Nazywam się Jan Romańczyk, urodziłem się 1 maja 1924 roku w Wołominie.
Wyszedłem z Powstania jako plutonowy podchorąży, a w tej chwili dostałem awans na podpułkownika.
Oddział to jest Kedyw, Armia Krajowa, zgrupowanie „Radosław”, batalion „Miotła”, pluton „Torpeda”.
W 1937 roku zdałem do gimnazjum imieniem Tomasza Zana w Pruszkowie. Tam przez całą wojnę uczęszczałem do drugiej klasy gimnazjum. Uczniowie tej drugiej klasy gimnazjum wybierając styl, w jakim klasa miała być przyozdobiona, wybrali styl militarny. Klasę dookoła obłożono wstęgą Virtuti Millitari. Wszyscy tak jakoś podchodziliśmy do tego pod względem obronności Polski, bo w tym czasie byliśmy bardzo przyzwyczajeni do tego, żeby czcić naszą Polskę. Byliśmy wychowani w duchu patriotycznym. W marcu 1939 roku wezwano nas do gimnazjum. Przemawiał wtedy Beck, który w swojej wypowiedzi odmówił Niemcom oddania korytarza przez nasze Pomorze i odmówił przynależności Gdańska do Niemiec. Ale wiadomo było, że zbliżamy się do okresu wojennego – nawet do tego stopnia, że już potem w wakacje robiono takie organizacje OPL (obrona przeciwlotnicza). Zaczęto już wtedy zaciemnianie okien i rzeczywiście w roku 1939, 1 września, wybuchła wojna.
W pierwszej chwili zdawało się nam, że to są ćwiczenia. Ale pokrótce radio podało, że Niemcy napadli na Polskę i od tej chwili wszystkie działania są już działaniami wojennymi. Okazuje się, że wojna była dosyć straszna, bo Niemcy byli bardzo dobrze do niej przygotowani. Od razu, od pierwszych dni przed naszymi oknami ludzie torami uciekali z zachodu na wschód. Po krótkim czasie przyszła do nas wiadomość o krwawej niedzieli w Bydgoszczy, z 3 września. Niemcy urządzili tam wielkie mordowanie Polaków. Kiedy Niemcy zbliżali się do Warszawy, z ojcem opuściliśmy Ursus. Miałem wtedy powyżej piętnastu lat i całą wojnę, okupację, oblężenie Warszawy spędziłem w Warszawie. Były to przykre wypadki, ale były i przyjemne wypadki. Widziałem, jak z balkonu żołnierz strącił niemiecki samolot, który spadł na Dynasy. Ale był i przykry wypadek. Na rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej mieliśmy stanowisko obrony przeciwlotniczej. Akurat był nalot, a ja byłem w pobliżu w Alejach Jerozolimskich. W trakcie nalotu schowałem się za bramę, nastąpił wybuch i gdy wyszedłem okazało się, że akurat bomba trafiła w to nasze stanowisko obrony przeciwlotniczej.
Mieszkałem wtedy u swojego stryja na Nowogrodzkiej pod szóstym.
17 września, jak zamek się palił, pobiegłem na Plac Zamkowy. Widziałem jak się zamek wypalił. 21 września Niemcy zrzucili mnóstwo bomb zapalających na Warszawę i prawie cała Warszawa zaczęła płonąć. Nowogrodzka 6 ocalała dzięki nam kilku, bo tam się już zaczęło palić, myśmy jednak ugasili ten pożar. Niestety potem Nowogrodzka 10 i Nowogrodzka 8 spłonęły doszczętnie. 1 października opuszczaliśmy Warszawę, bo podpisano kapitulację.
Warszawę opuszczaliśmy przez ulicę Wolską. Na rogatkach zatrzymał mnie oficer niemiecki, zawołał mnie do siebie, kazał mi odrzucić jakiś kamień i uderzył mnie w twarz. Byłem wtedy bezradny, ale sobie przysiągłem, że ja im tego nie podaruję. Po działaniach wojennych we wrześniu wróciłem na swoje miejsce. Pod koniec listopada przyszedł kolega z Piastowa i przyniósł podziemne pismo „Polska żyje”. Dodało to nam pewnej otuchy, ale jak się później okazało, butność Niemców była nieograniczona. Nasi starsi koledzy starali się uciekać z Polski. Uciekali przez Rumunię. Wielu się znalazło tam, ale myśmy pozostali tutaj. W pierwszej chwili po prostu czuliśmy się Polakami, byliśmy związani z Polską.
Ale do takiego prawdziwego oddziału zgłosiliśmy się dopiero w czerwcu w 1941 roku. Wstąpiłem do organizacji, złożyłem przysięgę i rozpoczęliśmy szkolenia bojowe. Na przełomie 1941 i 1942 roku dowódca całego naszego oddziału wybrał pięciu i zostaliśmy wezwani do tak zwanej dywersji, do oddziału sabotażowego. Celem naszym było po prostu robienie sabotażu. Przedtem też robiliśmy sabotaż na terenie zakładów Ursus: smarowaliśmy pasy transmisyjne ługiem potasowym, który powodował zrywanie pasów. Pracowałem wtedy w Ursusie w odlewni i nawet wrzucałem takie bomby zapalające do pieca elektrycznego, który przepalał się w międzyczasie. Takie różne sprawy były robione.
Od 1942 roku nasza działalność rozpoczęła się już na dobre. Zaczęliśmy podpalać transporty kolejowe, wszelkie transporty, które szły ze słomą, a nawet cysterny. Byliśmy umiejscowieni przy semaforze. Kiedy pociąg zwalniał, myśmy dochodzili, podkładali te nasze bomby, które w chwili zapłonu miały 3000 stopni Celsjusza i potrafiły przewalić cysternę – ale pod te cysterny nie wolno nam było podkładać mniejszych ładunków. Transporty mogły się rozwalać dopiero kiedy przeleciały Warszawę. Ale w 1942 roku, tak gdzieś koło czerwca, przy transportach słomy, zaczęliśmy sobie tak kombinować – co zrobić, żeby one jak najwcześniej mogły zapłonąć? I rzeczywiście jeden taki transporter zapalił się naprzeciwko fabryki w Ursusie, a jeden, to nawet zapalił się już wjeżdżając w tunel na dworcu Centralnym.
Tak, moja rodzina wiedziała. Nawet dowódca mój, tak nawet bez mojej wiedzy, zaangażował w działania moją mamę. Jak nie starczało na życie, to pomagała nam, handlowała trochę mlekiem. Miała gospodę w Warszawie, no i dowódca zrobił tam skrzynkę i mama była łącznikiem, przewoziła różne materiały. Ja o niczym nie wiedziałem. Dowiedziałem się o tym dopiero, kiedy zastąpiłem mamę. Obleciałem wszystkie gospody, przychodzę na punkt, a oni mówią: „Tu, słuchaj, materiały są dla ciebie.” Wówczas zorientowałem się, że jestem w skrzynce. Dostawaliśmy różne sorty mundurowe i różne rzeczy potrzebne do konspiracji.Właściwie od 1 sierpnia 1943 roku to już się rozpoczęła taka akcja bardzo zbrojna. Myśmy to wszystko podpalali. Przeważnie niby i broń była, ale tak specjalnie nie wolno nam było jej używać. Byliśmy tylko z nożami fińskimi dla własnej obrony, bo nie raz tak było, że potrafiły nas psy atakować, bo Niemcy chodzili bardzo często z psami.
W 1943 roku już zaczęliśmy zdobywanie broni na Niemcach. Potem to zostało troszeczkę zabronione, wstrzymane. Bo zdarzały się akcje, że podchodziliśmy do oficera, czy żołnierza, który był w niemieckim mundurze i zabieraliśmy mu mundur ¬– ale potem się okazywało, że to mogli być ludzie przebrani i tego nam nie było wolno robić. Na wszystko musieliśmy mieć rozkaz. Zaczęliśmy wykonywać wyroki, bo dostawaliśmy wyroki sądów, które skazywały różnych konfidentów na karę śmierci. Myśmy wykonywali te wyroki. W 1943 roku, 2 września dostaliśmy zawiadomienie, że mamy się stawić na ulicę Świętokrzyską naprzeciwko Prudentialu. Tam był taki niemiecki magazyn Deutsche Textilwaren. Mieliśmy tam zrobić coś, ale akcja została odwołana i nie zrobiliśmy tego. Potem drugi raz ta akcja była wyznaczona na dzień 15 października, ale akurat wtedy była łapanka na Placu Napoleona (dzisiaj Plac Powstańców) i nas znowu odwołali z tej akcji. Ale 6 listopada akcja odbyła się. Była to zresztą bardzo udana akcja; ja byłem wtedy dowódcą ubezpieczenia od strony ulicy Jasnej. Kiedy akurat ta akcja trwała, na teren akcji weszło dwóch żandarmów z blachami. Wpuściłem ich na tę akcję, na teren. Jak oni przeszli, to ja za nimi przeszedłem z bronią gotową w każdej chwili do wystrzału. Oni przeszli koło akcji; akurat jeden z naszych kolegów był przebrany w mundur niemiecki takiego SA, oficera niemieckiego, lejtanta. Oni zasalutowali mu i przeszli, nie przeszkadzając nam w akcji. Myśmy tę akcję, która prawie dwie godziny trwała, doprowadzili do końca. Wywieźliśmy stamtąd dwa samochody ciepłej bielizny, swetrów. To wszystko miało iść na las, bo trzeba było zaopatrzyć w ciepłą odzież partyzantów na lesie.
Na początku 1944 roku dostaliśmy rozkaz zrobienia wywiadu na temat, na linii kolejowej, ponieważ chodziło tu o zakłócenie porządku w dostawach wojennych na front wschodni. Opracowaliśmy dwa warianty: jeden na moście pod Rawką, a drugi pod Jaktorowem. Akcja pod Jaktorowem została zatwierdzona i z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek 1944 roku dokonaliśmy akcji wysadzenia pociągu kolejowego pod Jaktorowem. Akcja się udała, skutki były bardzo makabryczne. Wysadzaliśmy w nocy o godzinie prawie drugiej magazyn i mieliśmy taką przeprawę, że jakieś 10 minut przed tym akurat szedł patrol niemiecki, który jednak ominął te wszystkie nasze miny i poszedł dalej; zatrzymał się w bloku nastawczym, kiedy myśmy odpalali minę. Mieliśmy nakaz od razu szybkiego wycofywania się z akcji, ale Niemcy dopiero po pół godziny opuścili tę nastawnię i przyszli na miejsce, kiedy to już wszystko było zwalone. Okazuje się, że mina wybuchła pod pierwszym wagonem, w którym jechała eskorta. Właściwie wtedy nic nie zostało z wagonu – tylko zostały osie, a w ogóle cały wagon zniknął. Maszynistom, którzy jechali w parowozie, nic się nie stało. Tylko troszeczkę sobie guzów ponabijali, bo parowóz prawie przestawił się na drugie tory – a cały pociąg przewrócił się na tory. Stamtąd wycofaliśmy się do Kazimierówki, gdzie był majątek państwa Imrotów. Tam się posililiśmy. Akurat tak się złożyło, że nie mieli dla nas posiłków postnych, a to był Wielki Piątek. No to trudno – nie wiedząc, co dalej nas czeka, zjedliśmy to, co było. Ale potem za to już w Wielką Niedzielę pościłem, bo byłem człowiekiem wierzącym. Potem prawie do sześćdziesięciu lat to w każdy Wielki Piątek pościłem – suchy post miałem, że nic nie jadłem. Potem jako następną akcję dostałem nakaz wykonania wyroku na Zbigniewie Kotarskim, konfidencie gestapo. Dostałem jego adres na ulicę Elektoralną, nie pamiętam już numeru, róg Solnej. Kiedy dostałem rozkaz, od razu tego samego dnia poszedłem tam, żeby zorientować się w akcji. Doszedł do mnie dozorca i pyta się mnie, co ja tu robię. „Ale proszę pana, tu mieszka mój kolega” – i powiedziałem nazwisko. „A to, proszę pana, on już się stąd wyprowadził, mieszka na ulicy Ogrodowej numer 1, mieszkania 17”. Sprawdziłem, rzeczywiście tak było. To było w niedzielę, a już na następną niedzielę wykonywaliśmy akcję (akurat to był dzień pierwszy Zielonych Świątek). Wyrok został wykonany na tym konfidencie gestapo. Ja miałem w ogóle nie wyjść do tej akcji, ale przez pomyłkę kolega powiedział, że mam iść na górę. Poszedłem na górę, [Kotarski] spojrzał się na mnie – bo ja przedtem… miałem akurat tak, że się z nim mogłem spotkać… Zamówiłem pod to wejście tam, do nich… [On zapytał:] „Czy pan w sprawie tego materiału przyszedł?” Ja mówię: „Tak, w sprawie tego materiału” – ale w ręku trzymam efenkę dziewiątkę piętnastostrzałową. „Ja w sprawie tego materiału przyszedłem.” I wtedy on: „Mamo, chcą mnie kropnąć.” Sytuacja była taka, że mieli go kropnąć z cichobiega, ale cichobieg się zaciął i padły dwa strzały z efenki dziewiątki. Wycofaliśmy się stamtąd, robota została wykonana. To był już czerwiec, 1944 rok.
Myśmy się Powstania cały czas spodziewali, bo myśmy cały czas byli przygotowani na to, że się musimy kiedyś z Niemcami rozprawić. Ale już wtedy była sytuacja tego rodzaju, że Niemcy się zaczęli cofać – więc prawdopodobnie i od nas się będą wycofywali, bo armia szła. Wiadomo to było, bo Hitler w swoim przemówieniu noworocznym powiedział, że jeżeli będzie musiał opuścić Warszawę, to nie zostawi kamienia na kamieniu w Warszawie. Więc dla nas nie było innego wyjścia. I jeżeli on tak obiecał, to czy byłoby Powstanie, czy nie byłoby Powstania, on by chyba wypełniał swoje obiecanki, bo zdolny był do tego. Przecież Polacy jemu pierwsi stanęli na przeszkodzie. On wszystkich, Czechosłowację, Austrię, wszystkich zajął, a Polacy pierwsi mu stawili opór i z nim walczyli przez całą wojnę, i z Anglikami. Przecież też nieraz dostali Niemcy dobrego łupnia od Polaków.
Potem już było wiadomo, że zbliża się Powstanie, że Niemcy się wycofują. Więc myśmy mieli już takie ostre pogotowie. Już wtedy musieliśmy się na punkty meldować co parę godzin i czekać na Powstanie.
Ale mnie to Powstanie tak wyjątkowo trafiło, bo 31 lipca w 1944 roku dostałem zawiadomienie, że mam się stawić 1 sierpnia rano w naszym punkcie zbornym. Nasz punkt zborny był tutaj na Nowym Świecie, tuż przy Alejach Jerozolimskich, między Smolną a Nowym Światem. Tam stały domy, których w tej chwili w ogóle nie ma. Tam był skład farb i lakierów Imrota i Malińskigo. (Imrot był właścicielem tej willi w Kazimierówce). Tam mieliśmy swój wstęp i tam był nasz punkt zborny, czekaliśmy na rozkazy rozpoczęcia się Powstania Warszawskiego. Zebrano nas tam 1 sierpnia, bo okazało się, że w tym samym budynku miał swoje MP jakiś inny oddział. I ten oddział widząc mnóstwo Niemców, którzy się wycofywali przez most Poniatowskiego i szli Alejami Jerozolimskimi, był zdenerwowany, że nic nie wiedzą, a tu już chyba czas rozpoczynać. Więc zaczęli się dosyć głośno zachowywać – tak, że nas poproszono, żebyśmy tych kolegów trochę uciszyli. Weszliśmy do nich na kwaterę i powiedzieliśmy: „Koledzy, uspokójcie się trochę.” „No to my...” – myśmy już wtedy byli z bronią – „...no to my się chcemy do was dołączyć”. Myśmy im wtedy odmówili. Każdy miał przecież swoje zadanie i musiał czekać na swój rozkaz, przydział: „Wy też dostaniecie swoje zadanie, które będziecie musieli wykonać.” Sytuacja została złagodzona. Wróciliśmy na miejsce, a nasz dowódca dostał wezwanie do dowódcy odcinka. Poczekaliśmy, on za chwilę wrócił i mówi: „Powstanie rozpoczyna się o godzinie 17.00. Nasz punkt rozpoczęcia Powstania jest na ulicy Okopowej 31/31A”. Ci łącznicy, którzy byli na miejscu, natychmiast wyruszyli w teren, żeby zawiadomić Ursus, Piastów, w ogóle tereny podwarszawskie, żeby wszystkie oddziały ściągnąć bezpośrednio na Okopową 31/31A. Ci, co nie byli łącznikami, zabrali swoją broń i od razu poszli do tramwaju na Marszałkowską. A że tramwaje były przepełnione, to myśmy jechali na zewnątrz tramwaju (to były trochę inne tramwaje); staliśmy na takich ramach, które trzymały koła. Trzymaliśmy się rękami za otwarte okna i jechaliśmy właśnie na Okopową. Przyjechaliśmy trochę wcześniej na Okopową, ale przy okazji na rogu Żelaznej i Chłodnej – akurat tam był patrol żandarmerii – tramwaj się zatrzymał, żandarmi – a myśmy po prostu mieli broń tylko zawiniętą w gazetę, ale w każdej chwili gotową do strzału. Więc trzymamy tę broń, tak się oglądamy na tych Niemców, czy oni nie sięgają po broń. Ale nie. Spojrzeli się tylko na nas jak wskakiwaliśmy z powrotem do tego tramwaju i pojechaliśmy dalej bez zatrzymania. Dotarliśmy na ulicę Okopową, zamknęliśmy wyjścia i przygotowywaliśmy dom do rozpoczęcia akcji. Zaczęliśmy wypełniać worki – prosiliśmy też ludzi o worki i ludzie to nawet poszewki dawali, różne rzeczy – napełniać je piaskiem i pod oknami na parterze po prostu układać, tę bramę zabezpieczać. No i Powstanie… Za dwadzieścia siedemnasta (niby mieliśmy zacząć o siedemnastej) podjechał taki samochód niemiecki z warszucami na róg ulicy Dzielnej i Okopowej. Na ulicy Dzielnej był monopol i Niemcy zaczęli strzelać do ludzi, bo tam ludzie zaczęli trochę przy monopolu coś wynosić. Nasz oddział akurat stał na tym rogu i był trochę zdezorientowany, co będzie dalej. Ale w końcu zadecydowali: zrzucili granaty na ten samochód. Niemcy się rozpierzchli. Akurat kilku przelatywało nad naszymi stanowiskami, więc przyjęliśmy ich ogniem. Kilku było zabitych. Od razu… skądś tam wyskoczyli, zaczęli ściągać buty tym Niemcom, zabierać im broń.
Nie zdążyło to wszystko ucichnąć, patrzę – dwa duże samochody, takie Diesel Man z przyczepami jadą z Niemcami, niedobitkami z frontu, maruderami z tego frontu. Myśmy przyjęli ich ogniem, oni opuścili te samochody i wskoczyli do domów naprzeciw nas, gdzie nie było naszych placówek. I już formalnie po tym rozpoczęło się Powstanie. Niemcy się tam gdzieś pochowali, trochę zaczęli do nas strzelać, myśmy do nich, ale potem o zmierzchu weszliśmy tam, gdzie się Niemcy pochowali. Okazało się, że część z nich uciekła, bo tam było ich chyba koło dwustu. Chyba ze czterdziestu wzięliśmy wtedy do niewoli. Oni zachowywali się tak troszeczkę niepewnie, bo bali się, że będziemy ich mordować, ale nam nie wolno było. Musieliśmy zachowywać układy genewskie, nie wolno nam było nikogo nawet uderzyć. Jeden kolega, który stracił rodziców w Oświęcimiu, taki Jurek Gniewkowski, podszedł do jednego Niemca i uderzył go. Musieliśmy go chować, bo chcieli jego dać pod sąd wojenny. Potem przyszedł jakiś oddział i zabrał tych Niemców do niewoli. W niektórych miejscach już rozpoczęły się pożary, bo Niemcy bojąc się ciemności zaczęli podpalać domy.
Myśmy byli tu formalnie w ochronie dowódcy grupy Warszawa Północ, ale nawet na tym oddziale był „Bór” Komorowski, tam u Kamlera myśmy byli stroną ochrony.
Zgrupowanie „Radosław”, ja byłem w plutonie „Torpedy” i w naszym oddziale wtedy tutaj na Okopowej 31/31A było nas około dwudziestu pięciu.
Zaraz na drugi dzień od samego rana, a nawet już w nocy, została ustawiona barykada na rogu Żytniej i Okopowej. Myśmy byli zaskoczeni, bo ludzie z tego domu Okopowa 31/31A przygotowali nam śniadanie. Trochę takiej wolnej Polski wtedy było. Od śniadania nas poderwano, że od strony ulicy Gibalskiego, na ulicę Mileckiego jadą dwa czołgi i coś trzeba zrobić. Myśmy wystąpili z zaatakowaniem tych czołgów, ale te czołgi wywiesiły białe flagi, co znaczyło, że się poddają.
Okazało się, że jeden czołg był dobry, na chodzie, ale drugi był uszkodzony, z frontu. Oni jechali na Powązkowską, gdzie był taki Pionierpark poza wiaduktem (jak Powązkowska jest w stronę cmentarza wojskowego, po lewej stronie był taki niemiecki Pionierpark i oni tam reperowali wszystkie urządzenia). Jakoś tutaj zabłądzili, chcieli jechać, ale tu już wybuchło Powstanie i nie mogli, poddali nam się. Jeden z tych Niemców był studentem, który skończył politechnikę w Berlinie akurat w 1944 roku i praktykę odbywał właśnie na froncie jako ten na czołgu – jako ten czołg dobry… Dowódcą tego drugiego czołgu był Niemiec, który do 1942 roku siedział w obozie w Dachau. Kiedy podpisał zgodę na front to go wypuścili i był dowódcą tego czołgu. Z tymi Niemcami spotkaliśmy się trzykrotnie. Drugi raz spotkaliśmy się, kiedy już przeszliśmy na Starówkę. Potem jeszcze na Starówce jak broniliśmy Bożego Jana, to Niemcy podpuścili nam goliata. I ci znajomi Niemcy rozbroili nam tego goliata. Jeden pan, który przyszedł z nimi, opowiadał, że oni również rozbroili goliata na Placu Teatralnym. Kiedy Niemcy byli na Placu Teatralnym w gmachu opery, w Teatrze Wielkim, nasi byli w Ratuszu po przeciwnej stronie. Niemcy puścili z Teatru Wielkiego goliata, który został unieszkodliwiony przez nasz oddział, a ci znajomi Niemcy mimo ostrzału niemieckiego wyskoczyli i tego goliata przyciągnęli za sznur. Było tam około 500 kg materiału wybuchowego na granaty i oni to rozbroili.
Aż dziwi to, że niektórzy w tej chwili (bo myśmy przekazali te czołgi oddziałowi, który był) różne wersje opowiadają o zdobyciu tych czołgów, kiedy te czołgi formalnie się poddały. Ale to już jest taka wyobraźnia ludzka, dosyć bujna – chcą z siebie robić bohaterów, choć niby i też są bohaterami...
Na rogu Okopowej i Żytniej byliśmy kilka dni i tu broniliśmy się przed atakami niemieckimi. Potem nas zluzował oddział porucznika „Sarmaka”, przeszliśmy dalej do Kamlera, a potem do garbarni Pfeiffera. Potem przez „Zośkę” został wyzwolony obóz Gęsiówka z Żydami. Tam byli Żydzi z całej Europy, niektórzy nawet dosyć byli odważni, ale niektórzy to...
Ale w końcu sprawa na Woli stawała się coraz bardziej uciążliwa. Na razie w planie było przebić się z Woli z oddziałami do Kampinosu. Ale to zostało w końcu zabronione przez dowództwo główne. Wola stawała się coraz bardziej okrążona przez Niemców, tak, że musieliśmy się w końcu wycofać. Kiedy już mieliśmy się wycofywać z Woli, okazało się, że oddziały niemieckie zaatakowały nasze oddziały na Placu Parysowskim, w niemieckich magazynach na Stawkach, i odcięły nam drogę do Starówki.
Wtedy zapadła natychmiastowa decyzja pułkownika „Radosława”: musieliśmy koniecznie przebić sobie drogę.
Tak więc nasze oddziały zostały wydrożone [?]. Plecaki zostawiliśmy, ustawiliśmy się w tyralierę. Dowódca naszego batalionu, który miał rozkaz wykonania swojego zadania, kiwnął na mnie palcem: „Ty będziesz – mówi – szpica.” Miałem wchodzić w gruzy, bo tam całe Getto było już rozwalone, wszystkie domy były zwalone i tylko góry były z gruzów. „Ty będziesz wchodził na górę, kiwniesz, dasz mi znak taki, ja będę ochraniał, a ty idziesz do następnej góry”. No i tak przeszedłem jako szpica. Doszedłem prawie do magazynów na Stawkach i tam wyskoczyłem na górę – i patrzę, a przede mną ze dwudziestu w niemieckich mundurach, ale skośnookich Kałmuków. (Niemcy wykorzystywali ich, bo szkoda ich im było. Wykorzystywali różnych tych wschodnich, bo cała armia Paulusa się poddała i bardzo wielu przeszło na stronę niemiecką. Wśród nich było także mnóstwo Ukraińców, oraz Galizien SS, które było podporządkowane Niemcom.) Zobaczyli mnie, ale byłem w mundurze niemieckim. (bo przecież na początku oddział kolegi [niezrozumiałe] zdobył magazyny na Stawkach, gdzie było zaopatrzenie w żywność i sorty mundurowe, więc myśmy się wszyscy przebrali w niemieckie mundury). Nawet opaski nie miałem, tylko biało-czerwone naszywki na kołnierzu. Wyskoczyłem ze swoją błyskawicą. Spojrzeli się na mnie, pytają: „Deutsch? Deutsch?”. Ja im odpowiedziałem: „Ja, ja”, ale z błyskawicy odpuściłem ogień po nich wszystkich, zaczęli uciekać przede mną.
Wróciłem szybko do dowódcy i zameldowałem mu o tym co jest; on wyrwał mnie granat zza pasa i też wyskoczył na gruzy. Ale Niemcy już się schowali za bramę magazynów i zaczęli nas ostrzeliwać. Schowałem się za winkiel takiego jeszcze kawałka muru i ostrzelałem zaraz tych Niemców zza magazynów, tak, że oni się wycofali (były tam takie dziury w bramach, przez te dziury mieli wystawioną broń, ale schowali się.) Brama była dosyć wysoko, ze dwadzieścia centymetrów nad ziemią; zobaczyłem buty, nogi, więc zacząłem też po dole strzelać. Oni uciekli i rozłożyli się na bok. Zobaczył to dowódca i krzyknął: „Hura! Biegiem!”. Ja i jeszcze dwóch wyskoczyliśmy pod bramę tych magazynów. Za bramą stał ciągnik niemiecki z amunicją i działko pepanc, a Niemcy uciekli dalej. Myśmy się zatrzymali przy tym murze i wtedy Niemcy otworzyli silny ogień z broni maszynowej. Dzidek, który przebiegał przez światło bramy, został trafiony pociskiem, padł, poległ. Ja stawałem za takie grubsze słupki i przez dziurę w murze patrzyłem, gdzie są Niemcy. A Niemcy już są, podbiegli jakieś 100-150 metrów i skryli się za wagonami. Za chwilę został ranny taki jeszcze jeden kolega – bo nas czterech wybiegło. Dzidek został ranny i [imię niezrozumiałe] też się wycofał, został uderzony kawałkiem betonu, który, jak Niemcy strzelali w ten beton, uderzył w kabinę na [niego]. Kiedy szedł na opatrunek, dosiągł go drugi pocisk i tam przewrócił się, został ogłuszony. Od razu koledzy podbiegli, zanieśli go na opatrunek, ale okazało się, że już nie żył. A ja tam zostałem pod bramą. Szybko wyszedłem stamtąd. Spotkałem jednego z pierwszych oficerów i mówię, że jest taka sytuacja, że my tu jesteśmy i tu stoi działko przeciwpanc. Rozpoczęliśmy znowu atak.
Nasze oddziały zajęły na Stawkach szkołę, wycofaliśmy Niemców z magazynów na Stawkach. Potem myśmy jeszcze uderzyli na Plac Parysowski i wygnaliśmy Niemców z Placu Parysowskiego. Droga na Stare Miasto była wolna.
Wróciliśmy z powrotem na nasze miejsce, bo tam jak ustawialiśmy tyralierę, to zostawiliśmy nasze plecaki. Wróciliśmy więc tam, zabraliśmy nasze plecaki i dostaliśmy rozkaz przejścia na Stare Miasto, znowu przez te same gruzy Getta. Zaczęły nas atakować samoloty niemieckie, ale myśmy się skutecznie chowali za gruzami Getta i jednak dotarliśmy na Plac Krasińskich, do Pałacu Krasińskich. Tutaj poczekaliśmy troszeczkę, aż nam przydzielono kwaterę na rogu Miodowej i Długiej. Była tam taka kawiarnia „Stary Ul”; myśmy się tam zatrzymali i przebyliśmy jakieś dwa dni. Do tego „Starego Ula” przyprowadzili nam tych Niemców z czołgów, tych znajomych.
Ludność cywilna jednak była bardzo przychylna nam, bo okupacja niemiecka wszystkim się sprzykrzyła. Ale potem całą tragedią było to, że myśmy nie dostali żadnej pomocy. Sytuacja wyglądała tak, że myśmy na początku mieli ograniczoną amunicję – do tego stopnia, że musieliśmy strzelać ze świadomością, że każda kula musi trafić, bo tak mało mamy amunicji. A żeby zrobić jakiś szturm, trzeba było mieć amunicję, trzeba było mieć granaty. I te rzeczy przydusiły nas do tego stopnia, że z funkcji ataku przeszliśmy w punkt obrony, trudnej, ciężkiej obrony. Niemcy pokrótce się opanowali, sprowadzili swoje silne wojsko, swoje samoloty, broń, amunicję, granatniki, artylerię – to już wszystko było przeciwko nam. Ale jednak broniliśmy się.
W pierwszych dniach zostały zdobyte magazyny na Stawkach. Były to magazyny pełne puszek od konserw i tak dalej. Potem, nawet tu na Woli myśmy byli dobrze zaopatrzeni, każdy miał w plecaku kilka puszek konserw. Później, kiedy magazyny cukru były w naszych rękach – mieliśmy workami cukru, więc naszym pożywieniem był też cukier i to kostkowy, i po jakimś czasie to mi cały język spuchł od ssania kostek cukru. Nie byliśmy wybredni. Mieliśmy niemieckie pożywienie, bo tutaj na Woli, na Żytniej były magazyny żywności, a w nich mnóstwo worków. Myśmy to wszystko rozdzielili ludziom i ludzie nam gotowali jedzenie. Potem były te wszystkie puszki. Tak, że jedzenia nawet nie brakowało. Nawet nieraz wykombinowało się butelkę wódki – nie butelkę, tylko skrzynkę wódki. I po trochu, nieraz na rozgrzewkę mieliśmy trochę tej wódki. Kiedy przyszliśmy na Stare Miasto, to po śmierci naszego dowódcy zostaliśmy rozwiązani jako batalion „Miotła”, a nasze oddziały zostały przydzielone do odcinka „Czata 49” pod dowództwo majora „Witolda”. Bezpośrednim moim dowódcą był kapitan „Motyl”, dzisiejszy Prezes Zarządu Głównego Związku Powstańców Warszawskich, Zbyszek Ścibor-Rylski, z którym jestem w dobrej przyjaźni. Wtedy staliśmy na Muranowskiej 2 (jeszcze nawet po Powstaniu mur tego domu stał, ale dzisiaj jest tam pomnik Bohaterów Getta, dla tych nie z tej ziemi, pomarnowanych). Na Muranowie broniliśmy się przez kilka dni. Tam nawet już wtedy przyjęliśmy zrzuty. Amunicji mieliśmy już trochę więcej, trochę broni, Piatów – tak, że byliśmy już trudniejsi do opanowania. Ale ponieważ Niemcy atakowali nas goliatami, musieliśmy opuścić Muranów. Przeszliśmy na kwaterę na Mławską 3 i zajęliśmy ją, a potem… Z Mławskiej 3 broniliśmy części szpitala Bożego Jana. Szpital Bożego Jana, kościół Bożego Jana został zniszczony. Z Muranowa dostaliśmy rozkaz (ja z kolegą) przenieść meldunek na Mławską 3, gdzie było dowództwo grupy Warszawa-Północ. Powiedziano nam, że kolega bierze ten meldunek, niesie go i w razie czego, jeśli on zostaje ranny, to ja nie mam prawa jemu udzielać pomocy. Mam zabierać meldunek, zameldować najbliższemu posterunkowi, że on tam jest ranny, żeby po niego poszli i iść dalej z meldunkiem. Tam takie wagoniki były, którymi gruz wywozili, na wprost wejścia do kościoła Bożego Jana. Jeszcze przebiegliśmy Bonifraterską, a kolega mówi: „Słuchaj, ja jestem ranny.” „Gdzie jesteś ranny?” „No w plecy.” I rzeczywiście podniosłem jego plecak, patrzę, rzeczywiście cały mundur jego to jest taka ciemna plama. Powoli podnoszę mundur, patrzę – pod mundurem koszula jest mokra, ale biała. Co się okazało – jedna kula przebiła jego plecak, trafiła w puszkę od konserw i sos się wylał mu na plecy. On poczuł – wilgotno, to pomyślał, że jest ranny. Ale całe szczęście skończyło się to dobrze. Poszliśmy, wzięliśmy meldunek, wróciliśmy i za parę dni poszliśmy z powrotem na Stare Miasto. Zajęliśmy Bożego Jana. Obrona Bożego Jana trwała jakiś czas. Niemcy walczyli i nas atakowali. Opuściliśmy Bożego Jana i zajęliśmy taki narożnik Sapieżyńskiej i Bonifraterskiej. Tam domy były zwalone w gruzy. Któryś z kolegów na tych gruzach się zatrzymał, ale padł pocisk, gruzy się zawaliły i zginął tam pod gruzami. Na drugi dzień otrzymałem rozkaz obrony właśnie tego odcinka rogu ulicy Sapieżyńskiej i Bonifraterskiej. Miałem swoich dziesięciu ludzi i musiałem tego odcinka bronić. Obstawiłem ludźmi te gruzy. Jak tylko zaczęła się strzelanina i Niemcy ostrzeliwali z artylerii nasze gruzy, od razu wycofywałem ludzi. Oni po ostrzale przystępowali do ataku. Patrzyłem na zegarek i jak już parę minut była cisza, to od razu wszyscy z powrotem szli na stanowiska. Patrzymy, a rzeczywiście Niemcy ustawiają się w tyralierę i tutaj od strony Dworca Gdańskiego idą w naszym kierunku tyralierą rozrzuceni. Wstrzymujemy z kolegami ogień i dopiero jak oni przychodzą na odpowiednią naszą bliskość, tak, że nasz ogień będzie skuteczny, otworzyliśmy silny ogień. Patrzymy, przewracają się jeden po drugim, niektórzy ranni, może i niektórzy zabici. Tak załamał się ich atak, a my wróciliśmy z powrotem. Oni mieli naszych ludzi, naszymi ludźmi ściągnęli swoich rannych i znowu rozpoczęli ostrzał tych gruzów, i ja znowu wycofałem ludzi. Kiedy oni znowu przestali ostrzeliwać, ja znów wystawiłem nasze posterunki. I tak kilka razy było, po prostu nie dopuściłem do zdobycia tego punktu. Tak chyba dobę obejmowałem to stanowisko. O drugiej rano przyszła zmiana, inny kolega mnie opuścił, więc ja mu powiedziałem: „Słuchaj, jest taka i taka sytuacja” – i opowiedziałem mu wszystko, jak ja robiłem, żeby nie mieć strat, bo przecież cały czas broniłem tego miejsca i nie miałem żadnej straty. Poszedłem do siebie, położyłem się spać, ale dowódca przychodzi i mówi mi: „Słuchaj – idź, zobacz, bo była strzelanina i nie ma ostrzału” – bo on się przyzwyczaił, że jak był ostrzał z artylerii, to potem były nasze strzały i broniliśmy się. „Była strzelanina, idź. Zobacz, co tam się dzieje.” Poszedłem, patrzę – oni tam siedzą i grają w karty. Mówię: „Co wy tu robicie, dlaczego nie jesteście na stanowisku?” – „A, bo ostrzał.” – „Ale ostrzał był już jakiś czas temu.” Szybko próbowali dojść na swoje stanowisko, a trzeba było przez taką dziurę przechodzić. Dochodzą do tej dziury, ale już ich przyjmuje ogień, Niemcy są już na naszych stanowiskach. No i problem. „Dwóch ludzi – mówię – dawaj mi dwóch ludzi.” Jednego posłałem od razu, żeby przyprowadził moich kilku ludzi. Drugiego posłałem do sąsiedniej placówki, żeby Niemcy ich nie zaskoczyli od tyłu. Moi ludzie przyszli, więc im mówię: „Słuchajcie, nie ma innej rady: ja tu po tych resztkach schodów wejdę na drugie piętro poza mur i zrzucę dwa granaty zaczepne. Będzie dużo dymu, a wy w tym dymie załóżcie bagnety na broń, musicie wejść w te stanowiska między Niemców.” I rzeczywiście tak było. Oni wiedzieli, że ja tylko dwa granaty rzucę i po tych dwóch granatach był bardzo duży dym. Weszli tam wtedy. Jak dym opadł okazało się, że mają prawie na bagnetach Niemców. Tamci się wystraszyli i uciekli, ale zostawili skrzynki z granatami i z amunicją. Odbiliśmy z powrotem nasze stanowisko.
Atmosfera była bardzo ofiarna. Różni ludzie byli, niektórzy mieli trochę więcej lęku, inni mieli trochę mniej lęku, każdy bronił się przed strachem, ale chęć tej walki była większa ponad strach.
Potem Stare Miasto też już się zaczęło kończyć. Znowu dostałem rozkaz do przejścia z takim pewnym oddziałkiem, bo na Starym Mieście było dużo rannych. Dowództwo miało wrażenie, że jak my zostawimy tam tych rannych, to Niemcy wszystkich zamordują. Niektórym się nawet udało, przetrwali to wszystko, ale myśmy mieli taki zamiar, aby przez desant wyjść na Placu Bankowym. Uderzenie miało być od strony ulicy Barokowej, od strony Hali Mirowskiej i miał być zrobiony taki korytarz, przejście, gdzie by można było wycofać rannych ludzi. Ale akcja się po prostu nie udała.
Niewielu z nas wyszło na Plac Bankowy. Tam zostałem ranny. Dostałem dwa odłamki w krtań, więc z powrotem wszedłem do kanału. I gdy wchodziłem, przycięty mi został palec – ale weszliśmy w końcu do tego kanału.
Poczekaliśmy trochę w kanale pod Krakowskim Przedmieściem – to był taki duży kanał – na rozkazy ze Starego Miasta i przeszliśmy na Śródmieście, na Nowy Świat róg Wareckiej, gdzie wychodziliśmy z kanału.
Nawet w książce Tomaszewskiego są zdjęcia z wyjścia z tego kanału i nasz odział jest w tej książce. Ale ja wtedy poszedłem do Banku Zachodniego, gdzie był punkt opatrunkowy, żeby mi zrobili opatrunek, dlatego mnie na tych zdjęciach nie ma.
Po jakimś czasie – kiedy przechodziliśmy do gmachu PKO, który znajdował się na rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej – dowódca kazał mi iść na zmianę opatrunku, a też na Złotej był taki punkt opatrunkowy. Ten bandaż, który miałem założony na przycięty palec, był brudny. Lekarz spojrzał na to wszystko i mówi: „Trzeba będzie amputować od razu ten palec, bo będzie zakażenie, ale musi pan 20 minut poczekać, zanim się narzędzia wygotują”. Później włożył ten palec w kalihiperorganicum dla wydezynfekowania rany. Po dezynfekcji tej rany spojrzał na palec i mówi: „Tu jest wszystko w porządku, nie widać zakażenia specjalnie.”
Jeszcze wcześniej, kiedy wróciłem do kanału – po tym, jak byłem ranny w krtań i miałem dwa odłamki – dostałem gorączki i chciało mi się bardzo pić. A że już z manierki swojej wyczerpałem wszystko w tę stronę, tak, że już nic nie miałem, to pytam się kolegów, czy ktoś ma się cokolwiek napić? Nikt się nie odzywa, w końcu jeden mówi: „Mam pół litra spirytusu.” Ja mówię: „To dawaj ten spirytus!” Odkorkowałem ten spirytus i dwa sążniste łyki tego spirytusu się napiłem. Nie wiem, czy ten spirytus uchronił mnie przed zakażeniem? Ale w końcu lekarz zawiązał mi palec z powrotem i powiedział, że jak będę się gorzej czuł, to mam przyjść.
Potem wróciłem do swojej placówki. Ale byłem z bronią, a w Śródmieściu była taka sytuacja, że nie wolno było chodzić z bronią. Wychodzę od lekarza, zatrzymuje mnie patrol żandarmerii i chce mnie rozbroić. Ja mówię: „Nie uda wam się tego zrobić.” Odszedłem parę kroków. „Nie uda się wam, przyszedłem ze Starego Miasta i ja wam nie oddam swojej broni.” – „To chodź do nas.” Ja mówię: „Nie, ja mam swój oddział, ja potrzebuję do swojego oddziału.” Mówię: „Jak kto chce, przyjdzie.” Ja już odbezpieczyłem broń i mówię, że będę bronił swojej broni. Wypuścili mnie. Wówczas okazało się, że gmach PKO został zbombardowany i nasi koledzy stamtąd poszli, zostawili mi tylko wiadomość – ale później ich dogoniłem. Zatrzymaliśmy się w takim lokalu na Nowym Świecie, Nowy Świat 40. I potem stamtąd poszliśmy na ulicę Chmielną. Tam dostaliśmy kwaterę i tam koledzy moi zdjęli ze mnie ten garnitur, wyprali mi go w wodzie ze studni – może do rana wyschnie. Ale przyszedł rozkaz wymarszu, więc ja to mokre ubranie założyłem na siebie i wyszliśmy stamtąd. Potem zatrzymaliśmy się.
Z Nowego Światu 40 dostaliśmy rozkaz przejścia na ulicę Mokotowską. Przejście przez Aleje Jerozolimskie było trudne – zrobiony był taki korytarz z worków, bo Niemcy byli w gmachu BGK i na Dworcu Głównym, tak, że Aleje Jerozolimskie były ostrzeliwane. Kiedy nasz oddział przechodził przez Aleje Jerozolimskie, wiadomo było, że cywilom nie wolno było wejść, ale przede mną wcisnął się jakiś człowiek – akurat padł strzał i tego człowieka zabiło. Ale doszliśmy do Mokotowskiej.
Na Mokotowskiej dostałem gorączki, zachorowałem. Już miałem zamiar iść do rodziny i poleżeć trochę, odpocząć, ale przyszedł rozkaz: dowódca plutonu do dowódcy kompanii na odprawę. A ja mówię: „Nie, ja nigdzie nie idę, dajcie mi dwie aspiryny i położę się tu trochę.” I rzeczywiście po dwóch proszkach aspiryny, po godzinie, jak dowódca przyszedł, to z prawie czterdziestu stopni gorączki miałem trzydzieści siedem i dwie – tak, że poszliśmy… Dostaliśmy przydział do szpitala Świętego Łazarza. To był taki szpital, który stał naprzeciwko Muzeum Narodowego, po stronie od ulicy Książęcej (w tej chwili nic nie ma już z tego szpitala). Przyszliśmy tam, a tam – oddział jakiś jest, ale w wykopach. Pytamy się: „Jak to jest w szpitalu?” – „My tam chodzimy, tam nikogo nie ma.” Nasz dowódca od razu wysłał jeden oddział, który przeszedł przez cały szpital. „Szpital wolny” – mówi. „Co my tu będziemy na tej ziemi spać, kiedy tam mamy wygodne łóżka. Idziemy do szpitala.” I poszliśmy do szpitala. Mnie wtedy trochę odłożyli ze służby; dopiero rano miałem przyjść, a jeszcze w nocy żebym sobie odpoczywał.
Rano przyszedłem znowu na służbę. Broniliśmy tego szpitala, ale był taki moment, że jeden z placówki mówi: „Patrz, tu Niemiec wychodzi i się pokazuje.” Ja oczywiście tam spojrzałem, a ten Niemiec wysadził głowę – nikt do niego nie strzelił, to wyszedł cały – za nim drugi, za nim trzeci – czterech Niemców wyszło i coś tam gadają ze sobą. Ja szybko ściągnąłem czterech kolegów z kabekami. Mówię: „Każdy bierze swojego na muchę, jednocześnie, żeby żaden z nich nie zdążył się zorientować, bo jak jeden zostanie postrzelony...” Każdy wziął swojego na muchę. No i jak otworzyli wtedy ogień na nasz szpital... Ale niestety żadnemu nic się nie stało.
Potem zostaliśmy stamtąd odkomenderowani i poszliśmy na Okrąg. Tam byliśmy dwa dni na odpoczynku. Wracaliśmy do szpitala, ale szpital już był spalony. Przyjęliśmy nową obronę szpitala na ciepłych, gorących jeszcze gruzach. Naszym zadaniem była obrona ulicy Książęcej, bo ulica Książęca była łącznością Śródmieścia z Czerniakowem. Po kilku dniach Niemcy zaczęli atakować od strony Ymki i Sejmu, [tam, gdzie] wyjście na willę profesora Pniewskiego i ambasadę chińską i francuską, żeby odciąć w ogóle ulicę Świętokrzyską. Któregoś dnia dostałem rozkaz wsparcia oddziału, który jest na willi profesora Pniewskiego. Wsparliśmy ten oddział; trochę takie perypetie tam były, bo jeszcze profesor Pniewski był w tej willi, ale później został ewakuowany przez dowódcę tamtego oddziału. Tamten dowódca też się ewakuował, więc mieli do niego trochę pretensji, chcieli go oddać pod sąd wojenny. Ale w końcu nie uznali jego winy i on tam został.
Ale w nocy ja, jeden kolega, który żyje – Roman Staniewski – i jeszcze jeden taki Lew, zostaliśmy odkomenderowani tam, na górę, z dwoma listami. Jeden do porucznika „Piona”, drugi do profesora, z takim nakazem, że nie wolno nam opuścić tej willi w żadnym wypadku. Przykry rozkaz dostałem: jeżeliby tamten dowódca chciał opuścić willę, to mam go unieszkodliwić, sam przejąć dowództwo i w ogóle nie ma mowy o opuszczeniu tego oddziału. Dostałem rozkaz obrony willi profesora Pniewskiego. Przez jakiś czas broniliśmy willi. Kilka razy – tak samo, jak na Starym Mieście – podpuszczałem Niemców i strzelałem do nich. W końcu oni zorientowali się, że nie dadzą nam rady i przyjechały dwa czołgi. Myśmy mieli naszego piaczystę z piatem i ten piaczysta wszedł na swoje stanowisko i zaczął mierzyć do czołgów. Czołg go widocznie spostrzegł i zaczął mierzyć do niego. Strzelili jednocześnie: on uszkodził czołg, a czołg akurat tak strzelił, że on był tragicznie ranny. I nawet niedawno tam w domu, w willi profesora Pniewskiego, gdzie jest muzeum Ziemi, dyrektor tego muzeum Ziemi otworzył uroczystość „Powstańcza krew”. Miałem tam też swoje wspomnienia na ten temat.
Po tym jak piaczysta został ranny, za chwilę wyszedłem za nim, ale wpadł granatnik i zostałem ranny. Przeniesiono mnie do takiego garażu, w którym zrobiono mi opatrunek. Okazało się, że miałem przebitą opłucną, zacząłem się trochę dusić.
Rano zostałem przeniesiony do szpitala na Czerniakowską róg Ludnej. Tam lekarz mi zrobił operację i mówi: „Muszę to zaszyć, ale nie mam żadnych środków znieczulających, a to będzie trochę bolało.” Ja mówię: „Trudno.” Trochę posmarował spirytusem, zaczął ciąć i mówi: „Już zrobione.” A ja tak go się zapytałem: „Panie doktorze, a kiedy to będzie bolało?” Doktor złapał mnie za szyję i wycałował. Okazało się, że znalazło się miejsce dla mnie na podłodze, bo nie było już nigdzie indziej miejsca. Ale o godzinie dziesiątej zmarła jakaś łączniczka i ja zająłem jej łóżko.
O godzinie pierwszej był nalot na szpital, ale żadna bomba nie trafiła. O czwartej był następny nalot i teraz już bomby trafiły w szpital. To były bomby z opóźnionym zapalnikiem, tak, że przebijały po kolei stropy. I tak jak liczę: przebija jeden strop, drugi strop, trzeci strop, czwarty strop... Ale jakoś nie doleciała do tego piątego stropu, tylko na piątym stropie się zatrzymała i widać było, jak się ta bomba przewróciła. Za kilka sekund nastąpi wybuch i koniec...
Rzeczywiście nastąpił wybuch, zrobiło się ciemno od kurzu, dymu. Ale dym opadł, patrzę – jestem cały, nic mi się nie stało. Wstałem z łóżka, spojrzałem na drzwi: sąsiednia sala jeszcze cała, następna sala już pali się. Myślę: „Nie zginął człowiek od razu, ale teraz żywcem spłonie, bo wyjścia nie ma.” Ale siostra przyszła do mnie i mówi: „Niech się pan nie martwi, tu jest wyjście. Ale tu jest żołnierz niemiecki, który był ranny 1 sierpnia na ulicy Przemysłowej i tu był przez naszych leczony.” Ten żołnierz niemiecki powiedział, żebyśmy wzięli białe flagi i on z nami pójdzie do stanowisk niemieckich. Ja mówię: „To idźcie.” Ten żołnierz niemiecki, lekarz i siostra poszli do stanowisk niemieckich. Niemiec zaczął mówić, że to jest szpital cywilny i przygarnia rannych na ulicy. „A ty kto jesteś?” – „A ja jestem żołnierz niemiecki.” – „A co ty tu robisz?” – „A ja 1 sierpnia...” – opowiada tę swoją historię o aresztowaniu. – „No i co?” – „No i wyleczyli mnie.” – „Wyleczyli ciebie? A jak żołnierze przychodzili?” – „No to czasem poczęstowali mnie papierosem.” „To powiedz, że tu nikomu włos z głowy z tego szpitala nie spadnie, tylko wszystkich trzeba ewakuować, bo szpital się pali.”
Niektórych rannych wynoszono. Mnie trochę trudno było iść, ale przyszła siostra po mnie, od razu wzięła mój mundur i spaliła. Zostałem w bieliźnie, zawinąłem się w koc, owinąłem się swoim pasem wojskowym, na głowę założyłem furażerkę węgierską i założyłem takie węgierskie buty, które też miałem. Siostra mnie podparła; dała mi swoją teczuszkę, żebym jej pomógł nieść, bo ona mnie niosła.
Wyszliśmy pod gazownię (bo tam naprzeciwko była gazownia, teraz to już zostało zniszczone wszystko), przeszliśmy przez bramę. Naraz przyleciał jakiś Kałmuk i chciał mi tę teczuszkę wziąć. Zacząłem uciekać z tą teczką, on mnie zaczął ganiać. Spojrzałem, a po lewej stronie stał oficer niemiecki. Nasze oczy się spotkały, ja oczami pokazałem mu na tego Kałmuka. Patrzę – Niemiec idzie w tym kierunku. Myślę sobie: „Zabierze mi teczkę i odda temu Kałmukowi, a siostra miała pewnie swoje tam rzeczy, trochę bielizny i dała mi, żebym jej poniósł”. A ten oficer podszedł, kopnął tego Kałmuka i krzyknął: „Weg!” – i takim gestem nonszalanckim pokazał, żebyśmy szli dalej. Zdziwiło mnie to troszeczkę, ale poszliśmy z siostrą dalej, gdzie takie domy z czerwonej cegły były. Na schodku kamiennym stał taki Niemczyk. Ja dochodzę do niego; on się tak spojrzał na mnie i pyta się po niemiecku: „Bist du Ungar?” Czy jestem Węgrem? Nie chcę mu po niemiecku odpowiadać, odpowiadam mu po polsku: „Nie.” On się tak spojrzał na mnie, przychylił się do mojego ucha i mówi: „To zaś ty, pierunie, zdejmij ten cepek z głowy, bo cię tu rozcharacom!” Ślązak był. Posłuchałem tego Ślązaka i poszedłem dalej. Dostaliśmy miejsce pod gazownią. Tam ludzi z sąsiednich [domów] wyprowadzali. Już pełno ludzi tam było.
A już na Pradze byli Rosjanie. I na drugi dzień po południu opuściliśmy tę gazownię. Ja wciąż byłem zawinięty w ten koc, jeszcze ktoś tam podał mi drugi koc. Opuściliśmy tę gazownię i ruszyliśmy w kierunku na Krakowskie Przedmieście przez niemieckie tereny. Doszliśmy do rogu Krakowskiego Przedmieścia – jak się zaczyna, Krakowskie Przedmieście 2. Na początku tam był szpital świętego Rocha, dzisiaj go nie ma. Tam się zatrzymaliśmy, bo już było ciemno. Zrobili mi takie miejsce w fotelach; przespałem jako tako do rana i rano dalsza wędrówka. Doszliśmy do kościoła karmelitów, na wprost ulicy Miodowej i tam się zatrzymaliśmy. Wtedy dostałem ataku ze względu na swoje zranienie, ale jakoś wytrzymałem. Za jakiś czas przyszli młodzi ludzie, popatrzyli się na nas (bo ja tam byłem z kolegą, który był ranny wtedy, co ja i też był w tym szpitalu), po czym przynieśli obiad mnie i koledze. Ja mówię: „Słuchajcie, my z kolegą się podzielimy tym, a tę drugą porcję dajcie – bo tam naprzeciwko nas był z żoną taki porucznik „Franek”, miał wypalone oczy – jemu.” „A to nie, zostawcie – my zaraz im przyniesiemy.” Poszli i przynieśli temu porucznikowi „Frankowi” i jego żonie porcję obiadu. „Nie martwcie się, my wam tu zaopatrzenie wszystkie przyniesiemy.” Nawet nam przynieśli butelkę francuskiego wina. „A co wy jesteście?” – pytamy się. – „Jesteśmy z Pragi, nas złapali i tu pracujemy.” Tam, gdzie dziś jest Pałac Prezydencki, było kasyno niemieckie. Tam byli oficerowie i oni właśnie tam pracowali – i przynosili nam jedzenie.
W Warszawie w dalszym ciągu trwały walki.
Do kapitulacji doszło dopiero 2 października, koledzy jeszcze dłużej walczyli.
Siedemnastego był nalot amerykański, przyleciały samoloty, zrzuciły na Warszawę spadochrony, ale to wszystko przeważnie spadło w ręce niemieckie, bo już nasze tereny były bardzo małe.
A dwudziestego trzeciego września ewakuowali nas do szpitala na Płocką, na Woli.
Dojeżdżam do szpitala na Płocką. (Akurat przywieźli węgiel do kasyna niemieckiego i na tych wozach węglowych nas ewakuowali. Ludność cywilna postarała się dla mnie o jako takie ubranie i jechaliśmy na Płocką. Jak przejeżdżałem wtedy na Płocką, to jeszcze książę Józef Poniatowski stał przed Pałacem Saskim. Cały jeszcze ten budynek stał, lecz potem Niemcy go wysadzili perfidnie. Nie że to zostało zniszczone w Powstaniu Warszawskim, tylko Niemcy perfidnie wszystko niszczyli.) Akurat dojeżdżałem do szpitala na Płocką, a tu słyszę: „Jak Boga kocham, Gienek, co ty tutaj robisz?” To był drugi kolega, który jest tu na tym zdjęciu – Olek Liczywolski, który miał takie małe gospodarstwo w Ursusie, chodził razem ze mną do szkoły. Poznał mnie, zatrzymał tego Niemca i mówi: „Choć tu, ja ciebie wezmę na swój wóz.” Bo oni przyjechali wozem i rozwozili po szpitalikach podwarszawskich wszystkich rannych z Warszawy. Chce wziąć mnie na ręce, ja mówię: „Poczekaj, ja się sam przekuśtykam, a ty weź kolegę – kolega był gorzej ranny – na ręce.” Wziął nas dwóch i wsadził na wóz. Mówi też: „Ja będę wiedział, gdzie wy jesteście, w razie czego.”
Wyruszyliśmy stamtąd. Ja potem pytam się go: „A żandarmeria jedzie z tobą?” – „Nie, nie jedzie. Nieraz jedzie, ale przeważnie nie.” – „A gdzie wywozicie?” – „Do Komorowa, do Ożarowa, po tych szpitalikach pod Warszawą.” – Jedziemy. – „Gdzie jedziecie?” – „Teraz to nie wiemy, na rogatkach się dopiero dowiemy.”
Na rogatkach przewodniczący tego całego transportu powiedział, że jedziemy do Komorowa.
Ten kolega mówi: „O, to będziemy przejeżdżać koło mojego domu, więc ja was w swoim domu wysadzę.” I rzeczywiście – jak minęliśmy już Włochy, jechaliśmy ulicą Sieradzką, on podpędził konie, przejechał jeden [wóz], drugi i do tego pierwszego mówi: „To ja prędzej pojadę i konie napoję w domu.” Pojechał trochę wcześniej, zatrzymał się. Nas dwóch wysadził do swojego domu, oni wszyscy pojechali dalej. Pokuśtykałem do swojego domu, bo mieszkałem wtedy w Ursusie. W domu był ojciec, wysłałem go po tego mojego kolegę. No i już byliśmy w Ursusie.
Dla nas się formalnie Powstanie skończyło. Ale jeszcze trwało, bo to był 23 wrzesień. Przyszedł do nas doktor Włorzewski [?], zrobił nam opatrunki. Mnie się rana otworzyła z powrotem. Trzeba było wszystko zagoić.
Zaczęły przychodzić rodziny niektórych kolegów, żeby porozmawiać. Ale Powstanie się skończyło i duża część kolegów wróciła na teren. Dostali rozkaz z grupy, żeby nie iść do obozów jenieckich, tylko tutaj w dalszym ciągu trzeba działać. Część kolegów wróciła, ale część pojechała do Częstochowy na osłonę dowództwa grupy Armii Krajowej. Ja nie pojechałem, bo jeszcze się niezbyt dobrze czułem po swoim zranieniu. To zranienie było dosyć poważne, bo w tej chwili, jak sobie robiłem zdjęcia, lekarz mi powiedział: „No, miał pan wyjątkowe szczęście. Gdyby odłamek parę milimetrów dalej podszedł, to by uszkodził serce, a dobrze, że on te sześćdziesiąt lat siedzi spokojnie. Bo wyjęcie jego – to już by było ryzykowne”.
Przebywaliśmy w Ursusie, ale orientowaliśmy się, co się działo, bo Niemcy zrobili tutaj taki Dulag, więc i ludzi trochę przyjeżdżało. Przywozili różne rzeczy z Warszawy, które rabowali i wywozili. Dowiedzieliśmy się, że cały zakład w Ursusie jest zaminowany, że każdy prawie słup zakładu jest obłożony materiałem wybuchowym, że podłożone są bomby lotnicze i inne, że wszystko jest uzbrojone. Myśmy koło 14 stycznia weszli na zakład i unieszkodliwiliśmy te miny. Powykręcaliśmy wszystkie zapalniki, poprzecinaliśmy wszystkie lampy doprowadzające i wybuch nie nastąpił. Na terenie zakładu Niemcy tylko wysadzili amunicję z „grubej Berty.” Ocaliliśmy jeszcze wiadukt, który był nad drogą cywilną, bo droga kolejowa była obsadzona przez Niemców i oni niestety wysadzili jeszcze ten wiadukt kolejowy.
Potem za jakiś czas weszły oddziały rosyjskie. Na teren zakładów Ursus przyszedł polski batalion samochodowy, ale dowódcą tego batalionu był Sowiet. Nie tyle, że Sowiet, ale Rosjanin. Dostał kwaterę u mojej znajomej. Wkrótce się z nim zapoznałem, rozmawialiśmy trochę. On opowiadał mi o sobie. Był sierżantem w obronie Leningradu. Opowiadał, jak się dzielił swoją porcją jedzenia z dziećmi, bo w Leningradzie też była tragedia. Zorientowałem się, że jest takim dosyć serdecznym człowiekiem; on się też zorientował, kim ja jestem i mówi: „Janek, ty uciekaj stąd, bo te łobuzy ci tu nie dadzą żyć.” Ja mówię: „Słuchaj, jak ja mogę uciec, jak tu na terenie Warszawy jest mnóstwo moich kolegów, nawet w niektórych wypadkach niepochowanych, a wielu jest pochowanych prowizorycznie. Trzeba ich wszystkich zawieźć na cmentarz. Ja nie mogę stąd uciekać, tu jest moje miejsce.”
Rzeczywiście na początku marca rozpoczęliśmy ekshumacje naszych kolegów. Zostało to załatwione z proboszczem parafii świętego Józefa na Powązkach Wojskowych (jeszcze wtedy cmentarz podlegał pod opiekę księdza – zdaje się, „Radosław” załatwiał coś z nim). Myśmy wozili tam naszych kolegów i tam ich chowaliśmy. Ale 1 sierpnia został aresztowany „Radosław”. Wszystko trochę przycichło, bo namierzyli nas. Ale potem we wrześniu, kiedy już „Radosław” spowodował ujawnienie Okręgu Centralnego Armii Krajowej, myśmy się także ujawnili i zaczęliśmy wtedy legalnie ekshumować kolegów. Już wtedy powstał Cmentarz Wojskowy, „Radosław” doszedł do porozumienia. Wybudowano też pomnik ku czci Armii Krajowej, który już wtedy został odsłonięty.
Przy odsłonięciu tego pomnika mieliśmy swoje działki ograniczone. Przychodzi do mnie pewien kapitan i mówi: „Pan jest tu porządkowym?” – „Tak, ja tu jestem porządkowym.” – „To niech pan tu nikogo obcego na działkę nie wpuszcza.” – „Dobrze, ja nikogo obcego nie wpuszczę.” Ale tam do grobów swoich najbliższych przychodzą żony, matki, a nawet i dzieci – no i jak można nie wpuścić? Pełno tych ludzi jest. Za chwilę przylatuje do mnie ten kapitan i mówi: „Mówiłem panu, żeby pan tu nikogo nie wpuszczał, a tu pełno obcych.” – „Panie kapitanie, to nie są ludzie obcy, to jest rodzina tych, którzy tu leżą, ja nie miałem sumienia ich nie puścić do grobów. Obcy to pan jest tutaj w tej chwili.” Zły był i poszedł.
W dalszym ciągu zaczęliśmy robić [ekshumacje]. „Radosław” zaczął budować bursę dla sierot po powstańcach w kościele na Gdańskiej z księdzem Tuszyńskim.
W kościele Świętego Krzyża, który został odbudowany, odbywały się nabożeństwa. Kiedy przychodził dzień 1 sierpnia czy 1 listopada, to kościół był pełen ludzi. Nowy Świat był pełny aż do Alej Jerozolimskich. Całe Krakowskie Przedmieście do Zamku pełne było ludzi. I wszyscy śpiewali: „Boże coś Polskę… ojczyznę wolną racz nam wrócić Panie.” Wiedzieliśmy, że to już jest teraz nie nasza Polska. Początek 1946 roku, wystawienie tego pomnika, ta olbrzymia manifestacja ludzi Warszawy, jaka była na cześć Armii Krajowej – to jednak ich strasznie bolało, oni przecież w swojej historii, w swoim zamiarze, mieli wykreślić historię Armii Krajowej z historii Polski. To się nie udało.
Potem w 1948 roku, od Bożego Narodzenia, zaczęto aresztować niektórych ludzi. Zostałem aresztowany Krakowie 10 sierpnia wieczorem – studiowałem wówczas na Akademii Górniczej w Krakowie – i 11 przywieziony do Warszawy do gmachu MBP, który był wtedy na Koszykowej numer 6. Przywieziono mnie do majora Wiktora Hellera. Major Wiktor Heller (który mieszka dzisiaj na Spacerowej 10) przyjął mnie i po krótkiej rozmowie powiedział: „Co? Ty myślisz, że my cię zwolnimy? Chociażbyśmy musieli ciebie po trzydziestu dniach zwolnić, to wiedz, że trzydziestego pierwszego dnia zdechniesz.”
Ale to wszystko minęło. Przesiedziałem trzy dni na MBP, potem przyjechał samochód i wywieźli mnie. A tam na MBP przesiedziałem w piwnicy, w której ani się położyć, ani wstać. Wyprowadzili mnie na podwórko i wsadzają do samochodu. Był mróz, a ja byłem bez ubrania, tylko do figury byłem ubrany. Ja się pytam: „Gdzie jest moja jesionka?” – „Co się przejmujesz, za chwilę dostaniesz sosnową jesionkę.” Wsadzili mnie do samochodu, zorientowałem się po drodze, że jedziemy na ulicę Rakowiecką. I rzeczywiście przyjechałem na ulicę Rakowiecką. Po krótkim czasie zaprowadzili mnie na dziesiąty pawilon, gdzie przywitał mnie major Salkowski. Chyba był to jakiś Sowiet, bo zaciągając po polsku powiedział: „A dzień dobry panu, jak się pan nazywa?” Mówię: „Romańczyk jestem.” „Ach, pan Romańczyk, my tu już od dawna na pana czekamy.” (Kolega, który przyjechał wcześniej przede mną, opowiedział mi, że jemu Salkowski powiedział: „Dzień dobry, panie Romańczyk.”) „A skąd pan do nas przyjechał?” – „Z Krakowa.” „Nie, ale ja się pytam, za okupacji gdzie?” – „W Warszawie.” – „Ale ja się pytam w jakiej organizacji?” – „Przecież w AK byłem.” – „I się pan dziwi za co się pan do nas dostał.” – Mówię: „W tej chwili to się nie dziwię.”
Przeszedłem okres śledztwa. Akurat 1 sierpnia w 1949 roku gremialnie odczytano nam wyroki śmierci – jakimi to bandytami jesteśmy, że zrobiliśmy zamach na władzę państwa, na wszystkich i że będziemy sądzeni. 25 sierpnia rozpoczęła się sprawa. Miałem sprawę razem ze współkolegą Tolkiem Olszewskim. W międzyczasie troszeczkę umknąłem z tej konspiracji pod koniec działalności, a on tam trochę dłużej się trzymał, bo jego przerzucili pod „Zośkę.” Jego adwokat poprosił o łagodny wymiar kary, a mój adwokat prosił o zwolnienie, bo nie było podstaw do ukarania – ten, który obciążył tamtego kolegę, mnie po prostu nie obciążył. Ale dostałem wyrok: karę śmierci z [niezrozumiałe] punktu, paragraf z października 1944 roku; dożywotnie więzienie z artykułu 86 Kodeksu Karnego Wojska Polskiego paragraf 1 i 2 oraz z artykułu 4 Małego Kodeksu Karnego za posiadanie magazynu broni – piętnaście lat więzienia. Za karę śmierci zastosowano amnestię z 1947 roku i zamieniono na piętnaście lat więzienia, i jako łączny wymiar skazano mnie na dożywotnie więzienie. Zostałem przekazany na oddział ogólny na Mokotowie. I na Mokotowie przesiedziałem do stycznia 1951 roku. W 1950 roku jednak, gdy odbyła się rewizja mojego procesu, to przestępstwo z Małego Kodeksu Karnego – posiadanie broni – odpadło. Artykuł 86 zmienili na artykuł 32, skazali na dziesięć lat, zastosowali amnestię – tylko pięć lat. I zostawili w mocy karę śmierci z dożywotnim przepadkiem całego mienia zamienionym na piętnaście lat więzienia. I z tym wyjechałem do Wronek w 1951 roku w styczniu.
W więzieniu przebywałem do 1954 roku, ale w międzyczasie w 1953 roku w październiku zostałem przywieziony do Warszawy razem z Janickim – „Czarnym” z „Miotły”, z „Gałązką” – Ziemięckim, jako świadek na sprawę „Radosława”.
Tu się jeszcze spotkałem – nie wiem, oni mówią, że [imię niezrozumiałe] „Szczerbiec” został zamordowany w 1951 roku, ale ja głowę daję, że ja się z nim dopiero wtedy w 1953 roku spotkałem jeszcze w więzieniu na Mokotowie. O rzeczach, o których myśmy rozmawiali, dopiero się dowiedziałem we Wronkach, tak, że nie mogłem się wcześniej z nim zobaczyć. Trudno, tak ustalili, już niech tak zostanie. W każdym razie na pewno zamordowali człowieka – bohatera, jak wielu zresztą innych. Z wieloma się spotkałem, których później zamordowali.
Przykro się było potem dowiedzieć, że taki Franciszek Błażej – oficer polski, który w 1939 roku był w Wieluniu, potem brał udział w obronie Modlina; Niemcy ich wypuścili z obrony Modlina; brał też udział w walce pod Rzeszowem (bo on pochodził z Nosówki, z Rzeszowa) w konspiracji. Był też z czwartej komendy WiN-u z Cieplińskim. Potem Światło poodbijał mu ciało na stopach. Potem go skazali na karę śmierci w procesie Cieplińskiego i wyrok wykonali.
Zostałem zwolniony w 1954 roku w grudniu. Kiedy przyjechałem do Warszawy po tej rozprawie, to ten oddziałowy, który mnie żegnał w 1951 roku w styczniu, spojrzał się na mnie i pyta się: „Co, znowu?” A ja mówię: „Nie, panie szefie, jeszcze.” On myślał, że ja wyszedłem na wolność i z powrotem trafiłem do więzienia. Tak się trochę zatrwożył, a mnie to tak uderzyło do głowy. Mówię: „Panie szefie, mam prośbę, moja żona tu mieszka w Warszawie, boję się, że ona pojedzie na widzenie do Wronek i tam mnie nie zastanie. Chciałbym szybko dać znać.” – „To się jutro zgłoś.” To był poniedziałek. Zgłosiłem się następnego dnia, dali mi papier i kawałek ołówka, napisałem list. Patrzę, we czwartek żona przychodzi na widzenie – czyli on załatwił, że list przeszedł przez cenzurę i przez pocztę. Żona dostała to w środę, a już we czwartek przyszła na widzenie i mówi: „Ty wyjdziesz na wolność, bo pisałam prośbę o łaskę.” – „Słuchaj, nie po to przyjechałem, ja tu mam inną sprawę i nie załam się, jak ci dadzą odpowiedź odmowną.”
Kiedyś jak przyjechała na widzenie w sierpniu w 1952 roku, to trochę była zrozpaczona, że trudno jej żyć. Mówię jej: „Słuchaj, układaj sobie życie, jak uważasz. Wiesz, że ja mam duży wyrok. Ale powiem Ci, że wcześniej jak za dwa lata nie wyjdę, ale dłużej jak trzy nie będę siedział.” To powiedziałem w sierpniu w 1952 roku, a w 1954 roku w grudniu wyszedłem na wolność. Takie jakieś miałem dziwne przeczucie. Potem pojechałem z powrotem do Wronek. Zaczęli tam przychodzić… Bo wynikła sprawa Berii, sprawa Stalina, i wiadomo było, że już dużo ludzi ma wyroki niesłuszne… [fragment niezrozumiały] W 1953 roku w więzieniu we Wronkach dali nam gazety (bo tak, to nam zabrali gazety). Dali nam o sprawie Berii i o tych wszystkich warunkach, że są takie sprawy. 29 sierpnia (to była akurat czwarta rocznica mojego wyroku) poprosiłem o papier i napisałem do sądu o rozpatrzenie mojej sprawy, ponieważ nie poczuwam się do żadnej winy. To podanie zostało przyjęte. Jednak kiedy potem przyjechałem drugi raz do Wronek, poszedłem do swoich akt i zobaczyłem, że to pismo moje utknęło w sądzie rejonowym, a ja przecież nie pisałem tego do sądu rejonowego, tylko dalej. W marcu przyszła odpowiedź, że sprawa została załatwiona odmownie.
O tej odmowie zawiadomili mnie w czerwcu, ale potem we wrześniu żona pisze do mnie list: „Słuchaj, minęło pół roku, można znowu pisać o łaskę. Powiedzieli mi, żebyś ty pisał o łaskę.” A ja jej odpisuję, że ja nie mam powodu do pisania o łaskę, musiałbym się tym samym przyznać do winy. O co będę prosił, o łaskę nad sobą, żebym zmienił swoje zdanie? Odpowiedziałem jej: „Jeżeli chcesz się czegokolwiek dowiedzieć i pomóc, to do sądu rejonowego wtedy i wtedy wyszło moje pismo. Dowiedz się, co z tym pismem jest dalej, bo w moich aktach w ogóle nie ma wiadomości o tym piśmie.” I rzeczywiście, poszła do sądu rejonowego i mówi, że wtedy i wtedy wpłynęło pismo. Pani w sądzie potwierdziła i powiedziała, że trzeba czekać. Żona pyta: „Jak to czekać? To już przeszło rok – ile można czekać?” Ona się zastanowiła trochę, wzięła za telefon, zadzwoniła. Jakiś pan przyszedł, spojrzał na te akta, poszedł i za chwilę wraca, trzyma jakieś akta w ręku i mówi: „Przepraszamy panią, te akta to nie do nas są. Nasz referent dostał do zaopiniowania, zachorował, włożył do biurka i to cały czas w biurku leżało. Wysyłamy to natychmiast do Sądu Najwyższego. Niech pani się tam dowiaduje.”
Za tydzień poszła do Sądu Najwyższego dowiedzieć się, co w tej sprawie słychać. W Sądzie Najwyższym powiedzieli: „Tak proszę pani, we czwartek wpłynęło to pismo, ale myśmy nie zdążyli go jeszcze rozpatrzyć, niech pani za dwa tygodnie przyjdzie.” Akurat coś jej wypadło w ten poniedziałek (bo wtedy było tak, że w poniedziałki były te dłuższe dni, że można było się z pracy zwolnić; żona nie mogła się wtedy w żadnym wypadku zwolnić). W następny poniedziałek powiedziała, że pójdzie za tydzień, bo to nie ma żadnej różnicy. Ona nie poszła w poniedziałek, a ja w środę do domu przyszedłem. W środę zapadł wyrok zgromadzenia sędziów Sądu Najwyższego: ze wszystkiego został tylko ten artykuł o karze śmierci, którą zamienili na dziesięć lat; zastosowali amnestię na pięć lat i zarządzili natychmiastowe zwolnienie z więzienia. I wyszedłem z więzienia.
I wtedy wróciłem do domu. Wprawdzie wróciłem, ale jeszcze przez dwa lata byłem tymczasowo zameldowany, nie mogłem się zameldować na stałe. Pracę to dzięki jakiejś znajomości mogłem dostać.
Potem przyszły lata następne, rok 1957, 1958. Byłem jeszcze skazany na te dziesięć lat więzienia z zamianą na pięć i zwolniony; nie byłem czysty zupełnie. Ale napisałem do Generalnej Prokuratury o rozpatrzenie swojej sprawy, że ja niesłusznie zostałem ukarany. Przecież ujawniłem się, spełniłem wszystkie wymagania. Ale w Generalnej Prokuraturze dowiedziałem się, że już była sprawa… Teraz nie ma nowych… [fragment niezrozumiały]. Wtedy „Radosław” mnie poinformował – właściwie poradził mi, żebym się zgłosił do adwokata Lisa-Olszewskiego. On też siedział w więzieniu w tym czasie i on znajdzie jakieś wyjście. Okazało się, że rzeczywiście. Poszedłem do niego, on mówi: „Daj mi sto złotych na znaczki, to ja napiszę.” Dałem mu te sto złotych i rzeczywiście – prezes Sądu Najwyższego przysłała mi informację, że podejmie się mojej sprawy i będzie apelować w Sądzie Najwyższym. Znowu zgromadzili sędziów Sądu Najwyższego i oczyszczono mnie z winy i z kary.
9 kwietnia 1959 roku.
Potem myśmy zaczęli po prostu układać na cmentarz, dbać o naszych kolegów, wieszać tablice, dlatego te książeczki wam dajemy, żebyście sobie przejrzeli.