Wacław Jagiełło „Kalif”
Nazywam się Wacław Jagiełło, urodziłem się 8 sierpnia 1926 roku.
- Proszę nam powiedzieć, jak wyglądało pana życie w domu przed wojną?
Urodziłem i wychowałem się w Warszawie. Z Warszawą byłem związany emocjonalnie. Ponadto kończyłem już szkołę podstawową. Chciałem jeszcze dodać, że ojciec mój był legionistą. W tym czasie był dwukrotnie ranny. Z tym że wychowany byłem w patriotycznych przesłankach. W czasach mojej młodości na ulicy Karolkowej – na Woli, bo mieszkaliśmy w czasie okupacji i przed wojną na Woli, na ulicy Młynarskiej – był oddział „Strzelca”. Jako młody chłopak byłem w „Wollentach” – to takie przysposobienie do działalności strzeleckiej. Przechodziliśmy tam różne szkolenia, rzuty, marsze – z tym że oczywiście nie w takim zakresie, jak to robili starsi chłopcy „Strzelcy”. Byłem cały czas w atmosferze patriotycznej. W 1939 roku kończyłem szkołę, to znaczy chodziłem do klasy szóstej w… Jak zaczęła się wojna, miałem kończyć szkołę podstawową.
- Jeżeli chodzi o wojnę, jak to wyglądało w Warszawie? Czy były już jasne przesłanki, że wybuchnie na pewno? Czy w pana domu było wiadome, że ona prędzej czy później się rozpocznie?
Mnie to trudno powiedzieć, bo w tym czasie – mając te trzynaście czy niecałe czternaście lat – trochę się interesowałem. Na pewno były rozmowy. Na pewno były, bo przychodzili koledzy ojca, legioniści, którzy… Z tym że ojciec był inwalidą i ponadto bardzo działał w tak zwanym związku Legii Inwalidów. Dużo kolegów przychodziło, mieli swoje zdanie – jeden takie, drugie inne. Ale wydaje mi się, że była mowa, że wojna może być. I wydaje się, że dobrze mówili.
- A pamięta pan moment, kiedy wojna wybuchła? Jak to wyglądało?
Trochę mi się przypomina, chociaż to odległość kilkudziesięciu paru lat. W naszym podwórzu stali żołnierze, stało wojsko. Jako pierwsze [rejony] my nie odczuliśmy na Woli, ale Warszawa przecież była bombardowana, tylko atmosfera wojenna przenosiła się do nas. Jako młodzi chłopcy chodziliśmy, to znaczy te oddziały wojskowe brały nas do budowania jakichś zapór. W tym czasie byliśmy na Wolskiej i dalej gdzieś jeszcze, pod Jelonki – budowaliśmy zapory przeciwczołgowe i wtedy złapał nas nalot, musieliśmy chować się w pole. W młodym wieku to przecież było jakieś przeżycie. To takie mniej więcej były oznaki wojny.
- Pamięta pan moment samej obrony Warszawy, kiedy już Niemcy bezpośrednio podeszli pod Warszawę?
Nie bardzo. Wiem że tu, przy kościele Świętego Wawrzyńca na Woli była obrona, wojsko, nacierały czołgi. Natomiast nasi żołnierze w beczki smołę zapalali i puszczali na te czołgi. To sobie przypominam, bo my, jako młodzież, podchodziliśmy pod te oddziały, żeby coś podejrzeć – ojej – bo to przecież było coś nowego, coś dotychczas niespotykanego. To jeden z takich [momentów]. Pamiętam bombardowania, ludzie wychodzili na schody, do piwnic i tak dalej. To jest bardzo dalekie wspomnienie.
- Proszę powiedzieć, jak to dalej wyglądało? Niemcy zajęli Warszawę. Zapamiętał pan może pierwszy kontakt z Niemcami?
Tak. Może bym zaczął… Ojciec pracował w firmie AGB. To była handlowa firma, która handlowała jedwabiami francuskimi.
- Pamięta pan, gdzie ona się mieściła?
Róg Bielańskiej i Długiej. Na pierwszym piętrze. Wiem, bo tam przychodziłem do ojca. Tylko nie przypominam sobie tych symboli AGB – co to oznaczało. Ale AGB to wiem. Była tam większa styczność, powiedzmy, z Niemcami. Prokurentem firmy była pani Geisler, która była kuzynką prezydenta Warszawy – Stefana Starzyńskiego. Natomiast mąż pan Geisler był rodowitym Niemcem. W związku z tym ona się nazywała Geisler. Z tym że pan Geisler pracował w konspiracji przeciwko Niemcom. I był taki fakt, że woźny, który pracował tam… Bo trzeba wcześniej powiedzieć, że jak weszli Niemcy, to zastali zamurowane cenniejsze materiały. Bo tam były materiały, które przed wojną kosztowały po kilkaset złotych metr. Zostały zamurowane. On zaniósł tą wiadomość do gestapo. W jakiś sposób to przekazał. Przyjechali. Z tym że ojciec mówił dobrze po niemiecku – był tłumaczem. Został kompletnie pobity, wzięty na Szucha i z powrotem go wzięli, żeby wskazać [materiały]. Ale nie wskazał, gdzie materiały są. Oddali nieprzytomnego ojca. On chorował, chorował i po tych pobiciach zmarł. To moje było takie pierwsze zetknięcie z Niemcami. Muszę jeszcze dodać, że pani Geisler i pan Geisler dostali areszt domowy. Oni mieszkali na Senatorskiej 6 – obecnie ZUS jest 8, to obok jest 6. Areszt domowy oni mieli, to my z bratem donosiliśmy im jakieś wyżywienie, bo Niemcy jednak… A tacy chłopcy to się jakoś dostawali tam. Z tym że później zostali wywiezieni do Oświęcimia i tam zginęli, to znaczy zostali zamordowani. Ten Niemiec, mąż pani Geisler … Bo chyba i prezydent Starzyński został zamordowany właśnie w Oświęcimiu. To było moje takie pierwsze zetknięcie. Ale od razu miałem, poza wszystkim, jakieś osobiste porachunki z Niemcami. Nigdy nie lubiłem mieć długów. Myślę, że tych długów nie pozostawiłem zbyt wiele.
- A z czego się wzięły te porachunki?
Z tego, że zamordowali mi ojca. To właśnie miałem osobiste jakieś…
W związku z tym, jak ociec zmarł, matka była kompletnie rozbita, zaszokowana. Miałem starszego brata, ale że miałem większą inwencję. Poszedłem do pracy po skończeniu podstawówki (miałem chyba czternaście i pół roku) do firmy „Fruktoza” na Wolskiej 69 po prostu za robotnika, bo ktoś musiał przecież dom utrzymać. Właśnie tam na przełomie 1942 i 1943 roku, łącznie z kolegą, który był starszy, on brał udział w wojnie w 1939 roku, założyliśmy grupę „Wola”. Grupa „Wola”... On się nazywał Mieczysław Dzięciołowski – ten kolega. Przy udziale podporucznika „Prawdzica” (Jan Lindner) założyliśmy tą grupę. W tym rzucie miała sześć osób. To znaczy cztery osoby… Był tak: Zdzisław Binkowski – przyjął pseudonim „Negro”; Władysław Naruszewicz – przyjął pseudonim „Lis”; Mieczysław Dzięciołowski – nie pamiętam, ale chyba „Mietek”; no i ja – przyjąłem pseudonim „Kalif”. Z tym że jeszcze zwerbowałem ze swojego domu kolegę w moim wieku – Edmund Nowak, przyjął pseudonim „Cygan”. I jeszcze kolega drugi zwerbował też swojego kolegę – Tadeusz Dominiak, przyjął pseudonim „Czarny”. To była grupa „Wola”. Sprawy załatwialiśmy z podporucznikiem Lindnerem z Delegatury Rządu i zostaliśmy wcieleni z dniem 1 stycznia 1943 roku do Referatu Informacji.
Na czym to polegało? Były to sprawy takie, że dostawaliśmy polecenia obserwacji. Ludzie, którzy byli przeciwko narodowi polskiemu, my te informacje zdobywaliśmy, przekazywaliśmy swoim dowódcom, no i były wyciągane dalsze konsekwencje w stosunku do tych ludzi. Ale informacje informacjami, przyszedł taki okres, że Delegatura zaproponowała nam, żeby zrobić zasilającą akcję na Woli. Była taka firma braci Neft, która handlowała, produkowała jedwabie, materiały. My, nasz oddział, grupa „Wola” z jakimś innym oddziałem – w tej chwili nie pamiętam, który zorganizowała Delegatura Rządu – robiliśmy tą pracę, rekwizycję na rzecz Delegatury, na rzecz podziemia. Zdobyliśmy kilka pojazdów jedwabi, materiałów różnych, które zostały. Z tego co wiem (a to nie jest pewne, bo kto inny konwojował te materiały), prawdopodobnie w tramwajach gdzieś na Karolkowej były przechowywane. Ale to jest taka luźna sprawa, to niepotwierdzone, to słyszałem. Z tym że byłe takie konsekwencje, że jak my mieszkaliśmy na Woli, pracowałem w fabryce i [jako] dużo młodych ludzi byliśmy rozpoznawalni. Dużo tam dziewcząt pracowało, to było na Kole (fabryka Braci Neft): Zawisza albo Ostroroga. Koleżanka przychodzi do nas, tam gdzie pracowałem, i do koleżanki [mówi]: „A wiesz, bo ja tego to widziałam tam…”. Było to trochę niebezpieczne.
- Czy organizowanie materiałów było przeprowadzane w formie delikatnej, że robiło się to przy pomocy kogoś? Czy akcja zbrojna?
Nie. Po prostu była grupa uzbrojona. Musiała zneutralizować
Werkschutzów, tych co pilnowali Niemców. Inaczej. My ich nie zabiliśmy, a ich zamknęliśmy – po prostu. Zorganizowaliśmy całe mnóstwo dziewcząt, które ładowały na pojazdy. Bo niektóre pojazdy przyjechały (były pełne), które od razu odjechały, ale część materiałów była na miejscu i te dziewczyny ładowały materiały właśnie na jakieś samochody czy platformy. Bo to różne były: konne, samochody. Dlatego byliśmy rozpoznawalni. My zabezpieczaliśmy im bezpieczeństwo, że
Werkschutze nie mogli nic zrobić. W każdym bądź razie wywieźliśmy ileś tam materiałów. Już nie pamiętam, ale było sporo tych pojazdów wywiezionych.
- Mówił pan o dziewczętach, że byli państwo rozpoznawalni.
Aha. Muszę jeszcze… Bo do tego wrócę. W tym czasie, w Delegaturze Rządu, zaczęły jakieś agencje infiltrować Delegaturę Rządu. Zaczęli wpadać, między innymi kierownik naszego działu Referatu Informacji i wielu innych. Chyba też aresztowany był Delegat Rządu – nazywał się chyba Piekałkiewicz. Przeniesiono nas więc do innej organizacji. To znaczy w 1942 roku został zrzucony do Polski z Anglii skoczek „cichociemny” – Bolesław Kontrym, pseudonim „Żmudzin”. On dostał polecenie zorganizowania najpierw oddziału osłonowego Delegatury Rządu, który miał się składać z około dwudziestu ludzi. Część więc zorganizował. Nas przeniesiono właśnie do tego oddziału. Wtedy on miał kryptonim „Sztafeta-Podkowa”. Później skróciła się ta nazwa. Cała grupa „Wola” weszła właśnie do oddziału osłonowego. Trzeba dodać, że dowódca „Żmudzin” był zastępcą komendanta PKB, to znaczy [Państwowego] Korpusu Bezpieczeństwa, natomiast komendantem był pułkownik Kozielewski. On był zastępcą i miał sprawy śledcze, bo był z zawodu policjantem. To długi życiorys, to jest na odrębną sprawę, prace doktorskie niektórzy piszą na ten temat. Jeszcze chciałem dodać, że w naszym oddziale, w „Podkowie”, był rodzony brat pułkownika Kozielewskiego (komendanta PKB) – miał pseudonim „Robak”, sierżant „Robak”. Ale on był zatrudniony w kripo. Po prostu brat komendanta był zatrudniony w kripo. Ktoś inny by powiedział teraz: „A w kripo pracował, to znaczy, że coś…”. A on przekazywał informacje z kripo do podziemia. Kripo to Kryminal-Polizei, Kryminalna Policja.
Oddział rozwinął się do wielkości średnio… Bo to się zmieniało, wielu ludzi odchodziło, zabitych, innych, innych – zmiany były różne. Oddział ten zamykał się średnio w liczbie czterdzieści, pięćdziesiąt parę osób. I przekształcił się już. Przestał być oddziałem osłonowym, a został oddziałem normalnym – specjalnym oddziałem, który wykonywał różne sprawy, osłonowe też, ale to było jako takie dodatkowe. Chciałbym dodać jeszcze, że na początku kwietnia… Aha, jeszcze musiałbym powiedzieć, jak my przyszliśmy do „Podkowy”. Moim dowódcą był porucznik „Kmicic” – Marian Petrejko. Natomiast zastępcą był właśnie podporucznik „Prawdzic” – Jan Lindner. Jak my przeszliśmy, to cała grupa „Wola” przeszła właśnie do „Podkowy”. Dowódca więc zażyczył sobie zobaczyć ludzi. Z tym że cały kontakt był na mnie, na mieszkanie moje, bo ktoś… Byłem najbardziej zaangażowany w tej grupie i jakieś informacje, rozkazy – szły do mnie. Oczywiście to nie było żadne dowództwo, to tylko forma przekazywania, bo dowódcą był jeden czy drugi podporucznik i porucznik, a to były sprawy wewnętrzne – ktoś musiał to robić. „Żmudzin” zażyczył sobie, żeby zobaczyć, jak wygląda to wszystko. „Prawdzic” i „Kmicic” więc umówili się na Tamce – na górze, na Tamce. Stanęliśmy, rozmawiamy. W pewnym momencie podchodzi pan, przedstawia się: „»Żmudzin« jestem. A ty »Kalif«, tak?”. Pyta się: „A co ciebie skłoniło, że wstąpiłeś do…”. Krótko powiedziałem jemu, co. Pyta się: „A swoich chłopaków jesteś pewny?”. Mówię: „W stu procentach jestem pewny”. Później się to potwierdziło. No i tak się rozeszło. Z tym że ze „Żmudzinem” to nie były takie spotkania, że na co dzień. On w ogóle był daleko, bo był za wysoko i nie mógł się narażać na dekonspirację. Jeżeli więc ktoś mówi, że [był] z dowódcą za pan brat, to nie bardzo wierzę, jeżeli to w konspiracji. Ale to jest sprawa chyba zamknięta.
Po pewnym czasie przychodzi do mnie „Prawdzic” i mówi: „Słuchaj, będziemy mieli taką akcję”. Akcja ta była na Kole. Pytam się: „Co to jest?”. Było to ojciec i syn – likwidacja ojca i syna. Podać nazwisko? Nazywali się Plenzlerowie. Oni byli w naszym oddziale, ale że poszli na bandytyzm (napadali na ludzi), dostali wyrok sądowy, bo wszystkie nasze akcje były potwierdzone wyrokami sądowymi. Dostali sądowy wyrok kary śmierci. Dowództwo zadecydowało, że my to wykonamy. Byłem jednak trochę nastawiony do tego sceptycznie, bo miałem przykład po wykonaniu roboty braci Neft, gdzie byliśmy rozpoznawalni. Zameldowałem, że nie bardzo jestem zdecydowany. Jeżeli możliwe, żeby nasza grupa nie robiła, bo już takie dowody były, że możemy być rozpoznawalni. A to na Kole, bardzo blisko to wszystko, a my mieszkaliśmy na Woli – tu gdzieś Młynarska, Wolska i tak dalej. W każdym razie taki odzew był, że robiła inna grupa. W tej chwili sobie nie przypominam. Staszek był, sierżant podchorąży „Szary” chyba, „Korwin”, Tadek Boruta i jeszcze ktoś – nie pamiętam. Oni wykonali to. Polska Ludowa nam tego nie mogła zapomnieć, bo ci ludzie, którzy dostali u nas wyrok, przeszli do lewicy – do PPR-u czy gdzieś tam – i byli członkami organizacji lewicowej. Później, po wyzwoleniu, to podawali, że likwidowaliśmy lewicowych działaczy. A to byli nasi ludzie, którzy poszli na bandytyzm, a później przeszli tam, bo u nas już nie czuli się bezpiecznie. Były z tego kłopoty. [Właśnie] w związku z tym „Żmudzin” został zamordowany w 1953 roku – między innymi [to był] jeden z powodów. W każdym bądź razie to zostało wykonane.
Natomiast następny, pod koniec kwietnia… Na kontakt przyszedł „Prawdzic”, mówi: „Słuchaj, jest awaria trochę. Sierżant »Szary« nie może się dostać. Będziesz brał udział w akcji na Narewską”. Podał mi godzinę, że mam o szóstej się spotkać. Kto to był Narewska? To była Łotyszka. Bardzo ładna, wykształcona. Była wdową po Polaku. Pracowała jako
Wachtmeisterka na Pawiaku. Znała polski. Wchodziła do cel, sondowała, wyciągała różne informacje i przekazywała to, co ułatwiało lokalizowanie jakichś organizacji konspiracyjnych. Dostała więc również wyrok. Miał to załatwić patrol oficerski. Patrol ten to był „Kmicic”, „Prawdzic”, Czesław Dąbrowski (który później zginął w ostatniej akcji), ja byłem. W tej chwili nie bardzo pamiętam – mam może gdzieś w zapiskach. Dostałem taką funkcję, że stałem… Bo ona mieszkała na Kruczej 15. Rano, jak wychodziła po zakupy do sklepu, to w tym czasie miało się to wszystko zakończyć. Ustawiony byłem na Wilczej, to znaczy… Bo na Wilczej był komisariat policji, a więc w razie jakiegoś ruchu z tej strony, miałem mieć osłonę. Akcję wykonywał „Kmicic” chyba i jeszcze chyba „Podstolski”, to znaczy Czesław Dąbrowski. Mam to zapisane dokładnie w każdej akcji, ale tak wszystko to trudno pamiętać. Akcja została wykonana. Bezboleśnie. Co znaczy „bezboleśnie”? To znaczy [bezboleśnie] dla nas. Została zlikwidowana
Wachtmeisterka, która miała już na sumieniu wielu, wielu Polaków.
Dalej. Następna akcja była bezpośrednio rozpracowywana przez „Żmudzina”, przez Kontryma. On mieszkał na Tamce 41. W tej chwili to ja teraz wiem, wtedy nie wiedziałem. Bo to nie było jakiś tam… A na Szczytnej 9 (domy się schodziły prawie) mieszkał taki agent polskiego wywiadu, który współpracował z gestapo. Nie wiem, czy w jakiś sposób został zmuszony do współpracy. W tym czasie rozpracował go „Żmudzin” – bezpośrednio. Rozpracowanie polegało na bardzo długiej obserwacji, drobiazgowej obserwacji. Dlatego my nie mieliśmy dużo wpadek. Zginęło trochę chłopaków, ale dużo wpadek nie mieliśmy, bo to był profesjonalista. Nie będę mówił, bo musiałbym jeszcze pół dnia o nim opowiadać. Bo praca doktorska, która na jego temat powstała, trochę za bardzo z niego zrobiła kowboja. Ale to był bardzo dobry profesjonalista. W każdym bądź razie ten facet został rozpoznany. Nie pamiętam nawet, jak on się w tej chwili nazywa. Została do tej akcji wytypowana grupa „Wola” – wyłącznie. „Żmudzin” wezwał mnie i mówi: „Słuchaj, macie tu… Wasza będzie czysta robota. Nikt tu się wam nie będzie wtrącał. Wy robicie”. Oczywiście w tym udział brał „Kmicic”, „Prawdzic” między innymi. Z tym że nie bezpośrednio, natomiast [brali udział] wszyscy, którzy byli w grupie „Wola”. On w tym czasie niósł listę do gestapo. Było to dobrze uchwycone. Wychodził spod [numeru] 9, bo ten dom jest na samym końcu przy Tamce, i w pewnym momencie – byłym przy tym – formułka jakaś została powiedziana, że dostał wyrok, skazany i tak dalej. „Cygan” strzelał. On zrobił unik i rykoszet rąbnął mnie trochę w pierś. Trochę mnie poharatał. Miałem płaszcz, to zarzuciłem płaszcz. Sprawa została załatwiona definitywnie. Został wyrok wykonany. Wróciłem do pracy, ale co? Do domu taki poszarpany nie mogę iść, żeby w domu robić. Poszedłem więc do pracy. Było tam laboratorium i pan Mrożewski, Polak – właśnie w fabryce, w której pracowałem, bo pracowałem tam długo. Polecił, żeby zrobiła mi opatrunek laborantka. Trochę to się ujawniło. Bo też były robione na naszą fabrykę… Bo ta fabryka robiła dla Niemców. Tak że były też różne rekwizycje, różne… Czołówka wiedziała, że jednak… Broń chowałem w szafce na ubrania, bo miałem swojego osobistego walthera, ale nie chciałem jego trzymać w piwnicy, bo stale jak jakaś rewizja, jak coś, to się narażało rodzina, wszystkich… A w pracy to jakoś było lżej. Tak że sprawa została [załatwiona].
Teraz dalsze. Było więcej takich akcji. Ostatnia akcja, którą wykonaliśmy, to znaczy cały zespół „Podkowy”, to była akcja na Herberta Wolfa. On był szefem konfidentów na dystrykt warszawski, ale miał bardzo duże ambicje. Miał ambicje takie, żeby dotrzeć do Komendy Głównej AK. I sobie wykombinował dosyć solidnie. Zwerbował takiego pana Cezarego Borkowskiego, natomiast pan Borkowski wciągnął do tego swoją żonę. Ona od września pracowała w Komendzie Głównej AK, w BiP-ie – jako maszynistka. Co ona robiła? Ona wszystkie kopie pism przekazywała mężowi, mąż przekazywał panu Herbertowi Wolfowi. Tak że on dochodził już… BiP to była sprawa informacji. Ale u Borkowskich zrobiono szkolenie podchorążych i pani Borkowska zakochała się w podchorążym „Lechu”. Chyba Kacznica się nazywał. Skruszona, bo tam ludzi dużo, że mąż może wydać to wszystko, wyznała całość prawdy podchorążemu „Lechowi”. On oczywiście przekazał to do swoich przełożonych, natomiast to wszystko, jako sprawy śledcze, przeszło do „Żmudzina”, do Kontryma. Zostało wdrożone śledztwo. Bardzo długo trwało przygotowanie do tego, bo jego można było uchwycić tylko w dzielnicy niemieckiej. To wykonanie musiało być robione w dzielnicy niemieckiej. Szóstego lipca zwołano akcję. Duży zespół był. Był „Staszek”, „Mały”, „Murza” – stał na Belwederskiej, „Krzysztof” podporucznik i jeszcze ktoś czwarty… I „Mały” chyba. Broń nam przyniósł Tadek Boruta, bo mieszkał gdzieś w pobliżu – też raczej nie mógł brać udziału. Róg Podchorążych stał „Prawdzic”. Natomiast ja i podchorąży „Styk” (czy „Styk” – różnie to było, bo on „Malarzem” też był, ale chyba „Styka”)… W tej chwili nie pamiętam, jak ta ulica [się nazywa], która idzie od Podchorążych… To miał być jeden z punktów wykonania. On miał iść albo Belwederską – i to miał wtedy robić patrol na Belwederskiej. Gdyby szedł z drugiej strony, bo taka możliwość była, mieliśmy my robić ze „Stykiem” i miał wspomagać nas „Prawdzic”. O godzinie trzynastej zajęliśmy stanowiska. Tam było tak niebezpiecznie, że staliśmy już w pełnym uzbrojeniu. I wychodzi patrol. Co tu robić? Zaczęliśmy udawać pijanych. Nawet tak było, że Grzesiek zaczął się załatwiać pod ścianę, Niemcy zaczęli machać… Bo to była już sprawa podbramkowa. Gdyby nas zwinęli wtedy z bronią, ze wszystkim – wszystko by padło. W każdym razie taki był chyba czteroosobowy patrol. A [mówili]:
Polonische Schweine. – pijani. Poszli. Ale przyszła oznaczona godzina, w której on zwykle chodzi – ten Herbert Wolf… Miał on kilka nazwisk: i Paszkowski, i różne. Znał polski i w ogóle był bardzo zaangażowany w wywiadzie. Miał ponad dwadzieścia lat pracy w wywiadzie ten pan. W pewnym momencie idzie pan Wolf i zajeżdża kolejka na Belwederskiej, wysypuje się tłum ludzi i w tych warunkach trzeba było robić. Robił to patrol: „Mały”… Te trzy czy cztery osoby. Ale w tym czasie wysiadły z pociągu dwie sanitariuszki, bo zaraz na ulicy Dworkowej był punkt żandarmerii i dalej był szpital. One do szpitala [szły]. Czyli robiliśmy robotę pod samym punktem, pod samą Komendą Żandarmerii. One wsiadły w łazik, bo one samochodem pojechały, i dały znać do żandarmerii, że tam się dzieje coś – strzelanina. Wolf został zlikwidowany. Następnie przyjeżdża w tym czasie żandarmeria – dwie budy co najmniej. I zaczyna się rzeźnia. Strzelanina. Taki Czesław Dąbrowski… Aha, bo Czesław Dąbrowski jeszcze brał udział. Wycofują się… Aha, i Stefanek taki był – brał udział. Wodziński był chyba, on był takim pomagierem – plutonowy podchorąży, jego nazywali rączka „Żmudzina”, […] współpracował ze „Żmudzinem”. Lindner dał znać, że mamy się wycofywać. Natomiast w drugiej ulicy wycofywał się „Podstolski”, z tym że do niego dojechali Niemcy i zaczęli strzelać (ranili go) i wzięli go żywcem. My zaczęliśmy wycofywać się w dół do Wisły, bo wszystkie mosty, wszystkie ulice były zablokowane. To był: „Mały”, ja byłem, „Styk” i „Prawdzic” chyba. Czterech nas wycofywało się. Doszliśmy tak do Wisły. Ale jak przez Wisłę przekroczyć? Byliśmy z bronią. W pewnym momencie stoi łódka – taki przewoźnik od piasku. Mówimy, żeby nas przewiózł. On nam powiedział… No to wyjął Staszek visa, mówi: „Dawaj. Jednak będziesz nas przewoził”. To na plecach nas przeniósł do łódki po kolei. Przewiózł nas na drugą stronę i chcieliśmy powiadomić żonę „Podstolskiego”, że jej mąż Czesiek został złapany. Ale już tam byli Niemcy. Chyba coś miał jakieś na te… Bo zwykle to oddawało się dokumenty różne, jak się szło na akcje. Coś musiał mieć, że już Niemcy byli. Wycofaliśmy się szybko. Ale dalej była konsekwencja sprawy tych ludzi, którzy współpracowali z Wolfem. To znaczy pan Cezary Borkowski został zlikwidowany przez „Krzysztofa” w Laskach. Natomiast żona, pani Zofia – bo to już się zbliżało Powstanie, już było wiadomo, było bardzo gorąco – została wzięta u koleżanki. Na Koźlej [była] przechowywana i tam miała oczekiwać na dalszy rozwój wypadków. Miała trochę spraw łagodzących, że zdemaskowała sprawę. Ona została puszczona wolno, bo zaczęło się Powstanie. Z tym że trzeba dodać, że po wojnie miała rozprawę – ileś lat dostała. Nie wiem, jak to wyszło, bo to zupełnie nie jest mi wiadome. Tylko słyszałem, że miała rozprawę sądową, że dostała wyrok ileś tam lat. Zaczęło się wtedy przygotowanie do Powstania. My jako oddział „Wola” dostaliśmy zawiadomienie o pierwszej koncentracji. Pierwsza koncentracja była z 27 na 28 lipca 1944 – przed zaczęciem Powstania.
- Czy długo przed zawiadomieniem o koncentracji wiadomo było, że Powstanie będzie na sto procent?
Nie. To się mówiło, ale nikt nie wiedział. Dostaliśmy zawiadomienie chyba na dzień wcześniej, że mieliśmy spotkać się jako oddział na Mazowieckiej 8 w magazynie „Mazovia”. Wieczorem dotarliśmy, przetarcie broni i tak dalej – ruch w interesie był, jak trzeba. Ściemniło się, więc przeszliśmy na drugą stronę, zajęliśmy całą Mazowiecką, plac Dąbrowskiego – cały ten komplet. My: ja, „Cygan”, mieliśmy posterunek na balkonie w ambasadzie włoskiej z dwoma braćmi od „Rydla” – też był pluton specjalny „Rydla” AK. Oni mieli cekaem, my mieliśmy broń krótką. Do godziny dziewiątej rano jeszcze wyglądaliśmy – widać było ruchy wojsk, ludzi, a my tkwiliśmy na balkonie. Balkon ten nadal istnieje i teraz. W pewnym momencie dostajemy wiadomość, że trzeba się wycofać. Trzeba jeszcze dodać, ale to później, że w tym czasie wzięliśmy jeńców. W tym czasie dowódcą plutonu był porucznik „Sokalski” – Sławek Władysław Sowiński. Jeńców tych, bo to był cywil i jeden jeniec [??], puściliśmy. To znaczy Sławek opiekował się cywilem. Ale że jego teść pracował w „Bristolu”, więc poszedł do „Bristolu”. I ciekawa sprawa, że spotkał tego Niemca, którego puścił. Ale jaka była reakcja? Pan jeniec udał, że jego nie zna. W ogóle go nie zdemaskował. On się trochę wystraszył i szybko wyszedł. Był w porządku ten facet. Jemu darowano i on darował.
My natomiast wzięliśmy broń. W worku niósł to Mundek „Cygan” i z tym mieliśmy iść do meliny, do babci na ulicę Łódzką. Ale po drodze też mieliśmy przygody. Bo przechodziło dwóch policjantów i Mundkowi z tego worka przedarło się, jak szliśmy gdzieś koło Walicowa – był tam komisariat. Przechodziło dwóch policjantów i lufa wyszła. Z tym że nas dwóch ubezpieczało z jednej strony, ale oni widzieli, że jednak ubezpieczeni są. Przeszli dalej, że nie widzą nas. Odstawiliśmy cały worek broni na Łódzką i wróciliśmy na swoje miejsce oczekiwania. Bo nasze miejsce oczekiwania było na Żelaznej 15 –
vis-à-vis Nordwache. Tam zaopatrzyliśmy się trochę. Mieliśmy doczekać do następnej koncentracji. Już nie wracaliśmy nigdzie, byliśmy tylko na… To było mieszkanie jakichś ludzi z Poznania, którzy [byli] prześladowani przez Niemców. Było nas sześciu w tym mieszkaniu.
No i przyszedł dzień 1 sierpnia 1944. Wcześniej łączniczka zawiadomiła nas, że na siedemnastą mamy być na placu Dąbrowskiego. Mieliśmy opaski, wszystko. Pierwsze więc, co my robimy dużo wcześniej, idziemy Elektoralną. Była przy placu Bankowym fontanna (teraz chyba nie ma) i w tym czasie przejeżdżały samochody niemieckie i jakiś oddział zaatakował wcześniej. A my staliśmy do przejścia, bo chcieliśmy przez Ogród Saski przejść do Królewskiej i do placu Dąbrowskiego. Zaczęła się strzelanina – dużo wcześniej. Przyjechały czołgi. Niemcy ustawili nas pod ścianami na Elektoralnej, staliśmy po prawej stronie. W pewnym momencie zobaczyliśmy, że tam jest przejście (bo w Warszawie były różne przejścia: dziury i przez piwnice można było [przechodzić] i któryś, zdaje się Mundek, mówi: „O, tu możemy pryskać”. Po trochu się wycofaliśmy. A Niemcy już dochodzili i zaczęli rewidować tych wszystkich ludzi. Tak że zdążyliśmy się ewakuować do piwnicy i piwnicą gdzieś wyszliśmy z powrotem. Wróciliśmy na Żelazną 15. Próbowaliśmy się dostać sondami wszędzie. Niestety było zablokowane.
Jakoś przeszliśmy, chyba od ulicy Granicznej… W każdym bądź razie koło PAST-y jakoś przeszliśmy i dostaliśmy się 2 sierpnia (nie 1 sierpnia, bo pierwszego się nie przedostaliśmy) na plac Dąbrowskiego 24. Przywitał nas sam „Żmudzin”, mówi: „A, to udało się wam jakoś”. Jeszcze posłał paru… [Pyta:] „Dlaczego nie przyszli?”. Powiedzieliśmy, jak to wszystko wyglądało. A że on do nas podchodził po ojcowsku po prostu – to był starszy pan, to znaczy wtedy – w porównaniu do nas, jak mieliśmy po dwadzieścia, dziewiętnaście czy ileś lat, to był starszy pan wtedy – mówi: „No to macie”. Idziemy na kwaterę. Kwatery mieliśmy na Mazowieckiej w piwnicy. Tam dostaliśmy wyposażenie. Cały nasz oddział był właśnie w piwnicy na [ulicy Mazowieckiej] albo 9, albo 11. Chyba Mazowiecka 11. Trochę się ogarnęliśmy, trochę napiliśmy się herbaty.
Trzeciego sierpnia była już następna akcja. Akcja na PAST-ę, w której braliśmy udział. W nocy, wieczorem, podeszliśmy pod PAST-ę. Nie tylko my [braliśmy w tym udział], brały udział jeszcze oddziały „Kiliński”, zdaje się, brały jeszcze… […] Zajęliśmy stanowiska – wszystkie oddziały. Łączniczki minerki wysadziły drzwi (wrota do PAST-y), no i zaczęło się wesele. Poszedł jeden oddział – wycofał się. Bo tu trzeba było przejść, w budynku PAST-y, bramą. A Niemcy ustawili z drugiej strony cekaem. I na tą bramę. Trzeba było coś zrobić, żeby tam wejść. Poszedł drugi oddział – trochę ludzi było rannych, zabitych. Ze mną był „Czarny” – to najbliżej. W pewnym momencie jesteśmy przed PAST-ą i na piętrze wyskoczył Niemiec ze szmajserem i zaczął do nas z tego balkonu strzelać. „Czarny” się wywrócił, miał butelki palące, to zaczęły się palić. Zaczął się robić bałagan. Poszedł do szpitala, bo był poparzony. My poszliśmy dalej. Z tym że później ustawiono drugi cekaem (nasz) na bramę i górą zablokowano tamten. A my dopiero przechodziliśmy. Poszedł pierwszy „Żmudzin”, ale dostał po nogach natychmiast, bo on dowodził już tą akcją na PAST-ę. My dostaliśmy się w kilku. Spotkałem… Był taki podchorąży „Azyl”. W tej chwili nie pamiętam, jak on się nazywał, bo on zginął nam z horyzontu, po Powstaniu w Warszawie widywałem go. Weszliśmy. W prawo poszliśmy. Na parterze nikogo nie było. Weszliśmy na półpiętra – cały czas było słychać dzwonki straszne, aż huczało w uszach. Niemcy natomiast – była tam siatka windy – rzucali nam granaty przez tą siatkę. Doszliśmy, nie wiem, czy do piętra, czy do półpiętra, ale nie można było nic zrobić. Trzeba się było wycofywać. Znów blokada cekaemem, żeby wyjść. Mury były. W budynku PAST-y są tak grube chyba (na metr albo więcej), przekłuć ich trudno – w ogóle nie było można, bo próba była. Z tym że trzeba dodać, że na parterze uwolniliśmy jeszcze parę osób, których Niemcy trzymali w stróżówce – to kilka osób, którzy byli tam przetrzymywani. Wycofaliśmy się trochę rozbici, praktycznie nie za… Tu jeszcze była taka sprawa, że „Żmudzin” proponował, żeby podpalić PAST-ę. Natomiast dowództwo nie chciało, bo urządzenia, bo trzeba, żeby to przejąć normalnie. I to się nie udało. W następnym zastosowano to [podpalenie].
Po powrocie na Mazowiecką, przenieśliśmy się na kwaterę na Kredytową 5 – w pałacyku Myśliwskim, w piwnicach. Tam był nasz oddział, 4. kompania. Z tym że „Podkowa” była jako taki kadrowiec – trzymaliśmy się razem. Również przejęliśmy gimnazjum Reja. Ale to o tyle było nieszczęśliwe, że poprzednicy nasi – nie będę wymieniał – puścili Niemców i Niemcy zajęli pierwszy blok od Królewskiej. My byliśmy w drugim od Kredytowej. To było bardzo trudne i niebezpieczne trochę. Bardzo często spotykaliśmy się z Niemcami, zwykle rozchodziło się to na cicho. Bo jak się fuknęło nosem, to krok do tyłu, krok do tyłu i to instynkt zachowawczy się [włączał]. Rozchodziło się w spokoju. Ale gdzieś w pierwszej dekadzie sierpnia porucznik „Sokalski”, bo było trochę głodu, u „Haberbuscha” był jęczmień, mówi: „Wiesz »Kalif«, weź chłopaków i biegnij – tam był „Negro” i „Bandera” – do »Haberbuscha«. Trzeba trochę jęczmienia przynieść”. No to wzięliśmy to, co należy. Uzbroiliśmy się, bo też nie można było iść bez niczego, bo jak się szło, to różnie bywało. Doszliśmy do ulicy Śliskiej. Na Śliską 7 spadł zrzut, to okazja. Pobiegliśmy. W dachu przebił dziurę, na strychu. Ściągnęliśmy ten zrzut. Co tam się okazało? Były dwa erkaemy plus masa amunicji. Jej, to trzeba teraz zrezygnować z jęczmienia. Trzeba te erkaemy donieść do oddziału. Zanieśliśmy więc to. Z tym że naszym śladem podążał patrol zrzutowy dowództwa naszego okręgu, majora „Woli”, który po ten sam zrzut poszedł i za nami szedł. Doszliśmy do kwatery, przynieśliśmy erkaemy. Za nami wszedł patrol majora „Woli”. Trzeba zabrać ten zrzut do dyspozycji dowództwa. „Żmudzin” pertraktował z nimi trochę. Jeden erkaem został, drugi erkaem wzięli jako swój. Ale jest tutaj jeszcze inna wersja kolegi „Skarpa”. W tej chwili pozostał ze mną jako ten… Z tym że on w konspiracji mniej i on był do połowy Powstania, bo oko stracił i był w szpitalu. „Skarpa” ma trochę inny wariant [przebiegu], ale ja jestem przy tym, że to było trochę inaczej.
- A pamięta pan ten wariant?
Że on był, że tam były jakieś bluzy, że tego… Ale ja tego nie pamiętam. Wiem, że był erkaem, że się zacinał później, że były kłopoty z nim. To na pewno było. Idąc dalej. Awizuję, że taki drugi wariant był. Była nawet pisana monografia i pisał to pan redaktor Kledzik – naszą monografię majora „Bartkiewicza”. Też ten fakt jest tam ujęty.
Następna sprawa była – próba przebicia oddziałów ze Starówki do Śródmieścia. Mieliśmy wziąć tu udział: major „Zagończyk”, całe nasze oddziały z Kredytowej. Doszliśmy do ulicy Żelaznej, bo tu głównie się zaczęło źle dziać. Żelazna był obstawiona czołgami. Do nas zaczęto strzelać z granatników. Na to nie ma lekarstwa, bo to ani się schować, ani... Poszliśmy trochę do przodu, bo
Nordwacha była już zlikwidowana, tylko jako zapora były właśnie czołgi niemieckie. Tu miałem trochę pecha, bo jak granatniki zaczęły rąbać, to jeden blisko uderzył i dostałem po nogach. Konsekwencje mam do dzisiaj tych spraw, bo jestem w takim specjalnym urządzeniu, że mogę chodzić. Dostałem od granatnika po nogach. Wzięto mnie na jakiś punkt, zrobiono pierwszy opatrunek. Oddziały się wycofały, bo nie było przejścia.
Później przez kilka dni leżałem w szpitaliku na Jasnej 19 u siostry Luni – ona adorowała naszego kapitana. To była taka babka. Tam ludzie to wszystko była „Podkowa”. To wszystko byli ludzie zgrani, na których można było polegać. Kilka dni [leżałem], ale uciekłem stamtąd, bo nie widziałem sensu… Placuszki nam Lunia i sanitariuszka robiła na parafinie. To był luksus, a głód był. Koledzy byli tam, a ja byłem tu. Jednak byliśmy bardzo z sobą zgrani.
- Mam jeszcze pytanie dotyczące samego wypadu po jęczmień do „Haberbuscha”. Czy doszło w końcu do skutku?
Nie. Wróciliśmy się… Trudno było brać i erkaemy, i po jęczmień gonić.
- Wspomniał pan o incydencie z panem Lokajskim. Mógłby pan opowiedzieć o tym?
On po prostu zrobił nam zdjęcie – Lokajski. Wracali chłopaki i właśnie to w takim dole jest. Bo to w tym czasie, jak była PAST-a zdobywana 20 sierpnia. Wtedy „Kiliński” zdobył PAST-ę. A my byliśmy w odwodzie, bo byliśmy bardzo poszarpani. I oni wtedy zdobyli. A my byliśmy jako takie ubezpieczenie.
- Wspomniał pan, że to zdjęcie jest w muzeum i że się je nieprawidłowo interpretuje.
Nie. Nie mówiłem, że muzeum. Mówię, że ci przyszywali się do tego zdjęcia (niektórzy amatorzy), twierdzili, że to oni są na tym zdjęciu.
- Mógłby pan powiedzieć, co jest na tym zdjęciu?
Mówiłem: jest „Negro” i ja jestem w środku. Natomiast to z „Koszty”, chyba z „Kilińskiego”, na górze. Z tymi ludźmi się w obozie spotkałem – z jednym. Jak ktoś ma mało sukcesów, to stara się sukcesy sobie zdobyć więcej. Swojemu koledze Tadziowi mówię (nic nie nagrywa, jest ginekologiem, ale nie ma jednego oka): „Tadziu, jak ty tam zaglądasz tym jednym okiem?”. Żona też ginekolog, ale on tak: do 15 czy do 18 sierpnia był u nas, stracił oko i poszedł do szpitala i później już do Krakowa się udał. Tak że w czasie konspiracji nie miał za dużo występów, natomiast tu do 15 sierpnia był. Chłopak jest łakomy osiągnięć.
- Wróćmy do tego, jak pan uciekł ze szpitala.
Wyszliśmy, dostałem się do oddziału. „Żmudzin” przywitał nas i chłopaki trochę zaczęli rozrabiać po piwnicach. Karnie mieli iść po zieleninę na zbór ewangelisty, na ogródek – były tam różne warzywa. Zgłosiłem się na ochotnika, bo byłem młody chłopak. Podeszliśmy pod okrąglak, pod zbór, ale tam był ustawiony cekaem. Sztuka była podejść pod cekaem, bo dalej to był zasięg. Podeszliśmy we trzech czy we czterech – część karnie, część na ochotnika poszła (dwóch karnie, dwóch na ochotnika). Ktoś musiał tam prowadzić. Nazbieraliśmy zieleniny, wróciliśmy i mieliśmy bardzo dobrą wyżerkę. Ale nastąpiła dalsza sprawa, związana właśnie z gimnazjum Reja i ze zborem, i z Zachętą. „Czarny” i ja mieliśmy wartę na wnęce przy gimnazjum Reja. W pewnym momencie Niemcy zaczęli robić atak na nasze pozycje. Nasze pozycje były założone workami, tylko luki były, żeby można było przecisnąć tam broń, karabin czy coś innego. Miałem kb. Miałem kb, bo dobrze strzelałem. Mnie „Żmudzin” mówi… Miałem swojego osobistego visa, bo w czasie okupacji miałem walhtera – tu miałem osobistego visa plus dostałem kb, bo dobrze strzelałem i mogłem coś zrobić. Z „Czarnym” jesteśmy. Jak atak zaczął się coraz [mocniejszy], dwóch Niemców nam się ułożyło (za workami), tak że widzieliśmy ich tak zupełnie – tak, jak w tej chwili widzę pana. Mówię: „Tadek, ty goń, żeby ściągnęli tu trochę pomocy, bo sobie tu nie damy rady”. Pierwsze więc, bo granaty miałem, bo pierwsze piętro, to pod okno i przez okno granat. Trochę huku zrobiło, ale te nasze granaty były słabe, to nie były jakieś granaty firmowe, to były domowej roboty. W końcu Tadek pobiegł. W tym czasie musiałem się utrzymać. Przez tą dziurę co zobaczyłem, to puk – puknąłem – to jakoś to trzymało. W końcu chłopaki doszli. Jakoś zajęli pierwsze piętro, trochę… [Mieli] prawdziwą broń, bo z prawdziwymi granatami, bo granaty te bardzo często też nie wybuchały – te woreczkowe. Jak się zakończyło, było bardzo dużo…
Później trochę pobombardowali nas sztukasami. Wieczorem do „Żmudzina” zgłosiłem, bo zobaczyłem, że Niemiec, którego jakoś… że tam jest hełm i granat. Poprosiłem, żebym dostał ubezpieczenie. Chciałem przynieść sobie hełm. To jest ten hełm, który jest na tym zdjęciu. Dali mi ubezpieczenie – nie pamiętam, kto to nawet był, bo „Żmudzin” szedł nam na rękę. To był bardzo rozważny człowiek, ale bardzo odważny. Doszedłem do tego wgłębieniami, wgłębieniami. Doszedłem do Niemca, zdjąłem jemu hełm i wyjąłem granat. Zacząłem się wycofywać i wtedy z Zachęty poszedł… W drugim, trzecim oknie stał chyba erkaem albo cekaem, nie wiem, ale przygwoździł nas, tak że trzeba było trochę poleżeć. Z drugiej strony koledzy znów musieli dać jakiś ogień na cekaem, żeby się można było wycofać. W końcu jakoś wycofałem się. „Żmudzin” mnie objechał, mówił: „A, to za takie coś to mógłbyś paść”. Ale zdobycz miałem.
Jak zwykle byliśmy pod rozkazami swoich dowódców i z „Lisem” dostaliśmy stanowisko na Marszałkowskiej 35. To jest narożny róg Marszałkowskiej i Królewskiej –
vis á vis szaletu miejskiego. Miałem kb, „Lis” miał chyba automatyczny pistolet, ale mnie wpadło właśnie do głowy (bo to był obiad), że idzie Niemiec, więc trzeba jego zdjąć. Jednego zdjąłem. Później to było tak, [że] załatwiliśmy kilku Niemców. Znów mamy drugi taki przydział. Sam już zgłosiłem się do „Żmudzina”, że chcę iść właśnie pod ten trzydziesty piąty [ulica Marszałkowska 35]. Też w porze obiadowej Niemcy idą do szaletu. Co jeden idzie, to buch – nie ma. Zaczęła się robić panika, taki drobny terror. Niemcy w takim razie w pierwszym rzucie dali nam snajpera. Hełm, który zdobyłem między gimnazjum Reja a zborem ewangelickim, to poniekąd uratował mi życie. Ustawili snajpera. Rąbnęliśmy jednego Niemca, drugiego Niemca. W pewnym momencie czuję, jesteśmy z „Lisem” prawie razem (głowy), że głowa mi odskoczyła. Okazało się, że poślizg dostała kula po hełmie. Gdyby nie ten hełm, to byłoby już po wszystkim. Z tym że już do tego doszło, że później wystawili tam karabin maszynowy, później czołg dali – rąbali… To było coś takiego depresjonującego ich. Ludzie idą do toalety, a tu buch – nie ma ich. I to takie trochę… W każdym bądź razie jakiś czas trwało. Z tym że, co my robiliśmy? Jak był strzał, przenosiliśmy się na inne miejsce. W tym miejscu opuściliśmy – rąbnął z działa, z czołgu. Tak że jakoś nam się to udało, a zrobiliśmy trochę złej krwi Niemcom.
Była jeszcze jedna sprawa pod koniec sierpnia. Dostaliśmy posterunek na Królewskiej 31. Tam był tak: ja byłem, „Swoboda” był, „Cygan” był, „Prawdzic” był. Z Saskiego Ogrodu „ukraińcy” atakowali nasze pozycje. My mieliśmy bronić. Najpierw byliśmy na parterze w oknie, ale zarzucili nas tam granatami, musieliśmy się wycofać do bramy. Przenieśliśmy się na drugą stronę i zaczęły nad nami latać sztukasy. W pewnym momencie sztukas zrzucił bombę właśnie na ten nasz domek. Podskoczyliśmy w górę. Ja po tym… W ogóle to jest coś strasznego. Człowiek nie może oddychać, nie widzi nic – widzi tylko snop iskier, kurz. Jak to opadło… Ale była ta korzyść, że również musieli wycofać się stamtąd „ukraińcy”, jak były zrzucane bomby. Wtedy z rozkazem przyszedł „Wojtek” – łącznik, goniec „Żmudzina” – z poleceniami, żeby… Już nie pamiętam. Jakieś polecenia były, żeby coś robić… On też dostał wtedy. (W tej chwili jest skarbnikiem. Bo my jesteśmy w ŚZŻAK-u. On w naszym Zgrupowaniu „Bartkiewicz” jest obecnie skarbnikiem. To młody chłopak – dużo młodszy od nas). Dostał chrzest. Po tym, to tak: jakiś czas nie mówiłem, jakiś czas nie słyszałem. Teraz też mam te wady różne, bo to była kontuzja od bomby – popękania bębenków… Nie wiem, co tam było. Przez kilka dni mogłem udawać bohatera, bo nie słyszałem, byłem głuchy. Jak strzelali, no to strzelają, ale mnie to wtedy nie dotyczyło. Nie mówiłem chyba ze trzy dni w ogóle po tych bombach.
Było wiele akcji, których w tej chwili nie potrafię zlokalizować. Ale „Cygan” miał chyba około 22… Niemcy wysłali „goliata”. W bunkrze był „Cygan” i „Mały” – ten, co brał udział na Belwederskiej. Próbowali przeciąć, ale nie udało się i „goliat” uderzył w bunkier. Jak „goliat” uderzył w [bunkier], to „Małemu” (leży na [cmentarzu] na Woli) urwało głowę. Natomiast obok był „Cygan” Mundek, który tylko został lekko ranny. A oni stali obok siebie. Jaki to był los szczęścia. Jeden zginął natychmiast, drugi obok niego [nie zginął]. Bunkier był przecież bardzo mały, oni obok siebie stali. Trzeba tu było wziąć to, że trzeba było mieć szczęście. Dużo ludzi… Ten zginął, ten poszedł. Mnóstwo… W tym czasie zginął „Mały” – nazywał się Szponar. „Rejsza” został ranny [i był przewieziony] do szpitala – zmarł. Kolega od granatnika zginął – po prostu nie było widać rany, z tym że został podziurawiony. Trudno wymieniać, ale zginęło dużo ludzi. W tym czasie, to wydaje mi się, że z tych akcji trudno będzie mi… Bo były różne pożary… Ale uważam, że ogólnie w całej Warszawie było – to się niczym nie wyróżniało. Wydaje mi się, że bym przeszedł teraz do zakończenia, bo nie będę już szukał, bo trudno mi będzie znaleźć. Musiałbym nad tym się zastanowić i popatrzeć w różnych materiałach.
Z Warszawy wyszliśmy 5 października 1944. Z tym że najpierw, jak było zawieszenie broni… Jeszcze bardzo ważne. Był duży głód, a więc były zrzuty. Były zrzuty z kukuruźników radzieckich – bo to jest ważna sprawa. Nam zrzucano natłuszczane zboże. Broń nam zrzucano, ale jak? Z tych kukuruźników zrzucano z niedużych wysokości, bez spadochronów. Teraz, jak spadł taki zrzut, worki się rozbijały, broń była wygięta. To był taki zrzut, który miał nam niczemu nie służyć. Bo to bardzo ważne, że zrzuty były bez spadochronów. Z tym że jak spadły bez spadochronów w tych skrzyniach, to wszystko było pogięte, tak że wiele nie mieliśmy z tego pożytku praktycznie, mimo że można było mówić, że były zrzuty.
- Wspomniał pan jeszcze o głodzie.
No właśnie. Był duży głód, ale… Jak się jadło? Kotki się jadło. W pewnym momencie chcieliśmy zrobić ucztę. Upatrzyliśmy sobie psa. To takie humorystyczne, trochę na rozluźnienie. „Czarny” wziął visa, ustrzelił pieska. Daliśmy jego do gazowni, bo w gazowni był kucharz – my byliśmy pod [numerem] 5, a gazownia była 3. Arbeitsamt był [numer] 1 – to było te czołowe. Obrobiony ten piesek został: różne cebulki, różne… Wystaraliśmy się o jeszcze inne napoje, tak że zrobiliśmy ucztę w pałacyku Myśliwskim, w „Podkowie”. Kucharz zrobił, swoją działkę wziął. Przynieśliśmy to na naszą kwaterę, zaprosiliśmy „Żmudzina”, wszystkich naszych oficerów i było rozlewanie i tak dalej. W pewnym momencie „Tadek” mówi: „Hau, hau, hau, hau”. „Żmudzin” mówi: „Dajcie spokój!”. Bo mówiliśmy początkowo, że to króliki są. Okazało się, że to są pieski. „Żmudzin” wyskoczył, bo nie wytrzymał nerwowo. To tak humorystycznie, na rozładowanie, jak się załatwiało sprawy głodu. Jedliśmy prawie wszystko tam już.
- A inni jak zareagowali na to, że jest piesek, nie królik?
Później „Żmudzin” miał trochę do nas pretensji.
- Czy było wiadomo, że Powstanie chyli się ku upadkowi?
Były takie… Głównie to ludność cywilna, jak nas wszyscy wspierali. Pod koniec ludność cywilna była już tak wyczerpana, tak wykończona, że my odczuwaliśmy pretensje ludności cywilnej. Bo to za długo trwało. To Powstanie miało trwać krótko, a trwało sześćdziesiąt trzy [dni]. Dla nas cztery dni wcześniej i pięć dni później, to trwało dla nas ponad siedemdziesiąt dni. Tak że jednak było takie [zmęczenie]… I nie ma się co dziwić, bo ludzie siedzieli w piwnicach, nie mieli możliwości [normalnego życia]… My to chociaż mogliśmy się bronić, coś robić. A oni byli skazani na siedzenie w piwnicach i jak bomba uderzy – na zagładę. Psychicznie było to jednak bardzo ciężkie.
Jak zostało podpisane już poddanie, kapitulacja, to zaczęli wychodzić z pozycji Niemcy, „ukraińcy”. Proponowali nam, żeby dać im wódkę, a oni nam żywność. Nie przyjmowaliśmy przeważnie takich transakcji z „ukraińcami” ani z Niemcami. Trwaliśmy przy swoim. Z tym że przed zakończeniem Powstania przeważnie likwidowaliśmy swoją broń. Hełm (ten, który miałem) w piwnicy włożyłem, pistolet, karabin, zamek wyrzuciłem, podłączyłem do granatu, za sznurek – wszystko to wywaliłem. Przeważnie wszyscy to robiliśmy, bo wychodziliśmy z Warszawy, ale nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek z tego korzystał. Po prostu: karabin był, nie było zamka, nie było hełmu, nie było granatu. To wszystko w piwnicy się likwidowało. Przynajmniej my tak robiliśmy.
Jeszcze muszę powiedzieć, że była przed końcem Powstania, już po zawieszeniu broni, msza na Kredytowej 6. Jednak wszyscy z rozżaleniem wychodzili z Warszawy. Bo byliśmy przygotowani na wszystko – na najgorsze. Człowiek nie spodziewał się, że wyjdzie z tego. Ponadto z obrony cywilnej taki komandor [wygłosił] do nas i do ludności cywilnej przemówienie. Dziękował nam i tak dalej. Z tym że muszę powiedzieć, że ten komandor później popełnił samobójstwo – po tym przemówieniu. Widzę jego, jak stoi i mówi do nas, dziękuje nam, że tak [dzielnie walczyliśmy]… I później dowiadujemy się, że popełnił samobójstwo. To był komandor marynarki.
Nie pamiętam dokładnie, jak wychodziliśmy. Pamiętam, że od Alej, ale tu, to nie wiem, jak wyszliśmy z Kredytowej. To było 5 października. Uformowaliśmy szeregi, broń, każdy co miał, to wziął. Szliśmy później Alejami Jerozolimskimi do placu Narutowicza, do akademika. Tam były już stosy broni i trochę to jednak wyglądało przyzwoicie. Stał oficer niemiecki, salutował. Rzucaliśmy broń z dużym rozżaleniem, bo uważaliśmy, że można było jeszcze [powalczyć], ale szkoda było ludności cywilnej. Bo byliśmy zdecydowani w zasadzie na dużo więcej, no bo już nie było żadnej nadziei. Później zostaliśmy… Moje rzeczy nieśli koledzy, bo nogę miałem poszarpaną – skarpetki, coś tam, nic. Koledzy wzięli [mój bagaż], bo ja mogłem jechać z ambulansem, ale nie chciałem się odrywać od swojej grupy, z którą byłem. Wzięli więc, co mogli, pomogli mi. I tak doszliśmy do Ożarowa. Po drodze spotkałem koleżankę z podstawówki, która proponowała mi, żebym we Włochach uciekał, ale nie zdecydowałem się na to.
Już poszliśmy wszyscy do Ożarowa. Tam były chyba zakłady kolejowe. W kanałach spaliśmy. W pewnym momencie patrzymy, rano wstajemy, a tam z kanału jakiegoś na czerwono pomalowani ludzie, bo farba, mina jakaś… To strasznie wyglądało. Jak Indianie wyglądali. Była u nas jeszcze w Pomocniczej Służbie hrabianka – chyba Żółtowska z Lubomirskich – która wszędzie była, nie spała. My ją nazywaliśmy „Ruda Zośka”. Dziewczyna, mimo że była hrabianką z pochodzenia, harowała straszliwie. Robiła wszystko – była do wszystkiego. Ale dojdę do tego, co się stało później w Ożarowie, co opowiadał mi „Wróbel”. To nie moje [wspomnienie] już jest. „Wróbel”, to był goniec. Wyszedł z „Rudą Zośką” do Pruszkowa. Chyba w Pruszkowie, jakiś czas tam są, w pewnym momencie – opowiada mi „Wróbel”, Słoniewski się nazywał; on był gońcem po prostu; taki młody chłopak – przez megafony ogłaszają: taka i taka (po nazwisku – nie pamiętam, czy ona nazywała się Żółtowska z Lubomirskich) proszona jest do komendantury. Co się okazało, jak arystokracja z sobą współpracowała. „Jakiś pułkownik arystokrata – mówi „Wróbel” – z monoklem, wziął ją i ona wylądowała w Brukseli”. To powiązania arystokratyczne. Arystokrata ratował arystokratę. Nie wiem, skąd on miał informację, że było… To tak nawiasem mówię.
- Wróćmy teraz do zakładu w Ożarowie. Jak tam dalej było?
W Ożarowie chyba dwa dni byliśmy. Później załadowani zostaliśmy w wagony towarowe, po kilkadziesiąt osób, tak że trzeba było kucać… I dalej jazda do Niemiec. Najpierw przez Wrześnię. Pierwszy przystanek był we Wrześni – w ogóle na załatwienie swoich potrzeb. […]
Dojechaliśmy do Fallingbostel – przez różne stacje dojechaliśmy do obozu jenieckiego XIB, do Fallingbostel. W Fallingbostel zostaliśmy podzieleni na kompanie, zostaliśmy zarejestrowani i staliśmy się normalnymi jeńcami. Bardzo nas tam witali, bo byliśmy czymś nowym – bardzo serdecznie nas przyjęli powstańcy „Tito”. Byli tam też jeńcy [polscy z września 1939 roku], bardzo nam machali. […]
Dostałem numer 140522 – jeniecki. Mam go tu albo w domu nawet. Później, po pewnym czasie, powędrowaliśmy dalej. Po jakimś czasie, po zarejestrowaniu, po różnych łapankach, po rewizjach i tak dalej… Mieliśmy kronikę, którą przechowywaliśmy w Fallingbostel. Pisał ją mały, taki „Alwicz”.
- Ta kronika była bezpośrednio z obozu?
To było z działalności powstańczej. Wszystko kronika.
- Czyli od początku Powstania?
Kronika pisana właśnie… Zlecone. Pisał to właśnie ten bardzo zdolny facet Potapowicz - „Alwicz” miał pseudonim. Niestety przez jeden obóz przenieśliśmy (Fallingbostel), a później ktoś dostał i to gdzieś zginęło. To był bardzo cenny materiał – wszystko tam było. Po pewnym czasie znów pociągi i wyjechaliśmy do Mönchengladbach – to jest dwadzieścia kilometrów od granicy, przy Aachen, przy holenderskiej granicy. Tam byliśmy na
Arbeitskommandzie numer 956 – pamiętam. A mieścił się na ulicy Lilliper Strasse. Trafiliśmy z tymi ryglowcami, z którymi byliśmy w pierwszej koncentracji na balkonie – z tym cekaemem, tych dwóch braci – na tak zwany betoniak, bo tam było kilka baraków. Tam było ze sto pięćdziesiąt ludzi. Trafiliśmy do tych „betoniaków”.
Bo to był murowaniec, o! Reszta baraków była drewniana. Mieliśmy też tam trochę złe życie, bo był taki wachman, którego syn zginął w czasie Powstania i który dawał nam, jak należy. Ale my też nie byliśmy dłużni. Na przykład potrafił w nocy zdzierać, robić… To co my robiliśmy? Stawialiśmy wszystkie kotły na wejściu i on w pewnym momencie wpadał i to wszystko się zawalało. Wszyscy się budzili i afera była. Tak że jakoś się broniliśmy. Dostawaliśmy wtedy różne prace. Niemcy już byli bardzo skruszeni. Front był już blisko. Front był tuż za holenderską granicą. Były naloty, było rzucanie dywanowe, naloty napalmem [???] też. Było to właśnie na Mönchengladbach. On był strasznie zdruzgotany. My to wszystko przetrzymaliśmy jakoś – i te naloty dywanowe, i... Po prostu jak zrzucili – bo to wszystkie samoloty na raz zrzucają bomby, na jeden sygnał wszystkie bomby lecą – to wszystko się trzęsie. Teraz napalm, to bardzo to wygląda ładnie, ale bardzo niebezpiecznie, bo to się wszystko pali. Upadnie kropka i to się wszystko pali. My mimo tego, że Niemcy uciekali do schronów, trochę wyglądaliśmy, ale jakoś nam się nic nie stało.
Były też ucieczki z
Arbeitskommando. I taka ciekawa sprawa. Z nami na
Arbeitskommando niemiecki żołnierz (Holender) był cały czas z nami, pracował. Przeważnie każdy starał się do jednych chodzić, żeby mieć jakieś znajomości czy wyżywienie, czy inne takie rzeczy. W pewnym momencie, już przed końcówką, ten Holender uciekł. I co się okazało? Gestapo przyjechało. Okazało się, że to był szpieg aliancki jeszcze z Warszawy. Przyjechał do nas tu, do Mönchengladbach i został z pomocą ewakuowany z naszego [obozu]. Nie zdążyli Niemcy. Nasi też uciekali. My próbę też robiliśmy, ale doszliśmy do lasu, musieliśmy się wycofać – nie było żadnych szans, bo trzeba było przejść kilka min. Niemcy nas przyprowadzili, zamknęli nas w magazynku z kapustą śmierdzącą, wodą. Siedzieliśmy tam, swoje dostaliśmy. A później nas puścili, bo to już wszystko było… Niektórym udało się zostać i zaczekali, aż…
A my na początku roku 1945, zaczęło się robić źle dla Niemców, zbieraliśmy się do ewakuacji. Doszliśmy do Renu – chyba dzień, dwa. Cały czas bombardowania [były]. Przez Ren, jak przechodziliśmy, też było bombardowanie. Bo nas chciano wyprowadzić z tego kotła, bo po prostu byliśmy w kotle. Jak się ruszyliśmy w lewo, tam kocioł się zamykał, to nas brano w prawo. Przeszliśmy Ren i szliśmy – w tej chwili trasę mam opracowaną całą, ale… – dalej na Wschód. Różne robiliśmy odskoki – co szliśmy w lewo, to nas zamknęli. W pewnym momencie doszliśmy do miejsca – wieś Neuenrade. Kawał drogi już szliśmy, kilka dni. W Neuenrade było głodno, wachmani nie mieli co jeść, a my to jeszcze gorzej. Zamknęli nas w Neuenrade u
Bürgermeister – to taki wójt, sołtys – w takich szopach gospodarczych na piętrze. Ale stanęliśmy w kilku, że jednak już tu nic po nas. Trzeba będzie stąd uciekać. Porobiliśmy więc sobie na szalikach, na różnych… Aha, były tam jeszcze groch, lilie. I suszył się groch. Te lilie pościągaliśmy i z tego okna nas wachmani pilnowali, a więc trzeba było znaleźć taki moment, żeby co jakiś… Bo nas się zdecydowało sześciu, ale nie wszyscy z tych, co byli w „Podkowie”, i też inni, bo część została. Na ucieczkę więc zdecydował się: „Cygan”, ja, „Negro”, „Kajtek”, Olek i Wiesiek. W tej chwili trudno mi [operować] pseudonimami, bo to nie od nas. Stanęliśmy na tym, że będziemy uciekali. W każdym bądź razie zdjęliśmy trochę tego grochu, trochę przedłużyliśmy sznury i jak wachman odszedł, to jeden zeskakiwał, schował się drugi. I „Bronek” – już ci wszyscy ludzie nie żyją – on był taki trochę… Nie to niemrawy, taki… Nie był taki bardzo elastyczny. W pewnym momencie jak huknął, to szczęście, że wachman spał – nie obudził się. Tak sześciu zeszliśmy i zaczęliśmy ucieczkę. Doszliśmy do gospodarstwa grafa (graf to jest chyba odpowiednik naszego hrabiego), spotkaliśmy tam Polaków. Ileś tam kilometrów… Nie pamiętam, ale ładnych parę kilometrów (dziesięć, dwadzieścia może) od Neuenrade odeszliśmy. Polacy ci nas w stogu ułożyli, przespaliśmy [się], trochę nam przynieśli jeść, bo to ci byli, co zostawi wywiezieni na roboty. Po tym czasie trzeba było znów dalej uciekać. Doszliśmy do Arnsbergu. Arnsberg to jest taki główny punkt komunikacyjny kolejowy. Ale że ta ziemia była bardzo doświadczona przez bomby alianckie, jak był nalot, to tam była panika. Niemcy uciekali. Nam to było niestraszne. Głodni szliśmy na piechotę, robiliśmy kilometrów strasznie dużo. Doszliśmy do Arnsbergu – jest nalot. A my jesteśmy głodni. Domy są puste. Mundek wszedł do jakiegoś domu i znalazł garnek grochówki. Ten grochówkę przed sobą, jakiś chleb – nic nie kradliśmy, wzięliśmy tylko jedzenie. Chleb, jakiś wzięliśmy garnek, poszliśmy w lasku przy drodze – a cały czas jest nalot, rąbią ten węzeł, bo to jakiś centralny węzeł kolejowy był w Arnsbergu. Zjedliśmy wszystko, przetrwaliśmy ten cały nalot, poszliśmy dalej. Niemcy może zdziwili się, że nie zastali grochówki swojej i jakiś tam chleb, ale już było tak głodno nam, taki był głód, że doszliśmy do miejscowości – w tej chwili nie potrafię określić, mam wykreślone na mapie – zobaczyliśmy jakieś ogrodzenia. Okazało się, że to była wyrzutnia [pocisków typu] V. I zwinęli nas Niemcy, po prostu. Oddali nas na komisariat, na żandarmerię. Niemcy pytali co… Numery jenieckie, my jeńcy jesteśmy. Bo inaczej, to było źle. Mogli nas wtedy rozstrzelać. Ale że jako jeńcy, jeńcy mają prawo uciekać. Oddali nas do żandarmerii i po dwóch dniach żandarmi nas wypuścili, bo nie mieli co z nami robić, a front był już tak blisko...
A my dalej rajzowaliśmy. Doszliśmy do Paderborn. Tam był obóz Hövelhof VI-K. Sami na ochotnika zgłosiliśmy się do tego obozu, bo nie mieliśmy po prostu co jeść, byliśmy tak głodni. Jeszcze tam Powstańców nie było. Tam byli sami „wrześniowcy” – przyjęli nas z otwartymi ramionami. Najedliśmy się przyzwoicie tam, dali nam ubrania nowe – mundur „wrześniowy”, elegancki. Poubieraliśmy się jakoś. Tak że staliśmy się jeńcami z powrotem. Długo to wesele nie potrwało. Były paczki Czerwonego Krzyża. Likwidują więc obóz Hövelhof VI-K. Wszystkie te paczki więc były w gestii jeńców – to był taki zarząd, który… Dali nam po trzy paczki. Wszystko powyrzucaliśmy. Wzięło się tylko papierosy – w każdej paczce było sto papierosów amerykańskich, kawa, herbata,
bisquity i inne różne dobre rzeczy. Wszystko się wyrzuciło i się schowało te najważniejsze – zapasowe skarpetki jakieś. O tyle miałem jeszcze [kłopoty], że mnie się pootwierały rany na nogach od granatnika. Później okazało się, że zaraziłem się gruźlicą skóry. Leczyłem się po przyjeździe do Warszawy.
[Trwała] dalsza ewakuacja całego obozu. I dalej, dalej, dalej na wschód. Doszliśmy do takiej wsi Clauen. Ale znów nam niewygodnie było z tą grupą dużą, trzeba było znów uciec. Zaczęliśmy więc kombinować, jak tu się wyłączyć z tej kolumny i żeby uciec. Tak, jak poprzednio. Bo to luźniej, człowiek się inaczej czuje. W Clauen (tej wsi) weszliśmy do takiego bauera, bo już było bardzo duże rozprężenie, i mówimy, że mamy tu papierosy. Daliśmy jemu chyba ze dwie paczki i on postanowił nas przechować w wozach, w stodole. Postanowił nas przechować aż do przyjścia aliantów. Nie mieliśmy chęci już dalej uciekać, bo jednak było wszystko…
W pewnym momencie… Dzień czy półtora, czy dwa – nie pamiętam dokładnie, jak długo my tam byliśmy. Jeszcze dostał dodatkowo, bo Niemiec ten też musiał mieć coś… Oni też byli głodni. A my byliśmy bogaci wtedy, bo mieliśmy po trzy paczki na głowę. Każda paczka miała około pięciu kilogramów. W pewnym momencie słyszymy jakiś szum. Czołgi. Patrzymy, amerykańskie. Wyszliśmy. Amerykańskie samochody jadą. Wyszliśmy machać. Okazało się, że spotkaliśmy… Między innymi dowódcą tej grupy był sierżant Jóźwiak – Polak z pochodzenia, Amerykanin. Pyta: „A! Polaki, Polaki, Polaki”. To buzi, buzi. Mówimy, że zostaliśmy. [Odpowiada:] „A my musimy jechać dalej. Jak będziemy wracali, to do was tu wpadniemy”. Pojechali dalej. A co się okazuje? Że cofają się Niemcy teraz. Że to była szpica, która przeszła, a niemieckie oddziały jeszcze są. To my dawaj, z powrotem do tych wozów, do stodoły. Musieliśmy przetrwać. Niemiec ten jakoś nas wybronił, bo jak pytali się co, [mówił] że to są ranni, że zostali, że przekaże dalej. Bo byłem poszarpany trochę, gdzieś jeszcze kilku. Tak że ci Niemcy odkryli nas, ale zostaliśmy. Oni sami musieli o sobie myśleć już wtedy.
Wrócił patrol z Jóźwiakiem, z Mietkiem, no i co? W pobliżu jest miejscowość Algermissen. Tam była cukrownia i tam pracowali Polacy. Ale co, my? Polacy? To idziemy do Polaków. Doszliśmy tam, okazało się, że to nawet [byli Polacy] z Warszawy. Nawet spotkałem znajomą dziewczynę. Oni tam pracowali. Zainstalowaliśmy się więc tam. Cywile mieli swoje, my całe piętro zajęliśmy w cukrowni. Teraz co robić dalej? Wrócił Mietek Jóźwiak i zaczął [mówić], że będzie nas odwiedzać i tak dalej. Znów pojechali. W pewnym momencie… Również tam było około czterystu ruskich, pracowników cywilnych i jeńców. Nasze dziewczyny są bardzo ładne i jeden z tych ruskich dopadł taką dziewczynę z Warszawy – to tym gorzej. Dopadł ją w jakich celach – wiadomo. Ona się broniła, więc uderzył ją nożem w nogę. Jeden z kolegów naszych zobaczył to i ruskiemu dołożył. Skrzyknął nas i dołożyliśmy jemu straszliwie. Wróciliśmy do swoich miejsc. Mieliśmy taki daszek – na pierwszym piętrze byliśmy. W pewnym momencie chorda ludzi, kilkudziesięciu, a może nawet więcej, po tym daszku grabili jak prawie oblężnicze. Z wyciem różnym – chcą nas, bo my ich towarzysza stłukliśmy. Jakoś się zaczęliśmy… Nie mówiłem, że my cywila włączyliśmy (on Niemca pobił) do naszej grupy i z nami rajzował jako jeniec. Bo inaczej by był rozstrzelany. On się nazywał Molski i nie pamiętam, jak na imię miał – Zdzisiek [lub] Zbyszek Molski. Ten zdołał uciec, zanim ruscy nas opanowali. Broniliśmy się jak mogliśmy, ale żadnej szansy nie było, bo ich kilkaset ludzi było. W pewnym momencie, po jakimś pół godziny, zajeżdżają cztery czołgi. Salwa w górę. Okazało się, że Mietek – my jego nazywaliśmy Piter, on taki trochę był postrzelony. Cywil ten jakoś dotarł do Mietka Jóźwiaka i powiedział, co się dzieje. Ten cztery czołgi wziął i przyjechał. Salwa. I zaczęła się historia dopiero. Ruscy od razu się pochowali, no i my ich zaczęliśmy dla odmiany wyciągać. Oni skruszeni, że tego… Bo później, że nie wiedzieli. My mówimy, że chciał zgwałcić, że pokazaliśmy, że ta dziewczyna ranna, że od niego. To powiedzieli: „To my jego ukarzemy”. Nie wiem, jak oni ukarali. Natomiast Mietek mówi: „Będziecie tu władzą. Dostaniecie broń”. Dostaliśmy pistolety maszynowe, amerykańskie. Byliśmy w tej cukrowni jako policja, władza, która pilnuje porządku. Niemcy nam też podskakiwali. Wyznaczaliśmy, że ten Niemiec ma gotować na dzisiaj, ten Niemiec ma gotować jutro, ten Niemiec [jako następny] i tak dalej. Bo coś trzeba było robić.
Jak byliśmy władzą, to musieliśmy jakoś działać. Z tym że niektórzy się wysilili i zaczęli napadać na Niemców. To właśnie ten Piter. Tu poszedł do normalnych gospodarstw, bo świnkę [można] ukraść, tu, tego. W każdym bądź razie ci Niemcy dali znać do… Bo już nimi się Anglicy zajęli; Amerykanie odeszli, a Anglicy [przyszli]. My oddaliśmy broń, powiedzieliśmy, że my tu już nic nie mamy. Teraz zaczęło się dalsze rajzowanie. Przeszliśmy przez całe Niemcy. Byliśmy w Kolonii, byliśmy w Maczkowie, gdzie… My nie spotkaliśmy, ale kolegę spotkaliśmy, który w Maczkowie spotkał… „Żmudzin”, ten, który został dowódcą 9. kompanii Strzelców Flandryjskich, bo dostał się w obozie jenieckim i później przeszedł do swoich, do oddziałów Maczka. Tam był dowódcą, awansował do stopnia majora i został… Ja się z nim nie spotkałem, ale kolega „Korin” się z nim spotkał i mówi tak: „Chłopaki, musimy wracać do Polski, bo jak nas tu nie będzie, to nic nie zrobimy”. Takie przesłanie dał nam. W Maczkowie spotkaliśmy… Taki Wojciech Trojanowski, nasz sprawozdawca. Przyjmowano nas jako Powstańców, bo byliśmy jedni z pierwszych tam – bardzo przyjemnie. Ale rajzowaliśmy dalej. Dowiedzieliśmy się, że w Lingen marynarzy biorą do Paryża. A więc my, młodzi chłopcy, dlaczego mamy nie być marynarzami? Zgłosiliśmy się do Lingen. Między innymi to było nas chyba… Bo część została w Niemczech, w Lippstadcie, a my zgłosiliśmy się na ten wyjazd. Przed komisją stanęliśmy. Z pobłażaniem nas [potraktowali]. Widzieli, jacy z nas marynarze. Zaczęliśmy mówić, gdzie byliśmy… W końcu komandor [mówi]: „Dobrze, będziecie. Zabieramy was”. Mieliśmy do Paryża jechać. Ale najpierw, pierwszy przystanek…
Kontynuacja rozmowy przeprowadzona 20 stycznia 2011 roku
Pomimo tego, że w poprzednim spotkaniu doszliśmy już trochę dalej, jednak wydaje mi się, że konieczne jest wrócić do sprawy z Algermissen, to jest tam, gdzie Amerykanie zrobili nas siłami porządkowymi. Poza drobnymi jakimiś sprawami, z którymi zwracali się Niemcy do nas i inni obcokrajowcy, jednak przyszedł taki okres, że nastąpiły napady wieczorowe lub nocne na samochody, na jeepy amerykańskie, na obcokrajowców i to stawało się coraz groźniejsze. Któregoś dnia z pobliskiej wsi Wätzum przybiegł do nas Polak, mówiąc że u
Bürgermeistra (to tak jak sołtys, wójt) są zatrudniani w ogóle nieznani ludzie. Zawiadomiliśmy więc od razu Amerykanów. Przyjechało kilka – trzy czy cztery jeepy, już nie pamiętam w tej chwili – oczywiście w pełnym uzbrojeniu, my również, bo dostaliśmy uzbrojenie od Amerykanów. Pojechaliśmy do tej wsi. Okazało się, że na polu pracuje dużo ludzi, dużo młodych ludzi. Amerykanie ustawili się jako ubezpieczenie, my poszliśmy do przodu, żeby sprawdzić, kto to jest i co. Oczywiście atmosfera zrobiła się taka trochę [nerwowa], bo był
Bürgermeister, który został wzięty. Okazało się, że ci, co byli tam (było ich kilkunastu), to byli żołnierze, którzy w dzień pracowali na roli, natomiast wieczorem i w nocy wychodzili na napady na obcokrajowców, na samochody amerykańskie. Mimo tego, że nie było nas dużo – chyba trzy czy cztery jeepy – z dziesięciu Amerykanów, nas było czterech, my czterej poszliśmy ich sprowadzić. Okazało się, że się w ogóle nie bronili. Broń była schowana w kopcach u gospodarza. W takim razie zwinęliśmy tych ludzi – kilkunastu, w tej chwili nie pamiętam, ilu było. Mieliśmy ich odstawić do Braunschweigu czy Brunszwiku – w tej chwili nie wiem, która nazwa jest poprawna, bo różnie to nazywali. Amerykanie więc ich powiązali na linkę za ręce. My byliśmy w jeepach i oni na piechotę lecieli. Jechaliśmy do Brunszwiku. To było bardzo, bardzo dużo kilometrów. Oddaliśmy ich do obozu jenieckiego w Brunszwiku i od władz amerykańskich dostaliśmy domek, który – powiedziano nam od razu, że wieczorem, żebyśmy się jednak zabarykadowali, bo jednak tam też odbywają się jakieś różne napady. Odstawiliśmy jeńców.
Było nas czterech: ja byłem, był mój przyjaciel Bronek Borowik (pseudonim „Kajtek”), był drugi kolega Jurek i jeszcze wspominałem, był z nami… Kiedyś uratowaliśmy cywila, którego poszukiwała policja niemiecka, bo nabroił coś u Niemców i był poszukiwany. Włączyliśmy jego do naszej grupy. Ten właśnie też [był] Bronek, ale nazywał się Molski. Z nim mieliśmy trochę kłopotu, bo był bardzo narwany, bardzo… Mimo tego, że mało co przeżył, ale chciał się bardzo mocno mścić. Niestety my, jako siły porządkowe, musieliśmy utrzymywać jakiś umiar. Tak że z nim mieliśmy trochę kłopotu. Na następny dzień wróciliśmy do Algermissen, gdzie postanowiliśmy… Bo wycofali się Amerykanie, a weszli Anglicy. Oczywiście oni zmienili siły porządkowe na swoje wojskowe. Postanowiliśmy, że jednak będziemy szli dalej w świat, nie będziemy w tym Algermissen siedzieć. Trzeba tu podać, że kolega „Cygan” (tam była cukrownia), znalazł tam żonę, z którą żył jeszcze kilkadziesiąt lat – do samej śmierci, jak to się mówi – z którym razem byliśmy… Nawet był wiceprzewodniczącym naszego koła majora „Bartkiewicza”. Oni więc zostali. Nas trzy osoby, to znaczy ja („Kalif”), „Jur” (Jurek), Olek i „Kajtek”, postanowiliśmy trochę popodróżować po świecie. Ale na nasze nieszczęście włączył się do nas dodatkowy facet, ten narwany, z którym było tyle kłopotu. On Niemców starał się… Ale cóż mieliśmy zrobić?
Może bym podsumował jeszcze, jak wygląda sprawa jeniecka. Sprawa jeniecka wygląda... Pierwsze, to wędrowaliśmy od holenderskiej granicy, od Mönchengladbach, aż to Neuenrade. Później, po uwolnieniu nas, jeździliśmy różnymi środkami transportu po całych Niemczech. Przejechaliśmy od Mönchengladbach do Neuenrade. Od Hanoveru do Kassel, łącznie z Maczkowem. Tak że przejechaliśmy wiele tysięcy kilometrów. W końcu stanęliśmy na tym że w Lingen poszukiwano marynarzy, którzy mieli być przetransportowani dalej. Jakoś się zameldowaliśmy z marynarzami i z Lingen nastąpił wyjazd. Pierwszy przystanek był w Bredzie. Oczywiście Breda to było takie miasto, które zdobywał generał Maczek. Breda było bardzo mu wdzięczna, bo tak zdobywał, że zginęło mało ludzi. Po przyjeździe… Samochodów był cały konwój – kilka czy kilkanaście samochodów – już w tej chwili trudno mi powiedzieć, bo trudno w tej chwili coś ocenić, że było dziesięć czy dwadzieścia, czy pięćdziesiąt osób. W każdym bądź razie w samochodach przyjechaliśmy. W Bredzie orkiestra, jeszcze polska. Bardzo pięknie nas przywitano. Wszyscy którzy byli, ci Polacy, byli wzięci do cywilnych mieszkań. Tam się to wszystko tak odbywało, że prawie całą noc wszyscy byli. My byliśmy bardzo długo. Z tym że punktem docelowym w Bredzie była taka bardzo piękna, stara fontanna. Nad ranem wróciliśmy, zdążyliśmy jeszcze na odjazd. Później długa jazda – w tej chwili nie pamiętam, jaka trasa była. Chyba przez Brukselę jeszcze jechaliśmy.
Przyjechaliśmy do Paryża. W Paryżu przyjechaliśmy na Bulwar Bessières. Na tym Bulwarze Bessières były tak zwane
caserne Bessières, czyli koszary Bessières. Tam byli właśnie Polacy. Nas zakwaterowano gdzieś w 4. kompanii na czwartym czy na piątym piętrze, bo te koszary były bardzo duże. Było tu bardzo ładnie. Z jednej strony Sacré-Coeur, z drugiej strony Pigalle. Było trochę czasu wolnego, który staraliśmy się jakoś wykorzystywać. Po pewnym czasie z naszej czwórki… To znaczy na wyjazd do marynarki został zakwalifikowany Bronek, ale ten amator, który został przez nas adoptowany. Natomiast dwóch kolegów zostało w Paryżu. Oni następnie pojechali na południe Włoch, gdzie pracowali w służbie teatralnej. Do La Cortin – o ile sobie przypominam.
Po przyjeździe do Anglii, przybyliśmy do Okehampton. To był obóz marynarki, w którym badania i tak dalej. Już był okres, że tak dużo wojska nie było potrzebne, bo raczej zbierało się na demobilizację. Bronek Molski został przyjęty do marynarki. Byłem ranny w nogi od granatnika, a więc skierowano mnie – bo tam był taki wybór: marynarka, pancerny – do pancernego, do Catterick Camp, koło Newcastle. Tam niestety badania różne i tak dalej. Zostałem przeniesiony do Kincorth , do RKU. RKU to znaczy urząd, który rozdziela wojsko na poszczególne jednostki. Zostałem zakwalifikowany do Shambon Camp – był tam obóz przyuczenia do zawodu. Tam było gimnazjum – były różne kursy, jakieś miernictwo. Niedaleko, w [Greenville] Camp, uzupełniłem sprawy maturalne – zdałem egzamin eksternistycznie. W tym czasie przyszedł czas na leczenie. Lekarz skierował do szpitala. Skierowano mnie więc do szpitala na pierwszą operację, bo w czasie Powstania nie było mowy, żeby robić, do Aberfeldy w Szkocji – tam dalej na północ. Po zrobieniu operacji wróciłem z powrotem, uczyłem się, i tak dalej. W pewnym momencie zaczęto rozwiązywać Polskie Siły Zbrojne. Zorganizowano tak zwany Polish Resettlement Corps – to jest tak zwany Korpus Przysposobienia. Teraz tak: albo zostać i w ogóle nic, albo już w Korpusie Przysposobienia można było pracować, na przykład przygotować się na wyjazd do kraju. Bo w Anglii dużej perspektywy pobytu nie widziałem. Ponadto dostałem od kolegów, którzy wrócili do Polski, wiadomości, że żyją i że wszystko jest jak trzeba. W takim razie w 1947 roku w grudniu z Cumnock Camp w Szkocji pod Glasgow wyruszyliśmy z jednym z ostatnich transportów do Polski. Okręt nazywał się „Eastern Prince”, to znaczy „Wschodni Książę”. Po przyjeździe… Aha, jeszcze o czym muszę powiedzieć. Każdy z nas, który zgłaszał się do kraju, był przesłuchiwany przez… Trafiłem na takiego bardzo znanego konsula (Michałowski), który wtedy był wicekonsulem, a potem był konsulem w ONZ. Oczywiście pytania były różnego typu – próbowano wysondować wszystko, co można. Ani w Anglii, ani nigdzie nie podawałem, że byłem w konspiracji – w jakim oddziale byłem. Bo ten oddział wiem, że był bardzo (przez władze obecne, które były) niezbyt kochany. Po przyjeździe 18 grudnia do Gdyni, pierwsze co – ukradziono mi walizkę z dokumentami. Później się okazało, że one żyły gdzieś, bo wszystko o mnie później było wiadomo.
Po przyjeździe do Polski w 1948 [1947?] roku, bo w grudniu święta, zdążyłem się z rodziną przywitać, ale trzeba było zacząć pracować. Wielkiego majątku nie przywiozłem. Drobne prezenty, które tam były, przywiozłem z Anglii. Natomiast był kłopot. Starałem się dostać jakąś pracę, a więc spróbowałem w jednej instytucji – powiedziano mi, no niestety, że nie przyjmują. Ale zorientowałem się, że nie jestem pożądanym gościem w pracy, że nikt mnie tu pieścił nie będzie. Zwróciłem się do znajomego, który był na kierowniczym stanowisku w „Pagedzie”. Mówi: „Słuchaj, składaj podanie, to natychmiast cię przyjmiemy i będzie wszystko w porządku”. Złożyłem podanie. On chyba nawet wicedyrektorem był. Mówi: „Przyjdź za dwa dni, to już będziesz mógł zacząć pracować”. Przychodzę za dwa dni, a on mówi: „Słuchaj, no niestety nie mogę ciebie przyjąć, bo sekretarz partii się nie zgadza i w ogóle władze tej instytucji się nie zgadzają”. Przeleciałem kilka takich instytucji, gdzie były podobne sprawy. W końcu dowiedziałem się, że są przyjęcia w Elektrowni Warszawskiej na Powiślu. Złożyłem podanie. Propozycja była do biura projektów na tłumaczenia z angielskiego, bo to jednak było dużo projektów. Powiedziano mi, że niestety nie zostanę przyjęty do biura projektów, ale mogę [pracować] w zaopatrzeniu w kotłowni. Kotłownia to jest olbrzymi wydział w Elektrowni Warszawskiej. Co miałem robić? Zgodziłem się. Ale po jakimś czasie znów były reklamacje. Pierwsze sekretarz, drugie ZNP, przewodniczący – nie zgadzali się, żebym pracował. Poszedłem więc do kadrowca – to był stary komunista, pan Szwajkowski – i mówię: „Panie Szwajkowski, co ja mam robić? Czy mam znów wziąć pepeszę, bo nie mam pracy? W domu matka też nie pracuje. Muszę z czegoś się utrzymywać”. Pan Szwajkowski podrapał się w głowę, mówi: „Ja pana rozumiem. Pomogę panu. Skieruję pana do »Czytelnika«”. „Czytelnik” to jest instytucja prasowa na Wiejskiej. Skierował mnie do byłego akowca, pana Adamskiego, który był na eksponowanym stanowisku, ale przeszedł całkowicie na tamtą stronę.
Zacząłem pracować w rachubie płac. Jakiś czas pracowałem. W 1948 roku zacząłem odczuwać, że jednak jestem bardzo obserwowany. Chciałbym dodać, że w „Czytelniku” to tak: kadrowcem była żona pana pułkownika UB. Ludzie, wynikało z tego, że są bardzo zaangażowani w tę partię, bo to tak jak prasa w tym czasie. Po pewnym czasie, gdzieś w 1948, może pod koniec 1948 roku (bo od lipca zacząłem pracować, to gdzieś pod koniec) skontaktowałem się ze swoimi kolegami, którzy zostali w Niemczech (my pojechaliśmy do Francji, do Anglii), a oni już byli w Polsce. Był taki mój przyjaciel, który [był] razem [ze mną] w konspiracji (pseudonim „Negro” – na wstępie podawałem) i spotkałem również tych kolegów, którzy razem ze mną byli we Francji, później pojechali na południe Francji – ja do Anglii. Spotkaliśmy się w Warszawie. Bardzo często do tego kolegi, który miał pseudonim „Negro” – on się nazywał Binkowski Zdzisław… On się skolegował z dwoma młodymi ludźmi na Nowogrodzkiej 36 albo 48, gdzie mieszkał. Ale bardzo mi się nie podobało. Obawiałem się, że on bardzo dużo mówił – kolega do tych [znajomych], bo oni jakoś z nim wspólnie współżyli. I z tego przypuszczam, ale to później doszło do mnie, że coś tu nie jest tak. Kiedyś jestem u Zdziśka („Negra”) i on się umówił z tymi dwoma – to dwóch braci było. A to przejdziemy się. Poszliśmy i oni zaproponowali, że mają takiego znajomego w Alejach Jerozolimskich. Tam był bank. Może byśmy weszli tam do niego, zobaczyli? Co się okazało? Od razu wyjęli wódkę i ja nie bardzo chciałem się w to angażować, ale Zdzisiek mówi: „Słuchaj…” − wypiliśmy po jakimś. Wyszliśmy. Okazuje się, że do mnie rano przychodzą, że napad był na bank. To znaczy, że ktoś do kas się dobierał. Oczywiście zwinęli nas. Prawie pół roku siedziałem. Do wyjaśnień. Okazało się, że tych dwóch młodych ludzi i mój kolega – to był bardzo serdeczny kolega i z konspiracji, i z pracy, i w ogóle – zostali zwolnieni, mówiąc, że ja i jeszcze ten, który był pracownikiem, że my wychodziliśmy i tam coś nie było tak. Ale w końcu okazało się, że właśnie ten pracownik dobierał się do kasy – do czego się przyznał. Nas zwolnili. Jeszcze nie byłem wtedy taki zorientowany co do stanu fiskalnego, uważałem, że to była przypadkowość. Przepraszał mnie ten kolega i tak dalej, i tak dalej.
Po jakimś czasie znów z tym kolegą – przyjechał do niego szwagier. Poszliśmy na obiad, chyba gdzieś na Marszałkowskiej. To już dużo później było – w czasie to się bardzo, bardzo tak… Nie potrafię określić, ale było dużo później. No i obchodzili jakieś urodziny. [Mówią] do nas, my jemy obiad, żebyśmy wypili z nimi za zdrowie Stalina. Mówię: „Nie piję za żadne zdrowie”. Powiedzieli, że mam gdzieś Stalina. Policja. Zamknięty. Drugie podejście takie było. Coś mi się zaczęło wydawać, że to nie jest jasna sprawa. Drugie podejście, drugie z tym samym. Ale była amnestia i zwolniono nas. Tylko [na] ileś godzin zamknęli nas, ale amnestia załatwiła sprawę, że nas zwolniono. Z pracą po wyjściu, po pierwszym zamknięciu, nastąpiło w „Czytelniku” połączenie z „Prasą”. Były więc pewne redukcje. Między innymi jakiś czas byłem, bo nie było mnie, bo jak mnie zamknęli, zostałem zwolniony. Znów zacząłem szukać pracy. Przeniosłem się do PWN-u, do Zakładu Produkcji Skryptów – tam też nie bardzo, bo nie bardzo mile widziani byliśmy jako byli kombatanci, przeciwni temu ustrojowi. Tam zostałem zwolniony i zacząłem szukać. Szukam. Znalazłem pracę też w rachubie, bo już tak się zahaczyłem, w budownictwie na Inflanckiej. To nie było na długo. Oczywiście już też jakieś przebąkiwania, że nie będę… Poznałem tam panią, która była kierownikiem zaopatrzenia. Ona widziała, że jednak dociskają mi jakąś śrubę i mówi: „Panie Wacławie, mam przyjaciela. On jest dyrektorem naczelnym w centralnym zarządzie. Postaram się, żeby coś panu załatwili”. A ten właśnie naczelny dyrektor był też byłym Powstańcem i podchorążym, ale wyszedł jako cywil, przez Wolską (kościół Świętego Wojciecha), bo tam była przystań dla wywożonych dalej. On raz przyszedł do niej, popatrzył się. Dopiero potem sobie uświadomiłem, że to był taki zwiad jakiś. I w pewnym momencie następują… Bo to zwykle zwolnienia następowały od tych, którzy byli niepożądani. Pan ten będąc naczelnym dyrektorem Zjednoczenia Transportu Samochodowego Łączności, poprosił, żebym złożył podanie. Złożyłem i zaproponował mi stanowisko do Przedsiębiorstwa Transportu Samochodowego Łączności numer 2 – na Wroniej, to bardzo blisko było – do księgowości. [Miałem pracować] w księgowości, a że miałem podstawy ekonomiczne, zaproponowano mi dalej, żebym… Bo wakowało stanowisko kierownika ekonomicznego. Przyjąłem to oczywiście, bo to jednak… Ale tu się zaczęło zło. Kadry chciały włączyć na to stanowisko kogoś innego, a więc zaczęto robić… Inspektor ochrony, pan Maliszewski, robił mi kontrole przy wychodzeniu, badał mnie, pani kadrowa. W końcu oskarżono mnie, że chcę przewrócić ustrój organizacyjny w transporcie, że zbieram podpisy na sekretarza partii w tym zakładzie. Jak się orientowałem, to nie byłoby mniej jak piętnaście lat. Zmartwiony jestem tym, bo nie wiem, jak z tego wybrnąć. A że mieszkałem w Alejach Jerozolimskich, poszedłem. Idę sobie Alejami i spotykam właśnie… To znaczy mnie spotkał, bo byłem taki małowidzący – byłem tak zatroskany tą sytuacją, bo wiedziałem, co mi grozi. Spotyka mnie [i mówi:] „A dzień dobry. Co ty tu robisz?”. Okazuje się, że to mój były dyrektor z „Czytelnika”, pan Tadeusz Daniłowicz, o którym nie wiedziałem, gdzie jest. Może zaufani wiedzieli. Pyta się: „Co się tak martwisz?”. Mówię… Bo to była taka znajomość: to był stary belfer z gimnazjum, gdzieś ze Wschodu; tu był dyrektorem, był bardzo zaangażowany partyjnie. Mówi: „Co jest?”. Ale był uważany za człowieka przyzwoitego w tym układzie. Mówi: „To opowiedz mi to”. Mówię: „Pracuję w transporcie…”. Powiedziałem gdzie, co. A mówi: „A może będę ci mógł coś pomóc. To ja się z tobą zdzwonię”. – „Dobrze. Do widzenia”. – „Do widzenia”. Normalnie zacząłem pracować. Telefon do sekretariatu, że mam się zgłosić do Komitetu Warszawskiego, do drugiego sekretarza, którym był właśnie ten pan Tadeusz Daniłowicz, mój były dyrektor. Mówi: „Słuchaj, przejrzałem twoje akta. Masz jedno: raz byłeś podejrzany o taką sprawę – mówi – Nie wiem, czy byłeś winien, czy nie, ale już jesteś. Drugie: bardzo brzydko wyraziłeś się o Stalinie. Teraz masz trzecią sprawę: oskarżają ciebie, że chcesz wywrócić ustrój przedsiębiorstwa, czyli znaczy ustrój panujący w kraju”. Mówię: „Taki dowód, że ja tego nie robiłem, żadnych podpisów nie zbierałem”. Pan dyrektor mówi: „Słuchaj mnie, ja ci mogę pomóc. Grozi ci bardzo dużo, ale jeżeli się nie zgodzisz, no to wiesz…”. Nie miałem innego wyjścia, tylko [się podporządkować]. [Mówi:] „Bo już kierownik wie, bo pytałem o ciebie, będę musiał tak samo zgłosić”. Taki drobny szantaż. I mówi: „Mogę cię bronić, ale jak będziesz członkiem partii”. – „Przecież ja ani nie należę, ani...”. – „To ja ci załatwię taki staż. Będziesz miał paroletni staż”. W końcu powiedziałem, że zastanowię się jeszcze. W końcu koledzy mówią: „Słuchaj, musisz się zgodzić”. I zgodziłem się. Czy zrobiłem dobrze, czy źle – nie wiem. Wiem, że uratowało mnie to od dziesięciu, piętnastu lat [więzienia].
Dla porównania, co później się dowiedziałem. W tym czasie, w latach pięćdziesiątych drugich, było dochodzenie mojego dowódcy, kapitana „Żmudzina” − to w 1952 roku − w 1953 został rozstrzelany. Był on gdzieś w tle badany, rozprawa była tajna, przy procesie Lechowicza. Nasz oddział uznano za oddział bandycki, bo nastąpiła likwidacja między innymi dwóch członków PPR. Ale jak sprawa wyglądała? Ci ludzie – nazywali się ojciec i syn Plenzlerowie – byli w naszym oddziale i poszli na bandytyzm. Dostali wyrok śmierci, bo wszystkie nasze akcje były oparte na wyrokach sądowych. Nawet proponowano nam… Bo mieszkaliśmy na Woli, ale że inną akcję robiliśmy, byliśmy rozpoznawalni już w poprzednich akcjach, a więc zgłosiłem (bo u mnie był punkt kontaktowy), że jednak będziemy robili to, co należy, ale [trzeba wziąć] pod rozwagę, żeby jednak naszej grupy nie brać. Robiła to inna grupa. Okazało się… Wszystko to poszło dobrze, to na Kole odbywało się, a my mieszkaliśmy na Młynarskiej – ja mieszkałem na Młynarskiej, „Cygan” mieszkał na Młynarskiej, reszta mieszkała w pobliżu. A ponadto pracowali na Wolskiej w zakładzie „Fruktoza”. Byliśmy na tym terenie po prostu rozpoznawalni. Nigdzie nie zgłaszałem, ani że byłem w konspiracji, ani że byłem w takim czy innym oddziale – ani w Anglii, ani tu. Okazało się, że praktycznie o mnie wiedziano, że byłem w tym oddziale. Uważam, że to było celowe: jeden etap, drugi etap, pracy i tak… Zacząłem pracować w Transporcie Samochodowym, ale Komitet Warszawski przysłał jakiegoś wiceministra na temat… Bo byłem oskarżony w tej sprawie. Pan Tadeusz więc przysłał – nie pamiętam w tej chwili… Wtedy był wiceministrem energetyki – nie pamiętam w tej chwili jego nazwiska. Zostałem wybroniony. Ale kadrowa została przeniesiona gdzieś, inspektor z Urzędu Ochrony został przeniesiony, mnie przenieśli do Centralnego Zarządu na stanowisko zastępcy naczelnika Wydziału Ekonomicznego. Poznałem tam bardzo sympatycznego pana, który był naczelnikiem. To był pan Zieleniewski, którego ojciec był przedsiębiorcą w Krakowie – jedna ze znanych krakowskich fabryk kotłów, i tak dalej. Bardzo sympatyczny człowiek. Pracowałem tam bardzo długo. Do awansu nie miałem dużych możliwości, nie mogłem nadal zająć stanowiska kierowniczego. Jak gdzieś szedłem, to mogłem iść na zastępcę. Później, w tym samym resorcie łączności, przeniosłem się do Zjednoczenia Stacji Radiowych i Telewizyjnych. Niestety. Tam również na zastępcę naczelnika Wydziału Ekonomicznego, bo musiałem być pod kontrolą. Jednak mimo wszystko, że miałem jakieś ulgi, że przeżyłem to, to jednak… Po iluś tam latach poszedłem na emeryturę. W międzyczasie zrobiłem studia. Ponadto zrobiłem programowanie. Jako jedni z pierwszych robiliśmy programowanie przewozów cementu luzem na kraj. Ale też mimo że prowadziłem cały interes, miałem nad sobą faceta, który to wszystko [nadzorował]. Niestety nie mogłem być samodzielnym pracownikiem, który może działać, bo nadal byłem, z tego wynika, niebezpieczny. Nie wiem, czy zrobiłem dobrze, że uniknąłem tych piętnastu lat, czy zrobiłem źle. Mimo wszystko w tym czasie również wkładałem, ile mogłem. Bo mój dowódca powiedział tak: „Słuchajcie, jeżeli chcesz coś robić, to wejdź w struktury wroga”. Wykorzystywałem to. Dlatego jak byłem w stacjach radiowych i z powodu… Miałem być odznaczony Krzyżem Kawalerskim, to Skalc, taki sekretarz, który był sekretarzem w czasie okupacji w Miechowie, poplątał coś w moich danych i ten, który odnosił… Bo to wszystko musiała zatwierdzić dzielnica. Okazało się, że nie mam pełnych danych i zostałem wycofany. Później dostałem, ale już Kawalerskiego nie dostałem – dostałem Srebrny. Ale starano się wręczyć mi pod biurkiem. Powiedziałem, że mam to gdzieś. Tak dotrwałem do okresu… Później pracowałem w Centralnym Ośrodku Badawczo-Rozwojowym. Najpierw byłem zastępcą, później, jak docenta zwolnili, to byłem kierownikiem pracowni. Stamtąd poszedłem na emeryturę. Udało mi się przeżyć.
Wydaje mi się, że czasy były ciężkie, każdy radził sobie, jak mógł. Koledzy oceniali mnie właściwie. Powiedzieli, że zrobiłem dobrze. Bo na przykład w tym czasie „Krzysztof”, podporucznik, siedział osiem lat, a mój dowódca dostał karę śmierci. Kilku kolegów też po ileś lat posiedziało. Między innymi były takie sytuacje, że jeżeli robiliśmy to programowanie… Bo było to robione w skali państwa, a robione było na Nowej Hucie. Robiliśmy badania przez Ministerstwo Budownictwa, nadzorowało nad tym Komisja Planowania, ale bezpośrednio nadzorował premier Jaroszewicz. Bo to była pierwsza taka nowatorska praca. Jeżeli w tym czasie były jakieś święta i mnie zwinięto, to natychmiast było od Jaroszewicza: „Wy tacy i owacy macie zwolnić, bo chcecie mi plan zawalić” − i byłem zwalniany. Bo jednak inwestowanie w głowę trochę mi pomogło. Ale mimo wszystko w takich okresach jak były rocznice, to jednak profilaktycznie byłem zamykany.
Cóż więcej będę mówił? Aha, jeszcze może chciałbym dodać. To wszystko, co mówiłem, to jest praktycznie jedna dziesiąta tego, co można byłoby opowiedzieć. Druga sprawa. Z perspektywy sześćdziesięciu lat trudno wszystko pokazać to jak… Ale wydaje mi się, że gdyby teraz się nawet rozwijało te poszczególne wątki… Bo generalnie podchodziłem do tych spraw... Nie mówiłem, że jak na przykład byliśmy w Göttingen, że było tak, że jak – powiedzmy – byliśmy w Kassel, to było tak; że jak byliśmy w Hanowerze, to było inaczej. A to można byłoby rozwijać na takie… Niestety wtedy, wydaje mi się, że byśmy parę dni musieli zmarnować, bo to jest okres od 1939 roku do prawie 1980. To jest kawał czasu. Tak. Czyli to, co generalnie chciałem powiedzieć, to powiedziałem. Wydaje mi się, że można byłoby jeszcze coś mówić, ale w tej chwili to jest raczej niecelowe. Bo to byłoby za bardzo drobiazgowe, generalne sprawy. Jeżeli by istniała taka potrzeba – rozwinięcie tych spraw na drobniejsze – na pewno można to zrobić.
Warszawa, 24 listopada 2010 roku i 10 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła