bomby nas nie rozwaliły, więc wywiózł nas pod miasto. Tam jakiś czas siedzieliśmy. I to było już właściwie to dzieciństwo – bardzo to było sympatyczne. Było dużo ludzi, którzy się wynosili z miasta w obawie… Ale potem trzeba było wrócić. Jak się wróciło, to już ten dom był potem zajęty. Ci Niemcy sobie zajęli praktycznie ten dom na kasyno i na własne mieszkania, bo on był duży. A ojciec zyskał przez jakichś tam znajomych (już nie pamiętam [szczegółów]) mieszkanie dla nas, wynajęte, w którym żeśmy siedzieli przez jakiś czas. A potem to były lata już… 1939. A w 1941 ja już wyjechałam stamtąd i zamieszkałam w Warszawie.
- Pani miała kogoś z rodziny w Warszawie? Jak to było?
Miałam przyjaciół, miałam rodzinę – ciotkę. Miałam przyjaciółkę, z którą chodziłyśmy do szkoły. Bo chodziłam do szkoły prywatnej i od szóstego roku życia razem żeśmy się wychowywały i obie żeśmy wyjechały z jej ciotką, która mieszkała w Warszawie. Bo szło o naukę. Bo ja zdążyłam zrobić tylko szkołę podstawową i kawałek gimnazjum. Trzeba było pomyśleć o maturze i o dalszych losach.
Ojciec został, tak.
- Czyli pani przyjechała sama?
Przyjechałam sama. [Dawałam sobie radę] z przyjaciółmi i w oparciu o rodzinę. Potem tutaj dostałam się przez różne kontakty na tajne komplety gimnazjalne.
- A kontakty – kto panią wciągnął?
Masa osób była, bo to byli i koledzy, i przyjaciele. Różnych ludzi tutaj miałam. Robiliśmy na tajnych kompletach maturę. Tę maturę żeśmy zdali. Tu panu pokazałam zaświadczenie o weryfikacji. To było gimnazjum poznańskie. Kwestia przypadku, że nie warszawskie, bo różnie się wtedy układały losy i ludzie się różnie znajdowali. Przykrywką do tego, żeby móc się uczyć, była taka… trudno powiedzieć, szkoła, nie-szkoła techniczna, na Chmielnej. Dla jakichś chemików czy coś jako pokrywka. Chodziło o to, żeby ausweis dostać, żeby człowieka nie złapali i za szybko nie wywieźli do Niemiec, zwyczajnie. I wtedy tę maturę żeśmy zdali razem z kolegami, bo było nas kilka osób w grupie, sześć dokładnie.
- A gdzie się zajęcia odbywały? Na Chmielnej?
Nie, nie wolno się było przyznać na Chmielnej, że chodzimy. Zajęcia mieliśmy w różnych miejscach. Na Długiej, na Czackiego – tam gdzie byli znajomi, bo to było bardzo rozmaicie, [także] na Pańskiej.
Prywatne mieszkania, wyłącznie. Maturę samą, egzamin, tośmy zdawali na Raszyńskiej, u znajomych. Pamiętam dokładnie, jak to było. I ci nasi nauczyciele notowali sobie wszystkie nasze dane. Jak potem się zgłosiliśmy, to – jak pan widział – wszystko jest potwierdzone jak najbardziej oficjalnie przez kuratorium szkolne.
- Zajęcia były tylko teoretyczne czy też jakieś praktyczne?
Nie, praktycznych nie. Były teoretyczne, bo to było liceum humanistyczne. Co dalej? Dalej chodziło o to, żeby się postarać i dostać na studia, wobec czego… Też nawet nie potrafię w tej chwili powiedzieć, kto mi pomógł. Aha! Ja jeszcze miałam siostrę mamy, polonistkę, która pracowała na uniwersytecie w tym czasie (bo uniwersytet funkcjonował), w bibliotece – była kierownikiem gabinetu rycin. Korzystałam z tego, bo udostępniała mi książki.
- A za co pani żyła w latach okupacji?
Rodzice mi przysyłali jakieś możliwości, żeby móc funkcjonować.
- A jak wyglądało życie w okupowanej Warszawie?
Bardzo marnie wyglądało, chociaż różnie. Bo wystarczy powiedzieć, że na przykład moi koledzy, którzy przyjechali – tam było sporo ziemiaństwa, więc trochę tych młodych ludzi też tu dotarło. Myśmy się spotykali, bardzo często, towarzysko. I na przykład chodziliśmy na koncerty chopinowskie na Nowy Świat, do prywatnego mieszkania. Ale trzeba się było bardzo starać o to, żeby nikt o tym nie wiedział. Oczywiście to był troszkę odpowiedzialności jeszcze wtedy, ale jak człowiek młody i ma fantazję, to się nie boi. Co tu dużo mówić… Ale musieliśmy uciekać przed łapankami, omijać te wszystkie miejsca rozstrzeleń. Przecież egzekucje były na ulicach w Warszawie. Do dziś te miejsca są oznakowane i składane są kwiaty, więc nie było tak łatwo. Ale muszę powiedzieć, że właściwie człowiek mógł funkcjonować jako tako. Z dużym strachem na karku, ale też mieliśmy ogromne potrzeby w tym zakresie, żeby coś robić.
Potem się przeniosłam już do innej części Warszawy. Mieszkałam na Ochocie. I tam znowu mieliśmy kontakty z kolegami, którzy byli już w armii – nielegalnej. I oni jeździli do Podkowy Leśnej na ćwiczenia wojskowe. A myśmy mieszkały z moją przyjaciółką, o której mówię, od dzieciństwa, niedaleko kolejki WKD, tej, która jeździła do Podkowy Leśnej. I u nas też… Można powiedzieć, że dziwne rzeczy żeśmy robiły, bo przechowywałyśmy broń w mieszkaniu. Na przykład granaty były w kapeluszu w szafie, a broń była za piecem, bo był piec kaflowy. I to były nasze działania i nasze kontakty. W ten sposób. Wtedy, przez różne kontakty, już dostałam się do AK. Tylko nie umiem panu powiedzieć, bo nawet nie pamiętam miejsca, w którym myśmy składali przysięgę.
Potem się zaczęły… jak się tę maturę zdało, były starania o to, żeby coś dalej ze sobą robić. Liceum poznańskie, które tu pokazuję, miało kontakty z Uniwersytetem Poznańskim, bo oni byli prawdopodobnie, profesorowie – tego nie wiem, ale prawdopodobnie – musieli się wynieść z Poznania. Wiadomo, jak to było w zachodniej części Polski. Otworzyli – było dużo kompletów, bo była ekonomia na kompletach. I to był dramat, bo na Żoliborzu Niemcy nakryli grupę tych ekonomistów i wszystkich rozstrzelali. Nam się jakoś udało. Myśmy mieli zajęcia, jak mówię, na Pańskiej, na Czackiego – bo tam mieszkała koleżanka, która miała bardzo piękne mieszkanie, i myśmy tam do niej przychodzili na hasło i były zajęcia. I to tak trwało aż, praktycznie, do Powstania.
- A te zajęcia – czego uczono na zajęciach?
Teoretyczne. Była taka oficjalna szkoła chemii na Górskiego, gdzie ta moja koleżanka chodziła, bo ona była chemiczką. Ja już byłam ukierunkowana na medycynę. I oni się zgodzili, też nieoficjalnie, żebyśmy odrabiali tam ćwiczenia z laboratorium na przykład. Niby jesteśmy uczniami w tej szkole, a myśmy już robili zajęcia teoretyczne w zakresie pierwszego roku studiów medycznych. Bardzo nam pomagał też profesor Zaorski, który wtedy otworzył szkołę. Pozwolili mu to zrobić. Ja do tej szkoły nie chodziłam, ale kontakty miałam. Potem z jego synem razem studiowaliśmy już tutaj i pracowaliśmy w Warszawie. Tak to trwało aż do wybuchu Powstania.
- A cokolwiek pani wiedziała, że Powstanie się zbliża?
Naturalnie, naturalnie! Oczywiście, przecież my byliśmy zmobilizowani. Przecież ja byłam w tym patrolu sanitarnym, to myśmy już trzy dni przed wybuchem byli zmobilizowani. Miałam informację do domu, że mam się stawić na Złotą, coś tam wziąć ze sobą. Było śmiesznie, bo to przecież lato, więc nie bardzo było wiadomo, co ze sobą wziąć. To była ulica Złota. Na tej Złotej grupa dziewcząt siedziała pod opieką pani – matki jednego z naszych kolegów – która zajmowała się tym patrolem. Nawet służę nazwiskiem. Ja nie pamiętam jej, bo to była osoba od nas starsza, myśmy były bardzo młode. To byli państwo Jeszkowie [Jeżkowie/Jerzykowie]. Oni są pochowani na Powązkach. I syn, i ona. Ona nadzorowała ten nasz patrol. Tę grupę sanitariuszek.
Co myśmy robiły? Szyłyśmy opaski. I wyglądałyśmy przez okno, co się dzieje. Przyszedł taki moment, tej godziny „W”, kiedy wyglądając przez okno... Ci ludzie byli ogromnie życzliwi. Oni nas trzymali w swoim domu, karmili. Zobaczyłam, że biegnie młody człowiek w butach oficerkach, z bronią. Zresztą to już było wiadomo, bo przecież na Żelaznej odebrali broń. W bramie nasi chłopcy odebrali Niemcom. Już mieli zapasy broni, zwyczajnie! Zobaczyliśmy, że oni biegną, no i okazało się, że to się zaczęło wszystko. Popołudnie… To był bardzo wzruszający moment, pamiętam, bo już można było włożyć opaski i wyjść, a sytuacja była taka, że ktoś już przygotował chorągiew biało-czerwoną, którą zatknęli w bramie – tak, żeby pokazać dzieciom, że Polska wolna. Taki był początek zupełny. Potem trzeba było już jakoś się zorganizować i coś dalej z tym zrobić. Więc przysłano nas na ulicę Próżną, tylko nie pamiętam – numer 18 czy 19 (jeszcze niedawno byłam na tym podwórzu) jako miejsce dla rannych, którzy ewentualnie byliby tam opatrywani i uzyskiwaliby pierwszą pomoc. Ale to długo nie trwało, bo był straszliwy ostrzał z Ogrodu Saskiego i oni już do nas nie docierali.
- A pani pamięta pierwszego rannego, jakiego pani opatrywała?
Tego nie. Inaczej powiem. Ja panu opowiem o innych rzeczach, bardzo istotnych. Ale tego nie pamiętam, bo to się tak żyło dziwacznie na tej Próżnej. Zresztą to typowe, bo do dzisiaj jest jeszcze zachowany ten dom. Tam jest nie bruk, tylko z drzewa – z płatów drzewa zamiast trotuaru ułożone miejsce, więc to łatwo poznać. Stamtąd doszli do wniosku nasi, że właściwie to nie ma co – bo organizował się szpital w dawnym PKO, obecna Poczta Główna, ta brama, która tam jest jeszcze zachowana do dzisiaj – że my pójdziemy do tego szpitala już jako sanitariuszki, żeby tam pomagać. Bo coraz więcej rannych tam przychodzi, dostają się tam. Od tego czasu właściwie do czasu aż oni nie zniszczyli całkiem tego lokalu, ja tam cały czas pracowałam. Cały czas! Były właściwie, jak na szpital, niekomfortowe warunki na te czasy, bo to była wielka sala. Tych rannych było – nie pamiętam – może trzydzieści osób. Mieliśmy własnego kapelana, mieliśmy ołtarz. I mieliśmy własnego wojennego reportera z aparaturą – ja zresztą miałam od niego zdjęcia, ale gdzieś mi one poginęły – który chodził i to wszystko oglądał.
Jak wybuchło Powstanie, to tam żeśmy siedzieli. I to, co pamiętam najlepiej, to szalenie uroczystą mszę na 15 sierpnia, na placu Powstańców. Tam, dokładnie w tym miejscu, gdzie jest w tej chwili pomnik, był ustawiony ołtarz i była odprawiana msza. Jedno, co nas szalenie dziwiło, że ołtarz był ubrany świeżymi kwiatami. Skąd oni je wzięli, nie mam pojęcia, ale tak to było rzeczywiście. Tam byliśmy cały czas.
Teraz jaka to była praca i kto tam był. Była sala operacyjna. Chirurgię prowadził profesor Jan Zaorski, który był dyrektorem tej szkoły. I była – tylko tu mi uciekło nazwisko, a mam nawet jej książkę w domu – taka doktor ginekolog z Milanówka, która też była chirurgiem. Więc oni operowali, a myśmy opatrywały i pilnowały wszystkich naszych rannych. Co było dalej. Jedno przeżycie było dramatyczne, bo przychodzili tam nasi młodzi ludzie ze Starego Miasta. Przeszli kanałami. I oni byli… Można sobie wyobrazić, w jakim stanie było ubranie. Myśmy musiały to wszystko oczyścić, zdjąć i opatrzyć rany. I albo zostawali u nas, albo zaopatrzeni gdzieś tam wychodzili, bo
vis-à-vis mieliśmy przecież PAST-ę. I tam też były nasze dziewczyny. Jedna z nich była łączniczką, to chodziła do tej PAST-y, szalała, żeby tam być razem z wojskiem, żeby pomagać przy tym, co zrobili z PAST-ą. […] Ja zresztą mam cały album zdjęć, które kolega, który był w Powstaniu, robił. Więc są te zdjęcia tam. W 1957 roku była wydana książka. I cóż dalej… Tak płynęło to życie. Żeby gdzieś chwilę odpocząć, to chodziło się między półki do PKO, żeby się przespać chociaż czasem parę godzin.
- To była, rozumiem, zmiana dwadzieścia cztery godziny na dobę?
Naturalnie. Cały czas się było na sali. [Odpoczywaliśmy] chwilę… Myśmy się zmieniały na przykład, żeby pójść i chwilę się przespać. Pamiętam, że brało się jakieś kocyki między półkami, na których stały dokumenty, na podłodze…
- A jak wyglądała sprawa z zaopatrzeniem?
Tego nie pamiętam, muszę powiedzieć. Coś było, ale człowiek nie przywiązywał wagi do pewnych rzeczy. Uwaga jest skoncentrowana na innych sprawach. Mnie ogromnie przejmowało to, że zetknęłam się [z tym] pierwszy raz, bo to po roku studiów zaledwie, teoretycznych.
- A szpital był wojskowy czy dla wszystkich?
Nie, wojskowy, tylko wojskowy.
- A ludność cywilna pomagała w prowadzeniu tego szpitala?
Nie bardzo, bo tu było tak, że ci, którzy zginęli, byli chowani na ulicy Szkolnej, […]
vis-à-vis szpitala. Przez długi czas, jeszcze potem, to właściwie był cmentarz. Dopiero potem były ekshumacje i potem tam były chodniki i to zagospodarowano, więc oczywiście w takim zakresie ludzie pomagali.
Myśmy tych rannych miały bardzo dużo. Kiedyś, pamiętam dramatyczny moment, kiedy przyszli tacy młodzi i chcieli jakoś troszkę się zrelaksować i usiedli pod windą. Tam była winda, bo to był wysoki budynek. Proszę sobie wyobrazić, że strzelali Niemcy z tej ciężkiej broni, którą mieli na Dworcu Zachodnim – „krowy” to się nazywało – i wpadł pocisk w windę. Pan sobie wyobraża?! Zjechał z windą, i rozwalił to całe towarzystwo. To było coś takiego, że ja jeszcze czuję ten zapach. Tego lecącego muru i tych [ludzi] – tu ręka, tu noga, tu głowa, tak to wyglądało. Pierwsza rzecz, jaką człowiek chciał zrobić, to przejść na swoją salę. Czy ona jeszcze jest w ogóle i czy ci nasi podopieczni, leżący ranni, są. Więc po tych gruzach się tam dotarło i sala była nietknięta – zupełnie. Wszystko było tak, jak przed tym wypadkiem. Ale to był taki dramatyczny wypadek.
W tym czasie było bardzo źle – bo pan pyta – z zaopatrzeniem, materiałami opatrunkowymi. Więc na przykład bandaże. Jak nam owało, to się chodziło podwórkami do „Bliklego” na Nowy Świat, niosło się te brudne bandaże, oni prali to wszystko i myśmy potem to odbierały, no bo nie było skąd wziąć w takiej ilości. Przecież to były straszne przypadki. Ja pamiętam trepanację czaszki, jak mózg wychodził spomiędzy kości czaszki. Na przykład – już powiem o czymś bardzo dramatycznym – myśmy z koleżankami rany opatrywały w ten sposób: robaki były w ranach, więc brało się pęsetę, nerkę, robaki się wyciągało, podlewało spirytusem i podpalało. Bo nie było co z tym zrobić, nie było gdzie tego wszystkiego wynieść.
W międzyczasie, jak była walka o PAST-ę, nasi chłopcy wzięli do niewoli bardzo dużo Niemców. To byli głównie gestapowcy. I pod ziemią… Myśmy byli na pierwszym piętrze, a tych gestapowców ustawiono na drugim piętrze pod ziemią, głębiej. I pamiętam, że któryś z lekarzy kazał nam iść ich opatrywać. Myśmy nie bardzo mieli na to ochotę, ale – powiedział – to jest humanitarne i wszystko jedno, to jest człowiek i to jest nasz obowiązek, bo oni są pod naszą opieką.
I to tak trwało długo dosyć, dopóki ci Niemcy, którzy tam tkwili pod ziemią, widocznie się jakoś skontaktowali ze swoimi, bo zaczęto rozwalać kompletnie ten szpital. Bomby leciały jedna za drugą. I trzeba było już to wszystko przenieść, ewakuować. I myśmy wtedy… To była bardzo trudna praca, bo część tych rannych – jak miał ranną głowę, oczy czy coś, to on chodził. Ale byli tacy, których trzeba było kłaść na noszach i przenieść. I myśmy szły – która ulica to jest – Jasną. I przechodziliśmy przez Aleje Jerozolimskie na Kruczą. Tam jest wbudowana nasza wielka tablica pamiątkowa w murze. Tam była ogromna barykada z tramwajów, z różnych takich rzeczy. I tu był straszny problem, pamiętam, bo jak tu przenieść rannego na noszach? I myśmy, młode dziewczyny, trzymały te nosze do góry nad sobą, żeby w ogóle się przedostać. Skręcało się w Kruczą, i zaraz pierwsza ulica to była Nowogrodzka – w prawo. Tam też był szpital,
ad hoc zorganizowany. Oni przyjęli tych naszych rannych, ale nas już nie.
I tam były zrzuty – bo pan pyta o zaopatrzenie. Trudno mi powiedzieć, czy to były tylko te kukuruźniki, czy jeszcze inne jakieś samoloty. W każdym razie głównie leciała jakaś kasza w workach. Tego było najwięcej, bo innych rzeczy to prawie nie było. I wtedy zaczęliśmy się rozglądać, co ze sobą w ogóle zrobić. Ale to już było blisko końca Powstania. Na tejże Nowogrodzkiej mieszkała moja ciotka. Właśnie ta, o której mówię, że potem byłyśmy razem. Ja do niej dotarłam. I przyszedł ze Starego Miasta mój brat cioteczny, jej syn, więc myśmy się wszyscy spotkali.
Pytał pan o to, czy ludzie pomagali. Tak, bo to było lato, człowiek miał tylko jeden sweterek i jakieś tam pantofle, nie wiem już jakie. Pamiętam, że był krawiec na Kruczej. Nawet pamiętam, jak się nazywał – Pudełko. I on nas ubrał. Po prostu dał nam ciepłe buty, dał nam jakieś palta na drogę, bo wiedzieli, że musimy wyjść z Warszawy, bo już zaczęła się kapitulacja. I ci ludzie w ten sposób nam pomagali. Oni jeszcze nie wychodzili.
Po jakimś czasie trzeba było wynosić się z Warszawy, już nie było na to żadnego ratunku. Wobec tego cała ludność była pędzona pod politechnikę. Trzeba było stamtąd dojść aż na Dworzec Zachodni. Z Dworca Zachodniego były właściwie takie towarowe pociągi, które nas przewiozły w nieznane. Ale najpierw do Pruszkowa, do obozu. W tym obozie to było coś koszmarnego, bo to była jakaś hala fabryczna, w której były położone tylko deski. Ludzie siedzieli jeden obok drugiego. Ale było bardzo śmiesznie, bo trafiłam zupełnie przypadkowo na koleżankę, która [była] w tej szkole na Chmielnej, tej, która nas ratowała przed Niemcami. Ona tam mieszkała i ona nam pomogła – z tą ciotką – żeby się jakoś odnaleźć. Potem się znalazł jeszcze jakiś nasz znajomy. I nas wyprowadzono do tego pociągu. Człowiek wyglądał strasznie. Niemcy uwierzyli, że my się nie nadajemy do życia, że jesteśmy chorzy, więc nie [wysłali] nas do obozu, tylko wypuścili pod Częstochową.
Pod Częstochową – co z sobą dalej zrobić? Wieś. Wieś zresztą bardzo sympatyczna, ogromnie miło nas przyjęli. A ponieważ w lesie była partyzantka, to jak oni się dowiedzieli, że przyjechali ludzie z Powstania, to zaczęli przychodzić do nas, żeby im opowiadać, co to było. Przynosili bimber, żeby jakoś nawiązać kontakt. I jakiś czas tam funkcjonowaliśmy, na tej wsi. Potem… Moja ciotka miała przyjaciół pod Krakowem, w Książu. Tam jakoś żeśmy się przedostały, bo można było jechać pociągiem do Krakowa. Pamiętam, że ona się o mnie bardzo bała, wobec tego… Na tej wsi była tak zwana głupia Marysia – bo zawsze na wsi jest taka – i [ciotka] kazała jej przynieść gips do okien. I zrobiła mi sztuczne unieruchomienie ręki, żeby mnie nie chwycili ci Niemcy. Bardzo to było śmieszne, bo jak wsiedliśmy do tego pociągu, to siedział naprzeciw mnie taki człowiek, też z Powstania, który miał unieruchomiony cały bark i całe ramię w takim aparacie. Zaczął ubolewać, co mi jest z tą ręką. Ja się przyznałam i mówię, że jest mi bardzo wstyd, że to nie jest prawda, ale inaczej bym się nie przedostała. Tam żeśmy siedziały aż do momentu, kiedy zaczęło się, już potem, wejście Rosjan, armii. To było […] w Książu. Mieszkałyśmy z ciotką na tej wsi. Usłyszałyśmy strzelaninę w nocy. Potem był pełen rów trupów, jak się wyszło i oglądało się tę drogę.
Dalej to już trzeba było wędrować. Nie wiadomo było, co ze sobą [zrobić]. Rodzice nic przecież o nas nie wiedzieli, kontaktów nie było. I myśmy tak – a to autostopem, a to gdzieś na piechotę przez Jędrzejów – dotarły do Kielc. W Kielcach okazało się, że kuzyn mojego ojca był dyrektorem ZUS-u, miał piękny dom i służbę. I myśmy nagle się znalazły w domu, gdzie była gosposia, gdzie nas nakarmiono, umyto i dano nam pokój do spania. Tak to było. Stamtąd do Lublina, też do zaprzyjaźnionej rodziny. Taka wędrówka. Ale to tak pod płaszczami naszych żołnierzy, żeby znowu ci Rosjanie nam nie zrobili krzywdy. Jeszcze z tego Książa… Dlaczego ja nie zachowałam legitymacji akowskiej. Jak pojechałam z Książa do Miechowa, żeby coś z RGO przywieźć dla wieśniaków, bo myśmy przecież były przez nich żywione, to mnie złapali Niemcy. Bo przyjechało się takim samochodem, niby do jakiejś pracy tam zaprowadzili. Naprawdę, pamiętam jak przez mgłę – to były ich brązowe mundury. To była chyba jakaś formacja policyjna. I kazali wejść do jakiegoś budynku w rynku, gdzie wisiał Hitler na całej ścianie. Człowiek już w ogóle stracił świadomość – gdzie jest, co będzie. Pamięć się wyłączyła kompletnie. Ale jak ja wyszłam, nie umiem powiedzieć. To jest w ogóle zanik pamięci. Myśmy potem o tym rozmawiały. Ale znalazłam się powrotem w Książu i wędrowałam dalej.
- Miała pani jakiś kontakt z rodziną?
Żadnego. Przecież nie było kontaktu, nie było możliwości. I dopiero przez Lublin, przez znajomych myśmy dotarły z moją ciotką do Białej Podlaskiej, gdzie byli moi rodzice. I to było nieprawdopodobne przeżycie. To już trudno nawet opisać, jak to było.
- Ile czasu się nie widzieliście?
Nie widzieliśmy się bardzo długo – cały czas Powstania i wcześniejszy jeszcze okres. Ale najgorsze, to że matce powiedzieli, że był ktoś, kto widział, jak ja byłam ranna w głowę i że mnie pochowano. Więc matka przeżywała tam straszne rzeczy. Weszłam do domu, mamy nie było, tylko była gosposia nasza. Popłakała się i powiedziała: „A, bo pani to poszła do miasta”. W związku z tym już potem tam zostałam.
Ale nie mogłam zostać, bo Powstańcy byli wtedy bardzo źle widziani. A już ani kenkarty, bo już nie można było pokazać, ani się przyznać, że się było w czasie Powstania. Przecież to były takie czasy. W związku z tym ja tutaj już się nie dostałam na studia w Warszawie, bo to było za trudne na Grochów jeździć. To tam wtedy była medycyna. I trafiłam na profesora Kurkiewicza, który na kompletach nas miał. Pojechaliśmy do Poznania, bo nam poradzili tak, z kolegami. On ucieszył się niesłychanie. Powiedział: „Moi kochani, ja pamiętam was wszystkich, ja was tu u siebie urządzę na Uniwersytecie Poznańskim”. I ja tam już studiowałam. Normalnie studiowałam medycynę, po czym na ostatni rok albo dwa przeniosłam się do Warszawy, bo tutaj miałam takie możliwości. Było mi łatwiej i bliżej na kontakty z rodziną. I tutaj skończyłam.
- A była pani świadkiem jakichś zbrodni popełnionych przez żołnierzy niemieckich w czasie okupacji?
Owszem. Mój stryj to był nauczyciel z zawodu, który był na Polesiu i przyjechał. W tym okresie stamtąd uciekał i mój ojciec go urządził w którymś z majątków jako nauczyciela, żeby on się schował. I on jakiś czas tam był. Ale potem Niemcy ich powyciągali, aresztowali. Taką inteligencką grupę zebrali. Wszystkich rozstrzelali w lesie pod miastem. Więc ja nie widziałam tego, ale taka nasza gosposia, niania stara, mieszkała w tym lesie. I oni, ci ludzie, to widzieli. I tam były groby. Pamiętam, że moja matka po tym, jak już wolno było dostać się na ten teren i szukać tych rozstrzelanych, była przy ekshumacji tych zwłok. I ekshumowano je. Więc tyle. Trudno powiedzieć, że ja to widziałam. To mi było bardzo bliskie. Jak jeżdżę tam na cmentarz… Bo to byli sami młodzi ludzie, przyjaciel wuja to był jakiś pilot, ktoś. Rozstrzelali ich Niemcy po prostu jako zakładników, nie wiadomo za co.
- Jakie wspomnienie z okresu wojny najbardziej wyryło się w pani pamięci?
Trudno powiedzieć. Bo było tyle takich… Jak człowiek był młodszy, to – mówię – pierwszy moment bomb niemieckich, które spadły, to chroniono nas, dzieci. Mój brat był i ten mój kuzyn, o którym mówię, który był na Starówce, i ja, to mieliśmy wesoło w majątku. Łaziliśmy sobie nad staw, pływaliśmy łódką, jak dzieciaki. Więc trudno powiedzieć. Dopiero potem były te trudności. Potem już.
- A jak doświadczenia okupacji i wojny wpłynęły na pani osobowość?
Czy ja wiem? Ja myślę, że człowiek umie się ratować, wyłączając pewne emocje. Bo to jest niemożliwe, żeby wszystkie przeżywać. To jest niemożliwe, bo by się nie przetrwało, prawda? I [trzeba żyć] z jakąś nadzieją na to, że stanie się jeszcze coś dobrego i coś się w życiu zrobi. I tak mi się potem udało. Bo jak skończyłam studia, to zaopiekował się nami profesor Michałowicz, ten szef z Litewskiej. Jakąś sobie maleńką grupkę wybrał, ja zaczęłam od razu robić specjalizację na pediatrii, już po studiach warszawskich – jako wolontariusz oczywiście, bo przecież nie było mowy o żadnej płacy. Po czym przyszły te peerelowskie zasady życia, które nie pozwalały nam potem pracować. Na prowincję…
- A czy miała pani jakieś nieprzyjemności z tego tytułu, że brała pani udział w Powstaniu?
Nie, ja się nie przyznawałam. Ja się po prostu nie przyznawałam. Miałabym. Oczywiście, że bym miała. Ale w klinice na Litewskiej było kilka osób. Profesor Michałowicz był założycielem Polskiego Stronnictwa Demokratycznego i on sobie tak pod te swoje [skrzydła] do tego gabinetu wybierał takich ludzi, o których wiedział, kim my jesteśmy. A wtedy przyjeżdżali najrozmaitsi dygnitarze do kliniki, żony tych dygnitarzy na posady. Ale nas ci profesorowie chronili, ogromnie nas chronili. Oni znali naszą przeszłość.
- Gdyby znowu miała pani osiemnaście lat, poszłaby pani do Powstania?
Na pewno.
- A po latach, z perspektywy sześćdziesięciu paru lat, jak pani patrzy na te wszystkie wydarzenia?
Ja myślę, że nie można tego jednoznacznie [ocenić], bo to są emocje. To są emocje! Szczególnie w tym wieku, jak myśmy byli. Jeszcze dzieciaki koło nas latały przecież w hełmach. Tego nie można w kategoriach racjonalnych oceniać. Ja później dużo czytałam i Bartoszewskiego, i wszystkie te książki, które wychodziły o Powstaniu. Był taki jeden dramatyczny moment, jeszcze na Próżnej. Myśmy mieli krótkofalówkę. I jak tak było marnie, to ktoś tam z tych naszych dowódców nadał SOS do Londynu. I wie pan, co oni nam odpowiedzieli na to? „My nie jesteśmy w stanie ocenić sytuacji i nie mamy możliwości wam pomóc, ale przesyłamy wam pieśń »Serdeczna matko«”. I to nas strasznie dotknęło, do żywego. To pamiętam, to mi się wryło głęboko w pamięć. Bo nic, nic ich to nie obchodziło, tego całego rządu londyńskiego. Więc jeżeli pan o to pyta, to mogę powiedzieć, że tutaj to mam dość negatywną ocenę.
- Co chciałaby pani przekazać młodemu pokoleniu Polaków?
Że trzeba być przyzwoitym, że trzeba odpowiadać za siebie i trzeba żyć w swoim kraju tylko dla siebie.
Warszawa, 3 lutego 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon