Barbara Rasz z domu Miłecka, urodziłam się 25 stycznia 1930 roku w Warszawie. W Powstaniu miałam [stopień] szeregowego, dopiero [pod koniec] Powstania dostałam stopień starszego strzelca. Byłam w Batalionie „Miotła”, w plutonie porucznika „Sarmaka”.
W czasie Powstania byłam najpierw na poczcie harcerskiej, rejon Śródmieście, Wilcza 41, ponieważ nie dostałam się na punkt zborny swojego batalionu, po prostu nie można było przejść. Szłam z Mokotowa (mieszkałam na ulicy Rejtana), dostać się musiałam na ulicę Wolność. Niestety już były takie zatory spowodowane przez Niemców, że nie można było się przedostać. Pierwsze dwa dni byłam z dwoma koleżankami, Basią Gondek „Lilką” i Basią Michałowską „Krysią”, tak że byłyśmy trzy Basie. Postanowiłyśmy udać się właśnie na pocztę harcerską, którą wtedy dopiero formowano.
Najpierw Śródmieście, potem Czerniaków.
Łączniczka, sanitariuszka.
„Nina”, „Baśka Murmańska”.
To z dziecięcej lektury, była taka książka „Księżniczka Nina Dżawacha”, która mi się w tym okresie bardzo podobała, i została „Nina”. Jeśli chodzi o „Baśkę Murmańską”, to był pseudonim, który nadał mi mój dowódca [jeszcze z okresu okupacji (był to podporucznik Tadeusz Janicki „Czarny)], przypominając Baśkę Murmańską, niedźwiedzicę Piłsudskiego. Zawsze się śmiał, że tylko mi nosek uczernić i będę jak miś Piłsudskiego. I była „Baśka Murmańska”.
Mieszkaliśmy przed wojną w Śródmieściu [przy ulicy Chałubińskiego 10], potem, przed samą wojną parę lat na Mokotowie [przy ulicy Rejtana 17 m 12]. Ojciec pracował w Zakładzie Ubezpieczeń Społecznych, mama nie pracowała w ogóle. Uczyła w przedszkolu jako nauczycielka, wtedy chyba też się to tak nazywało, była przedszkolanką. [Miała wykształcenie gimnazjalne]. Potem przestała pracować, bo ojciec wychodził z tego założenia, jak wiele rodzin uważało, że mężczyzna powinien zarobić na dom. Mama przestała pracować, zajęła się moim wychowaniem. Tak było do 1936 roku, kiedy poszłam do szkoły podstawowej, do drugiej klasy, bo pani dyrektor zadecydowała, że za dużo [umiem] na to, żeby mnie kierować do pierwszej klasy. Byłam w [czwartej] klasie [gdy Niemcy weszli] do Warszawy. W 1939 roku ojciec był powołany do wojska, był na Rakowieckiej w koszarach. Myśmy z mamą były na ulicy Rejtana, było blisko do koszar. Często biegałam, mimo ostrzału z samolotu (bo już Niemcy bombardowali, odłamki szrapneli spadały, to było zagrożeniem) mimo wszystko biegałam do ojca. Potem, w 1939 roku, jak weszli Niemcy do Warszawy, ojca zabrali do niewoli, oczywiście z innymi żołnierzami. Zostałam z mamą w domu. Tak było do powrotu ojca po jakimś czasie. Chyba ponad miesiąc trwało, nim wrócił do domu. Ojciec pracował dalej, tam gdzie poprzednio, mama w dalszym ciągu zajmowała się domem. W szkole podstawowej byłam do 1943 roku. Ukończyłam szkołę podstawową.
Tak. [Była to szkoła Podstawowa imienia 11 Listopada].
Wznowiła działanie, z tym że sam budynek […] na ulicy Narbutta Niemcy zajęli. Urządzili tam sobie koszary, a nas porozganiali po Warszawie. Nasz profesor, pan Stanisław Mijas, który bardzo kładł nacisk na patriotyczne wychowanie młodzieży, sam też się musiał wynieść z mieszkania (nie wiem gdzie mieszkał poprzednio) w każdym razie ze względu na Niemców. Zabrał nas na ulicę Wiktorską, tam była willa. Właściwie wszystkie pokoje mieliśmy do dyspozycji, jako jedna jedyna klasa, która tam się uczyła. Tak było do ukończenia szkoły w 1943 roku. Wtedy poszłam do 1. Miejskiej Żeńskiej Szkoły Zawodowej na ulicy Miodowej. Mimo że w nazwie była „zawodowa” szkoła, poza zawodem (bo uczono nas szyć na maszynie, żeby Niemcy mieli wrażenie, że nic się innego w szkole nie dzieje) uczono nas normalnym kursem pierwszej klasy gimnazjalnej. Była jedna jedyna wpadka, kiedy niespodziewanie [Niemcy] przyszli do szkoły, ale jakoś udało nam się zorganizować. Jak wiadomo: są zakazy, ale nie zawsze realizowane, i było trochę książek, które nie powinny znajdować się w szkole. Z koleżanką zdążyłyśmy to wynieść, nic się złego nie stało. Tak było do 1944.
Teraz jeśli chodzi o konspirację. Nasz dowódca Tadeusz Janicki „Czarny” był przyjacielem ojca, z tym że był sporo młodszy od ojca, ale przyjaźnił się z nim, mając o nim bardzo dobrą opinię. Wiedział, że ojciec należał do POW, co mu trochę imponowało, uznawał to bardzo. Przychodził do nas dosyć często, do momentu aresztowania ojca 16 stycznia 1942 roku. Niemcy przyszli do mieszkania, okazuje się, że była jakaś wsypa. Potem dostałyśmy nawet zaświadczenie od dowódcy, pułkownika „Radosława”, że ojciec należał do „Miotły”, [o czym nie wiedziałyśmy]. Ojca aresztowali w styczniu, a Tadeusz Janicki, czyli „Czarny” był w kontakcie z mamą. Zgłosił się, czy zgodziłaby się, żeby nasz lokal był lokalem konspiracyjnym dla jego oddziału. Mama się zgodziła. Stwierdziła, że gestapowcy u niej na słomiance nie leżą, a ponieważ wiedzą, że aresztowali główną osobę w domu, ojca, to raczej nie powinni się ponownie zjawić. Tak było. Już w 1942 roku, w lutym składałam przysięgę, z tym że tak się [złożyło], że byłam właściwie jeszcze dzieckiem. Na ogół [dodawano mi] około dwóch lat. Mój dowódca zgodził się, żebym składała przysięgę, będąc przekonany, że mam czternaście lat. Miałam dwanaście, co nie przeszkodziło, że składałam przysięgę. Potem był bardzo zaskoczony, ale już było po fakcie. Cały czas różne rzeczy wykonywałam, roznosiłam prasę konspiracyjną, donosiłam czasami gdzieś broń z jednego punktu na drugi, nieraz kolegom coś przenosiłam. Zawsze Niemcy mniej zwracali uwagę na takiego dzieciaka, jak na chłopców, powiedzmy, szesnasto-, siedemnastoletnich czy starszych. W naszym mieszkaniu były kursy podchorążych, kursy sanitarne, dywersja. Nie pamiętam w tej chwili, jak się nazywał, ale przychodził do nas jako wykładowca cichociemny. Na ogół było to osiem, dziesięć osób, które uczestniczyły w kursach. Był magazyn broni, w piwnicy mieliśmy sporo broni, skrytka była pod węglem. A w mieszkaniu była skrytka w kuchni, w drewnianej podłodze, gdzie jedną klepkę się unosiło. Niedużo, ale zawsze dwa pistolety się mieściły. Tak było do Powstania.
