Urszula Maria Dubrawska
Nazywam się Urszula Dubrawska, mieszkam w Warszawie. Urodziłam się i wychowałam w Warszawie, jestem z pokolenia warszawiaków.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.
Moja rodzina − mama warszawianka, tato pochodzi z Pomorza, z Brodnicy. W 1920 roku przyjechał do Warszawy, dostał pracę w Sądzie Okręgowym na ulicy Miodowej, dostał mieszkanie. Poznał się z moją mamą, urodzoną warszawianką. Dziadek pracował na Zamku Królewskim, był stolarzem. Rodzice po zawarciu związku małżeńskiego zamieszkali razem. W 1930 roku pobrali się, w 1933 urodziłam się. Potem miałam jeszcze czworo rodzeństwa, była nas piątka. Siostra jest o rok i trzy miesiące ode mnie młodsza, teraz choruje bardzo. To ta, która Powstanie ze mną najbardziej zapamiętała. Potem jest brat urodzony w 1941 roku, też okupację całą [z nim] przeżyliśmy w Warszawie. Siostra najmłodsza urodziła się w 1945, zawsze ją nazywałam, że ona powstanka, bo była z Powstania.
- Jak wyglądało wychowanie w pani rodzinie? Czy były kultywowane jakieś wartości patriotyczne, czy rozmawialiście z rodzicami o historii?
Tak, oczywiście. Mój ojciec był wielkim patriotą, zawsze opowiadał nam, jak to było przed wojną. Byliśmy katolikami praktykującymi, wszyscy chodziliśmy do kościoła ojców kapucynów. Oni nas wychowali, uczyli nas mówić pacierze, dawali nam opłatki, jak pięknie mówiliśmy. Dziś już jestem starą kobietą, też chodzę do kościoła ojców kapucynów, bo to najbliżej mojego ducha. Mieszkaliśmy obok, to było prawie po sąsiedzku, bo mogliśmy od ulicy Kapucyńskiej wchodzić na teren naszego zamieszkania. Dziadkowie ze strony mojej mamy… Moja mama została bardzo wcześnie sierotą, w I wojnie światowej zmarła jej mama, bardzo młodo. Została trójka dzieci, które wychowywał dziadek, ale był niedobry. Moja matka nie wychowywała się w tym domu, zabrali ją chrzestni rodzice, państwo Wardziakowie. Oni ją wychowali aż do zamążpójścia. Wydali ją potem za mąż. Mieszkali w sądzie, bo dziadek był pracownikiem sądu.
- Czym się zajmowała pani mama?
Moja mama zawsze była przy tacie, nie pracowała. Jak była młodą dziewczyną, pracowała w szwalni, ale po zamążpójściu była przy mężu. Mój tato, poza tym, że był woźnym w sądzie, przede wszystkim zajmował się ogrodem, bo jego zawód to był ogrodnik. Jak przyjechał z Brodnicy, to zatrudnili go od razu w ogrodzie. To jest piękny ogród, on do dzisiaj jest, między Hipoteką… To jest teraz na terenie Ministerstwa Zdrowia. Był ogród, który graniczył z ogrodem biskupim. Na Miodowej też biskup miał swój ogród, a mój tato pracował, zajmował się tym ogrodem. Zawsze miał piękne kwiaty. Przychodzili do niego wspaniali ludzie po kwiatki, znajomi taty, nawet minister. Rodzicom dobrze się przed wojną powodziło, bo tato poza swoją pensją, jaką dostawał w sądzie, znał dużo sędziów, adwokatów, którzy chcieli balkonik sobie ubrać, coś zrobić w ogródku. To były dodatkowe zajęcia ojca, tak że nam się dobrze wiodło. Mieliśmy bardzo ładne mieszkanie. Mieszkaliśmy na terenie sądów. Kiedyś dochodziliśmy do tego, co to było, to był jakiś pół-okrąglak. Okazało się, że to była jakaś stara wozownia w Pałacu Paca, tę wozownię potem przerobili na mieszkania. Bardzo ładne były mieszkania. Mieszkał intendent, pan Kalisz, myśmy mieszkali z rodzicami. Potem był przylegający do tego jeszcze jeden budynek, też dwóch pracowników sądu mieszkało.
- Co pani robiła 1 września 1939 roku?
Byłam w domu na Miodowej 15, w naszym mieszkaniu. Tyle, co zapamiętałam. Miałam wtedy sześć lat. Pamiętam, że ojciec za rękę ciągnął nas do schronu w nocy, wyciągnął nas z łóżek. Ja, siostra biegłyśmy do schronu. Potem wiem, że zbudziłam się i nie było ojca, a nie wiem, co było przedtem.
Schron był w Hipotece. Mieszkaliśmy tuż koło Hipoteki, to był ogromny gmach, zresztą do dziś stoi Hipoteka. Z tym że w czasie Powstania była przepołowiona, zginęło bardzo dużo ludzi w Hipotece. Wtedy zresztą byłam i ja.
Zbudziłam się, nie ma taty. Mama powiedziała, że ojciec musiał wyjechać. Później, jak już byłam starsza, to dowiedziałam się, że ojciec po prostu uciekł. Uciekali wszyscy mężczyźni, bo panika się wytworzyła, że Niemcy są tuż, będą wszystkich zabijali. Mężczyźni uciekali przed Niemcami. Tato z kolegami swoimi aż za Garwolinem się znaleźli. Potem wrócili do domu, po kilku tygodniach, jak to już się troszkę uspokoiło, ale wrócili umordowani. Właściwie ta ucieczka nikomu nic nie dała, nie wiadomo, po co i przed czym uciekali. Przed Niemcami nie można było uciec, bo oni weszli i koniec, wszystko zajęli.
Później wszystko tak się układało, że ojciec nawet został w sądzie, tylko [pracował] na etacie palacza w kotłowni. Przez to, że miał kotłownię do swojej dyspozycji, to jak wyrzucał węgiel z kotłów, zawsze coś zostawiał, a pracownicy, którzy mieszkali na terenie sądów… Były dyżury, każda z kobiet chodziła i sobie przesiewała to, co zostawało [wyrzucane z kotła]. Miała [to potem] do opalania, było strasznie trudno z [opałem]. Tato zawsze, jak mógł, to [trochę] koksu wyrzucił kobietom, żeby przesiewały. To się tak ciągnęło bardzo długo. Później zaczął w kotłowni króliki hodować, miał tych królików nawet sporo. Tato był bardzo pracowity, wielki pedant. Robił wszystko tak, że było czyściutko, nikt nie wiedział, że króliki są. Króliki były naszym pożywieniem. W niedzielę zawsze był dobry obiad, było mięsko, króliczek zabity. W ogrodzie, gdzie hodował kwiatki w cieplarni, trzymał później kurki, mieliśmy swoje kurki. Nawet była gąska, która była wytresowana, biegała za całą rodziną. Tak dożyliśmy, w strachu wielkim, aż do Powstania.
Oczywiście, chodziłam do szkoły, do pierwszej, drugiej, trzeciej klasy. Poszłam w pierwszym roku okupacji do szkoły: 1940, 1941, 1942, 1943. Skończyłam czwartą klasę. Chodziłam na Miodową do szkoły. Mieliśmy tylko rachunki, tak to się wtedy nazywało. Historii oczywiście żadnej nie było, ale uczyli nas pisać po polsku, język polski był.
- Nauczycielami byli Polacy czy Niemcy?
[Byli Polacy, nie wiem czy byli Niemcy. Być może tak?] Mój nauczyciel [w drugiej klasie] nazywał się pan Lanhortz, ale on był Polakiem. Pamiętam taką scenę, wtedy byłam w drugiej klasie. [On] przyleciał do klasy strasznie wystraszony, wszystkim dzieciakom mówi: „Jeżeli macie jakąś książkę, której nie można przynosić do szkoły, natychmiast oddawajcie”. Każdy co miał – nie to, co było do szkoły potrzebne – jemu oddawał. On bał się Niemców. Wydaje mi się, że był Polakiem, a nazwisko miał niemieckie. Niemcy zmuszali potem, żeby przyjmować folkslistę, jak ktoś miał niemieckie nazwisko, ale nie wszyscy się godzili. Kierownikiem naszej szkoły był pan Gładysz, który po wojnie też był [ tej szkole]. To była chyba 21. [lub 22.] szkoła podstawowa, nie pamiętam, czy tak było. Później komuniści go wykończyli, wywieźli go na Sybir, zginął, [tak wieść niosła]. Myśmy się modlili za niego, nie wiedzieliśmy, gdzie jest. Jego siostra pracowała u nas w szkole, była [nauczycielką geografii]. Szkoła była w parku Traugutta, potem [to była] „Poniatówka”, gdzie kończyłam [szkołę podstawową ośmioklasową]. Po Powstaniu zaczęłam piątą klasę, w przeciągu dwóch miesięcy skończyłam [rok szkolny].
- Wróćmy do szkoły okupacyjnej. Czy miała pani zajęcia z języka niemieckiego?
Niemieckiego nas nie uczyli, nauczyciel mówił czasami do nas po niemiecku, ale nie przypominam sobie, nie było [nauki] języka niemieckiego. [W starszych klasach uczyli niemieckiego. Ja nie pamiętam].
- Czy ktoś z pani szkoły był w harcerstwie w tym czasie?
Nie, myśmy byli wtedy za mali. Natomiast miałam przyjaciółkę, która też mieszkała na Miodowej, Marylka Malinowska, moja ukochana koleżanka, która zginęła w Powstaniu. Nawet nie wiem, gdzie zginęła. Była siatka konspiracyjna u niej w domu. Chodziłam do Marylki. Myśmy próbowały coś nieraz zjeść, kawałek chleba kupiłyśmy z cebulką. Wiem, że tam przychodzili studenci Akademii Medycznej. Jej siostra była od niej dużo starsza, ojciec był oficerem, był chyba już wtedy w armii Andersa. W każdym razie w Polsce go nie było. Myśmy spotykały tych [studentów]. Jeszcze nie bardzo wiedziałam wtedy, co to jest. Wiedziałyśmy tylko, że nie wolno nam w ogóle o tym mówić, że kogoś się spotyka. Tyle rozumiałam, że oni się ukrywają, że nie wolno powiedzieć, że przychodzą. To była jej siostra, była komórka Armii Krajowej. Później, po wojnie, po wyzwoleniu szukałam, pytałam, ale nigdy się nie dowiedziałam, co się działo z jej rodziną. Była z wojskowej rodziny. Wiem, że ojciec był oficerem, nie było go w Polsce. [Nigdy jej nie odnalazłam].
- Jak zapamiętała pani Niemców w Warszawie z lat okupacji?
Bałam się ich strasznie. Mój braciszek był taki malutki! Pamiętam taką scenę, jak wyszłam z nim na ulicę Miodową. W pajacyku był tylko, to było lato. Szli Niemcy jezdnią. Nigdy nie zapomnę: dużo ich było, to wojsko było, braciszek malutki stał, trzymałam go za rękę. Przy bramie staliśmy, a Niemcy przechodzili, śpiewali strasznie głośno. Brat stał, mówi: „Raz, dwa, trzy, lewa”. Nie wiedział, kto to jest, jemu się skojarzyło, malutkie dziecko. Strasznie się bałam. Wiem, że złapałam go, myślałam, że oni zaraz go zastrzelą za to, że ich przedrzeźnia. Skąd mają wiedzieć! Wzięłam go na rękę, uciekłam. Tak się bałam Niemców całą okupację. Jak tylko widziałam, że jakieś pięć, sześć osób idzie, gdzieś riksza podjeżdża… Widziałam, jak zastrzelili hitlerowca na Miodowej. To nie był hitlerowiec, tylko widocznie jakiś konfident. Podjechali rikszą cywile, nie wiem, kto to był. Siedziało ich dwóch, a jeden z tyłu pedałował. Podjechali. Na Miodowej, gdzie jest teraz Izba Rzemieślnicza, kawałeczek obok Izby była maluśka cukierenka czy fryzjer, nie pamiętam, co to było. Wyszedł facet, ci zeskoczyli z rikszy, trzask, dali kilka strzałów, ten padł, oni wsiedli, uciekli. Potem od razu Niemcy… Każdy kto mógł, to pierzchnął po bramach.
- Nie było żadnych represji?
Były, potem wieszali. Pięćdziesiąt osób, zakładników zaraz na słupie się znalazło. Potem widziałam egzekucję na Podwalu. Na rogu Podwala było Ministerstwo Sprawiedliwości. Potem był szpital powstańczy – od Podwala, Długiej, w tym domu. Przywieźli pięćdziesięciu Polaków, podjechały budy. Przywieźli ich z zaklejonymi ustami, postawili pod mur i szkopy wszystkich rozstrzelali. Później ich wrzucali, krzyk, płacz straszny, pełno od razu się ludzi znalazło na miejscu. Kobiety chusteczki moczyły we krwi, która strumieniem spływała. Widoki były straszne w czasie okupacji. Takie, których człowiek nigdy w życiu już nie zapomni.
- Mimo że była pani małą dziewczynką?
[Miałam kilka lat]. Byłam małą dziewczynką. [Strasznie się bałam]. Chodziłam do szkoły na Barokową. Było powstanie w getcie. Ulica Barokowa była przy ogrodzie Krasińskich, taka mała [uliczka]. Powstanie w getcie było też tragiczne dla mnie, [to było piekło na ziemi]. Widziałam tych ludzi, którzy z płonących domów skakali [z dziećmi], matki, które ich trzymały. Był polski ośrodek zdrowia, częściowo już na terenie getta, a częściowo w Ogrodzie Krasińskich. W tym ośrodku [była policja], policja chyba była polska, nie wiem. W każdym razie ze szlauchami z wodą stali, żeby ogień się nie przedostał na aryjską stronę. Widziałam scenę, jak skoczyła kobieta z dzieckiem na ręku z płonącego domu. Upadła niedaleko tego ośrodka. Strażak był, widocznie już nie mógł tego znieść, wodą polał po tej kobiecie. Chciał ją ocucić, nie wiem. Potem raptem pełno Niemców się znalazło, strzelali, jego też zabili. Straszne to było, ale jakoś to wszystko człowiek musiał przeżyć. [Tego się nie da zapomnieć].
