Wacław Kryszkiewicz „Kiełek"
Nazywam się Kryszkiewicz Wacław, urodziłem się w Chinach, w mieście [Harbin], 21 września 1921 roku. W konspiracji i w Powstaniu miałem pseudonim „Kiełek”. Stopień w konspiracji: plutonowy, obecnie porucznik w stanie spoczynku. Przynależność: zgrupowanie 1643, pluton: 1644, obwód: szósty, dwudziesty szósty dołożony później, Praga. Od chwili przyjazdu rodziców z Chin cały czas mieszkałem na Pradze, podczas Powstania również byłem na Pradze.
- Co robił pan przed wybuchem II wojny światowej? Gdzie chodził pan do szkoły? Czym się pan interesował?
Edukacja moja rozpoczęła się w szkole powszechnej, wówczas tak się nazywała, numer 192 przy ulicy Otwockiej również na Pradze i po jej ukończeniu poszedłem do Państwowej Szkoły Drogowej, której jednak nie dane mi było ukończyć, ponieważ wojna przerwała moją edukację po zaledwie trzech latach nauki.
Mimo, że Niemcy zajęli szkołę, ostatni rok nauki kontynuowałem w szkole, której pełna nazwa brzmiała: Państwowa Szkole Średnia Techniczna Kolejowa. Szkoła jako taka istnieje do tej pory, natomiast budynek szkolny jest rozebrany, na jej miejscu stoi obecnie Dworzec Centralny.
Po skończeniu tej szkoły starałem się gdzieś o pracę. Z początku szukanie jakoś mi nie wychodziło, ale w końcu znalazłem zatrudnienie na kolei. To było najlepsze miejsce pracy, ponieważ auswajs kolejowy - jako że to [była] instytucja państwowa i niemiecka - uratował mnie w wielu przypadkach łapanek. Brałem udział w kilku łapankach i nie raz auswajs pozwolił na moje uwolnienie.
W pierwszych dniach wojny od razu zatrudniłem się społecznie w Służbie Obrony Przeciwlotniczej. Miałem rower, więc byłem gońcem. Wtedy właściwie nic się nie działo.
Po jakimś czasie spotkałem kolegę również z drogówki, który mówi: „Wacek, słuchaj, jest trzydziesty szósty pułk legii akademickiej (którego część mieściła się tu na Ratuszowej, róg Jagiellońskiej). [Zgłoś się tam].” Tak też zrobiłem, no i oczywiście od razu dostałem zadania. Jeździłem na Łazienkowską i tam byłem dyżurnym przy telefonach. Oczywiście był jeszcze jakiś oficer, który jak ja przyjąłem jakiś telefon, przejmował słuchawkę i prowadził rozmowę. Miałem służbę raz na dzień, raz na noc. Któregoś dnia po nocy zjawiłem się, a było to po przemówieniu tego pułkownika [nazwisko niezrozumiałe], który mówił, że wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni mają opuścić Warszawę.
Wyszedłem z ojcem na ulicę, mieszkałem wtedy na ulicy Brzeskiej, na Pradze. Wyszliśmy i zobaczyliśmy tłumy ludzi gdzieś ciągnących... Matka dała nam nawet jakąś wałówkę, ale my popatrzyliśmy na to wszystko i wróciliśmy z powrotem do domu.
Rano o siódmej zjawiłem się w jednostce na Ratuszowej. Od razu dostałem ochrzaniantus od jakiegoś plutonowego, że nie nam nosa. Okazało się, że wszyscy już stoją w szeregach do odmarszu, umundurowani, a ja byłem tylko w takim mundurku przysposobienia wojskowego, w drelichu. Od razu mówi: „Do magazynu po sorty mundurowe! Buty wypastować!” Nie wiele zdążyłem zrobić. Złapałem płaszcz, trochę przykrótki, buty żadne nie pasowały, bo to były takie buty już przechodzone i bez prawideł, więc uwierały mnie i nie nadawały się do marszu. Wziąłem jeszcze furażerkę i karabin. Karabinu pilnowałem, [był] to starego typu bertier, jeszcze francuski. Takie same karabiny mieliśmy na ćwiczeniach przysposobienia wojskowego, przez trzy lata w szkole. Otrzymałem tam wtedy trzeci stopień wyszkolenia wojskowego.
I tak poszliśmy. Cel był, tak jak się dowiedziałem, na Wschód, na Brześć. Tam będzie koncentracja wszystkich oddziałów zarówno tych, które [były] zmobilizowane, jak i tych które już spotkały się z Niemcami i zostały rozbite. Będzie koncentracja i będzie odpór Niemcom.
Na piechotkę dniem i nocą szliśmy do Brześcia. Po drodze mieliśmy naloty, w Brześciu było „Lotnik, kryj się!”. Brześć zastaliśmy już bombardowany. Ale mimo chaosu dali nam zupę i wsadzili do pociągu. Jechaliśmy chyba ze dwa dni i to na głodniaka. Tak dojechaliśmy do [Kowla]. W Kowlu przesiadka i na piechotę w kierunku granicy rumuńskiej. Nie udało się, ponieważ w tym czasie Ruscy łamiąc umowę wstąpili w granice Polski. Było to 17 września i już deptali nam po piętach.
Jeszcze za Bugiem za zgodą dowódcy naszego plutonu, przysposobienia wojskowego, wstąpiłem do regularnej armii, do Wojska Polskiego jako ochotnik. Pan pułkownik nie zsiadając z konia zapisał moje nazwisko w notesie i już byłem wojakiem z prawdziwego zdarzenia.
Szliśmy. Ale właściwie trzeba było zrobić w tył zwrot. Nasz oddział stale się powiększał, jego liczebność zmieniała się, ponieważ a to jakieś nowe oddziały dochodziły do nas, to odchodziły. W gruncie rzeczy, już za Bugiem nasz oddział i ta drużyna dowódcy była nieomal armią, już były działka przeciwlotnicze i jakieś armaty i karabiny maszynowe. Utworzyło się wojsko, regularne wojsko ze służby czynnej.
Za Bugiem spotkała nas niespodzianka, jak to na wojnie. Raz, drugi, trzeci ogłaszany był alarm: „Lotnik, kryj się!” Ciągle gdzieś tam na górze krążył kukuruźnik i jak to wojsko, o razu „Lotnik, kryj się!”, więc od razu wykonaliśmy ten manewr. Ale to było niegroźne. Zatrzymaliśmy się w jakiejś wiosce, przyszedł porucznik mówi: „Chłopcy słuchajcie, obiad będzie tutaj albo siedem kilometrów stąd jest folwark i tam możemy mieć obiad i od razu kwaterę.” A ponieważ dostaliśmy nieźle w kość, bo mieliśmy za sobą marsz w nocny i jeszcze pół dnia, zgodziliśmy się skwapliwie.
Byliśmy mniej więcej na końcu oddziału. „Zgadzamy się!” - wszyscy chórem zakrzyknęli, a w tym czasie nadleciały samoloty zaczęły rzucać bomby zapalające na wioskę, bomby burzące, zaczęło się ostrzeliwanie z karabinów maszynowych. Nad nami krążyło ze dwadzieścia samolotów dwupłatowych. Ostrzeliwali, ale myśmy się oczywiście odpowiednio pokryli. Wojsko, które gdzieś tam w stodołach [zenitówki] pochowało, broń przeciwlotniczą, na gwałt zaczęło wszystko wyciągać. Ale wieś się już zaczęła palić, pożoga, ogólna panika, tabory, wozy, pierzchają spłoszone konie, wozy się przewracają, bo tam dwa czy trzy konie były zaprzężone. Jeden koń padł, kuchnia polowa czy wóz taboru był unieruchomiony.
Z kolegą z drogówki skoczyliśmy za drogę, bo to był taki gościniec, a potem jeszcze gdzieś pod drzewa za następnym powrotem samolotów. Potem jeszcze raz skok i leżymy sobie gdzieś pod drzewami. Rozglądam się cichaczem, kiedy samolotów nie ma.
Ale nadleciały czerwone gwiazdy, które latają bardzo nisko, tak, że widać lotnika w pilotce jak rąbie z karabinu maszynowego. Leżę po jakimś krzaczkiem, bo to był cmentarz prawosławny, widzę jak gałązki z tego krzaka spadają, myślę sobie: „[Jest] niedaleko”. Ale udało się.
Po nalocie zjawił się plutonowy i dał rozkaz: „Tyralierą do lasu biegiem masz!” Do lasu był z kilometr. Biegliśmy szybko, ale po drodze była jeszcze jedna komenda: „Zbierać rannych!” Zbieraliśmy na koce, po czterech rannych braliśmy a sporo tego było. We wsi dużo ludzi zginęło, bo nie zdążyli opuścić wsi jak zaczęła się palić. No i to była taka przygoda.
Oczywiście w folwarku, w którym mieliśmy dostać obiad, nie zatrzymaliśmy się. Byliśmy bez obiadu, a nocą już maszerowaliśmy. W folwarku zostawiliśmy tylko rannych. Obył się apel, aby sprawdzić stan liczebny. Porucznik powiedział, że jak ktoś wróci do kraju niech poda, że zginął taki – podał nazwiska.
Mieliśmy iść do Rumunii, ale nie wyszło. Ponieważ Ruscy szli za nami, musieliśmy zawrócić. Na terenie województwa lubelskiego, w rejonie Krasnegostawu dopadli nas Niemcy. Ponieważ byliśmy młodymi, niedoświadczonymi żołnierzami, szliśmy gdzieś tam w ogonie kolumny. Kolumna była duża, już uzbrojona po zęby, normalne wojsko. Doszło do starcia z Niemcami, część poszła w rozsypkę część pewnie do niewoli. Nam się jakoś udało wyrwać z tych opresji i poszliśmy na piechotę do Warszawy.
W Warszawie zjawiłem się gdzieś w połowie października. Kolega, jeden z chłopaków z drogówki, któregoś dnia powiadomił mnie, że mogę mieć spotkanie, nie powiedział mi z kim. „To twój znajomy.” Okazało się, że tym moim znajomym był podporucznik, który w sąsiedniej szkole chemicznej prowadził zajęcia z przysposobienia wojskowego. I ten porucznik był razem z nami w 1939 roku. Chociaż miał niezbyt dobrą opinię jako bardzo wymagający, to w czasie wojny stwierdziłem, że to jest dusza chłop. Jeszcze w Mińsku Mazowieckim dostał od ułanów konia i na tym koniu jechał kiedy myśmy szli na piechotę. Ja miałem chociaż rower. W czasie nalotu zresztą rower mi zginął. Właściwie to na tych wschodnich ziemiach, gdzie drogi to były przeważnie jakieś piaszczyste gościńce, rower przestał być mi przydatny, trzeba go było prowadzić a nie jechać. A w dodatku porucznik dał mi swój plecak i wiozłem go na kierowniku. W końcu któregoś dnia pożaliłem się porucznikowi, mówię: „Panie poruczniku ten rower to mi tylko przeszkadza, wezmę go i gdzieś rąbnę o drzewo...” A on: „Słuchajcie kolego, nie! Ojczyzna i tak duże straty ponosi, tego kolego nie można zrobić. Będzie służbowy dnia i będzie go prowadził.” No i tego dnia kiedy był nalot służbowy dnia miał rower, a później to i służbowego nie było i roweru nie było...
Wróciłem do Warszawy. Spotkanie, o którym wspomniałem, okazało się właśnie z tym porucznikiem. Odbyło się na ulicy 11 listopada, tu naprzeciwko mniej więcej koszar, które nawet są jeszcze obecnie. Porucznik na wstępie powiedział: „Słuchajcie chłopcy, rozmawiamy w tej chwili o cenach, że kartofle kosztują tyle, słonina kosztuje tyle...” Mówił tak, bo pełno było naokoło konfidentów i umowa była taka, że w razie czego, jakby nas zatrzymali, żebyśmy jednakowo mogli zeznawać. Potem jednak przeszedł do rzeczy: „Słuchajcie, zawiązała się organizacja.” Karaszewicz – Tokarzewski był [organizatorem i dowódcą] Służby Zwycięstwu Polski, które potem się przeistoczyło na Zwycięstwo ZWZ, Związek Walki Zbrojnej. [Porucznik] zapytał: „Czy byście nie należeli, żeby bronić kraju, zorganizować się?” „Oczywiście, tak.” Więc mówi do mnie: „Dobierzcie sobie jeszcze pięciu, będziecie sekcyjnym. Mianuję was sekcyjnym.”
Już się zaczęła konspiracja. Ze [swoją] grupą miałem jakieś zajęcia, na razie zapoznawałem [ich] z regulaminem wojskowym, trochę z musztrą. Raz w miesiącu przeprowadzałem w mieszkaniu spotkania. Mieszkałem wtedy już na Targowej, bo w czasie okupacji, w 1942 roku wszedłem w związki małżeńskie. Byłem jeszcze młody i świadkowie musieli podpisać [dokumenty]. No, więc trochę [się spotykaliśmy] w mieszkaniu, co nie było dla nas zbyt wygodne, bo w tym mieszkaniu w jednym z pokoików (to było mieszkanie trzypokojowe) mieszkała pani, która była Ślązaczką, podpisała folklistę i została Niemką. Ale okazała się nieszkodliwa a poza tym całymi dniami jej nie było w domu. Tak, że mogłem mieć spotkania ze swoją piątką nawet w mieszkaniu. Któregoś dnia po południu przyszedł policjant i pyta: „Pan Kryszkiewicz?” „Tak.” „Proszę pana, tutaj są jakieś niejasności w urzędzie zatrudnienia, to znaczy w arbajtsamcie, bo coś tam jest...” A ja mówię: „Wszystko mam w porządku.” „No nie bardzo wszystko porządku...” Bo pracując na kolei, żeby mieć wyższą stawkę przerobiłem w metryce datę urodzenia. Ponieważ metryka była po łacinie, pełny wypis był po rosyjsku, a w ogóle to urodziłem się w Chinach, to każdy patrzył na te dokumenty i nie znał się na tym. Przerobiłem metrykę, zrobiłem się o dwa lata starszy i dzięki temu mogłem mieć trochę wyższą stawkę na kolei: siedem złotych, dziewięćdziesiąt dwa grosze dziennie. Dla porównania bułka, taka w rodzaju dzisiejszej paryskiej, kosztowała sześć złotych, czyli ja zarabiałem trochę więcej jak na bułkę no i może jeszcze na kilka papierosów „swojaków”, no ale nie paliłem papierosów. A jeszcze miałem na utrzymaniu żonę. Poza tym dziennie na bardzo skromne utrzymanie (zupa kraszona olejem z przysmażaną cebulką i jeszcze coś) trzeba było minimum wydać około stu złotych. Pracując na kolei musiałem jakoś dorabiać. Jak dorabiać? Wynosić swój polski węgiel i przynosić do mieszkańców miasta, bo nie było żadnych przydziałów węgla, a zima była dosyć sroga. No i tym węglem sobie dorabiałem.
Jak mnie wtedy wziął do tego arbajtsamtu, myślę sobie: „No wyjaśnię.” Wyszliśmy. Żony akurat w mieszkaniu nie było. Idziemy, ale ja patrzę, że idziemy nie w tę stronę, arbajtsamt był na ulicy Floriańskiej, a idziemy w przeciwnym kierunku. „No – mówi – tu wsiądziemy do tramwaju.” Wsiedliśmy do tramwaju, podjechaliśmy dwa przystanki. Na ulicy Jagiellońskiej, pod dziewiątym był piętnasty komisariat policji państwowej i tam [poszliśmy]. Mówię: „Przecież to nie jest arbajtsamt.” „No tak, na razie, ale tu, bo arbajtsamt jest nieczynny...” Weszliśmy, „Panie komendancie – zameldował – to jest pan Kryszkiewicz.” A pan komendant od razu wyciągnął szufladkę z szafy i mówi: „Szelki, pasek, dowód osobisty, pieniądze, sznurowadła proszę włożyć do kasetki, to będzie zwrócone później.” No i konwojujący mnie zaprowadził mnie za kraty. W ostatniej chwili przypomniałem sobie i mówię: „Panie dzielnicowy, w tym komisariacie pracuje matka mojego kolegi. Proszę jej powiedzieć, że Kryszkiewicz został zatrzymany.” Zrobił to.
Siedziałem tam noc z różnym elementem. Rano padały różne nazwiska do zwolnienia, padło i moje nazwisko. Myślałem, że do zwolnienia, ale nie. Dostałem dwie pajdy chleba z salcesonem. Prawdopodobnie ta pani, [matka mojego kolegi] pomyślała, że muszę coś zjeść. Ale do zwolnienia jeszcze nie było [polecenia]. Po jakimś czasie, około godziny jedenastej przyszedł pan policjant: „Kryszkiewicz, jedziemy.” „Gdzie jedziemy? Do arbajtsamtu?” „Nie.” Przechodzimy Floriańską do końca i tu gdzie przy „misiach” jest obecnie przystanek tramwajowy, przy Kościele świętego Floriana, wsiadamy w tramwaj. Myślę sobie: „Gdzie?” I mi wyjaśnia: „Na Krochmalną pojedziemy.” Jeszcze sobie tak zażartował: „Jak cię palnę to pojedziesz na krochmalne...” Pytam: „Na co tam?” ”Wie pan, jak już się pan dostanie na policję, to już tam wszędzie opisują pana i tam [na Krochmalnej] trzeba skreślić.” Pojechaliśmy na Krochmalną, idziemy. Przed jedną z bram stoi posterunek i dwóch mundurowych, Łotysze Komisariat siódmy. Dobra. Gwar na dole, okna zakratowane. Spojrzałem w górę, na trzecim piętrze też okna zakratowane. [Zaprowadził mnie] na to trzecie piętro. Znowu: „Przyszedł pan Kryszkiewicz.” Znowu szufladka, kenkarta, sznurowadła, pasek, pieniądze i za kraty. Od razu ci, którzy się tam znajdowali pytają: „Za co? Za co? Za co?” „Nie wiem, za niewinność. Nie wiem.” Potem się okazało, że to był areszt etapowy i po paru dniach pobytu odszedł transport do obozu w Treblince. I ja w nim.
Jak się okazało zaistniało pewne nieporozumienie, na kolei, w biurze kolejowym zgubili jakiś dokument. Miałem zwolnienie lekarskie, a oni to zawieruszyli, nie będę w to wnikał. W każdym razie wskutek tego bałaganu zostałem aresztowany. Żona czyniła starania, nawet właśnie z tą Niemką [sąsiadką]. Okazało się, że w książce policyjnej przy moim nazwisku jest uwaga: „Do dyspozycji dyrektora policji.” Dyrektor policji urzędował na ulicy Czackiego. Szkop, zabity esesman. Nic nie dało rady [zrobić]. Nawet ta Niemka nic nie wskórała. Pojechałem.
Dyspozycja była na dwa miesiące. Jak się okazało, obóz [do którego trafiłem] był niezorganizowany. Na początku esesmani Ukraińcy podali nam regulamin. Za wszystko: za rozmowę z cywilami, za posiadanie pieniędzy, za posiadanie żywności papierosów, narzędzi ostrych i tak dalej – kara śmierci. Taki był regulamin, to mówił Niemiec a jeden Żydek, pisarz niemiecki, znał polski i tłumaczył. Oczywiście zabrano mam żywność, zabrano nam papierosy, wszystko nam zabrano i nie dano się kontaktować.
A jeszcze mieliśmy takie spotkanie, przedsmak tego, co się dzieje. Do Małkini, odjeżdżaliśmy z Dworca Wschodniego. Wyjazdem jeszcze jedną dobę byliśmy na Skaryszewskiej, gdzie nastąpiło odparowanie odzieży, kąpiel i tak dalej. Na dworzec przyszedł mój teść, który również pracował na kolei i podał mi jesionkę.
W czasie przejazdu do Małkini nawet mogłem uciekać. Ale się okazało, że nie należało uciekać, bo Niemcy w razie ucieczki brali najbliższą rodzinę i zamykali. Więc nie opłacało się. W Małkini czekaliśmy na pociąg roboczy, który z obozu oddalonego od stacji jakieś cztery, pięć kilometrów, z obozu dowoził robotników, którzy byli zatrudnieni w Małkini na kolei. Wsiedliśmy do tego pociągu, to były wagony – platformy, dla nas był przeznaczony pierwszy wagon, na innych wagonach siedzieli już ci, którzy byli etatowymi [robotnikami]. No i odjazd. Po drodze widzimy coś się dzieje po lewej stronie, jakieś ogrodzenie przedłużone drzewkami sosnowymi. Zaczęliśmy wyciągać szyje, co tam się dzieje? Potem się okazało, że tam był obóz, w którym niszczono, palono Żydów. W czasie, kiedy ja tam byłem, było likwidowane warszawskie getto i inne getta też tak, że co chwila do tamtego obozu w Treblince przychodziły transporty pełne Żydów.
Niektórzy z podróżujących powstawali. Patrzymy jeden upadł, drugi upadł, co jest? Trzyma się za głowę. Okazało się, że konwojujący nas Niemiec, który był w parowozie, na tender wlazł i rzucał w nich bryłami węgla. Wtedy Ukraińcy zaczęli krzyczeć: „Siadać! Siadać!” Bo nie wolno było wstawać, trzeba było siedzieć dosłownie na podłodze. To było takie przywitanie.
Przyjechaliśmy na miejsce. Pociąg zatrzymał się na końcu, na terenie żwirowni. Niektórzy z więźniów, ci, którzy mieli większe wyroki, zatrudniani byli przy ładowaniu żwiru. Było to w głębokim wykopie. Zatrzymaliśmy się, wysiadamy. Znowu poszły w ruch kije, kolby karabinów. Chodził Niemiec z takim pejczem i też tłukł, bo nie było komendy: „Wysiadać!” Trzeba było z powrotem, i to biegiem, wskoczyć do wagonu. I znowu, tym razem już na komendę:
Auf! czy Ausseteigen! , opuścić [pociąg]. Biegliśmy szybko, od razu na górę po tej skarpie, było to usypisko żwirowe, które paskudnie się spod nóg usuwało.
Trzeba było przebiec jakieś dziesięć metrów i tam była zbiórka w kolumny. Jak się już wszyscy zebrali, przyszedł jakiś Niemiec, wyłowił tych, co dostali węglem i zadał pytanie: „Kto wam pozwolił stanąć?” Głupie pytanie i odpowiedzi nie ma, bo zresztą po niemiecku. No i oczywiście tym pejczem raz i drugi przylał umiejętnie. Pejcz był zakończony takimi krótkimi rzemykami i te rzemyki padały na twarz, cięły twarz, mogły wyciąć oczy. No i do obozu. W obozie podano mam ten regulamin.
Ponieważ byłem silny, młody i dobrze zbudowany, zostałem przydzielony do grupy, która miała jeździć do Małkini, do roboty. Grupy były dwudziestoosobowe i kapo. Kapo był jeden z nas, taki, który znał niemiecki. Ale to nie był oprawca. Szczęśliwie trafiliśmy, że nasz to nie był taki kapo jak w Oświęcimiu, czy gdzieś indziej. Rano był oczywiście apel, kawa. Przyjeżdżał po nas pociąg i jechaliśmy do pracy do Małkini. Koniec pracy był wieczorem, o czwartej. W Małkini pracowaliśmy na bazie materiałowej. Były to ciężkie roboty, ładowanie podkładów, szyn. Nieumiejętne branie się do tego kończyło się wypadkiem, a to noga stłuczona, złamana, a to połamane palce i tak dalej. Oczywiście nie można było tego leczyć, bo w obozie był owszem lekarz, ale taki, który za nie zgłoszenie wypadku tyfusu w Warszawie dostał odsiadkę sześć miesięcy. A leczył tylko tym, czym mu było wolno, zalecał brać miskę, wodę, moczyć i to wszystko. Bo nie ma ani aspiryny, ani jodyny, nic takiego. Oczywiście gangrena się potem wdawała, a jak się wdała gangrena no to krótka sprawa, wieczorkiem po apelu przychodzili Ukraińcy, wybierali tych, co nie nadawali się do roboty czy z powodu kalectwa czy z powodu wycieńczenia. Na śniadanie była kawa, na obiad, jak byliśmy w Małkini też była kawa, a wieczorem była zupka, czyli woda zasypana jakąś mąką razową, sporadycznie trafił się kartofel i do tego pajdka chleba, łyżeczka cukru, gładko sypana. Na tym wikcie, po miesiącu człowiek opadał z sił, niektórzy po prostu umierali z wycieńczenia.
- Jak się pan stamtąd wydostał?
Ponieważ wcześniej pracowałem na kolei w odcinku drogowym właśnie to [podczas pracy] przy torach pouczałem kolegów jak się trzyma szynę. Jedną szynę kilkunastu nas trzymało i jak ktoś popuścił to ten ciężar (metr szyny to 45 kilogramów) mógł spaść na nogi i połamać. Były takie wypadki. I jak się już komuś już coś takiego przytrafiło [lub ktoś zasłabł] z powodu wycieńczenia, to wieczorem po apelu Ukraińcy przychodzili i wybierali tych [niezdolnych do pracy]. Kiedy spytałem się gdzie ich zabierają, to mi ci starzy więźniowie powiedzieli: „Na gajowego.” Myślę sobie, czy to funkcje jakieś? „Nie, na gajowego, do lasu”. W pobliżu był taki lasek (obecnie jest spory las, bo już tam byłem), tam było: pach! pach! i koniec. Śmiertelność była duża. Z obozu z Treblinki wyszło tylko trzydzieści procent.
Pewnego razu wpędzili chłopów, ze stu chłopów, którzy nie oddali kontyngentu. Zagęściło się w barakach. I tak było gęsto, bo mieliśmy takie piętrowe pięcioosobowe prycze. Jak piąty się kładł, to musiał się położyć na tych czterech i dopiero jak ci się poruszyli, wtedy tamten wpadł we właściwe miejsce. Sienniki były z papierowego worka i w tych siennikach były miliony pcheł. Po pierwszej nocy miałem czerwony cały bok. Drugi bok następnej nocy. Jak przyszło chłopstwo, to mimo, że ich przestrzegaliśmy (bo to i w kożuchach spali i w waciakach) rzuciły się wszy i tyfus plamisty.
Transporty Żydów szły bez przerwy. Któregoś dnia, kiedy jechaliśmy już z roboty, na bocznych torach stał transport Żydów, który miał być wciągnięty na teren obozu. Jakimś cudem z tego transportu zaczęli uciekać Żydzi, nie wiem jak, może wyłamali deski czy coś. Ładowani byli po osiemdziesiąt czy sto osób do wagonu, a to był lipiec, gorąco, upał. W tym czasie, dwa dni przed moim przyjazdem był też Janusz Korczak ze swoimi uczniami.
Ci Żydzi zaczęli uciekać, więc Niemcy urządzili formalne polowanie. Makabryczne sceny. Okropne. Ludzie, którzy stali na sąsiednich bocznych torach pytali nas: „Panowie, a daleko te obozy przemysłowe w Treblince?” A inni znowu pytali: „Gdzie ten folwark w Treblince?” Myśmy już wiedzieli, co jest, wieczorem nie można było okien w u otworzyć, bo się snuły dymy smrodliwe. Palili ich.
- A jak się pan stamtąd wydostał?
Ponieważ dużo Żydów uciekało, to któregoś dnia Ukraińcy i esesmani mieli zarządzoną obławę. Przez trzy dni nie wyjeżdżaliśmy z obozu do Małkini, bo nie było [niezrozumiałe]. Po tych trzech dniach pojechaliśmy do pracy. W pracy czułem się bardzo źle, taki jakiś byłem nie w sosie. Robotę nawet łaskawą dostaliśmy, ale ja byłem bardzo [słaby]. Pod koniec dnia przyjechał do mnie teść. Teoretycznie nie było odwiedzin, nie wolno było, ale ponieważ pracował na kolei, więc jak przyszedł w czapce kolejarskiej i dosiadł się do wagonu, to taki Ukrainiec zgłupiał, nie wiedział, czy to jest miejscowy kolejarz czy co, czy ze służby. Ojciec się pytał, czy coś do jedzenia potrzebuję. Owszem, chętnie bym coś zjadł, ogórka kwaszonego, grzybki w occie, bo byłem głodny, ale gorączka mnie już trawiła. Po przyjeździe do obozu zatrzymali nas przed obozem, wszyscy do kontroli.
Czasami były lotne rewizje. Rewizja kończyła się tym, że jak u kogoś coś znaleźli, to kara śmierci, ale pan komendant był łaskawy i zamieniał to na trzydzieści kijów. Po apelu wynoszono ławeczkę, delikwenta przewieszano przez ławeczkę. Dwóch naszych: jeden na głowie siadał, drugi na nogach i dwóch Ukraińców z boku tłukło takimi pałami jak dyszel dorożkarski [zza ucha] trzydzieści kijów, a Niemiec stał i liczył. Jak było trzydzieści mówił:
Fertig! A jak był łobuz Ukrainiec, to dołożył dwa po kręgosłupie. Po tych kijach delikwent dostawał trzy dni zwolnienia od pracy. Po tych trzech dniach brał jakieś służbowe takie szczudła do chodzenia, bo nie mógł chodzić z powodu przetrąconego kręgosłupa. A ponieważ się nie nadawał do pracy, więc wieczorem szedł „na gajowego”.
Wracając, do mojej opowieści. Zatrzymali nas do kontroli i jacyś obcy Niemcy ze złotymi pagonami zaczęli badać nas. Podchodzą kolejno do każdego, palec pod pachę: ten na bok, ten tu, ten tu. Ponieważ zapanowała epidemia duru plamistego, to wyławiali od razu [chorych]. Okazało się, że i ja jestem chory. Jak podszedł do mnie, od razu odesłał mnie na bok. Zmierzono mi temperaturę, miałem chyba czterdzieści parę stopni. Skierowano mnie więc na izbę chorych. Był to taki oddzielny pokoik. Dobrze, że nie do lasu. Nie mogli do lasu, bo po pierwsze Niemcy bali się tyfusu a po drugie ta obca ekipa Niemców to była prawdopodobnie delegacja z Czerwonego Krzyża szwajcarskiego, międzynarodowy chyba interweniował. No i w związku z tym skierowano nas do szpitala. Następnego dnia miałem mieć spotkanie z teściem, bo miał się o coś postarać a tymczasem [zapakowali nas] na wozy konne i do szpitala. Szpital w Węgrowie na [niezrozumiałe] był zapełniony, bo już wcześniej poszło tam ze dwudziestu. Zrobili dla nas taki prowizoryczny szpitalik w jakiejś szkółce ogrodniczej, na chybcika powstawiali jakieś łóżka, sienniki. Traciłem co chwila przytomność. Były tam siostry zakonne i jak mnie zobaczyły to od razu położyły mnie do łóżka. A jeszcze po drodze jak nas wieźli do szpitala tymi furmankami, to wieźli nas taką trasą, że znaleźliśmy się powyżej terenu obozu żydowskiego i widziałem jak po tej skarpie w dół pędzili Żydów rozebranych na golasa, nie wiem gdzie, do komór gazowych prawdopodobnie. Taki widziałem obrazek...
W szpitalu byłem w malignie, w wielkiej gorączce przez ładnych parę dni. Potem, jak już trochę wracałem do przytomności, przyjechała odwiedzić mnie żona. Wołali: „Kryszkiewicz, Kryszkiewicz!” Jakoś się ocknąłem z temperatury, bo fale gorączki były przemijające. W międzyczasie leżąc tam, dostałem silnego zapalenia płuc. Spotkanie z żoną było tylko przez okienko. Żona mnie nie poznała, byłem ostrzyżony, wynędzniały, ręce, palce miałem szponiaste, no i ważyłem chyba ze czterdzieści kilogramów. W szpitalu siostry zakonne opiekowały się nami jakoś, co jakiś czas przychodził lekarz. W temperaturze byłem ze dwa tygodnie. W malignie nie wiedziałem o bożym świecie, nie wiedziałem, co się dzieje. Wielu wyskakiwało w gorączce przez okno, wielu gdzieś tam uciekało, nie wiadomo gdzie. Kiedyś w nocy jak wstałem, to potem nie mogłem trafić do swojego łóżka. Po jakimś czasie zacząłem wracać do przytomności, przychodził lekarz, mierzył temperaturę. Doszły mnie słuchy, że w obozie tych wszystkich, którzy chorowali, zwalniają. Szczęście wielkie. Jak pan doktor przychodził, pytał: „Jak się czujesz?”, „Dobrze się czuję”, ale mierzy mi gorączkę i: „Nie, nie, nie”. Mówię: „Panie doktorze, może..” „Nie, nie, nie” Po dwóch, trzech dniach udawania, bo starałem się tej gorączki nie mieć, ale trudno nie mieć, powiedziałem: „Panie doktorze, może mnie pan wypisze z tego szpitala?” „Nie. A dlaczego?” No to mówię, co słyszałem. „A – powiedział – niech pan w to nie wierzy.” W szpitalu byłem jeszcze ze dwa dni i potem mnie wypisali ze szpitala. Odebrałem ubranie. Notabene upominałem się o buty, takie niemieckie saperki. Szukali ich, ale nie znaleźli. Okazało się, że te saperki to ja miałem, ale w urojonych snach, w których zdawało mi się, że byłem gdzieś w jakiejś bandzie, dostałem kurtkę i te buty...
No i przywieźli nas do obozu. W obozie dostaliśmy trzy dni wolnego, bez pracy, następne dni do roboty. Już nie do Małkini, bo się nie nadawałem. Na terenie przyobozowym Niemcy uprawiali pola: sadzili brukiew, buraki, bo przecież trzeba było dać [niezrozumiałe] jeść z tych łodyg. Trzeba było też zbierać kamienie na polu no i zbierałem te kamienie. Było tak kilka dni. Mój termin wyjazdu, który miał być za dwa miesiące, już dawno minął. Wreszcie kiedyś zameldowałem temu swojemu kapie, że ja chcę koniecznie do Małkini. Tam nawiązałem kontakt z jednym kolejarzem, który czasami podrzucił mi kawałek chleba. Nie wolno było do obozu wnosić chleba i trzeba było zjeść na miejscu, ale to już była jakaś pomoc. Więc ten kapo zameldował Niemcowi no i wzięli mnie do Małkini do roboty.
Jeszcze przedtem, regularnie co tydzień szedł transport do Treblinki i co tydzień resztki z tych, co ocaleli wracał do Warszawy. Ale po epidemii ileś tam dni była kwarantanna, żeby nie było wypadków zachorowań. Jak taki okres minął, któregoś dnia do zwolnienia uzbierało się nas ze czterdzieści osób, tylko tylu z kilku transportów, a każdy transport to było około dwudziestu. To był 10 listopad 1942 roku.
W 1942 roku wszedłem w związki małżeńskie i w sierpniu czy w lipcu zabrali mnie do Treblinki, a więc miodowe miesiące miałem w obozie.
- To znaczy po prostu został pan z tego obozu zwolniony?
Tak. Ale to zwolnienie wyglądało tak, że jednego dnia było zgłoszenie i apel z tymi tobołkami. Zrobili jeszcze rewizję i co u kogo znaleźli, to mało tego, że było zabrane, to jeszcze delikwent dostał trzydzieści kijów, bo pewnie handlował z Żydami. 10 listopada mieliśmy być do zwolnienia 11 nie zwolnili. To był 11 listopada i Niemcy jakoś nie chcieli tego dnia. W końcu 12 listopada był transport najpierw do roboty do Małkini, potem czekaliśmy na transport do Warszawy. Pociąg do Warszawy [odchodził] dopiero o północy, ale już nas przyjęła policja i o północy na Dworzec Wschodni przyjechały budy, zawieźli nas z powrotem na Krochmalną. Na Krochmalnej w ciągu dnia przyszedł esesman, wyczytywał listę ten na lewo, ten na prawo, na lewo, na prawo. Domyślaliśmy się, o co chodzi. Ja byłem w tym szczęśliwym położeniu, że skierowano mnie na prawo, czyli z powrotem do roboty. Dostałem list polecający i wróciłem do domu.
- Przejdźmy może teraz do czasów Powstania.
Kiedy tylko się zjawiłem w Warszawie, jak tylko okrzepłem, skontaktowałem się z dowództwem z konspiracji. Ponieważ straciłem kontakt ze swoją sekcją, zostałem skierowany do sekcji minerskiej pod dowództwo [niezrozumiałe]. Czesław [Stompel] pseudonim „Tarnawa” był sekcyjnym na ulicy Stalowej chyba 29. Ten mój porucznik, Bobrowski, który mnie wciągnął do organizacji, mieszkał też na Stalowej pod 16. Okazało się, że była wsypa, były aresztowania i on przy jakimś transporcie z Pawiaka na Szucha czy odwrotnie, wyskoczył z budy, upadł nieszczęśliwie i zabił się.
Byłem w sekcji minerskiej, mieliśmy szkolenie o materiałach wybuchowych, […ksylina], trotyl, lonty i tak dalej, ile ładunku na co trzeba. I tak było do wybuchu [Powstania]. Oczywiście pracowałem znowu na kolei.
Przed wybuchem Powstania to 23, 24 lipca w popłochu Niemcy cofają się, uciekają, ciągną przez Pragę. Niedobitki, rozbitki. To, co widziałem, że działo się w 1939 roku z Wojskiem Polskim, to tutaj się okazuje Niemcy ciągną rozbici. Nadzieja w nas wstąpiła teraz. [Powołano] pogotowie przedpowstaniowe akcji „Burza”. 27 do nas do mieszkania przyszło trzech młodych chłopców, którzy mieli skierowanie od dowódcy: „Jesteśmy od tego i od tego, chcemy tutaj przenocować.” „Dobrze.” Mieliśmy mały taki pokoik, że jak ja przechodziłem to żona musiała się zatrzymać. Ale jakoś się tam rozmośćili, rozłożyli materace. Przenocowaliśmy trzech chłopaków przez jakiś jeden dzień. Ale ten pierwszy alarm, został odwołany, co było spowodowane paniką niemiecką.
Potem przyszedł 1 sierpnia. Zamieszkał później u nas kolega, jeden z pracowników kolei, którego dobrze znałem. W Warszawie mieszkał na Sosnowej, ale tu na Pradze był i ja go wciągnąłem do organizacji, również był ten [niezrozumiałe]. 1 sierpnia widzimy ruch na mieście, czujemy, że coś jest ale nic nie wiemy, bo nasz dowódca pułkownik Antoni Żurowski, major jeszcze wtedy był, dostał późno zawiadomienie. W ogóle decyzja o tym zapadła wieczorem 31 lipca. Ponieważ była godzina policyjna, więc kurierzy nie mogli meldunków dostarczyć. Następnego dnia gdzieś koło ósmej rano nasz dowódca dostał ten meldunek, ale zanim to doszło, poszło... Wiemy, że jest jakiś ruch, idziemy ze szwagrem do dowódcy na Stalową, pytamy: „Co się dzieje?” „Nic się nie dzieje.” „A zbiórka? Gdzie?” „Nie ma żadnej zbiórki. Nie ma. Idźcie do domu.” Za parę godzin znowu poszliśmy, i nic. Dopiero chyba o trzeciej poszliśmy jeszcze raz, myśląc: „Co będzie, to będzie.” Ale już w tym czasie, gdzieś tam na Żoliborzu, gdzieś na Woli z pewnych powodów zaczęła się strzelanina, bo tam [nasi] spotkali jakąś grupę Niemców. Przychodzimy a na miejscu zbiórki jest ze stu chłopa, jest i dowódca. Dyrekcja kolejowa została opanowana przez naszych bo nastąpiła już godzina „W”. Grupa operacyjna poszła, zawojowała, czy zdobyła, może nie musiała zdobywać, komisariat policji na Wileńskiej. Tam zdobyli sporo broni i krótkiej i długiej. Część policjantów od razu od razu przystąpiła do Powstania, część poszła do domów. Chłopcy z naszej grupy zdobyli dyrekcję kolejową. Tam już była wymiana ognia, wyszedł dowódca i mówi: „Słuchajcie chłopcy, my nie mamy broni, ale jest broń na Targowej pod siedemdziesiątym, potrzebuję trzech na ochotnika.” No, więc zgłosił się późniejszy szwagier [od Czajny], ja też. Miałem z nim już nie jedno przejście, gdzie groziła mi śmierć. Jako trzeci zgłosił się Bogdan Niewinowski, taki aktor estradowy. On był w naszej sekcji, ale nawet nie myślałem, bo to taki trochę wykpisz był, myślę sobie: „On?” Ale idziemy. Pytamy się: „A broń?” A w odpowiedzi słyszymy: „Nie, nie dostaniecie żadnej broni, ale wrócicie uzbrojeni po zęby, ile który uniesie.” Idziemy ulicą Wileńską, dochodzimy do piątej posesji a tu wymiana ognia. Pod cerkwią budy niemieckie, wojsko niemieckie, w dyrekcji kolejowej nasi i jest strzelanina. A na Targową 70, trzeba było przejść przez skrzyżowanie, 70 to jest tam za dworcem kolejowym, gdzieś przy Białostockiej. Jak tu przejść? Wróciliśmy. Akcja.
W tym czasie podjechały czołgi, zaczęły posuwać dyrekcji po oknach. Jeden z kolegów, tych policjantów, od razu padł zabity, jego tablica mówiąca, że poległ w obronie jest na Skaryszewskiej przy kościołku. To był zasłużony człowiek.
Myśmy wrócili bez niczego. W konspirację. Przyszła noc. Mieszkańcy nie wiedzieli jak nas ugościć. Dostaliśmy rozkaz, żeby stanąć na Konopackiej pod czwartym na ubezpieczeniu, na Środkowej było dowództwo. O północy szła jakaś grupa. Okazało się, że to byli Powstańcy z Grochowa, którzy w odsiecz szli na Targówek, na Bródno.
Sytuacja w tym piątym regonie, bo to byłem w piątym rejonie szóstego obwodu, była beznadziejna. Pułkownik Żurowski dostał rozkazy, duże zadania, mosty: Kierbedzia i Poniatowskiego, trasy wylotowe na Radzymin, Targowa 15 – żandarmeria, Dworzec Wileński, koszary, a w tych koszarach Niemcy obsadzeni, broń pancerna, czołgi. Według naszego rozeznania. Bo myśmy w czasie okupacji chodzili i robili szkice gdzie są Niemcy, mniej więcej, jakie liczby. Kiedy robiłem te szkice, ze dwóch moich sekcyjnych ubezpieczało, żeby ktoś mnie nie naszedł. Ale te informacje wzięły w łeb, bo się okazało, że stan liczebny, jaki był do tej pory, miał zero [przydatności], bo Niemcy, cofając się, obsadzali Pragę i się zrobiła co najmniej trzy albo cztery razy większa liczebność, niż do tej pory. Z bronią pancerną, ze wszystkim. No i od razu pierwszy atak, jaki nastąpił tego dnia, przyniósł duże ofiary w ludziach. Po dwóch dniach pułkownik Żurowski wysłał łącznika do „Montera”, do dowódcy na lewym brzegu Wisły, z informacją jaki jest stan. „Duże ofiary, niemożliwe [niezrozumiałe]”. „Broni nie mamy. Co zrobić?” Dał propozycję, żeby zawiesić działalność zaczepną. „Monter” to akceptował i po otrzymaniu meldunku akceptacji dostaliśmy rozkaz pójść w rozsypkę, przejść do konspiracji i czekać, co będzie. No i czekaliśmy. Niemcy zaczęli wygarniać [ludzi] z domów. Nas wygarnęli 20 sierpnia.
Udało się, nie będę opowiadał tych perypetii, [co robiliśmy] żeby jakoś przetrzymać ten okres gdzie mam być w konspiracji. A to było ostre pogotowie. Niemcy jeździli i strzelali do każdego przechodnia, była godzina policyjna.
20 sierpnia byłem już w domu i o szóstej rano przyszli szkopy: „Wszyscy wychodzić na pierwsze podwórko, opuścić posesję!” Od razu skierowano wszystkich na Dworzec Wschodni, do pociągu i pojechaliśmy do Niemiec. A Powstanie się skończyło. Z naszych oddziałów, z szóstego obwodu, ponad dwieście osób przeprawiło się przez Wisłę do Kampinosu albo na Sadybę. No i byli w Kampinosie, byli tam potem jeszcze gdzieś. Nawet niektórzy powstańcy [spotkali się] z grupą partyzantów, bo tam partyzanckie [były tereny], tam „Dolina” był z kawalerią swoją. Doszli w góry Świętokrzyskie i tam gdzieś się to rozwiało, [niezrozumiałe] poszła.
Tak, że Powstanie było, potem się przedłużyło, ale u nas było to krótko. Opłacone krwawo. Taki [miałem] udział w Powstaniu. Ja z resztą sygnalizowałem [wcześniej], że na temat Powstania na Pradze, to dużo nie ma. Ja o Treblince to miałem taki [niezrozumiałe].
- Proszę w kilku słowach opowiedzieć, kiedy wrócił pan z Niemiec do Polski i co pan robił?
Wygarnęli nas wszystkich i kobiety i mężczyzn i staruchów i małe dzieci. Córka miała półtora roku. Poszliśmy przez Skaryszewską na Dworzec Wschodni, załadowali nas do pociągu i pojechaliśmy do Pruszkowa. W Pruszkowie na razie był postój. Wyszedł Niemiec i przez tłumacza powiedział, że kolejarze i tramwajarze z rodzinami [mają przejść] na bok. I tu nastąpiła konsternacja, bo czy się zgodzić, czy nie? Czy [przyznawać się, że] kolejarz? Czy nie? Czy będą bombardowali tory? Bo o wiadomo było, że do Niemiec pojedziemy. Niektórzy się nie przyznali. Ale ja byłem kolejarzem, miałem czapkę kolejarską, więc całą rodzinę [odesłano] na bok. Po chyba trzydniowym pobycie w Pruszkowie zapakowali nas w transport. Po kilku dniach podróży, oczywiście w wagonach towarowych, zawieźli nas do Pirmasens. Tam był obóz przejściowy. Ostrzygli nas, wykąpali, odzież odparowali i chyba po jakichś dwóch tygodniach tego oczyszczania [wyruszyliśmy dalej]. Przedtem jeszcze zrobili nam odpowiednie zdjęcia z tablicami i z numerami i dostaliśmy przydział do obozów. Rozbili naszą rodzinę, która stanowiła grupę około dwunastu osób, już nie pamiętam, bo do rodziny to i jakiś kolega się włączył, bo to zawsze jak rodzina to może i nie będą rozdzielali... Myśmy trafili do pewnej grupy.
Nie wiedzieliśmy, gdzie jedziemy. Któregoś dnia wieczorkiem zatrzymaliśmy się na jakiejś stacji, potem znowu. Podróżowaliśmy w wagonach osobowych, ale klasy przedwojennej, te wagony były małe. Nadeszła noc. Stoimy, stoimy, nigdzie nie jedziemy. Nic się nie dzieje. Stoimy w polu. Okazało się, że właśnie w tym czasie alianci obrabiali Frankfurt nad Menem, bombardowanie było całą noc, takie konkretne, że potem miasto paliło się przez dwa tygodnie. A że mieliśmy skierowanie właśnie do Frankfurtu, to przez dwa tygodnie, nie byliśmy przyjęci. Spaliśmy więc w wagonach na przedmieściach, tam dostawaliśmy kawę i jakieś posiłki bo w pobliżu był jakiś obóz, który prowadzili Ukraińcy, czy Ruscy. Przetrzymaliśmy tam parę nalotów. Ponieważ było to na przedmieściu Frankfurtu, Nidderau, w pobliżu było lotnisko, więc był to obiekt łakomy dla aliantów. Jak już miasto mogło nas przyjąć, trafiliśmy do obozu, mieszczącego się w budynku dawniejszego domu towarowego, który był częściowo zniszczony i tam nas zakwaterowali, w centrum miasta, przy ulicy [Weselstrasse].
Oczywiście też pracowałem na kolei. Był tam zespół budynków dyrekcji kolejowej. Ta dyrekcja była [unieruchomiona] w połowie, ale połowę chcieli uruchomić, w związku z tym pracowaliśmy przy odgruzowywaniu, rozbijaliśmy betony i tak dalej. Dostawaliśmy jako takie jedzenie. Mieszkaliśmy gdzie indziej, właśnie w tym domu towarowym, tam mieliśmy kwaterę. Byliśmy w czwórkę: ja, żona, brat jeszcze i dziecię nieletnie. Tam pracowałem dłuższy czas. I doczekaliśmy się, że przyszli Amerykanie. Bo wyczuwało się gorączkę, po Niemcach było już widać, że jest coś nie dobrze. Zresztą mieliśmy jakiś tam nasłuch, było wiadomo, że coś się dzieje, że Amerykanie się zbliżali. Niemcy już panicznie likwidowali, palili niektóre dokumenty, pakowali się w dyrekcji. I którejś nocy ogłoszono, że cały obóz ewakuują, idziemy na Wschód. Spakowaliśmy się i w drogę. Szliśmy jeden dzień, drugi dzień, trzeci. A ponieważ trochę znałem niemiecki to gdzieś tam, w jakiejś miejscowości, jak ci pilotujący nas Niemcy rozmawiali z miejscowymi władzami, podsłuchałem i zrozumiałem, że jesteśmy jak gdyby w podkowie. Że z jednej strony, z drugiej strony są Amerykanie i za nami też. Zapadła decyzja, że [nie] będziemy przed nimi uciekali. W pewnym miejscu, gdzie droga prowadziła przez las, był zakręt. Mieliśmy wózek spacerówkę dla dziecka, bo przecież szliśmy z małym dzieckiem, od wózka stale odpadało kółko. Pod pretekstem, że reperuję kółko, zatrzymaliśmy się. Byliśmy w tyle kolumny ewakuowanych. Grupa poszła, zginęła za zakrętem, no to my myk w lewą stronę do zagajnika, nie ma nas, koniec ewakuacji.
Ale jednak chcieliśmy być w porządku, bo Niemiec, który był kierownikiem obozu we Frankfurcie, esesman, kolejarz, to był jednak taki ludzki człowiek. Ponieważ mieliśmy z nim jako taki kontakt. Czasem przychodził, widział, że mamy małe dziecko i zagajał do tej naszej Małgośki. Poszedłem zameldowałem, że zostajemy. „No a jak was tu jakiś [niezrozumiałe]”, bo był taki [niezrozumiałe] po wojnie, tych wszystkich starców i tych chłopaków po piętnaście, szesnaście lat w takiej służbie wewnętrznej. „Jak was złapie, to co?” „A powiem, że wróciliśmy z pracy a obozu już nie było, bo wszyscy poszli, to idziemy na Wschód, uciekamy przed Amerykanami.” „No, dobrze, poczekajcie jeszcze chwilę, dostaniecie prowiant.” Dał nam jakieś herbatniki, kawałek czekolady, papierosy. Oni poszli, myśmy zostali. Przenocowaliśmy w tym zagajniku. Następnego dnia wyruszliśmy w drogę. Spotkaliśmy Polaków, którzy pracowali w sąsiedniej wsi przez wiele lat u [niezrozumiałe]. Namawiali nas, żebyśmy z nimi zostali, że przygotują nam kwaterę. Tymczasem okazało się, że nie możemy zostać. Wyszedł jakiś ich wódz, czy sołtys, ogłosił meldunek, że wszyscy, którzy nie są zameldowani na tym terenie, będą aresztowani i tak dalej. Nieopodal były kamieniołomy, doły, tam się zameldowaliśmy. Przyniosłem wrota z jakieś szopy, położyłem, żeby było równiej, rozłożyliśmy koce, żeby można było spać. Przenocowaliśmy. Nocą już słychać było Amerykanów. Już były rakiety, już były strzały, pociski przelatywały nad nami. W dzień okazało, się, że Amerykanie już są we wsi. Chłopaki miejscowi szaleją. Ponieważ miałem kartki na chleb, to jeszcze w tej wsi wziąłem [cheba]. Główną drogą już ciągnęły wozy amerykańskie, czołgi, samochody. Jeden z nich zatrzymał się przy nas, a my [że] wracamy do Frankfurtu, dziecko trzymam na rękach. Dziecko ma literę P oczywiście, bo każdy Polak musiał mieć. Z czołgu wyszedł jakiś Murzyn, popatrzył, pyta: „Polski? Polski?”, schował się. Za chwilę tarmosi jakąś [niezrozumiałe] paczkę. Był to prowiant, konserwy, papierosy, czekolada.
Poszliśmy dalej z powrotem do Frankfurtu, do tego miejsca, gdzieśmy byli przedtem. Po drodze zatrzymali nas też Polacy, pytają gdzie idziemy, mówimy, że do miasta, do Frankfurtu. Odradzili nam pójście tam, ale nie chcieli powiedzieć, dlaczego. To było tuż przed Wielkanocą. Domyślaliśmy się, dlaczego. Zanim alianci wkroczyli, zdecydowanie w granice Niemieckie, były jeszcze takie miasta przechodzące z rąk do rąk. Okazało się, że we Frankfurcie były jakieś boje [wyzwoleńcze], tak jak były o Warszawę. Święta spędziliśmy w jakiejś wiosce. Szkopi dali nam wikt i utrzymanie. Potem szliśmy znów na Frankfurt, do tego miejsca, gdzie wcześniej byliśmy. Tam spędziliśmy jakiś czas. Dostaliśmy wiadomość, że niedaleko pod Frankfurtem, w pewnej miejscowości, jest oczyszczona z Niemców dzielnica willowa: esesmani, „wipowcy” jak myśmy ich nazywali, dostali dwie godziny na opuszczenie tego miejsca i tam Amerykanie zrobili dla nas obóz. To nie był już żaden karny obóz. Było dobrze, bo to były wille, pozostawiany nieomal cały dobytek, bo kto tam mógł wziąć wiele przez te kilka godzin? Oczywiście przenieśliśmy się do tej dzielnicy willowej i tam już dostawaliśmy dobre posiłki, bo akurat gdzieś kilometr od nas była dobrze zagospodarowana poniemiecka kuchnia. Musiała przecież być dobra, bo przeznaczona była dla bonzów. Mieszkaliśmy tam sporo czasu, pilnowali nas oczywiście Amerykanie. Na terenie rozmieszczone były posterunki wojska amerykańskiego, Niemiec nie miał tam prawa wstępu. Dotarł do nas komunikat, że potrzeba ludzi do pracy dla Amerykanów, przy jakimś szpitalu. Zgłosiłem się. Przyjeżdżali po nas o godzinie siódmej rano. Na miejscu dostawaliśmy śniadanie, obiad, kolację.
Zgłosiłem się do pracy w garażu jako mechanik. Właściwie żadnej roboty nie było, a jak już była jakaś to Amerykanie robili. Ale było dobrze. Po jakimś czasie, od reszty rodziny, która była w innej miejscowości, przyjechał łącznik. Dostaliśmy informację, gdzie są. Zapraszali nas do siebie. Któryś miał się żenić z jedną z sióstr żony. Wsiedliśmy na rowery, które zdobyliśmy nie bardzo legalnie, przejechaliśmy te czterdzieści kilometrów do drugiego miasta i rodzina się połączyła. To także był obóz dla Polaków, na terenie montowni amunicji, gdzie Niemcy przywozili gotowe półfabrykaty i tam się montowało, tam były gilzy, pociski do których ładowało się proch. Tam byliśmy jakiś czas dopóki doszły do nas słuchy, że z sąsiedniego miasta Aschaffenburga odchodzą pociągi do Polski. Oczywiście zgłosiliśmy się i pojechaliśmy do tego miasta. Tam musieliśmy poczekać kilka dni zanim będzie pociąg. W końcu nadjechał. Znowu eskortowali nas Amerykanie, to były wagony towarowe, ale nie dużo nas tam było, nie gnieździliśmy [się]. Cała rodzina się zabrała i jeszcze kilka obcych osób. Amerykanie zaprowiantowali nas odpowiednio, dostawaliśmy posiłki rano i w obiad wieczorem. Po kilku dniach, minęły może dwa dni podróży, przekroczyliśmy granicę Polski, w Dziedzicach, zrobili nam zdjęcie, dali po sto pięćdziesiąt złotych repatriacyjne i przejazd bezpłatny do miejsca zamieszkania.
Przyjechaliśmy, żona w tym czasie urodziła drugie dziecko, które z resztą potem... Ach, nie ważne... Przyjechaliśmy do Warszawy, a przedtem wysłaliśmy pilota, żeby się zorientował, co jest w Warszawie, czy jest w ogóle jeszcze dom. Na szczęście się okazało, że na Pradze właśnie dzięki temu, że komendant był mądry, domy stoją i ludzie żyją. Przyjechaliśmy na Dworzec Główny Towarowy jeszcze. Na Pragę dostać się można było tylko jakąś furmanką. Żeby zapłacić za przewóz, cała rodzina musiała się zebrać po te sto pięćdziesiąt złotych i jeszcze dołożyć parę puszek konserw, które nam Amerykanie dali, bo była nadwyżka w zaopatrzeniu. I wtedy jeden taki się zgodził nas przewieźć przez Karową, pontonowym mostem, na Pragę. Dom stał, oczywiście zdewastowany znacznie, bo tam już Ruscy się zakwaterowali i byli jakiś czas, powyrywali kable ze ścian. Pocisk wpadł do kuchni, ale mieszkanie ogólnie nie było zniszczone, nadawało się do zamieszkania.
W Dziedzicach się wypełniało wielostronicową ankietę: „Gdzie? Co? Przynależność? Dowódca?” i tak dalej. Ciotka, która była tu w kraju, załamała ręce: ”Coś ty zrobił, chłopie? Wszędzie czystki, na białe niedźwiedzie pojedziesz!” Więc potem już cisza, nie przyznawałem się nigdzie. Do czasu odwilży. Jak przyszła odwilż to można się było przyznać, że się było akowcem. Fuksem dostałem pracę i jakiś czas pracowałem w biurze odbudowy stolicy. Potem przeszedłem do prywatnego przedsiębiorstwa, ponieważ byłem budowlańcem a rąk do pracy było potrzeba. Dużo młodzieży wykształconej zginęło w Powstaniu. Ja pracowałem w wykonawstwie.
Kiedy przyszła odwilż, zgłosiłem się, to był jeszcze ZBOWiD. Potem dostaliśmy carte blanche, zorganizowała się grupa, właśnie ten dwudziesty szósty obwód. Tam oczywiście ujawniłem się, wstąpiłem i jestem w dalszym ciągu w piątym rejonie. Ten szósty obwód miał pięć rejonów (piąty był najstarszy, szósty to była prowincja) i właśnie ten piąty rejon był najliczniejszy. W tym czasie, kiedy można się było zarejestrować jako kombatant, dowódca [nazwisko niezrozumiałe], pseudonim [niezrozumiały] – ten, który z grupą powstańców przedarł się przez Wisłę do Kampinosu – wahał się czy [wstąpić] do Związku Powstańców, czy do Światowego Związku – na razie nie był światowy, dopiero po interwencji Akowców, którzy byli za granicą, zrobił się światowy, bo dlaczego tylko Związek Powstańców, jak oni też [brali udział].
Prezes z piątego rejonu zarejestrował się i zrobiły się z tego dwa środowiska. Szósty dwudziesty obwód, który właściwie był tą macierzą, miał wszystkie rejony. No i piąty rejon. W piątym rejonie jestem do dzisiaj. Jestem w zarządzie, prowadzę kronikę środowiska. Ponieważ w środowisku szóstego obwodu nie było chętnych, bo do pracy społecznej chętnych trudno znaleźć, poprosili mnie żebym i im prowadził kronikę. Czyli prowadzę dwie kroniki: jedną środowiska dwudziestego szóstego obwodu, a drugą piątki. Dla piątki już mam dwa tomy kroniki, w szóstym trzy tomy.
Piątym rejonem opiekuje się kościół, a raczej proboszcz kościoła ulicy Skaryszewskiej. To jest nieduży kościół, ale parafialny. Właśnie tam w 1943 roku był poświęcony sztandar bojowy piątego rejonu w okresie okupacji. Była oczywiście obstawa [niezrozumiałe]. Oryginalny sztandar został przechowany i obecnie znajduje się w Muzeum Wojska Polskiego. My używamy sztandaru repliki, który dopiero później został zrobiony i poświęcony.
- Z perspektywy czasu jak pan ocenia, czy Powstanie było słuszne i miało sens? Czy spowodowało to, że Polska nie została kolejną republiką ZSRR? Czy może nie miało sensu?
Trzeba było żyć w tamtych czasach. Niektórzy twierdzą, że Powstanie było bez sensu. Bo jak jeden z drugim dostał się do niewoli, był w Niemczech, dostawał paczki z czerwonego krzyża i w gruncie rzeczy nie wie, co tu było w Polsce. A w Polsce przecież był terror. Były łapanki, były te czerwone obwieszczenia rozstrzelanych, powieszonych na Leszno. Tu na Cyryla i Metodego jest tablica. Był terror, były obozy. No przecież, że ja wyszedłem z tego obozu, to mi się udało. Pytają: „Był pan w Treblince?” „Tak” I ci, którzy wiedzą, co to była Treblinka dziwią się, że jestem wśród żywych. Był terror. A młodzież był podminowana, były takie indywidualne incydenty, że rozbrajali Niemców na ulicach, przystawiali cośkolwiek do pleców i zabrało się Niemcowi pistolet, albo w jakiś sposób zdobywało się tą broń.
Obozy, Oświęcim i to wszystko, te masowe mordy... Wszystko to sprawiło, że [Powstanie] musiało wybuchnąć i pewnie gdyby nie wybuchło jakoś kierowane to może by wybuchło spontanicznie, zwłaszcza, że tutaj ten brat czerwony był blisko. Przecież 27 lipca „Monter” dostał meldunek, że Rosjanie są tutaj na Wawrze i już był ten pierwszy alarm (potem odwołany alarm akcji „Burza”). Dopiero potem trzeba było ruszyć na akcję, żeby [było to?], że myśmy się zerwali, my panujemy nad miastem i jesteśmy zwycięzcami. A guzik!
Niemcy obsadzili tutaj różne obiekty, w dużej części nasze magazyny broni. A bez broni to można z drugim się iść bić na pięści. Ale tu, z Niemcami w uzbrojeniu, zaprawionymi w rzemiośle wojennym, było po prostu tak jak kiedyś za Piłsudskiego się mówiło, że z motyką na słońce się porwał... W Warszawie jak to wszystko się zaczęło, to już poszło. Wcześniej zaczęli, mieli trochę broni i trochę ambicji niektórych dowódców. Żurowski, chwała mu, jest tutaj jego obelisk u zbiegu Ratuszowej i 11 listopada, uratował po prostu dużo młodzieży. Uratował domy. A jeszcze by nam Ruscy dołożyli, niedobitków by aresztowali i wywieźli. Tak by było.
Uważam, że jakby nie wybuchło, to wybuchłoby w jakiś sposób niekontrolowany. Były ofiary, bo jak się nie ma uzbrojenia to sam zapał nie wystarczy.
Warszawa, 6 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Gardecka