Na Powstanie wyszłam z domu, mama została. Musiała być [w mieszkaniu], gdyby ktoś się zgłosił po zostawioną amunicję, broń. Poszłam na Piękną, bo tak polecił [nam] dowódca. Obie dziewczynki, to znaczy „Krysia” i „Lilka” też [poszły ze mną]. Byłyśmy na Pięknej 42. Tam była pani, która prowadziła sklep, który też był jakimś punktem konspiracyjnym. Nie na taką skalę, jak u nas, ale w każdym razie był. Tam zastało nas Powstanie. [Miałyśmy] polecenie czekać na oficera łącznikowego, który przyszedł, ale nie 1 sierpnia, a 2 sierpnia. Powiedział nam, żeby jeszcze czekać, on po nas przyjdzie. Drugiego sierpnia do końca dnia nie przyszedł. Wtedy, 3 sierpnia, ponieważ się dowiedziałyśmy, że na Wilczej [41] istnieje poczta harcerska, poszłyśmy [tam], gdzie nas przyjęli. [Organizatorem] był druh „Granica”, jego prawdziwe nazwisko dopiero poznałam po Powstaniu: Grenda. Myśmy były na poczcie harcerskiej, po prostu pomagając. To znaczy nie chodziłyśmy z listami, ale kwestia strony porządkowej, administracyjnej należała między innymi do nas. [Kiedy – na skutek nieostrożności kolegów z AK – wybuchł pożar, braliśmy udział w akcji gaszenia ognia].
Kiedy wrócili ze Starego Miasta (jak wyszli z ulicy Wolność, to przeszli szlak Starego Miasta, kanałami na Śródmieście, na Czerniaków) nasi chłopcy (jak to się mówiło popularnie wtedy), była możliwość, żeby z dowódcą, czyli z Tadeuszem „Czarnym”, jedna przeszła na Czerniaków. Każda chciała z naszej trójki pójść. Niestety, dowódca zadecydował, że pójdzie ta, która wyciągnie zapałkę bez łepka. Na mnie nie padło, ale uprosiłam koleżankę, która wylosowała tę zapałkę bez łepka, by zgodziła się, żebym poszła [ja]. […] [Poszłam] wtedy na punkt zgrupowania, który był w Alejach Ujazdowskich. Była to willa zajmowana przez ambasadę bułgarską. [Przyszło] kilkadziesiąt osób. Stamtąd przeszliśmy do placu Trzech Krzyży. To nie był kanał, tylko przekop. Przekopem w dół, do budynku ZUS-u. Stamtąd przeszliśmy dalej, na Czerniaków.
Na Czerniakowie zakwaterowali nas na ulicy Wilanowskiej 14. Przez jakiś czas tam przebywałam. Przyszły do nas potem obie dziewczynki, ale tylko w gości. Po prostu dostały rozkaz, żeby pójść z jakimś meldunkiem. […] Niestety już nie zdążyły wrócić z tego powodu, że była przerwana łączność ze Śródmieściem. Zostały u nas. [Dowódcą naszym był porucznik „Sarmak”. Wykonywałyśmy jego polecenia, ale także pełniłyśmy dyżury przy dowództwie. Był podpułkownik „Radosław”, a także kapitan „Motyl” Zbigniew Ścibor-Rylski. Później dostałyśmy rozkaz przejścia] do szpitala na Okrąg. Był to budynek tak zwany „bankowiec” […]. Byłyśmy w szpitalu, który się mieścił w piwnicach. Były to bardzo solidne piwnice, żelbetonowe stropy. Naczelnym [lekarzem] był doktor pseudonim „Brom”, doktor [Kujawski]. Byłyśmy u doktora „Broma”, który zarządzał całością. W tym czasie, to już był wrzesień […], przypłynęli pontonami żołnierze ze strony praskiej. Jak się popularnie mówiło: „berlingowcy”, „kościuszkowcy”. […] Wielu z nich zginęło podczas przeprawy, bo Niemcy położyli zaporowy ogień na Wisłę. Dużo pontonów było postrzelanych, potonęli żywi żołnierze, zabici też potonęli. [Wielu jednak] dostało się do nas. Wtedy było różnie, w dzień byłam w szpitalu jako sanitariuszka. [Byli także ranni. Jeden z nich był na mojej „sali”. Podchorąży ciężko ranny, lecz nie pozwolił zabrać sobie karabinu. Razem leżeli na posłaniu]. Na ogół wieczorami się wychodziło na kopanie rowów. Oddział, w którym byłam u porucznika „Sarmaka”, to był oddział saperów. Chodziliśmy na kopanie rowów i na jakieś umocnienia […]. Szłam z nimi jako łączniczka i sanitariuszka.
[…] Niemcy podpuścili po kolei dwa czołgi […] „goliaty” [z ładunkiem dynamitu]. Jednego zdążyli Powstańcy unieruchomić, przecinając kabel, drugiego nie zdążyli. Podszedł do samego muru „bankowca”, eksplodował, wybił ogromną dziurę do pierwszego piętra. Wtedy już u nas byli żołnierze zza Wisły. Mieli ze sobą w uzbrojeniu [między innymi] broń przeciwpancerną (rusznice). Użyli jej [przeciwko „goliatowi”, ale strzał nie był celny. Dopiero jeden z kolegów przyczaił się, błyskawicznie podbiegł i przeciął kabel, unieruchamiając „goliata”. Drugi „goliat’, podjechał jednak pod ścianę budynku, eksplodował i wyrwał otwór do pierwszego pięta. Powstał rozgardiasz, ciemno od skruszonego muru i eksplozji dynamitu, Niemcy wpadli przez wybitą dziurę]. Oczywiście okrzyki po polsku i po niemiecku. W pewnym momencie ktoś krzyknął, że została broń rosyjska. Żołnierze cofnęli się, a ona została. Trzeba koniecznie ją ściągnąć. My z dziewczynkami i jakiś chłopak, którego zupełnie nie znałyśmy, potem nam gdzieś zginął, wróciliśmy się i ściągnęliśmy [rusznicę] na naszą stronę. W trakcie tego „Lilka” i „Krysia” dostały się na stronę niemiecką, „Lilce” udało się wrócić w tym zamieszaniu „Krysia” niestety została. Dlaczego mówię „niestety”? Dowiedzieliśmy się [później], że ona i sześciu czy siedmiu kolegów zostało rozstrzelanych na terenie podwórka „bankowca”, Okrąg 2. [A przecież byliśmy już uznani za kombatantów].
Myśmy jeszcze krótko, ze dwa albo trzy dni byli w „bankowcu”. Potem polecono nam… To znaczy, ściśle mówiąc, koledzy, którzy mieli stopnie podoficerskie, po prostu powiedzieli (już był 22 września) żebyśmy nie zostawały z nimi, [walka nadal trwa], że przechodzą na Mokotów, żebyśmy poszły z ludnością cywilną do niewoli. Oczywiście była mała awanturka, bo powiedziałam im, że tyle czasu było dobrze, byłyśmy z nimi, a teraz nas pogonią z ludnością cywilną. Ale mimo wszystko jakoś nas przekonali. Poszłyśmy z ludnością cywilną. Przez Foksal, aleję Szucha. [Wtedy Niemcy rozłączyli mnie z „Lilką” zabierając ją do swoich koszar. Miała piękne platynowe włosy. Ciała też po Powstaniu nie znaleźliśmy]. Wywieźli [wszystkich] do obozu w Pruszkowie. W obozie w Pruszkowie jakaś siostra z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża zainteresowała się mną, bo w przeciwieństwie do innych dosyć długo starałam się utrzymać w Pruszkowie. Chyba dwa, trzy dni nie byłam skierowana na wywózkę. Po prostu liczyłam się z tym, że może wróci któraś z dziewczynek, względnie liczyłam, że może mama, może ktoś ze znajomych będzie. Niestety, nikogo nie spotkałam. Siostra z Międzynarodowego Czerwonego Krzyża, która się mną zainteresowała, zapytała się, co jest z moją rodziną. [Ojciec już nie żył, a o mamie nic nie wiedziałam]. Powiedziała: „Zaprowadzę cię do niemieckiego lekarza. Powiem, że jesteś chora na płuca, żeby dał ci skierowanie do szpitala, do Milanówka”. W tym wieku ma się głupie pomysły, stwierdziłam, że nie chcę do żadnego szpitala, że mam [ciotecznego] brata, którego Niemcy wywieźli do Poczdamu (Poczdam jest w Niemczech), że do niego pojadę. Oczywiście powiedziała mi, co o takich pomysłach myśli, że ludzie dają biżuterię, żeby im pomogła. Ona mi bezinteresownie pomaga, a ja chcę do Niemiec jechać. Fakt faktem, że nie pojechałam. Poszłam do tego lekarza, który nie dał mi podejść blisko siebie, jak się dowiedział, że jestem chora na płuca. Dał mi skierowanie do szpitala, do Milanówka.
W transporcie (to już było wieczorem, transport już w mocnym mroku szedł) przypadkowo opóźniłam się i urwałam z tego transportu. Ciemno było, bo ciemno, ale usłyszałam gwizd kolejki. Poszłam do tej kolejki. Muszę przyznać, że wtedy bardzo ludzie pomagali [warszawiakom]. Wsiadłam do kolejki, pyta się mnie konduktor, gdzie chcę jechać. Mowy o płaceniu za bilet w ogóle nie było. Mówię: „Do Otrębus, bo tam mam znajomą gospodynię”. – „Ta kolejka w Otrębusach nie staje, ale poczekaj”. Poszedł do maszynisty, kolejka na chwilę stanęła w Otrębusach. Poszłam do gospodyni, którą znałam, ponieważ ojciec… Były takie domowe sprawy, między innymi chciał tam działkę kupić, pobudować się. Nic z tego nie wyszło, bo wiadomo, że zmienili walutę i z „górali” nic nie było. W każdym razie byłam krótko u niej. Wtedy poszłam do Piastowa, gdzie był mój chrzestny, [Stefan Janicki, pseudonim „Bil”], rodzony brat dowódcy, Tadeusza „Czarnego”. Poszłam do Piastowa, znalazłam chrzestnego. On mnie zatrzymał już u siebie.
Nawiązał się ponowny kontakt organizacyjny, bo okazało się, że mój dowódca też urwał się z transportu i mieszkał w Piastowie. Wtedy jeszcze była to konspiracja. Dwa razy jeździłam do Grodziska Mazowieckiego, miałam jakąś przesyłkę dla pułkownika „Radosława”. Co w niej było, nie wiem, nie była to ciężka paczka, raczej nieduża. Tam ktoś na mnie czekał, na hasło przekazywałam [przesyłkę]. Kto to był, nie wiem. Nie wiem, co było w paczce, bo mi tego nie mówiono.
Jakiś czas mieszkałam w Starogardzie Gdańskim, bo znalazłam wywiezioną rodzinę mamy, ściśle mówiąc jej młodszą siostrę z mężem i z córką, których wywieźli właśnie do Starogardu Gdańskiego. Pojechałam do nich. Rok chodziłam do gimnazjum do [drugiej] klasy. Po roku wróciłam do Warszawy. Mama wróciła z Niemiec, [gdzie] była wywieziona podczas Powstania […].
Po powrocie mamy wróciłam do Warszawy. Okazuje się, że nasze mieszkanie… To duża kamienica z frontem, dwoma oficynami, jedną mniejszą, drugą dużą. W tej mniejszej było nasze mieszkanie. Ta część została niespalona, natomiast była dokładnie okradziona. Sama, kiedy przyszłam jeszcze przed powrotem mamy, zastałam jakiegoś woźnicę, wieśniaka, który wywoził akurat naszą szafę. Miał połowę szafy na wozie w konia zaprzężonym. Pytam się go, co on robi. „A, rodzinne meble zabieram”. – „Panie, mamy różną rodzinę, ale takiej to nie”. Jak on się zorientował, że jestem do pewnego stopnia właścicielem tych mebli, które zabierał, to podciął konie, pół szafy zostawił, pół zabrał na wozie i pojechał.
Sąsiad też przyjechał. Miał mieszkanie w części spalonej, nie miał, co zabezpieczać. Zabezpieczył mi drzwi, zabił gwoździami. Nie wiem, na ile to pomogło. Po dwóch czy trzech dniach przyszłam, bo się przychodziło wtedy do Warszawy. Z Otrębus było dwadzieścia pięć kilometrów. Przyszłam na piechotę, oczywiście idąc cały dzień prawie. Jak przyszłam, to już drzwi były otwarte, reszta mebli wywieziona. Właściwie nic nie było. Po powrocie mamy okazało się, że ktoś z dawnych lokatorów zajął nasze mieszkanie. Był problem, żeby je odzyskać. Jakoś się to mamie udało. Mama pracowała wtedy w służbie zdrowia, w administracji.
Poszłam do szkoły. Z przyjęciem do szkoły też był pewien problem. Poszłam do gimnazjum Reytana, bo było najbliższe. Mieszkaliśmy w dalszym ciągu na [ulicy] Reytana, a gimnazjum było przy Rakowieckiej. Pan dyrektor, po pierwsze, powiedział, że nie ma w ogóle miejsc, a po drugie, że właściwie Reytan jest szkołą męską, nie przewiduje, żeby przyjmował dziewczęta. Początkowo potraktował mnie nie to, że lekceważąco, ale w każdym razie nie miał chęci większego zainteresowania się mną. Po prostu nie miałam szans. Żeby dostać się do Reytana… Pamiętam, że z początku pojedynczo przyjmowali dziewczęta, ale nie na stałe. W międzyczasie jeszcze, ponieważ mnie nie przyjął, poszłam do swego dowódcy. Wtedy już wrócił, w Warszawie pracował. Z polecenia pułkownika „Radosława” i za pieniądze, które od niego dostał, założył stolarnię mechaniczną przy Grójeckiej. Poszłam do niego. Zatrudniał niektórych akowców u siebie. Zresztą niektórych znałam dobrze. On mi wystawił zaświadczenie, że byłam w konspiracji, byłam w Powstaniu, prosi o umożliwienie mi dalszej nauki. Jeden z kolegów o pseudonimie „Błyskawica” (świetnie do niego pasującym) powiedział: „Co będziesz jej wypisywał zaświadczenie? Pojadę pod gimnazjum, posunę z »Błyskawicy« w okna, zaraz dziewczynę przyjmą”. Na szczęście obyło się bez takich drastycznych momentów. Ale pan dyrektor, kiedy przyszłam z tym zaświadczeniem, gdzie było napisane, że [byłam w] okupacji, w Powstaniu, że mam KW, zmienił zupełnie stosunek. Z per ty przeszedł, nie wiem dlaczego, na panią, bo lat mi przecież nie przybyło, powiedział: „Pójdę z [panią] do dyrektor gimnazjum Żmichowskiej, tam [panią] na pewno przyjmą, bo to jest szkoła żeńska”. Poszedł ze mną do pani dyrektor, pani dyrektor mnie natychmiast przyjęła. Tam chodziłam właściwie do końca, to znaczy trzecią klasę gimnazjum, bo wtedy były trzyklasowe gimnazja. Nie zrobiłam tylko ostatecznego egzaminu, tak zwanej matury. Dlaczego? Zachorowała moja mama, i to poważnie. Był częściowy paraliż, musiałam zupełnie przejąć nad nią opiekę, bo nie mieliśmy nikogo wtedy jeszcze w Warszawie, czy to z rodziny, czy z bliższych znajomych. Tak że przeszło to na mnie.
Najpierw zaczęłam pracować w szpitalu dla psychicznie chorych w Tworkach. Było to trochę śmieszne, bo kolejki do Warszawy jeździły z tamtej strony zapełnione ludźmi, a ja jechałam w prawie pustej kolejce do szpitala tworkowskiego. Na odwrót, kiedy wracali z Warszaw, był tłok, a ja znów pustą kolejką wracałam do Warszawy. Ale pracowałam tylko pół roku. Poszłam do pracy do Związku Rewizyjnego Spółdzielni RP. Tam pracowałam też niezbyt długo. Ostatecznie zaczęłam pracować w Banku Rolnym. Wtedy był Bank Rolny, potem był Państwowy Bank Rolny. Pracowałam, dokąd mnie służbowo nie przenieśli do Narodowego Banku Polskiego. Tu i tu pracowałam jako referent. Po jakimś czasie, kiedy wyszłam za mąż w 1953 roku (jeszcze pracowałam wtedy w Narodowym Banku Polskim), urodził się mój syn w 1954 roku. Jeszcze jakiś czas krótko pracowałam i przeszłam na urlop. Najpierw na ten, który przyznawano matkom, potem przeszłam na urlop bezpłatny. Nie pracowałam prawie trzy lata. Kiedy syn kończył trzeci rok, zaczęłam pracować w „Animeksie”, dlatego że miałam kolegę, który przyszedł, zawiadomił mnie, że jest akurat etat na ekonomistę, że bardzo chętnie mnie przyjmą. Poza tym musiałam pójść do pracy. Mąż pracował także, ale wiadomo, że pensje były bardzo małe. Jednocześnie się uczył, nie mógł bardzo liczyć na awans. Musiałam pójść do pracy. Pracowałam w „Animeksie”, stąd przeszłam do „Aeroklubu”.
W międzyczasie, […] hufcowa ze Stargardu (bo tam wstąpiłam do harcerstwa) mnie i jeszcze dwie osoby, też dziewczyny, wydelegowała na kurs drużynowych na wybrzeże. Okazało się, że tam są nasi koledzy ze Starogardu na kursie lotniczym, szybowcowym. Ona się zapaliła, żeby utworzyć dziewczęcą drużynę szybowcową. Mówi: „To zamiast na kurs drużynowych, pojedziecie na kurs szybowcowy”. Byłyśmy na kursie szybowcowym, który ukończyłam, zrobiłam kategorię A i B. Na C mi doktor nie pozwolił, podobno z moim sercem nie było [zupełnie dobrze. W 1953 roku wyszłam za mąż. W 1964 urodził się mój syn – Marek]. Z „Aeroklubu” przeszłam do pracy do Centralnego Biura Projektów Wodnomelioracyjnych. Pracowałam do lutego 1965 roku. Stamtąd [przeszłam] do pracy do „Sztandaru Młodych”. Pracowałam do 1973 roku. Jeszcze jakiś czas pracowałam dodatkowo na ryczałcie […] w Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, [potem w redakcji „Film”]. W 1985 roku przeszłam na emeryturę.
Sam moment wspominam bardzo przykro. W ogóle wydaje mi się post factum, że można było może jeszcze ojca uratować. Tylko ojciec nie przyznawał nam się, że należy do organizacji. Po prostu ze względów bezpieczeństwa, żeby nas nie ciągano potem, że za dużo wiemy czy coś takiego. Nasza kamienica była stara, o szerokich bardzo parapetach.
Siedziałam na wewnętrznym parapecie w kuchni. Patrzę na podwórko. Na pierwszym piętrze mieszkaliśmy. Widzę, że idzie jeden pan z piórkiem (więc wiadomo, że jakiś folksdojcz), żandarm z blachą na piersi, jakiś gestapowiec. Wchodzą do naszej klatki schodowej. Mówię: „O, znów idą po kogoś”. Nie wiem, czy ojciec się zorientował, że to może być właśnie po niego, czy nie. To było bardzo szybko z parteru wejść na pierwsze piętro, to było po prostu parę kroków. Weszli oczywiście z tłuczeniem, nie żadnym pukaniem, tylko waleniem w drzwi. Mama otworzyła. Oczywiście od razu: „Aleksander Miłecki!”. Ojciec przyznał się, że jest Aleksandrem Miłeckim. Weszli do pokoju. Zachowywali się tak, jak się Niemcy zachowywali. Nie mogłam tego znieść – bili ojca, parę razy uderzyli go w twarz. Zrobili rewizję, wyrzucali wszystko, jak to oni, na podłogę, żeby coś znaleźć. Mimo że byłam na pewno przestraszona takim faktem, to jednak pamiętam dokładnie, że policjant z blachą zachowywał się najprzyzwoiciej. Przy oknie stał stół, gdzie były dwie szuflady. Otworzył jedną, wtedy mówię: „To jest moja szuflada”. Nie wiem dlaczego, odruchowo. Wtedy tę szufladę zamknął, mówi: „Druga”. – „Druga tatusia”. Wtedy otworzył tę drugą szufladę i zaczął czegoś szukać. Zorientowałam się, że między innymi jest tam album ze zdjęciami, pomijając różne dokumenty ojca. W albumie było jego zdjęcie (ojciec [był] peowiakiem: stoją na ganku, „komenda POW” jest napisane. Wtedy się zorientowałam, że nie byłoby dobrze, żeby Niemcy to zobaczyli. Nie mogłam przecież wyrwać mu albumu z ręki. Nie wiem, widocznie tak chciało szczęście w nieszczęściu, że on przełożył dwie strony razem. Właśnie to zdjęcie z POW zostało przełożone. Fakt faktem, że ojca zabrali. Jedyne, co zdążył mi powiedzieć, to żebym się opiekowała mamą. Zdjął z ręki zegarek, dał mi ten zegarek. Zepsuty już jest, ale mam go do dziś jako smutną pamiątkę.
Najpierw był w alei Szucha, potem na Pawiaku, [następnie] w Oświęcimiu, z tym że w Oświęcimiu był bardzo krótko. Wykończyli go bardzo szybko. Aresztowany był 16 stycznia, na parę dni przed moimi urodzinami i jego urodzinami. Miałam 25 stycznia urodziny, a on 26 stycznia. Oczywiście różnica roczników. Szesnastego stycznia ojca aresztowali. Dostaliśmy wiadomość, że 25 maja zmarł, więc biorąc pobyt na Szucha, na Pawiaku, był bardzo krótko w Oświęcimiu. Chyba trochę więcej jak miesiąc był w Oświęcimiu.
Po pierwsze jest to trochę ironia losu. Niemcy, którzy go aresztowali i zabili… Mama nie chodziła, nie starała się o to, a dostała dla mnie z miejsca pracy ojca jakąś bardzo niewielką sumę, coś w rodzaju renty dla dziecka. Oczywiście były to grosze. Mama poszła do pracy do „Kolorytu”, to była fabryka farb na ulicy Długiej. Stamtąd przeszła do administracji w służbie zdrowia. Pracowała w służbie zdrowia cały czas, właściwie do emerytury. Przeszła na emeryturę i stosunkowo niedługo po tym zmarła. W międzyczasie była wywieziona do Niemiec po Powstaniu. Była w Niemczech, pracowała na torach kolejowych. Wróciła, to była inna, dużo mocniej posunięta w zdrowiu, chorowała. To się na pewno jakoś odbiło [na zdrowiu], bo miała sześćdziesiąt dziewięć lat, jak zmarła.
Na pewno tak. Zawsze mówiłam, że Niemcy nie zasługują nawet na nienawiść, nimi można tylko pogardzać. Ale jednak coś się robiło przeciwko nim. Na pewno to stanowiło jakiś dodatek do tego, że jednak byłam w organizacji.
Oczywiście, pamiętam. Kiedy normalnie z bronią jechałam, z domu ją zabierałam, czy ewentualnie przychodził łącznik, który przynosił i trzeba było przekazać dalej, to było co innego. Na przykład pamiętam taki moment: wyszłam z domu razem ze starszym ode mnie kolegą „Śmigłym”, Staszek Troszczyński. Miał zapakowane pudełeczko, wyglądało to trochę tak jak ciastka. Nawet nie wiem, czy był jeden pistolet, czy dwa. Nie pamiętam, jeśli chodzi o wagę, ale przypuszczam, że brał dla siebie tylko [jeden] pistolet. Dojechaliśmy do placu Zbawiciela tramwajem. Tam, okazuje się, jest łapanka. Mówię do niego: „Stach, daj mi tę paczkę”. Oczywiście nie. On na mnie mówił „Kocisko”. „Zostaw, wezmę”. – „Nic nie weźmiesz, nie szarp się ze mną, bo Niemcy zwrócą uwagę. Daj mi spokojnie tę paczkę, ja sobie pójdę, a ty sobie też pójdź”. [Ostatecznie], dał mi tę paczkę, długo go nie przekonywałam. Poszłam sobie z tą paczuszką, spokojnie przeszłam koło Niemca. Człowiek miał po prostu takie [przekonanie], że nic mu się nie stanie. Nawet po drodze jakiegoś żandarma stojącego w tej łapance spytałam się bardzo ładnie po niemiecku, na pewno ze złym akcentem, która jest godzina. On mi odpowiedział. Poszłam sobie dalej. Kątem oka obejrzałam się do tyłu, zobaczyłam, że mój kolega stoi z podniesionymi rękoma do góry i jest rewidowany. Nie wiadomo, jaki byłby skutek, gdyby był z tą paczuszką. Sprawdziliby, co on tam niesie, bo było to na pewno jak na ciastka za ciężkie. Poza tym – jak się to znosiło? Nie powiem, że to się robiło z lekceważeniem, ale człowiek zawsze szedł z uczuciem, że nic się nie stanie, że ma się szczęście. Takie uczucie za mną chodziło przez całe Powstanie. Zawsze uważałam, że nic mi się nie stanie.
Rzeczywiście, to jest może aż trochę wstyd powiedzieć. Byłam całe Powstanie (od 1 sierpnia do 22/23 września, kiedy wzięli nas do niewoli), nie chowając się po kątach, tylko na poczcie harcerskiej, chodząc z meldunkami. [Wtedy] miałam bardzo zabawne zdarzenie. Polecono mi pójść do jednostki, która stała w budynku Politechniki Warszawskiej (od strony Lwowskiej, Koszykowej) z jakimś meldunkiem. Jak już miałam odchodzić, ktoś mówi, że trzeba mieć legitymację. To były pierwsze dni mojej [służby] na [poczcie]. Mówię: „Nie mam żadnej legitymacji”. Wtedy odzywa się starsza koleżanka, gdzieś tak powiedzmy około dwudziestu lat, mówi: „Ja druhnie pożyczę”. Podała mi swoją legitymację. Nie patrząc, jaka to jest legitymacja, co jest napisane, wsadziłam ją do kieszeni, pomaszerowałam. Rzeczywiście wartownik: „Legitymację poproszę”. Podaję legitymację. Popatrzył, przeczytał, spojrzał na mnie: „Proszę przejść”. Ale miał taką ironiczną, uśmiechniętą twarz, że czułam, że coś jest nie tak. Jak już przeszłam, on mnie nie widział, wyciągam tę legitymację. Czytam: starszy sierżant, jakiś pseudonim. [Myślę]: „Tak, starszy sierżant. Czternaście lat i już się dosłużyła starszego sierżanta”. Dlatego on miał taką głupią minę, po prostu śmiał się w duchu ze mnie, ale legitymacja była, więc mnie puścił. To były początki, nie było jeszcze tak groźnie.
Później byłam w Śródmieściu. Był duży ostrzał. Byłam na ulicy Wilczej, strzelali „gołębiarze”. Kiedyś pocisk [karabinowy ściął mi], tak zwany stoper [przy bucie]. Mnie się nie stało nic. Potem przechodziliśmy na Czerniaków, też mi się nie stało nic. Na Czerniakowie było okropnie, tak nas Niemcy bombardowali. Nieraz tak nisko latały samoloty [ostrzeliwując budynki], że widziało się sylwetkę pilota przez osłonę [kabiny]. Jak „goliat” uderzył, też nic mi się nie stało. Oczywiście wybuch był taki, że przez całą dosyć dużą piwnicę przeleciałam, uderzyłam bardzo mocno plecami w ścianę, osunęłam się. Było oszołomienie, ale poza tym nie byłam ranna, nie połamało mnie. Jednak jakieś szczęście było.
Przeszłam szkolenie. Podczas okupacji był specjalnie prowadzony kurs, prowadziła [go Kamila Gocławska], notabene młodsza siostra mojej mamy, dyplomowana pielęgniarka. Kurs przeszłam dosyć dokładny. [W szpitalu na okręg mogłam sprawdzić swoje umiejętności sanitariuszki. Już po wojnie rozmawiałam z kilkoma osobami, które jednomyślnie stwierdziły, że na Czerniakowie było najgorzej. Ciągłe bombardowania i walka z Niemcami podobnie jak na Starówce, ale na Czerniakowie nie było wody!]
[…] Rzeczywiście to był problem numer jeden. Jak byliśmy na Okrąg, gdzie był szpital, była studnia na podwórku, taka z pompą, która działała tak głośno, że jeśli tylko ktoś poszedł po wodę, zaczął pompować, Niemcy z miejsca kładli ogień z granatników. Parę osób zginęło, […] po kolejnych [próbach zdobycia wody]. To było bardzo [męczące]. Warunki sanitarne były okropne. To się mówiło: szpital. Po prostu ranni leżeli w piwnicy na podłodze, na siennikach, na materacach, co dali ludzie prywatni ze swoich mieszkań. Operacje odbywały się już bez żadnych środków znieczulających. Z samego początku jeszcze trochę było, ale potem już nic. Nawet [jak była] jakaś amputacja ręki czy nogi, to niestety biedny chłopak trzymany był przez kolegów i cięto mu to na żywca. To było straszne. Jeśli chodzi o środki opatrunkowe, też było bardzo mało tych środków. Doktor „Brom” robił, co mógł, ale też kiedyś się zezłościł, bo wszystko do doktora „Broma”. Jego prywatne nazwisko było Kujawski. Kiedyś się biedny zezłościł, powiedział: „Jak będziecie potrzebowali nocniki, to też do mnie przyjdziecie?”. Bo to była przesada, ze wszystkim się szło do doktora „Broma”, bo on był świetnym organizatorem. Zawsze coś spod ziemi wykopał, po prostu tak było. Jeśli chodzi o mycie, z wodą był problem, to na przykład, jak szłam pomóc przy jakimś opatrunku, to myło się ledwo czubki palców. Dostawało [się] jakiś wacik ze spirytusem czy coś, żeby czubki palców zmyć […]. Ale co to było za zabezpieczenie? Teraz myjemy ręce parokrotnie, jeszcze twierdzimy, że są brudne.
Jeśli chodzi o to, przede wszystkim na tak zwanej sali często się pomagało. Robiło się opatrunek, karmiło się. Bardzo ciężko to wspominam. Mieliśmy kolegę, pseudonim „Wilk”. Nie był z mojej jednostki, nawet nie wiem, z jakiej. Chłopak by żył, gdyby były środki, jakie się powinno mieć. Gangrena poszła, on się okropnie męczył. Nie było mu jak pomóc, nie było morfiny, nie było żadnych środków znieczulających. Chłopak zmarł. Dla mnie to było straszne. Do dzisiaj to pamiętam, oczywiście nie tak jak wtedy, bo to tyle lat, ale mimo wszystko to było okropne.
[Nie było wiadomo co stało się z Basią Michałowską „Krysią”]. Myśmy jej poszukiwali, niestety nie znaleźliśmy. Dowiedziałam się już długo po Powstaniu, że [siedmiu czy ośmiu Powstańców] zostało rozstrzelanych, ona także. Ją ekshumowali. Nie wiem, dlaczego z Czerniakowa ekshumowali ją na plac Krasińskich, na skwer. Byłam przy ekshumacji, [jej] matka zresztą prosiła, żeby przyjść, bo wiedziałam, jak była ubrana, co mogło być charakterystycznego. Jednak to już był jakiś czas Powstania, ale znaleźliśmy ją.
Nie, żadnego. Tylko jak ktoś wracał z Mokotowa – czy łącznicy, czy żołnierze – pytałam, czy na Reytana nie wyleciał żaden budynek w powietrze. „Nie”. To znaczy moja chałupa stoi. Było za dużo materiałów wybuchowych, żeby mama wszystko zdążyła rozdać, chociaż różnie to bywało. Ale gdyby to wybuchło, to dom by się nie ostał. A było to wszystko w piwnicy.
Tak, mama wiedziała. Po prostu, jak to mama: „Uważaj na siebie”. Ale człowiek wychodził na trzy, góra cztery dni. Dostałam od mamy jakąś kanapkę jedną czy dwie, już nie pamiętam. Potem mnie karmili, gdzie byłam na miejscu postoju, na poczcie harcerskiej. Mieliśmy kuchnię, z której braliśmy jedzenie. Bardzo monotonne, bo na przykład na śniadanie była sama kasza jęczmienna, na obiad była ta sama kasza i do tego trochę jajecznicy z jajek (jak niektórzy mówili: zbuki) wapnowanych, bardzo nieprzyjemnych w smaku, o [nieprzyjemnym] odorze. Na kolację ta sama kasza z łyżką jakiejś marmolady. Następnego dnia to samo, tylko w innej kolejności. Tak prawie przez miesiąc. Ale w każdym razie było coś do jedzenia, a byli tacy, co głodowali.
Myśmy spały na punkcie, gdzie nas skierował na samym początku dowódca. Był to sklep (dwie siostry, nazywały się panie Błaszkiewicz) na Pięknej 42. Wtedy to była Piusa. Myśmy spały w kuchni. Zostawiły jakieś dwuosobowe łóżko, nie łóżko. Spały „Lilka” i „Krysia”, a ja sobie urządziłam spanie na podłodze, na materacu. W Powstanie każdy kąt był dobry do spania. Na szczęście spać mogłam na okrągło, zmęczona byłam. Mogłam bez przesady oprzeć się o ścianę [i spać]. Na przykład w dzień miałam często dyżury przy dowództwie, w którym był pułkownik „Radosław”, był nasz generał Ścibor-Rylski, wtedy kapitan. Dla mnie zawsze kapitanem był i został. Zresztą o tym wie, bo jak już awansował, kiedyś poznał mnie, spojrzał na mnie, mówi: „O, tę małą pamiętam z Czerniakowa”. Zaczęliśmy rozmawiać. On wtedy już był pułkownikiem. Mówię: „Panie pułkowniku, trudno, zawsze i wciąż pamiętam kapitana »Motyla«”. – „Bardzo dobrze”. Bardzo dużą sympatię miał dla nas wszystkich, bo i dbał o żołnierzy, i sam się zachowywał przyzwoicie. Różnie się ludzie zachowują, jeden przeżywa strach, drugi normalnie. W każdym razie kapitan „Motyl” był idealny.
Też było to smutne, jak zginął „Morro”, którego nie widziałam, tylko wiem, że zginął. Andrzej „Morro”, on był z „Parasola” chyba. Zginął, kiedy przychodziły pierwsze oddziały zza [Wisły], z polskiego wojska, „berlingowcy” czy „kościuszkowcy”. A jako ciekawostka… Na pewno to wspominał kapitan „Motyl”, obecny generał. On był jedynym dowódcą AK, który dowodził jednostką, która przyszła zza Wisły. To było oficjalnie, do niego skierowane, żeby nimi dowodził, z tamtej strony przekazano. Chodzi o „Morro”, który zginął podczas przechodzenia wojsk „berlingowców” na naszą stronę. Były różne domniemania, że zginął od snajpera niemieckiego, ale były i takie, że po prostu ktoś z żołnierzy się pomylił i potraktował go [kulą]. On był przecież w mundurze niemieckim, tylko z opaską […]. Mógł zginąć od własnej kuli. „Morro” miał brata, który miał pseudonim „Bonawentura”. On zginął na placu Krasińskich, w obecnej bibliotece. Było bombardowanie. Zginął nawet nie podczas walki, a pod gruzami. O ile wiem, wrócili akurat z jakiejś akcji, odpoczywali. Niestety zginął, matka straciła dwóch synów.
Jeśli chodzi o okupację, był taki moment, kiedy trudno powiedzieć, że bardzo, ale na pewno się bałam. W nocy słyszymy, że ktoś wali w drzwi. Wiadomo, że walić w drzwi potrafili tylko Niemcy. Nie pamiętam dokładnie, w jakim miesiącu to było, ale to była zima. Szybko założyłam spodnie. [Wcześniej] pod poduszkę włożyłam „belgijkę”, to był bębenkowy pistolet. Nie chciałam chodzić do piwnicy, żeby kłaść go do schowka, dlatego że musiałam pójść ze światłem. Ktoś przez okienko mógł wieczorem zobaczyć. Nie poszłam, wsadziłam go pod poduszkę. Jak usłyszałam to walenie, włożyłam go do kieszeni spodni. Trochę to sterczało, ale w każdym razie sobie siedział. Wtedy było mi trochę głupio. Co zrobię, przecież oni mogą zobaczyć ten pistolet, on z kieszeni prawie wyłazi. Na szczęście okazało się, że przez pomyłkę walili do nas. Szli do sąsiadów, którzy pół piętra wyżej mieszkali. To już była część frontowa, a myśmy mieszkali w oficynie. […] Podobno to był fakt, że ukrywali swoją kuzynkę, córkę Żydów. Oczywiście jak się zorientowali, że nie to mieszkanie, nawet nie weszli. Można powiedzieć, że się obyło tylko na strachu. Wtedy rzeczywiście się trochę bałam.
Poza tym, jeśli chodzi o Powstanie, jak były bombardowania, rzucali bomby Niemcy i strzelali z karabinów maszynowych [zainstalowanych na samolotach]. Nie było to najprzyjemniejsze. Na przykład mieliśmy taki moment. Mieszkałyśmy na pierwszym piętrze, chłopcy nam zorganizowali [lokum]. Miałam nawet łóżko metalowe, dosyć wygodne, z pościelą. Kolejne bombardowania były nieraz dosłownie co pół godziny. Myśmy sobie postanowiły z „Lilką” i z „Krysią”, że jak będzie ostrzał artyleryjski, to będziemy schodziły do piwnicy, bo jednak tam było bezpieczniej. W piwnicach były tak zwane sklepienia kleinowskie, podobno bardzo mocne. Myśmy miały takie miejsce, tam była pralnia. Widać było, że w tym miejscu beton jest wyraźny, gruby. Miałyśmy zamiar tam zejść, to było w przejściu przez drzwi. Miałyśmy zamiar wyjść, kiedy wpadł sierżant „Wichura”. Dosłownie zgarnął nas między ścianę a drzwi. Drzwi były otwarte. To [było] jeszcze na piętrze, gdzieśmy mieszkały i była służba. Wsunął nas za te drzwi, wszystkie trzy mu się zmieściłyśmy. Sam, jako czwarty, stanął już prawie na zewnątrz wnęki. Najpierw zaczęła się huśtać podłoga, dopiero potem był huk, masa kurzu z tynku. Dosłownie zaczęłyśmy się dusić. Na szczęście była jeszcze w wannie woda, złapałyśmy jakieś ścierki, ręczniki przytknęłyśmy do nosów, żeby ograniczyć napływ kurzu. Okazało się, kiedy chciałyśmy wyjść na klatkę schodową, że klatki schodowej nie było. Było pomieszczenie w przedpokoju, gdzie myśmy były we wnęce, a już klatki schodowej nie było. Gdybyśmy były na klatce w tym momencie, to oczywiście nie byłoby i nas. Mało tego. Było słychać krzyk: „Sanitariuszka, sanitariuszka!”. Pobiegłam na dół, wtedy chyba sama poszłam. Okazuje się, że w piwnicy, gdzieśmy miały się schować, cały strop był zawalony, zginęła jakaś kobieta. To nie było miejsce, gdzieśmy powinny być w tym momencie. Na szczęście nie byłyśmy. Wtedy nas trochę strach obleciał, bo kiedy przyszła następna fala samolotów, to myśmy, zresztą zainspirowane pomysłem kolegów, jak oni z pierwszego piętra zaczęli wyskakiwać na zewnątrz budynku, my za nimi. Był okop przeciwczołgowy wykopany, oni do tego okopu, my za nimi. Wtedy już, mówię szczerą prawdę, to był strach. Myśmy uciekały z miejsca, gdzie już było tyle nieszczęścia. Przeczekaliśmy w tym okopie, jakoś się znów przeżyło.
Niestety, jakoś tak się nie bardzo składało. Bardzo krótko, ale miałam pistolet, który mi koledzy zorganizowali, ale jakiś mały, „piątka” czy coś takiego. Fakt, że miałam go dwa czy trzy dni. Nie miałam go w czym nosić, oddałam komuś. Jak mi zorganizowali kaburę, to nie miałam już pistoletu.
Kiedyś poszłam z obiadem do chłopaka, który był na warcie. Dał mi karabin, mówi: „Uważaj, z tej strony podchodzą czołgi, w razie czego, to wiesz jak strzelać”. Mniej więcej wiem, ponieważ kursy były u nas różne. Pomieszczenie było małe, bo myśmy mieszkali w pokoju z kuchnią. Dowódca mi pozwalał, często siedziałam na szkoleniu podchorążaków. Jak Zygmunt (nasz rusznikarz) miał [wykład], to visa umiałam rozłożyć na części pierwsze, do najdrobniejszych śrubek i z powrotem złożyć. Teraz już bym tego nie zrobiła, ale w każdym razie wiele rzeczy umiałam zrobić, wiedziałam jak.
Nie używałam broni nigdy, bo nawet jak wyszłam z Powstania, to kontaktu z bronią nie miałam. Przenosiło się czy coś. Jeżeli chodzi o strzelanie do Niemców, strasznie się zachowywali. Przecież i w Powstanie były takie wypadki, że to nie była walka, to było okrucieństwo. Choćby nawet moją koleżankę „Krysię” rozstrzelali. Była wtedy konwencja podpisana, uważano nas za kombatantów. Dziewczyna była z 1928 roku. Ile miała lat? Rozstrzelali ją razem z kolegami. Wtedy rzeczywiście w człowieku się gotowało wszystko. Mnie do dzisiaj to zostało. Powiedziałam: „Żadnego Niemca, w dobrym tego słowa znaczeniu czy złym, w tym domu nigdy nie będzie”. A skutek był taki… Nie chciałam nigdy wychowywać syna w nienawiści do kogokolwiek. Z drugiej strony miałam trochę zdjęć kolegów, koleżanki. Marek się pyta: „Mamo, kto to?”. – „Taka i taka”. – „A gdzie ona jest”. – „Nie ma jej”. – „Dlaczego”. – „Zginęła w Powstaniu”. – „A kolega”. – „To samo”. – „To niech ta choroba pójdzie do Niemców”. To była reakcja Marka. Człowiek nie chciał go źle nastawiać do innych, ale to było odruchowe. Tym bardziej że jeśli chodzi o moje wychowanie, to oboje rodzice byli bardzo patriotycznie nastawieni. Mój ojciec był peowiakiem, bardzo się udzielał, brał udział w obronie Lwowa. Mam do dzisiaj, bo to się na szczęście uchowało, odznakę „Orlęta”, którą dostał za walki pod Lwowem, we Lwowie. Mama także była bardzo patriotycznie nastawiona, była w związku peowiaczek. Przykład miałam z domu bardzo duży, jeżeli chodzi o kwestię wychowania patriotycznego.
Miałam. Wtedy już pracowałam w Banku Rolnym. Zaraz obok nas była szkoła handlowa. Doszłam do wniosku, że dobrze by było, żebym poszła, skończyła ją, uzupełniając swoje wykształcenie. Złożyłam podanie, życiorys. Dosłownie chyba za dwa dni jest telefon. Dzwoni sekretarka. Pan dyrektor ma prośbę, czy mogłabym przyjść do niego, możliwie zaraz, do gabinetu. Mówię: „Dobrze”. Jest to prawie sąsiedni budynek, z niedużą przerwą. Poszłam. Pan dyrektor przyjął mnie bardzo grzecznie, powiedział: „Słuchaj, zwracam ci podanie, życiorys. Tego u mnie nie było, nikt się o tym nie dowie, a ty nie pisz w życiorysie takich rzeczy. Nie mogę cię przyjąć, bo będziesz miała trudności”. To było pierwsze. Już potem więcej nie pisałam nigdy, że byłam w AK. Owszem, pisałam jeden jedyny raz, ale to kiedy Marek szedł do wojska. Dostał powołanie do Orzysza. Orzysz to była łączność, radarowe historie. Szło się nie na dwa lata, a na trzy lata. Już nie chodzi czy dwa lata, czy trzy lata, ale w kwietniu chyba dostał powołanie, jakoś tak na początku, a czerwiec czy lipiec miał mieć egzaminy na politechnikę. Wtedy to, że miał mieć egzaminy, nie zwalniało go ze służby wojskowej. Napisałam do generała Jaruzelskiego, pisząc mu wyraźnie, że byłam w organizacji, właśnie w AK, że był ojciec, była matka, że ojciec zginął. Mama wtedy już nie żyła. Proszę nie o zwolnienie syna ze służby wojskowej, tylko o odroczenie, żeby mógł zdawać egzamin. To było dosłownie na parę dni przed tym, nim on miał pójść do wojska. Już dostał skierowanie do Orzysza, bilet kolejowy. Mówi: „Mama, myślisz, że coś załatwisz?”. – „Trzeba próbować”. Akurat u mnie w „Filmie” był pułkownik, który w jakimś filmie współpracował. Jako techniczny załatwiał sprawy przy tym filmie. Powiedział mi, gdzie generał ma kancelarię. To było wtedy vis-à-vis Belwederu, tam kiedyś była polska jednostka. Poszłam, najpierw żołnierz, który mnie przyjął: „Pani do kogo?”. – „Do generała Jaruzelskiego”. – „Proszę poczekać”. Przyszedł za chwilę jakiś kapitan, ze trzydzieści parę lat, pyta mnie się, w jakiej sprawie. Mówię, że chodzi mi o odroczenie służby wojskowej syna. „Proszę pani, w tej chwili są takie obostrzenia, generał tak podokręcał śrubki, że to jest raczej niemożliwe”. – „Jednak bym chciała, żeby dostał moje podanie”. – „Czy mogę to przeczytać”. – „Może pan oczywiście, jest w otwartej kopercie”. Przeczytał. Tak jak mówię, napisałam, że byłam w organizacji, że ojciec, mama. Powiedział: „Jeżeli dam pani oficerskie słowo honoru, że to przekażę generałowi, czy pani mi uwierzy?”. – „Jakie mam inne wyjście? Nie mam innego wyjścia”. – „W tej chwili generała nie ma w Warszawie. Za dwa, trzy dni będzie. Ja mu to osobiście przekażę”. Rzeczywiście, przekazał. Syn już poszedł do fryzjera, ostrzygł się, żeby się nie mścili na nim w wojsku […]. Przychodzę do domu, on mówi: „Mamusiu, jest polecony, bo jest erka, chyba od cioci Maryli”. – „Erka to nie jest od cioci Maryli. – Siostra męża była za granicą. – To jest miejscowy. A może od generała”. – „Coś ty, przecież idę jutro do wojska”. Okazuje się, że był od generała. Tak się zdenerwowałam, że nie mogłam koperty otworzyć [na poczcie]. Otworzyłam, czytam: „W związku poleceniem generała syn pani zostaje odroczony. W innym terminie dostanie powołanie”. Przyszłam do domu, nie pokazałam Markowi tego od razu, mówię: „Miałeś rację, z wojska”. Jak przeczytał, chyba mnie w życiu tak nie uściskał, tak wtedy był szczęśliwy, że nie jedzie do wojska. Potem: „Przecież mam bilet”. – „Marek, chyba zgłupiałeś! Masz bilet, a tu masz odroczenie od generała. Co jest ważniejsze? Pójdziesz do RKU, zaniesiesz im to”. Poszedł do RKU. „W jakiej sprawie”. – „Odroczenie”. – „Jak to, odroczenie z wojska”. –„Dostałem”. – „Pokażcie”. Wziął to, poszedł na zaplecze, bo jeszcze nie miał tego, które poszło do wojska, przyszedł. „Proszę zwrócić bilet. W innym terminie będziecie mieli [powołanie]”. Marka kolega był akurat wtedy w wojsku. Mówi: „Teraz do żadnego Orzysza cię nie skierują. Nie będą wiedzieli, dlaczego generał cię odroczył, czy ty jesteś jego kuzyn, czy czyjś kuzyn, czy znajomy. Już będą teraz uważali”. Rzeczywiście, dostał za jakiś czas skierowanie do wojska, bo niestety na uczelnię się nie dostał, bo wtedy była ograniczona ilość miejsc i nie zmieścił się z jakiegoś powodu. Dostał [skierowanie] na lotnisko wojskowe na Okęciu. Mieszkał na Okęciu i na wszystkie przepustki przechodził przez płot do domu: wykąpać się, dojeść. Jednak okazało się, że było to słuszne podejście. Rzeczywiście, generał uwzględnił to. Mimo że byłam w AK, to jednak go odroczył.
Trudno powiedzieć, czy było potrzebne. Jednak się trzeba znać na wojskowości. Wiem tylko tyle, co niektórzy mówią. Najpierw był pierwszy alarm, dwudziestego któregoś lipca, potem był odwołany. Był drugi. U nas mieszkało pięciu, sześciu chłopaków. Nocowali u nas, mimo że pomieszczenie było małe. Oni nie mogli się doczekać, poszliby w każdej chwili, czy byłby rozkaz, czy nie. Wszyscy byli tak nastawieni na Powstanie. Nie wiem, czy to byłoby dobrze, gdyby był zmieniony termin, czy w ogóle odwołane, czy to by się w ogóle udało. Ludzie mieli już tego wszystkiego dosyć. U nas dwóch kolegów się ukrywało, mieszkali, bo Niemcy ich szukali. [Ukrywał się także oficer „pan Kazimierz”, później okazało się, że był to kapitan Franciszek Władysław Mazurkiewicz „Niebora”]. Właściwie żyli jak tropione zwierzęta, a przecież takich było dużo. Wiem, że to były ciężkie dni, straszne dni, ale nie powiem, że to było niepotrzebne. Coś jednak po tym zostało, jakieś oczyszczenie z brudów okupacyjnych, z tego wszystkiego. Przecież było różnie. Kapusiów na szczęście mieliśmy bardzo mało. Jak myśmy mieszkali na Rejtana, na dole był lokal, w którym mieszkała dozorczyni, prosta kobieta ze wsi, ale coś nosem czuła. Przyszła do mojej mamy, mówi: „Pani Miłecka, u mnie mieszka kuzyn, ze wsi przyszedł, Sopuch się nazywa. On jest chyba Ukraińcem. Pracuje w koszarach na Rakowieckiej. Ostatnio zaczął pogadywać, że trzeba by się tą sprawą zająć, bo do Miłeckiej przychodzą partyzanci”. Dlaczego partyzanci? Kostek, jeden z podoficerów, dowódca, przychodził w butach z cholewami. Drugi tak samo. On to sobie skojarzył, że to musi być partyzantka. Mama powiedziała to dowódcy. „Czarny” zarządził, żeby sobie porozmawiali z panem Sopuchem. Pan Sopuch przestał się interesować. Oczywiście mu pogrozili, bo taki dobry to on nie był, żeby się patriotą zrobić. To tak byłoby mniej więcej.
Warszawa, 21 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadził Michał Pol