Powstanie zastało mnie na ulicy Świętojerskiej. Była [tam] hala [targowa], z mamą byłyśmy. Mama przez długi okres czasu kwiatki sprzedawała przy tej hali. Te kwiatki w ogródku były. Ojciec nieraz z ogrodu brał. Sprzedawali, z tego jakoś próbowali nas utrzymać, przeżyć wojnę. Tam nas zastało Powstanie. Pierwsze strzały były na Żoliborzu. Zrobił się straszny szum, ruch, wszyscy zaczęli rzucać wiadra z wodą, z kwiatami, każdy gdzieś uciekał. Mama mnie złapała za rękę, pobiegłyśmy na Freta. Wpadłyśmy do jakiejś klatki schodowej na Freta. Już [dużo] ludzi było, do piwnic nie chcieli nas wpuszczać. Strzelanina, już zaczęli strzelać na Długiej. Ojciec nie wiedział, co się dzieje z nami, myśmy nie wiedzieli czy reszta w domu jest, czy jest brat, czy jest siostra młodsza. Wyszłyśmy z piwnicy, jak się cisza zrobiła, przestali strzelać. [Cisza przez chwilę i] dostałyśmy się. Od Freta, (przy kościele), do Podwala. Pod murami się przyczaiłyśmy, ale cisza jakoś trwała. Przedostałyśmy się na Podwale, do Izby Rzemieślniczej. To jest dom przechodni, z Podwala można wyjść na ulicę Miodową 14. A na Miodowej już byłyśmy naprzeciwko sądu, naprzeciwko naszego domu [na Miodowej 15], my pod 15, a tu 14. Jak już byłyśmy w Izbie Rzemieślniczej, stałyśmy, to była kanonada, takie strzelanie strasznie, że – ojciec stał po drugiej stronie ulicy i nie mogłyśmy przejść przez bardzo długi czas, zanim to troszkę się nie uspokoiło. Już Powstańcy zajmowali coraz dalej. [Niebawem] na ulicy Miodowej były biało-czerwone flagi zawieszone na balkonach.
- Jak zapamiętała pani atmosferę?
Euforia była [ogromna]. Widziałam, że ludzie się cieszą, że jest radość [wielka ludzi]. Zrywali emblematy niemieckie z flag, deptali nogami. Potem cały czas czekaliśmy na ruskich. „Rosjanie już są” – słyszałam, jak dorośli mówili, Powstańcy, którzy do nas przychodzili. Bo komenda Powstańców była na ulicy Długiej, do nas przychodzili, do Hipoteki. Wszyscy czekali, Powstańcy też czekali. Niech oni nie opowiadają, że nie czekali. Powstańcy czekali na ruskich, wszyscy czekaliśmy na Rosjan. Potem okazało się, że oni się cofnęli. Już byli na Pradze, [mówiono] że już są na Pradze, już duch w ludzi wstępował, że to się wszystko skończy. Potem się zaczęło wszystko na nowo. Później widzieliśmy, że nie ma wyjścia, że nas wszystkich wykończą. Bombardowania były straszne. Nikt nie pomagał. Przylecieli Kanadyjczycy, po wojnie się dowiedziałam, że to byli Kanadyjczycy. [W hipotece była ludność cywilna]. Po zburzeniu Hipoteki ci, którzy przeżyli, siedzieli [w ocalałej części piwnicy]. Przenieśliśmy się do piwnicy w sądzie, w [dzisiejszym] Ministerstwie [Zdrowia na Miodowej]. Do dzisiaj, jak chodzimy do kościoła [ojców kapucynów], to patrzę, jak się schodziło do piwnic. Siedzieliśmy w tych piwnicach [kilkanaście dni]. Kiedy przyleciały samoloty [z rzutami], całe niebo zrobiło się widne, takie jak w dzień, tak Niemcy strasznie strzelali. Rakiet [mnóstwo], całe niebo oświetlone. Braciszek był taki malutki: „Tatusiu, proszę cię, pokaż mi słoneczko”. Ojciec go wziął za rękę, po schodach się z piwnicy wychodziło. Wtedy nie bombardowali, tylko się zajęli tymi samolotami. Wyszedł z nim, mówi: „Synku, to jest słoneczko”. Brat był taki maluśki, a do dzisiaj pamięta, że ojciec mu pokazał słoneczko w schronie.
- W jakich warunkach państwo przebywali?
Siedzieliśmy w piwnicy, jeden na drugim siedział, ale ciekawe – nie było wszy. Potem robactwo jakieś straszne nas [oblazło] w transporcie, już jak nas wywieźli do Pruszkowa. Później było takie robactwo, że jak pociąg stanął gdzieś, to można było garścią wyjmować to robactwo. Do dzisiaj, jak pomyślę, że coś takiego miałam w ręku, to robi mi się niedobrze.
[Brak było żywności. My byliśmy w domu, trochę zapasów było, gorzej mieli ludzie, których Powstanie zastało w mieście. Mieliśmy króliki i kurki, które hodował tata przed Powstaniem w cieplarni ogrodowej. Owoce też były z ogrodu]. Ojciec nawet rosół ugotował. Szkop ojca zobaczył. Byliśmy w Hipotece, a nasze mieszkanie przez ogród tylko. Kawałek ogrodem przeleciał z piwnicy, kuchnia była kaflowa, w tej kuchni napalił, [wziął] kurę, która została, bo to na początku Powstania, postawił garnek, nakrył, wrócił do piwnicy. Rosół się gotował. Potem musiał lecieć. Cisza przez chwilę była, ale szkop leciał. Tak pikowali samolotami, że jak leciał jeden z nich, zawadził o Hipotekę i rozleciał się. Zginęli. Po wojnie dopiero zobaczyli, jak wróciliśmy, ilu ich zginęło. Samolot się rozleciał, zawadził o Hipotekę, bo pikowali. Do ojca serię puścił, tato zdążył do domu wpaść, ale rąbnęła w nasze mieszkanie bomba. Wszystko było rozwalone, pokój jeden, ganek, bo było wyjście z ganku na ogród. A rosół stał nakryty pokrywką, gruz leżał na pokrywce. Tato nam przyniósł rosół do piwnicy. Mieliśmy jedzenie. Wiem, że zawsze suchary mama robiła. Ciągle, całą wojnę się coś odkładało. Sól musiała być w domu, cukier, mąka. To wszystko potem było.
- Kto jeszcze z wami przebywał w piwnicy?
Wszyscy ci, którzy mieszkali, [pracownicy sądów, urzędnicy, woźni i inni]. Bardzo dużo ludzi mieszkało na Miodowej. Byli tacy, których zastało Powstanie, nie mogli się wydostać. Oni też byli. Była jakaś pani – zginęła w Hipotece – która miała zakład węglarski, na Kapitulnej chyba. Młodego chłopaka, syna miała. Ten syn został bez niej. Trzydzieści parę osób zginęło, moja koleżanka Hania zginęła, z nią razem byłam. Oni wytropili, że kuchenki były, kozy. One były pod ścianą postawione, bo uważali, że ta ściana jest najbardziej gruba, że nawet jak coś padnie, to się ludziom krzywda nie stanie. Dalej były kotły, w których palili, do ogrzewania wielkie kotły. Był pomost z blachy, którym chodził palacz z kotła do kotła, żeby miał przejście. To była duża piwnica. Widok tych kuchenek zwrócił uwagę Niemców, oni mieli wszędzie „gołębiarzy”. Nie wiem, czy oni dali znać, bo dwa pociski rzucili, „Far”, jak potem mówili. Hipoteka się rozleciała, cały środek, wszystko spadło. Na kuchence zawsze jakieś garnki stały, woda się gotowała. Poszłam po wodę z koleżanką. Mamusia z moją siostrą, z bratem, ojciec, siedzieli w piwnicy. Piwnicami było przejście, pod całą Hipoteką, nie trzeba było na dwór wychodzić. Myśmy poszły, ona stała dalej, a ja bliżej wyjścia do rodziców, bo matka zawsze krzyczała: „Nie chodźcie, nie ruszajcie się!”. Zawsze razem byliśmy. Ta pani („Węglarzowa” na nią mówiliśmy) mówi: „Słuchajcie, lecą samoloty”. Słychać widocznie było już pocisk, bo to były sekundy dosłownie. Jak usłyszałam, że lecą samoloty, to prędko dwa kroki w stronę matki, a ta pani na dół, bo myślała, że będzie bezpieczniej. Na tych schodkach już została, bo wszystko się zwaliło. Tylko usłyszałam straszny huk, wszystko zaczęło lecieć. Nakryłam głowę rękami, skuliłam się, dobrze, że nigdzie się nie ruszyłam, że przeczekałam. Mnie tylko podrapało, miałam przejście do rodziców. Za moimi plecami było wszystko zawalone, wszyscy zginęli. W ogóle nie mogli ich odkopać, ratować. Dopiero po wyzwoleniu się dokopali i ekshumowali. Po fragmentach ubrań niektórych się poznało, właśnie moją koleżankę, bo miała szlafroczek w groszki. Po tych groszkach poznali, że to ona. Gruzów dwa piętra miała Hipoteka, cały środek. Tak wycelowali, że przepołowili. Odbudowali, ona teraz stoi.
To było gdzieś w połowie Powstania. Powstanie wybuchło w sierpniu, a to był jeszcze sierpień. Myśmy 2 września już wyszli. Siedzieliśmy w tym schronie dwa, trzy tygodnie. Nie mogę sobie wyobrazić, jak to było. Wiem, że 2 września nas wyprowadzili z piwnic [„czarni żołnierze”]. Straszni byli ci „własowcy”, w czarnych [mundurach]. Ściągali kobietom kolczyki, łamali palce, ściągali pierścionki. Wyprowadzili nas na ulicę Kapucyńską, postawili [w szeregu], strasznie krzyczeli. Nie wiem, [nie pamiętam], Polak czy Niemiec, który znał polski, powiedział, że jak znajdą coś, co należy do bandytów, do Powstańców, to wszyscy zginiemy. Samoloty bombardowały jeszcze Starówkę, na Śródmieście już leciały, mieli jakieś rakiety. Zaczęłam płakać, skuliłam się, stanęłam koło ojca. Płaczę, mówię: „Tatusiu, zabiją nas!”. Samolot leciał, rzucił jakąś rakietę, odleciał dalej, a oni nas trzymali. Zobaczyli, że tam nic nie ma. Podobno – później, po wojnie już tato opowiadał – był jakiś Powstaniec, który zjadł opaskę. Nie znaleźli go. Gdyby znaleźli, to by nas wszystkich rozstrzelali wtedy.
Tak, te osoby. Dużo ludzi ginęło przy wodzie. Studnia była na podwórku. Tyle ludzi zginęło, Boże drogi, a trzeba było przecież zdobyć trochę wody. Szli, ryzykowali. „Gołębiarze” strzelali pojedynczymi strzałami, mordowali. Makabra. Czarno, pełno ognia, dymu, piekło. Tak chyba wygląda piekło, to też mam w oczach.
- Co się stało po tym, jak państwa wyprowadzili?
Wyprowadzili nas przez ulicę Bielańską. Był bank na Bielańskiej. Prowadzili nas, szli Niemcy z karabinami z jednej, z drugiej, środkiem prowadzili, bo to dużo ludzi, cała Starówka wychodziła 2 września. Doprowadzili nas do ulicy Wolskiej. Pamiętam, że w gruzach na Bielańskiej leżeli nieżywi Powstańcy: ręce, tylko hełmy, strasznie dużo zginęło w tym banku. Doprowadzili nas do ulicy Wolskiej.
Na Wolskiej zaczęło się następne piekło. W kościele u Świętego Wojciecha zaczęli segregować, wyciągać mężczyzn z kolumny do kościoła. Mojego ojca też zabrali. Płacz, krzyk potworny, mama była w ciąży z siostrą. Nie wiem, w jaki sposób ojcu się udało: z kościoła się wydostał, z powrotem był z nami. Popędzili nas do Dworca Zachodniego, wsadzili w pociągi towarowe, obrzydliwe, wywieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie wszyscy byliśmy na wielkim placu. Później robili segregację następną, plac był obstawiony, ludzie siedzieli. To była naprawa sprzętu kolejowego, zakłady kolejowe były. Trzymali nas, ludzie siusiali, RGO jakąś zupę przywoziło. Myśmy tam byli chyba trzy czy cztery dni. Właśnie tam robactwa tyle było. Spotkaliśmy później ciotkę z wujkiem, którzy mieszkali na Kapucyńskiej. Wujek już był śmiertelnie chory, nie mógł chodzić. Tato go ciągnął na plecach. Później następna selekcja, do obozów wywozili. Kobiety z dziećmi i starców na jedną stronę, a wszystkich młodych ludzi, mężczyzn zdolnych do pracy, na drugą stronę. Psami wszystko obstawione, szkopów stało tyle! Przeprowadzali ludzi, a stali ci, którzy mieli zostać w Guberni. Ojca nam oddzielili, już ich do transportu prowadzili, z którego nikt nie wrócił. Ojca kolegów było kilku, wszyscy zginęli. Do kamieniołomów ich podobno wywieźli, wszystkich pomordowali. Ojcu się jeszcze raz udało. Mama stała, krzyczała: „Powiedz, jak się znajdziemy, jeżeli będziesz żył!”. Tato napisał adres do babci, bo babcia w Rzeszy mieszkała, Brodnica to już była Rzesza. Napisał matce ten adres, mówi: „Tam piszcie”. Tak jakoś, nie wiem, wychylił się, już prowadzony był, podawał mamie tę kartkę. Ludzie ojca przysłonili, on wszedł w tłum między nas, zasłonili. Pies nie widział. Naprawdę, to było coś niesamowitego, nikomu się to nie udało chyba. Tato został z nami, ale jak szedł, to jak galareta się trząsł. Pamiętam, jak go oddzielali od nas. Błagałam Niemca, żeby puścił tatę, on karabinem do mnie:
Weg! Ojca do transportu oddzielił.
Tato uciekł, szedł z nami. Spotkał jeszcze jednego swojego kolegę, pana Pasdurczaka. Wsadzili nas w pociąg znów z wszami, z tym wszystkim, wywieźli nas do Opoczna. Ale zanim nas do Opoczna dowieźli, to jeszcze była stacja Jeleń. Stanęliśmy na tej stacji, Niemcy pootwierali wagony, wypuścili nas. Mogliśmy wyjść przed [pociąg]. Ludzie [poukładali] kamienie, żeby wody zagotować, po wodę [poszły] kobiety do wsi, bo do wsi było parę kroków. Poleciały, żeby kawałek chleba przynieść, troszkę wody. Potem zapakowali nas z powrotem. Już ludzie wiedzieli, że będziemy w Generalnej Guberni, że zostaniemy, nie wywiozą nas do Rzeszy. Zostaliśmy [przywiezieni] do Opoczna. W Opocznie zatrzymali nas w spichlerzu, gdzie było pełno zboża. W tym zbożu nocowaliśmy. Później rozdzielali po gospodarzach, żeby gospodarze warszawiaków przyjmowali. Oczywiście myśmy nie zostali, z ojca kolegą wracaliśmy do Warszawy, na piechotę wszyscy. On miał żonę, trójkę dzieci, u nas była trójka. Wracaliśmy pieszo do Warszawy.
To był początek ciąży, bo siostra urodziła się w maju, po Powstaniu, po wyzwoleniu. Pan Pasdurczak w Miedniewicach koło Żyrardowa miał gospodarstwo wiejskie, tam chciał się dostać. Mówi: „Słuchaj, Antek, razem będziemy, dostaniemy się, jakoś przeżyjemy”. Ale zanim do Miedniewic dotarliśmy, jeszcze było tyle przygód po drodze! [Mój brat], dziecko małe – ojciec mu złote rybki obiecał – cały czas szedł i szukał złotych rybek. W każdą kałużę zaglądał, czy tu już jest złota rybka, bo ona może spełnić jego życzenie.
Cztery czy pięć, cztery chyba.
Coś pamięta. Pamięta, że rybki, pamięta, że słoneczko chciał zobaczyć. Jest teraz po sześćdziesiątce, takie ma wspomnienia.
Potem do Miedniewic się dostaliśmy. Kolega mojego taty ojca wykiwał, mówi: „Ja ci załatwię, mam znajomych, zostaniesz u moich znajomych”. Rodzice nie zostali, przeszli [dalej]. Myśmy zostali u jakichś znajomych, ale to byli straszni ludzie, bardzo bogaci gospodarze, ale nieuczynni. Powiedzieli, że [trzeba] otworzyć okna, wymrozić warszawiaków. Mówili: „Tylko perfumy… Zrobili Powstanie. Po coście Powstanie zrobili?”. Niedobrzy ludzie byli, ale się od nich jakoś wydostaliśmy. Rodzice poszli do wioski w lesie – Popielarnia. W nocy przychodzili partyzanci, w dzień przychodzili Niemcy. Duża partyzantka była niedaleko Skierniewic, za Żyrardowem. Dotrwaliśmy do końca okupacji.
Rodzice drugiego czy trzeciego dnia po wyzwoleniu już się wybrali w trepach do Warszawy – zimą, w styczniu, na piechotę, a nas zostawili u państwa Rybkowskich, którzy niedobrzy byli. Jak ojciec przyjechał do nas – nie było go chyba ze dwa tygodnie, z powrotem dostać się nie mógł, a do Warszawy dojechał – myśmy już nie mieli co jeść. Wszystko co było, co mogliśmy sprzedać, sprzedaliśmy. Nie było co jeść, a ci nam nie chcieli pomóc. Wiem, że z siostrą do kurnika się zakradłyśmy, jajka gospodyni zabrałyśmy, żeby zjeść, bo nie dała nam chleba nawet. Strasznie! Później przyjechali rodzice, zabrali nas, wróciliśmy do Warszawy. Była Wielkanoc, bo wiem, że palmy sprzedawali na ulicach. Był 1945 rok, Wielkanoc.
Strasznie. Przed naszym domem leżało tyle trupów! [Ogrom gruzów i biednych ludzi, którzy wyglądali tak jak teraz bezdomni].
Tak, jeszcze. Już zaczęli sprzątać, ale leżeli. Był taki, z siostrą go pochowałyśmy. Blachę wzięłyśmy, na tę blachę przełożyłyśmy kości na płaszczu. Nie wiem, Powstaniec czy cywil był. Przełożyłyśmy go na blachę, pochowałyśmy w ogrodzie. Potem ekshumowali, pozabierali, mówiłyśmy, gdzie [są zakopani]. Wszędzie były trupy. Gdzie już nie dało się zagrzebać, nie było czasu po prostu, tak zostawali.
Sama Warszawa wyglądała makabrycznie. W ogóle domów nie było. Całe Śródmieście, Starówka to jedno gruzowisko. Nasz dom też oczywiście był zburzony. Pozostawały fragmenty, jakieś szkielety domów, jednak wszystko było poniszczone, poburzone. Życie się zaczynało, każdy ciągnął swój wózeczek. Bardzo [dobrze] jest pokazany powrót warszawiaków w filmie „Dom”. Właśnie tak to było.
- Gdzie państwo zamieszkali?
Wróciliśmy na stare śmiecie, na Miodową. Została kuchnia, gdzie tato gotował rosół. Wszystko spadło z sufitów, ze ścian. Dyktę gdzieś wykombinował, dyktą wybił sufit, wybił ściany. Kuchnia miała antresolę, po schodkach się wchodziło. Kuchnię, antresolę powybijał, tam mieszkał. Potem ciotka przyjechała z ojcem, mama przyjechała do nas. Potem wszyscy razem mieszkaliśmy w tym jednym mieszkanku. Potem ojciec dostał mieszkanie na Nowolipiu, ale wiele lat przesiedzieliśmy w tym jednym pomieszczeniu, w tylu ludzi. Tato pracę miał z powrotem. Najpierw była Hipoteka, w Hipotece były księgi wieczyste, skórzane oprawy. Przychodzili szabrownicy, ale najwięcej przychodzili ruscy, ci co rozminowywali.
Bumagu brał na papierosa – to, co w środku było. Skórę zrywali, też im się przydała. Potem już postawili wartę, zaczęli organizować. Mieszkaliśmy przy ogrodzie przy Hipotece, tato chodził z karabinem, pilnował w nocy.
Tak, dali ojcu karabin w sądzie, była straż. Później się zorganizowali, jak już zaczęła się milicja, jakiś porządek, ład się robił. Ale jak wróciliśmy, to było tak, że każdy sobie, każdy się ratował. Miny wybuchały bez przerwy. Tylu ludzi zginęło! Rosjanie rozminowywali, oni rozminowywali w naszym domu.
- Jak wyglądał powrót do normalności, kiedy pani wróciła do szkoły?
Do szkoły wróciłam we wrześniu 1945 roku. Byłam w piątej klasie. Wiem, że przez dwa miesiące robiłam piątą klasę, tylko dwa miesiące chodziłam. Dostałam potem świadectwo do szóstej klasy, w 1946. W 1948 skończyłam ósmą klasę. W każdym razie szkołę podstawową zaraz zorganizowali, tę która była na Miodowej, potem w parku Traugutta. Chodziliśmy, dokończyłam szkołę podstawową, osiem klas skończyłam. Wtedy była jeszcze ośmioklasowa. Potem poszłam do liceum na Górnośląską, liceum handlowe. Przeniosłam się do ogólniaka, skończyłam ogólniak. Potem już normalnie, wyszłam szybko za mąż.
- Jak się potoczyły pani losy?
Bardzo dobrze, z tym że owdowiałam za szybko, mąż zmarł w 1982 roku, miał czterdzieści osiem lat. Na operację woreczka żółciowego się nie umiera, a jemu tak zrobili, że miał zakażenie. Miałam bardzo dobrego męża, wspaniałych synów. Druga tragedia teraz [się wydarzyła], dziesięć lat temu syn, czterdzieści jeden lat, zmarł. Pięć lat po śmierci męża wyszłam drugi raz za mąż, teraz mąż jest po wylewie. Dobrze, że jakoś wraca do siebie, nie ma porażeń. Byłam szczęśliwa do czterdziestu siedmiu lat.
- Jak wyglądało pani życie zawodowe?
Zawodowe – bardzo fajnie. Pracowałam od młodych lat. Męża kolega pracował w redakcji, zaprotegował mnie, poszłam do pracy. Troszkę pracowałam jeszcze, ale króciutko, w wojsku, bo jeden i drugi mąż był wojskowym. Potem urodziłam dzieciaka. Potem poszłam do „Głosu Pracy”. Potem [pracowałam] w Instytucie Wydawniczym Związków Zawodowych, ale to było prawie to samo, bo tu wydawaliśmy książki, a tam był „Dziennik”. „Dziennik” zlikwidowali, teraz już instytutu nie ma, wszystko po stanie wojennym się rozleciało. Jak tylko miałam pięćdziesiąt pięć lat, to tego dnia, kiedy skończyłam, poszłam na emeryturę. Powiedziałam: „Teraz sami się męczcie, a ja już odpoczywam”.
- Wtedy pani była małym dzieckiem. Jak teraz, z perspektywy lat, po przeczytanych artykułach, książkach, pani ocenia Powstanie?
Wtedy kiedy miałam jedenaście lat, to chciałam lecieć i bić Niemców. Byłam szczęśliwa, że ich tłuką, bo na początku tłukli. Boże, liczyliśmy na to, że wszystko się pięknie skończy! Dziecko nie zdawało sobie z tego sprawy, była euforia straszna. Potem dopiero, jak zobaczyliśmy Warszawę po powrocie, już bardziej rozumiałam, widziałam. Dzisiaj nie mam zdania, czy Powstanie powinno być. Straszyli, że gdyby nie było Powstania, to wszystkich by wyrżnęli, bo Niemcy zrobiliby z nami to, co zrobili z gettem. Takie były słuchy, mówiło się, że to był ratunek przed tym, żeby nie zrobili z nami tego, co zrobili z Żydami.
Warszawa, 4 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak