Tadeusz Baranowski „Łuniewski”
Baranowski Tadeusz, pseudonim „Łuniewski.” Urodzony 13 maja 1920 roku, w Pruszkowie. W czasie Powstania byłem początkowo w kompanii, a później batalionie szturmowym „Nałęcz.” Przystąpiłem do Powstania w stopniu kaprala podchorążego, pod koniec Powstania awansowano mnie na plutonowego podchorążego.
- Proszę opowiedzieć o swoim pochodzeniu, o swojej rodzinie. Kim byli rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?
Miałem dwóch braci, jestem najmłodszy. Ojciec pracował w warsztatach kolejowych, mama prowadziła dom, nie pracowała.
- Co pan robił przed wojną?
Przed wojną skończyłem gimnazjum imienia Czackiego, później rok chodziłem do liceum. Skończyłem pierwszą klasę, drugą nie, bo mi wojna przeszkodziła. W czasie wojny na tajnych kompletach ukończyłem drugą klasę i dostałem maturę.
- Czy w okresie międzywojennym należał pan do harcerstwa lub jakiś innych organizacji?
Nie.
- Jak pan ocenia, co najbardziej wpłynęło na pana wychowanie, na pana późniejszą postawę?
Atmosfera domowa i szkolna. W szkole wielką uwagę zwracano na patriotyzm, wychowanie patriotyczne. W domu to samo.
- Jak pan pamięta wrzesień 1939, gdzie pan wówczas był?
W 1939 roku na tydzień przed wybuchem wojny wróciliśmy z letniska w Jastarni.
- Czy czuło się już, że wojna wybuchnie?
W Jastarni już chyba połowa letników wyjechała wcześniej. Po prostu był jakiś wiec na głównym placu, zorganizowało wojsko, przemawiał jakiś kapitan i z jego przemowy wydawało nam się, że wojna już się rozpoczęła. Tym bardziej, że gdzieś bardzo daleko było słychać artylerię. Prawdopodobnie na morzu. Wracaliśmy już tydzień przed wybuchem wojny przez Gdańsk.
- Jak wyglądał Gdańsk? Czy była jakaś specjalna, wojenna atmosfera?
Wieczorem przejeżdżaliśmy przez Gdańsk. Przed Gdańskiem po wagonach chodził konduktor i ostrzegał: „Proszę nie otwierać na terenie Gdańska okien. Pociąg się nie zatrzyma. Nie dawać żadnych znaków i najlepiej w ogóle nie wyglądać.” Rzeczywiście, przez miasto i przez dworzec przejechał w żółwim tempie. Z okien widziałem tylko pełno świateł na mieście, maszerujący młodzi ludzie w mundurach. Wtedy nie bardzo wiedziałem jeszcze co za mundury. Śpiewy, jakaś radosna atmosfera panowała w Gdańsku. Wydawało się, że obchodzą jakieś wielkie święto. Pociąg przejechał, dojechał do granicy Gdańska i w normalnym tempie wrócił do Warszawy. W Pruszkowie była też już atmosfera bardzo napięta. Wszyscy tylko czekali, kiedy wybuchnie wojna, kiedy damy Niemcom łupnia.
- Nastroje były raczej radosna, oczekiwano zwycięstwa?
Raczej tak, w większości. Nie wszyscy. Ogłoszenia porozwieszane, miałem takie ogłoszenie, ale gdzieś mi zginęło, wzywające mieszkańców miasta do kopania rowów przeciwlotniczych. Zresztą sam pracowałem przy jednym takim rowie.
- Czy były robione jakieś zapasy na wypadek wojny?
Raczej nie. W domu nie pamiętam. Nie zauważyłem, żeby [były robione] zapasy.
- Czy bracia dostali wezwania do wojska?
Nie, nie dostali. Żaden.
- Jak pan pamięta 1 września?
1 września rano obudził mnie ryk syren. Zerwałem się. Mieszkałem w pokoiku na górze domku, wtedy ze średnim bratem, zerwałem się na nogi, zbiegłem szybko na dół i do radia. To było radio […] z cichym głośnikiem. To było bardzo mizerne radio, ale włączam: „Uwaga! Uwaga! Kora 21 nadchodzi! Uwaga! Uwaga! KC-32 przeszedł!” i tego rodzaju sygnały. Za chwilę komunikat, że od godziny którejś trwa wojna z Niemcami, że Niemcy zaatakowały Polskę.
- Jaką to wywołało reakcję w pana rodzinie?
Nie za wesołą. Trzech młodych ludzi powinno iść do wojska, jak będzie wojna. My to może i się rwaliśmy do wojaczki, ale...
Rodzice, to wiadomo. Z tym, że pierwsze bombardowanie Pruszkowa to już było 1 września, gdzieś około godziny szesnastej, może trochę wcześniej, później, kilka bomb spadło.
- Co państwo postanowili dalej?
Czekać, co będzie dalej. Z tym, że okna były już pozaklejane na krzyż taśmami przylepiającymi, żeby nie sypały się szyby, ale to nie było potrzebne.
- Czy opuścili państwo Pruszków czy pozostali w domu?
Rodzina została. Ja od razu, pierwszego czy drugiego dnia zgłosiłem się. Policja ogłosiła nabór młodych ludzi do Służby Bezpieczeństwa. Na czym to polegało? Utworzyli z nas dwuosobowe patrole i głównie, przede wszystkim mieliśmy się kręcić w nocy, sprawdzać, czy gdzieś nie prześwituje światło przez okna i wtedy kazać gasić, czy coś podejrzanego nie dzieje się na ulicach, policję wezwać czy samemu zwrócić uwagę. Na tym to polegało. Chyba do 6 września, byłem w nocy na Żbikowie, miałem patrol. Chyba był tam telefon, nie pamiętam, ale wezwano nas na policję, na posterunek policji. Poszliśmy, a tam ruch jak w ulu. Widzę palenie akt w piecach, aż wypadają papiery. „Co się dzieje?” „Wymaszerowujemy z Pruszkowa. Idziemy na wschód.” Chciałem iść powiadomić w domu, że mnie nie będzie. Nie chcieli się zgodzić, ale jakoś się urwałem i powiadomiłem i wróciłem zaraz. Rano wymaszerowaliśmy przez Warszawę do Mińska i dalej doszliśmy do Włodawy. We Włodawie przeszliśmy jeszcze chyba kilka kilometrów. Tam młodzież Służby Bezpieczeństwa odłączyła się od policji, bo nas trochę źle traktowali, jako sługusów, którym się nic nie należy. Tam jeszcze doszliśmy w kierunku Chełma do smolarni. Tam nocowaliśmy, ale już bez policji, już sami młodzi, młodzież. Z tym, że dwóch czy trzech w stopniu harcmistrza, więc to już nie tacy młodzi. Postanowiliśmy: „Nie ma co, wracamy do Warszawy.”
- Czy na drogach była powszechna panika, mnóstwo uchodźców?
Uchodźców było mnóstwo. Było trochę paniki, jak się samolot pokazał, to chowanie się, ucieczka.
- Oni ostrzeliwali kolumnę uchodźców?
Na taką nie natrafiłem, ale wiem, że ostrzeliwali. Wiem, że w ziemniakach, rosły jeszcze ziemniaki, ludzie chowali się w ziemniakach, to ziemniaczyska ostrzeliwali, jak zobaczyli, że się ludzie ukrywają. Jakoś szczęśliwie nas nie ostrzelali ani razu.
Wracałem we dwójkę z kolegą, który pochorował się i po drodze zatrzymałem się z nim. Nie chciałem go samego zostawić. Wracaliśmy. Zatrzymaliśmy się pod Mińskiem Mazowieckim u jakiegoś chłopa. Kopaliśmy ziemniaki, za to dał nam jeść. Ale tak byliśmy krótko, bo jak ogłosili, że Warszawa padła, to następnego dnia już wyruszaliśmy z Mińska i z kalendarza łatwo dojść, którego to było. Wiadomo, kiedy Warszawa padła, to następnego dnia rano wyszliśmy i dotarliśmy do Pruszkowa. Bo ten kolega też był z Pruszkowa.
- Jak wyglądało życie w Pruszkowie pod okupacją?
To trudno. Początki, to tak nie wiadomo, kto, co jest. Masa folksdojczy była.
- To byli mieszkańcy, stali mieszkańcy Pruszkowa, którzy się nagle poczuli Niemcami?
Większość była stałych, trochę było przyjezdnych, ale stali mieszkańcy, którzy znaleźli sobie jakieś możliwości, podpisali folkslistę za to i mieli lepsze zaopatrzenie. Ale za to ich brali do wojska, na początku nie, a później do wojska. To już mniej im się podobało. Ale było za późno. Właśnie mój kolega, z którym wędrowałem z powrotem, jego rodzina się zapisała.
Poszedł do wojska i chyba był w SS. Jego brat młodszy podobno zginął na froncie wschodnim, ale to podobno, nie mam pewności tego. Takie słuchy chodziły. Po wojnie już ich nie było, jak wróciłem z Niemiec.
- Jakie były warunki życia? Zaczął pan pracować, uczyć się?
Warunki życia, zaopatrzenie na kartki. Kartkowe wyżywienie było bardzo słabe, niewystarczające. Ludzie kombinowali, dużo jeździło, kto miał rower, jeździł na handel. Po wsiach jeździli, tam taniej kupowali, tu drożej sprzedawali. Pensje były marne, ale jakoś trzeba było żyć. Trzeba było coś kombinować. Masowo zaczęła się produkcja bimbru. Było trochę wypadków, że zostali poparzeni, wybuchł kocioł.
- Czyli to była ta druga strona życia okupacyjnego: pijaństwo i folksdojcze?
Nie, podwójne było życie – nad ziemią i pod ziemią. W swoich grupach to inaczej się rozmawiało. Pracowałem, w 1941 roku w końcu maja czy czerwca zacząłem pracę w Rejonowej Spółdzielni Rolniczo-Handlowej w Pruszkowie. Początkowo myślałem, że tam będzie ciężko. Co się okazało, sama konspiracja. Jeden robotnik może nie był, ale był zaufany. Wiedzieliśmy, że on nie sypnie.
- Co pan robił? Oficjalnie.
Najpierw byłem praktykantem. W legitymacji miałem napisane:
Angestellte to urzędnik. Na końcu byłem zastępcą magazyniera. Pierwsze pobory to były chyba pięćdziesiąt cztery złote miesięcznie. Kilogram kiełbasy kosztował trzydzieści [złotych]. To pamiętam.
Chleb nie pamiętam, ile kosztował, ale też sporo. Na lewo oczywiście, bo na kartki był tańszy, ale ile tam przypadało, porcje były ćwierć kilo na osobę czy mniej. Rozmaicie zresztą w rozmaitych latach było. Skończyłem, ostatnie pobory to już miałem chyba czterysta dwadzieścia złotych, to w 1944 roku dostałem tyle za lipiec.
- Czy ta praca dawała panu dokumenty, które chroniły przed wywózką lub aresztowaniem?
Częściowo. Przy jakichś poważniejszych sprawach nie, ale częściowo. Często się udawało, często nie. Nie miałem, raz mnie legitymowali czy dwa razy, ale bez kłopotu przyszło. W tej pracy oczywiście, okradanie Niemców było wtedy cnotą. W „rejonówce” trochę się wyspecjalizowaliśmy w tym i często tam coś było i dlatego można było przeżyć. Przewijały się ogromne ilości rozmaitych towarów. Jak jajka, to dopuszczalne było chyba dziesięć procent stłuczek, czy piętnaście [procent], to zawsze było tyle, ile norma przewidywała, a naprawdę było mało. Wódka też, w magazynach było masa wódki, głównie dla chłopów, to też na stłuczki była przewidziana jakaś norma. To przecież wszyscy tak pracowali, żeby stłuczek nie było, a były stłuczki, ale pustych butelek.
- Czy życie tutaj w Pruszkowie było bezpieczniejsze niż w Warszawie czy porównywalne?
Czy porównywalne, bo ja wiem, tu też były, może mniej łapanek, bo było mniejsze miasto, ale też były rozstrzeliwania uliczne. [...] Terminu nie [pamiętam], gdzieś w drugiej połowie okupacji Niemcy postanowili sprawdzić całe miasto, przejrzeć wszystkie domy, czy nie ma ukrywających się ludzi.
- Ilu tu było wówczas mieszkańców?
Dwadzieścia pięć, trzydzieści tysięcy było wtedy, chyba w tych granicach. Oczywiście w naszej „rejonówce” dowiedzieliśmy się, że to będzie następnego dnia, bo ktoś zaufany, bardzo zaufany u Niemców komuś bardzo zaufanemu, Polakowi, to przekazał. Ten bardzo zaufany Polak przekazał swoim bardzo zaufanym i to tak szło, że chyba większość ludzie w mieście wiedziała. Ja też wiedziałem i też uprzedziłem, bo musiałem iść do pracy, to w czasie dnia miało być. Była w domu moja mama, mój brat i jeszcze jedna osoba – ukrywający się Żyd.
- Ten Żyd mieszkał u państwa całą okupację?
Nie całą, ale dość długo.
- Jak znalazł się w państwa domu ?
Przez znajomych nam [go przysłano]. [To był] Żyd i jego córka. Córka nie była podobna do Żydówki, mówiło się, [że] to była wtedy moją kuzynką.
- Jakaś młoda dziewczyna, dziecko?
Miała dziesięć, dwanaście lat.
- Oni cały czas u państwa w domu mieszkali, nie wychodzili?
Dziewczynka to stale [wychodziła]. Rej wodziła wśród dzieciaków na ulicy, taka [była] bardzo bystra, przedsiębiorcza. A on siedział w domu, on podobny [do Żydów], on nie mógł się pokazać.
- To nie byli państwa znajomi wcześniej sprzed wojny?
Nie, dopiero później i po wojnie, bo oni ocaleli.
- Dlaczego państwo się zdecydowali na coś takiego? Przecież to groziło śmiercią.
Wszystko groziło śmiercią.
- Tak, ale nie wszyscy decydowali się akurat na ukrywanie Żydów.
Nie wszyscy, ale bardzo dużo. Trzeba człowiekowi pomagać, bez żadnego wielkiego oglądania się.
- Ci ludzie byli u państwa do końca okupacji?
Właśnie nie jestem pewny czy do końca, czy jak się zaczęło Powstanie jeszcze byli czy nie. Nie potrafię zupełnie skojarzyć terminów.
Przeżyli. I on, i jego córka. Z tym, że właśnie to, co zacząłem mówić, ponieważ dowiedzieliśmy [się], moja mama była już uprzedzona, pilnowała, czy już na ulicy nie widać, czy na końcu ulicy nie pokazują się Niemcy. Przygotowała sobie jakieś kawałki drewna i dość duży tasak do rąbania drewna. Jak zobaczyła, że się zbliżają, zaczęła rąbać drewno. To może było nawet śmieszne. Otwierają furtkę, wchodzą, moja mama oderwała się z tasakiem, widzi Niemców. Znała dobrze niemiecki i rosyjski. To ją uratowało. Więc pyta: „Czego panowie sobie życzą? Proszę bardzo! Mówią, że przyszliśmy sprawdzić dom. „Ale to proszę bardzo.” Z tym tasakiem na dole wszystko im pokazała, zaprowadziła na górę do pokoju. Tam na półpiętrze stał worek z żytem. Nie wolno było tego mieć. Niemiec kopnął:
O, Sand! Gut, gut! Piasek.
Sand to piasek, bo piasek to należało mieć. Weszli. „A co tam jest?” Taka komórka stała. „Eee tam, tylko stare rupiecie tam mamy, trochę drewna, jeszcze, rupiecie stare. Chcecie tam, panowie, proszę bardzo” i chce ich tam prowadzić. Oni:
Nein, nein. Alles gut . Tam byli schowani ci dwaj. Później podobno jakiegoś ataku, ale jak poszli, dostała, ze zdenerwowania, ale się opanowała, chciała jeszcze tam zaprosić, ale: „Już nie, nie trzeba.”
Wolałbym nie mówić, jego córka żyje, nie wiem, czy by chciała.
W Polsce. Była na wysokim dyrektorskim stanowisku w jednym z naszych ministerstw. Teraz jest już na emeryturze.
- Mówił pan jeszcze, że pan się uczył w czasie okupacji. Gdzie?
Tak, bo miałem jedną klasę licealną skończoną. < p class=’’pytanie’’> Gdzie się pan uczył?
Po cztery osoby był komplet i chodziło się od nauczyciela do nauczyciela. Właściwie to nie, ja miałem w dwójkę, z dziewczyną mieszkającą tu niedaleko. Daleko stąd mieszkałem. Nigdy jej wcześniej nie znałem. Skontaktowano mnie z nią i z nią chodziliśmy na wykłady do profesorów. Czwórki to były w podchorążówce, a tutaj przynajmniej ja miałem dwójkę stałą. Ona chyba miała na imię Zdzisława.
A skądże! Nic się nie płaciło, nie tak jak teraz!
- Zdawał pan konspiracyjną maturę?
Tak, zdawałem maturę. Było nas aż dziesięciu.
- Zgromadzenie w jednym miejscu?
To już wtedy poznaliśmy się wszyscy. To [było] w budynku parafii żbikowskiej, tam niedaleko na Żbikowie. Tam rozsadzili nas, że chyba dwa metry jeden od drugiego siedział. To tam [zdawałem egzamin] pisemny z niemieckiego, pisemny z polskiego to chyba w Domu dla Dzieci Niedorozwiniętych Maura i Placydo, tak się chyba wtedy nazywał ten dom. Ustne [egzaminy] to [były] po mieszkaniach profesorskich. Po skończeniu powiedziano nam, kto zdał maturę. Podobno jeden nie zdał. Dziewięciu zdało. Powiedzieli nam, że świadectwa dostaniemy po zakończeniu wojny. Dwie osoby wiedzą, gdzie są schowane, a są bardzo dobrze schowane, i koniec.
Jak po wojnie wróciłem do domu, to matura w domu czekała. Mam ją jeszcze. Ze starą fotografią, bo mama nie miała nowej fotografii, więc jeszcze z przedwojenną fotografią.
- Czy te warunki sprawiały, że traktowano wówczas naukę bardziej pilnie, czy może wręcz przeciwnie?
Szedł tylko ten, kto chciał, nie było przymusu. Kto chciał, to uczył się. My wszyscy chcieliśmy. Młodzież na ogół była bardzo chętna do nauki na wszystkich szczeblach. Nawet bardzo spóźniony dostałem się na ten kurs, musiałem dużo nadrabiać, ale pomagałem sobie. Miałem proszki, dostawałem. Teraz to nie ma mowy. Nie wiem, czy to są narkotyki czy nie. Albo Prekelzin albo Pelvitin. Można to było dostać. Po takim proszku wracałem z pracy, bo cały czas pracowałem, zjadłem obiad, siadałem do nauki, do rana się uczyłem, spać mi się absolutnie nie chciało i dobrze się czułem. Wszystko wydawało mi się łatwe, a rano ubierałem się, szedłem do pracy, te swoje osiem godzin odpracowałem, wracałem i tego dnia już nie brałem proszku, dopiero znów następnego. Co drugi dzień tak. Co najważniejsze, nie uciekało z głowy to, co się nauczyłem. Wspaniałe były te proszki. Teraz nie ma mowy, żeby to dostać. To chyba są jakieś narkotyki, ale mnie pomogły.
- Jak pan trafił do konspiracji?
Moi bracia wcześniej należeli. Mówiłem: „Wciągnijcie mnie, przecież nie jestem dzieckiem.” „Za młody jesteś, poczekaj jeszcze.” I nie chcieli mnie wciągnąć.
Jeden sześć lat, drugi dziesięć lat starszy. W końcu mnie wciągnęli w Pruszkowie. Nie podobało mi się, bo zrobili mnie jakimś gońcem: „Przywieź kilka gazetek, z jednego końca miasta do drugiego.” < class=’’pytanie’’> Pruszków był takim dużym miastem?
- Czy wcześniej składał pan przysięgę?
Oczywiście. Przy przyjęciu.
- Kiedy był pan przyjmowany?
Właśnie tego nie potrafię powiedzieć. Nie potrafię powiedzieć. Chyba w 1941 roku. Można by z grubsza wyliczyć, odjąć od 9 maja 1945 [roku] dwa lata i jedenaście miesięcy, bo tyle mam zapisane jako na emeryturę.
- Został pan skierowany do Szkoły Podchorążych?
Tak, w Warszawie.
- Jak wyglądały zajęcia w tej szkole? Jaki był program?
Program, właśnie ci panowie z Muzeum Powstania Warszawskiego zabrali dwa podręczniki saperskie, z których korzystałem. Co dwa czy co trzy dni były wykłady, to już trudno mi dzisiaj powiedzieć.
- Podręczniki były wydane przed wojną czy w czasie wojny?
W czasie wojny i to już chyba w 1942 czy 1943 roku. Saperzy przedwojenni to nie znali tego zupełnie. O tym się później przekonałem, po wojnie. To były najświeższe informacje, wtedy najnowsze i znane materiały wybuchowe i sprzęt saperski, który przed wojną w ogóle nie był znany w Polsce. A my musieliśmy to wszystko poznać. To trwało prawie rok, to był system czwórkowy, po czterech. Mieliśmy nawet raz wykłady na Mokotowskiej, u ciotki jednego z tej czwórki. Duże, sześciopokojowe mieszkanie na parterze. Pokój czy dwa pokoje w tym mieszkaniu zajął gestapowiec z Szucha z żoną. Tak to stale zmienialiśmy lokale. Najdłużej [spotykaliśmy] na Chmielnej 112. Tam był jeden z kolegów z naszej grupy, z naszej czwórki tam mieszkał. To było mieszkanie jego rodziców. Było wspaniałe, bo miało dwa wejścia – frontowe i od kuchni. To dwóch zawsze wchodziło jednym i dwóch drugim wejściem, że nie czterech [naraz]. Tam najwięcej, ale też nie można było za długo, bo by zwróciło uwagę niepowołanych osób. Egzamin w podchorążówce był na tyle ciekawy, że nas było czterech, a egzaminatorów było dziesięciu oficerów, przeważnie saperów, nie tylko, terenoznawstwo i jeszcze coś. Jeden z egzaminatorów to dwa, trzy dni wcześniej jako cichociemny zleciał gdzieś w tym rejonie i też był na egzaminie.
- Czy mieli państwo jakieś zajęcia praktyczne?
Zajęcie praktyczne, to pokazywałem, to tylko budowa mostu, ale w skrzyni plastycznej. Materiały wybuchowe i zapalniki to nam przynosił szef naszej grupy, porucznik pseudonim „Mieczysław”, my znaliśmy go jako Mietka. To był jego pseudonim, nazwiska nie poznałem nigdy. On przynosił [materiały i zapalniki]. Był wykład pokazowy, ogólny, ale to była już głupota tak robić. To przecież mogli zgarnąć wszystkich. Gdzieś na Zaciszu [to było]. Mieliśmy pojechać do Zacisza, czekać na stacji kolejowej kolejki wąskotorowej, czekać, ktoś tam po nas przyjdzie i zaprowadzą nas na miejsce, gdzie się to odbędzie. Pamiętam, mieliśmy przyjechać na siódmą. To było chyba jeszcze lato. Przyjechaliśmy parę minut przed siódmą. Pusto na stacji, nikogo nie ma. Czekamy, czekamy, ale na stacji gromadzi się coraz więcej ludzi i to sami młodzi, wielu w butach z cholewami. Widać od razu, że akowcy. W końcu zaczęło się już ściemniać, zaczęło ubywać ludzi. W końcu i nas ktoś zabrał. Kilkadziesiąt osób w jakimś niewykończonym budynku, wszystkie okna całkowicie zaciemnione, w środku ścian nie było, rozłożony sprzęt, a my dookoła. Dopiero nam przedstawiano rozmaity sprzęt, jaki jest obecnie w służbie saperów.
- Kiedy zdawał pan egzamin?
Po tym wszystkim już egzamin [zdawałem].
Powstanie wybuchło sierpień 1944, to chyba po uzyskaniu matury, bo bez matury nie przyjmowali. Z tym, że wystarczyło powiedzieć, na słowo, bo dokumentów nie było. Gdzieś chyba w 1943 [roku], ale początek czy koniec? Nie pamiętam.
- Czy brał pan później udział w jakichś działaniach konspiracyjnych?
Nie. Powiedziano nam po skończeniu podchorążówki, że jesteśmy przeznaczeni do partyzantki wileńskiej. Mamy czekać na umówione hasło, wtedy mamy się zgłosić. Więc chyba skończyliśmy podchorążówkę w 1944 [roku], chyba wiosną. Nie mam pewności, za dawno to było. Czekaliśmy na telefon, na hasło i w końcu doczekałem się, że dzwoni kolega z Chmielnej 112: „Przyjeżdżaj jutro! Zostaniesz u mnie.” Pojechałem. To chyba był 27 sierpień.
Lipiec, przepraszam, 27 lipiec. Przyszła jeszcze łączniczka nasza, pani w średnim wieku, powiedziała, co jeden z kolegów, Waldek, miał iść gdzieś na Zamenhofa coś załatwić. Później na czwartą na skrzyżowanie, nie, to już [było] nie 27 [lipca], a 30 [lipca], a wcześniej nam tylko kazała czekać aż do 31 sierpnia, z nią miał iść tam, a ja miałem jechać do Pruszkowa i swojego wykładowcę, który był u mnie robotnikiem zawiadomić, że też ma się zgłosić w Warszawie. Waldek miał iść na ulicę Zgoda róg Chmielnej i powiedziałem: „Wiesz co, to ja pójdę z tobą. Odprowadzę cię do Marszałkowskiej, przejdę na przystanek EKD i pojadę do Pruszkowa po tego oficera.” Szliśmy Chmielną. Gdzieś na wysokości WIG-u, gdzie na budynku jest zegar, w Alejach Jerozolimskich, tam był WIG, Wojskowy Instytut Geograficzny, na wysokości WIG-u słyszymy, zaczęła się strzelanina w Alejach [Jerozolimskich]. < p class=’’pytanie’’> To był 1 sierpień?
- Czy to pana zaskoczyło? Czy nie wiedział pan, że Powstanie wybuchnie 1 sierpnia?
Zaskoczyło mnie, bo miało się zacząć jeszcze dwa, trzy dni później. Łączniczka nam [tak] powiedziała. Zaskoczyło to nas, nie ma co, wracamy. Wróciliśmy do domu. Pewno łączniczka do nas przyjdzie. Wyglądaliśmy przez okna, to było chyba na drugim piętrze. Widać było Towarową, jakieś krzyki. Tylko ludzie przewracali tramwaj, krzyczeli: „Hoop!” I zaraz tramwaj leży. Od wiaduktu kolejowego nadjeżdża czołg, zaczął strzelać, ale wycofał się, bo posypały się na niego jakieś butelki czy granaty. To już na dobre się zaczęło! A nasza łączniczka nie przychodzi. Następnego dnia rano nie przyszła. Jeden z kolegów poszedł, słyszeliśmy, że na Towarowej, numeru nie pamiętam, ale niedaleko, jest jakiś oddział akowski. Poszedł tam dowiedzieć się, czy przyjmą nas. Już tylko trzech saperów, bo czwarty z naszej czwórki nie zgłosił się na [miejsce zbiórki]. Nie wiem, co się stało. Bardzo chętnie [nas przyjęli], przynieśli jeszcze trzy kilogramy trotylu, trochę jakiegoś sprzętu. Zrobiliśmy z tego kilogramowe ładunki z zapalnikami, wszystko tak jak należy. Dołączył do nas jeszcze kolega Waldka, u którego mieszkaliśmy. Miał pseudonim „Piotr.” Nasza czwórka dołączyła, już zrobiliśmy ładunki, biegniemy na Towarową, tam już ustawieni do wymarszu. „Na koniec, na koniec” i był wymarsz.
To była wtedy jeszcze kompania, poniżej stu ludzi, nieduża „Nałęcz”, i pseudonim dowódcy nazwa kompanii -„Nałęcz”.
- Pseudonim „Nałęcz”, a jak się nazywał?
Kaniewski Stefan.
- Dokąd wymaszerował oddział?
Wtedy pomaszerowaliśmy na Marszałkowską. [...] Zajęliśmy budynek włoskiej firmy „Cinzano”, wytwórnia win, zresztą chyba też obecnie istniejąca. Naprzeciw był sklep zegarmistrzowski „Krzysztof Run i Synowie”, a na ukos, to nie pamiętam, chyba ulica Moniuszki, na rogu Marszałkowskiej i Moniuszki, albo to była następna. Na planie miasta trzeba by zobaczyć. W suterenie była duża kawiarnia dla Niemców i była pełna Niemców. Nasz oddział zaatakował Niemców. Dobre dwie, trzy godziny trwała walka. Niemcy się wycofali, sporo zginęło, naszych też kilku zginęło. Tam [mieliśmy] pierwszego zabitego, który obok mnie zginął, porucznik, pseudonim chyba „Dąbrowa”, nazwiska nie znam. Staliśmy z kolegą „Abczycem”, to ten Waldek z Chmielnej 112, będę mówił pseudonimami, bo mi łatwiej. Staliśmy w oknie, pilnując ruchu, jaki jest na dole. Podszedł do nas „Dąbrowa”, wychylił się przez okno: „Patrzcie, ile granatów leży!” W tej chwili dwa strzały, dostał gdzieś tutaj z tej strony czy z tej w bok, nie pamiętam. Zawołał: „Sanitariuszka! Sanitariuszka!” Zawołaliśmy, następnego dnia już nie żył. Granatów, rzeczywiście [było dużo], tych „tłuczków”, tak nazwaliśmy niemieckie granaty, to były „tłuczki do ziemniaków”, tak przez nas nazwane, wyglądały jak tłuczek do ziemniaków.
- Proszę powiedzieć, jak odział był uzbrojony na początku Powstania?
Na początku kilka karabinów, kilka pistoletów, było może kilka [pistoletów] maszynowych, trochę granatów, był wtedy chyba jeszcze jeden lekki karabin maszynowy. Słabo, nie potrafię w tej chwili określić, ale bardzo mało, bardzo słabo. To było pierwsze [miejsce]. Potem pomaszerowaliśmy na Boduena, tam kwaterowaliśmy jeden dzień. Dołączyło do nas dużo ludzi. Później jeszcze na Nowy Świat tam, gdzie kino „Coloseum” było. Tam było największe warszawskie kino, na Nowym Świecie, niedaleko Chmielnej. Nie ma po nim śladu. To było olbrzymie kino. Tam tylko ktoś znalazł, milion czy dwa miliony marek niemieckich, worek cały, to oddało się do dowództwa, każdy wziął sobie po jednym banknocie na pamiątkę, ja dostałem też stumarkowy banknot, za który kupiłem bochenek chleba w niewoli. I tak byłem zadowolony. Za sto marek. [...] Później [kompania] przekształciła się w batalion, były dwie kompanie. Mała kompania rozrosła się w dwukompanijny batalion.
- Zgłaszało się dużo ochotników?
Ochotników i wcześniejszych członków tej organizacji. Szczytowy stan to było około trzystu osiemdziesięciu ludzi, to solidny batalion.
- Jakiej organizacji pierwotnie to był batalion?
AK legitymacje dawała... Pełna nazwa to jest na pierwszej legitymacji – Armia Krajowa Korpus Bezpieczeństwa.
- W której kompanii pan był?
Pierwsza kompania, dowódcą [był] porucznik „Pobóg”, Kiersznowski Leopold. Jego syn jest aktorem.
- Znaleźli się państwo na Starym Mieście?
Wędrowaliśmy na Stare Miasto, jeszcze na Królewskiej [byliśmy]. To zupełnie nie pamiętam, już mało znaczące. Gdzieś jeszcze chyba na Lesznie 19 [byliśmy]. Wiem, że stamtąd poszedłem, na Orlej miałem rodzinę, to tam zajrzałem do nich, wróciłem, później znów gdzieś i w końcu [byłem] na Ratuszu. Na Ratuszu to już były ciężkie walki.
Plac Teatralny.
- Batalion zatrzymał się tam na dłużej?
Na cztery dni.
- Uczestniczył pan tam w tych walkach?
Tak. Atakowali nas Niemcy.
- Gdzie państwo byli? W którym budynku państwo walczyli ?
Główny budynek Ratusza, ten od Placu, z tyłu też. Z tyłu były koszary strażackie, jeszcze jakieś administracyjne pomieszczenia. My od przodu walczyliśmy. Raz byłem w kościele Kanoniczek na patrol czy tam Niemców nie ma, ale nie było. Wszystko rozwalone. Nie wiem, gdzie ten obraz, jak oni znaleźli, bo tam było jedno wielkie gruzowisko. Teraz podobno jakiś cenny obraz tam znaleziono. Nie wiem, co to było. Nasz dowódca chciał dalej bronić tego, na jakiejś odprawie, ale dowódca całego odcinka jeszcze go zrugał. On uważa, że musi być stała wymiana, nie mogą jedni i ci sami bronić. A to było niedobre, bo my już byliśmy otrzaskani z każdym metrem tych gruzów.
- Z której strony Niemcy atakowali? Gdzie oni byli?
Na Ratuszu to pierwszy raz zobaczyłem czołg i Polaków na czołgu. Wjeżdżał, byliśmy wtedy, to chyba pałac obok Ratusza, w Pałacu Blanka. [...] Dostałem rozkaz, żeby rzucić kilogramowy ładunek trotylu na czołg, który wjechał na Daniłowiczowską. Tam się zaczynała Daniłowiczowska. Podbiegłem do okna, nie da rady, bo [jest] gęsta siatka i gruba, metalowa siatka, nie przerwę jej. Podbiegłem na piętro, tam siatki nie ma, ale wyglądam, czołg stał akurat w tej chwili, ale cały czołg, kobiety, dzieci, mężczyźni na czołgu. Jak mam rzucić na to? Przecież przede wszystkim ich zabiję. Nie dałem rady. Czołg się za chwilę wycofał. Chwilę później już go nie było. To było dla mnie najstraszniejsze. Nie mogłem wykonać tego rozkazu, zresztą nikt by mnie nie pochwalił. Później przeniesiono nas rzekomo na odpoczynek do Hotelu Polskiego na ulicę Długą. Tam mieliśmy dwa czy trzy dni odpoczywać. To było chyba po południu, jak nas tam przenieśli. Następnego dnia rano komuś się zachciało robić ćwiczenia w ogrodach hotelu. Zaraz gdzieś w pobliżu wybuchnął jakiś pocisk, posypało odłamkami dookoła, nikogo nie raniło. Przerwali, nie ma sensu. Popołudniu nagle alarm, zbiórka, wszyscy w bramie, bez majdanu, wszystko zostawić, wrócimy za kilka godzin. Ustawiliśmy się w bramie, długa, szeroka brama, zbiórka. Wyszedł jakiś ksiądz, udzielił wszystkim komunii i
in articulo mortis nie pytając się, chce, nie chce, hurtem, „rach, ciach”, pięciu minut to nie trwało. I biegiem pod Arsenałem. Tam tylko ktoś krzyczał: „Uwaga, ostrzał!” To pamiętam. Później luka w pamięci, nie wiem, zupełnie wymazane z pamięci. Pamiętam dopiero Leszno 2 i 4, oglądałem z kolegami już opuszczone przez Niemców [budynki]. Nas tam posłali, bo tam Niemcy zajęli, tam byli nasi, ale Niemcy ich wypędzili i chodziło o to, żeby odeprzeć Niemców. Nasz oddział odparł Niemców, a ja nie wiem, co robiłem. Wiem tylko, że później oglądałem, na parterze były wszystkie okna dobrze zabarykadowane, na górze, i tam sobie z naszą drużyną upatrzyliśmy, [że to] będzie dobre stanowisko dla nas na Lesznie. Barykada na końcu Leszna była tuż przed Rymarską, Przejazd, a my trzy domy przed barykadą w stronę Niemców. Fantastyczne stanowisko. Tam w zasadzie [byliśmy] prawie do końca, przychodziliśmy do nas czasami inni, bo sami nie mogliśmy tam. Nasza drużyna była bardzo mała, tylko dziesięciu, najmniejsza w batalionie. Tam broniliśmy [się] przed atakami Niemców. Tam były trzy albo cztery ataki, z czołgami. [...]Pierwszy atak przeprowadzili w ten sposób, że pędzili dużą grupę cywilów, Polaków, środkiem ulicy Leszno, a sami szli po lewej i po prawej stronie grupy z bronią gotową do strzału. To nam nietrudno było ich wyłuskać, więc szybko się z nimi uporaliśmy. Cywile uciekli na naszą stronę, a Niemcy, którzy przeżyli, wycofali się. To był jeden z ataków. Drugi atak, Niemcy trochę się zmądrzyli, pomieszali się z grupą Polaków, wśród nich się zmieszali tak, żeby tak łatwo ich nie atakować..., bo chcieli rozebrać barykadę naszą, żeby dostać się na Tłomackie i dalej na teren Starego Miasta. Tutaj też udało nam się jakoś, z tym, że tutaj chyba dwóch Polaków poległo, ale już na barykadzie, jak reszta przechodziła, chyba Niemcy z Orlej strzelali. My broniliśmy Leszna, a stanowiska niemieckie były na rogu Orlej. Tam było stanowisko karabinów maszynowych i jakieś działo, nie wiem, jakiego kalibru. [...] Stamtąd ostrzeliwali. Mnie się też udało. Jeden z ataków znów wyglądał w ten sposób, że grupa Polaków szła środkiem ulicy, duża grupa cywilów i to nas zaskoczyło, bo ani jednego Niemca nie widać. Zaczęliśmy się przyglądać Polakom, nie można było wychylać się z okna, ale zasłoniętym murem od okna, to można było. Kiwamy na Polaków, żeby nam głową pokazali, gdzie są Niemcy. Kilku odważniejszych tak nam wskazało, że pod murem idą Niemcy. Tego nam tylko było trzeba. To zaczęliśmy im spuszczać na głowy granaty. Też się nie udał [atak]. I czołgami atakowali kilkakrotnie, ale też jakoś dawaliśmy radę. Dopiero wycofano nas z placówki Leszno 2/4, jak nic nie zostało z frontu budynku, były tylko boczne ściany. Nie było się gdzie schować przed ostrzałem. Jeszcze jak na Lesznie dawaliśmy sobie radę, żeby nas Niemcy nie podeszli znienacka pod murami, bo kto się wychylił, to z karabinu maszynowego mieli doskonały wgląd. Niedaleko Orla do Leszno 2 czy 4. To wykombinowaliśmy, że kawałki lustra przywiązywało się do jakiegoś drążka, grubego patyka i wysuwaliśmy przez okno i stojąc oparci, tak jakbym tutaj stał za tą ścianą, a Niemcy z tamtej strony mieli atakować, to wysuwałem lustro i patrzyłem czy gdzieś nie widać albo pod budynkiem albo trochę dalej. To był doskonały sposób na ich wykrywanie. Wtedy nas wycofali do budynku z drugiej strony ulicy Przejazd (chyba teraz nie ma tej ulicy, czy Rymarskiej nie ma, nie wiem, co tam zginęło z planu miasta), do budynku Telefonów, chyba trzypiętrowy albo czteropiętrowy budynek Telefonów. Ten budynek wystawał połową w ulicę Leszno, a połowa była zasłonięta budynkami na Lesznie [...]. Tutaj atakowali już czołgami, nie wiem, którego dnia był taki atak, dostaliśmy rozkaz, nas trzech, podchorążych saperów, mieliśmy po kilogramie trotylu przygotowanego do wysadzenia, mieliśmy pobiec, chyba na drugie piętro i stamtąd rzucić nasze ładunki na czołgi, które są. To było straszne, bo trzeba było wejść kręconymi schodami, nie było normalnych, tylko kręcone schodki, wszystko odsłonięte, bo boczne ściany, to był budynek, w którym tylko słupy nośne były betonowe, a reszta wypełniana... dziurawką czy czymś. To wszystko było rozwalone i było widać. Jak pokazaliśmy się na schodach, zaczął się ostrzał z karabinów maszynowych, ale mieli widocznie same lewe oczy i żaden z nas nie dostał. Pobiegliśmy na piętro, pamiętam pierwszy podbiegł „Abczyc”, odbezpieczył biegun, bo to jak od tych drzwi do okna trzeba było podbiec, odkryta przestrzeń, wszystko widać i ostrzał z Orlej. Rzucił swój ładunek, odbiegł, ja drugi podbiegłem, rzuciłem okiem w ulicę. Chyba mi wtedy włosy dęba na głowie stanęły, bo wydawało mi się, że kilkanaście czołgów nas atakuje. Rzuciłem swój, jak tylko na dole zobaczyłem, nie wiem, coś jak czołg, ale bez wieżyczki. Tam czterech Niemców w hełmach siedziało i to już do połowy władowało się na naszą barykadę. Nie wiem, co to było, nie mogłem się przyglądnąć, bo by mnie tu dziś nie było. Odbiegłem, trzeci „Kruk” jeszcze podbiegł, to był saper i on swoje rzucił. Wszyscy trzej zbiegliśmy, ale jeszcze z artylerii zaczęli w nas walić. Tylko jeden świst kul i wybuchy pocisków artyleryjskich. Nie wiem, jak to się stało, żaden draśnięty nie wyszedł z tego. Zdenerwowanie wielkie, ale szczęśliwie [wyszliśmy z tego]. Czy trafiłem w czołg czy nie, nie wiem. Były trzy zapalniki, powinny być dwa, ale przezorny zawsze ubezpieczony, więc jak jeszcze robiłem na Chmielnej, założyłem do swojego ładunku trzy zapalniki. Pierwszy odciągnąłem, wydawało mi się, że nie usłyszałem, to taki trzask, jak ze ślepego naboju, drugi to samo, albo mi zagłuszył ten huk. Przy trzecim dopiero usłyszałem trzask, rzuciłem i dalej nie wiem, co się działo...
Pruszków, 6 lutego 2006 roku
Magdalena Miązek