Cyprian Massalski
Nazywam się Cyprian Massalski, urodziłem się 17 lipca w 1937 roku.
- Proszę, żeby pan opowiedział o swojej rodzinie, o początkowych latach wojny, gdzie rodzina w czasie wojny przebywała, czym się zajmowali rodzice.
Urodziłem się na ulicy Spokojnej na Powązkach, blisko muru cmentarza Powązkowskiego, nawet przez mgłę pamiętam, że była dziura, starsi chodzili, chodziłem tylko na plecach rodzeństwa starszego, ponieważ różnica między najstarszym a najmłodszym (jestem najmłodszym z ośmioosobowej rodziny) była dwadzieścia dwa lata, po kolei było kilka osób. Praktycznie do 1939 roku mieszkaliśmy na ulicy Spokojnej. Wybuch wojny [pamiętam] raczej przez mgłę ze względu na wiek, natomiast pamiętam tylko padłe konie na ulicy Powązkowskiej, to tak mi jakoś utkwiło. Niestety w 1940 roku umiera ojciec, ojciec był urzędnikiem Miasta Stołecznego Warszawy Wydziału Zdrowia i Opieki Społecznej. Ponieważ mieszkanie na Spokojnej było służbowe, w związku z powyższym (jakim cudem, nie wiem, co się stało) matka w magistracie załatwiła mniejsze mieszkanie. Wtedy przenieśliśmy się, ze starszym bratem na ulicę Belgijską 10, dom do dnia dzisiejszego stoi, ale niestety nie mieszkamy.
Ze starszym, reszta była w akcji, jeden był w organizacji AK, drugi miał też jakieś, powiedzmy sobie, [zadania,] trzeci był w seminarium i kończył seminarium. Praktycznie, o ile dobrze pamiętam, skończył w 1941 roku, bo jeszcze w czasie okupacji jeździliśmy do niego w odwiedziny do Kołbieli niedaleko Warszawy, była parafia. Cały okres okupacji mieszkaliśmy praktycznie na ulicy Belgijskiej, od 1940 roku do wybuchu Powstania Warszawskiego, czyli do 1 sierpnia.
Wybuch Powstania – to było nawet wśród młodych ludzi widoczne oczekiwanie na coś, co ma się wydarzyć. Nie wszyscy wiedzieli, że Powstanie wybuchnie. Dzisiaj wszyscy wiedzą praktycznie, że Powstanie było, natomiast wtedy nie wszyscy wiedzieli. Pamiętam, że się bawiłem na podwórku, w pewnym momencie zaczęła się strzelanina, najpierw pojedyncza, potem było słychać trochę więcej strzałów, matka zwinęła mnie, brat był gdzieś poza domem, tak że tylko z matką byłem. Zaczęła się gehenna, na ogół wszyscy byli w piwnicach, nazwijmy to schronem, chodziło się tylko po jakieś resztki jedzenia na górę, myśmy mieszkali na czwartym piętrze z widokiem na Czerniaków. To był taki widok dosyć ciekawy dla młodego widza, bo na Czerniakowskiej stały czołgi, które strzelały w kierunku Mokotowa. Poza tym od czasu do czasu też było widać przelatujące tak zwane ryczące krowy, zapalające pociski, ponieważ ta bateria, która strzelała, to była gdzieś w okolicach Królikarni, o ile dobrze pamiętam. Obserwowaliśmy ryczące pociski przelatujące gdzieś w kierunku Śródmieścia, mniej więcej tak to wyglądało. Z matką biegłem na górę po resztki, mieliśmy jakiś dosyć znaczny zapas skondensowanego mleka, nie wiem, jakiego pochodzenia, w każdym razie słodkie było, w związku z powyższym było pożywne. Reszta, to pamiętam, że tak zwaną tartą bułkę, pieczywo, które zeschło się, przecież nie było dostaw, woda na szczęście była, dopływ wody nie był przerwany, to było. Jedzenie składało się głównie, przynajmniej w naszym wydaniu, z tego mleka skondensowanego, z tego chleba kruszonego, czyli dzisiaj tak zwanej bułki tartej. Całe Powstanie siedzieliśmy praktycznie w piwnicy.
- Cały czas w jednym miejscu?
W jednym miejscu, na ulicy Belgijskiej 10, cały czas w tym domu. Praktycznie nic się nie działo, cały czas było oczekiwanie, co dalej. Był taki moment dosyć tragiczny, ponieważ w czasie, kiedy myśmy byli z matką na czwartym piętrze po wiktuały, wjechały dwa czołgi, o ile dobrze pamiętam, z Niemcami i podobno „ukraińcami”, którzy zaczęli „baraszkować” na podwórku, potem weszli do domu, wszystkich zamknęli, zatarasowali drzwi do piwnicy, zaczęło się plądrowanie i demolowanie mieszkań. Pamiętam jak dziś, matka zamknęła się, chyba jakaś łazienka była, praktycznie strach był wielki, bo wtedy na moich oczach pamiętam, chowała jeszcze broń, którą kiedyś brat z AK schował (były kuchnie węglowe) do kuchni węglowej, czekamy, co się dzieje. Oczywiście „Zdrowaś Mario” tylko, pamiętam, było, siedzimy przytuleni do siebie, bo w momencie gdyby nas spotkali, doszli do czwartego piętra, byłaby raczej tragedia. Najpierw było penetrowanie, szukanie rzeczy drogocennych, przy okazji demolowanie mieszkań, był ogromny harmider. Natomiast w pewnym momencie nastąpiła jakaś przerwa, cisza, hałas zaczął zanikać. Okazało się później, że oni zeszli i wycofali się, wycofując się, podpalili cały dom. Niemniej jeden z tych żołnierzy otworzył drzwi do piwnicy, powiedział, żeby ludzie siedzieli cicho, oni odjadą, to sobie ugasicie pożar. To był taki stosunkowo sympatyczny gest tych żołnierzy. Tym sposobem do dnia dzisiejszego jako tako żyję.
Pod koniec żeśmy obserwowali walki powietrzne samolotowe czy walki artylerii z samolotami. Dziecko to pamięta, bo widać było obłoki wybuchających pocisków, samoloty radzieckie, już były zwiady, bo przecież stały z drugiej strony Wisły wojska radzieckie. Czas biegł, aż się Powstanie praktycznie zakończyło, zaczęła się gehenna, wędrówka do Pruszkowa. Specjalnie nie pamiętam marszu do Pruszkowa. Cały czas jesteśmy z matką.
Brat gdzieś był u ciotki, po prostu całe towarzystwo się rozeszło. Ksiądz tylko na pewno był w Kołbieli, a już pod koniec Powstania przeniósł się, był kapelanem u sióstr niepokalanek w Szymanowie, o czym później wspomnę.
- Czy podczas Powstania pana matka miała kontakt z bratem?
Nie było żadnego kontaktu z bratem, który był w AK. Później w ramach zakończonego Powstania jako akowiec wyszedł, później dostał się do armii Andersa, najpierw Niemcy ich wyprowadzili, nie wiem gdzie. Później wiem, że przez Włochy wylądował w Anglii, ale wrócił z pierwszą fala repatriantów do Polski, czego później żałował, ale tak się stało.
Oczywiście doszliśmy w końcu do tego Pruszkowa. W Pruszkowie była selekcja. Jak to się odbywało, nie wiem, bo był wielki harmider, jeden krzyk okropny. Wiem tylko, że załadowano nas do wagonów, dosyć liczną grupę, było ciasno, tylko i wyłącznie na stojąco wszyscy. Z matką akurat zajęliśmy ekskluzywne miejsce w narożniku wagonu, mieliśmy ze sobą, nie wiem skąd, puszkę po marmoladzie, była marmolada buraczana w takich dużych puszkach trzykilogramowych albo pięciokilogramowych, wiem, że burak był namalowany na puszce. Na tej puszcze siedziałem, wagony ruszyły. Oczywiście nie wiem, jakie były komentarze, pamiętam tylko stukot wagonu, huk wagonu i modlitwę, wszyscy się modlili, „Zdrowaś Mario”. Przypuszczam, że wszyscy liczyli, że jedziemy raczej do jakiegoś obozu, a nie, że nastąpi finał, który nastąpił w rzeczywistości. Jedziemy, wszyscy się modlą, w pewnym momencie pociąg zaczyna hamować, staje. Następuje rozryglowanie drzwi wagonów, krzyk Niemców:
Aussteigen! Raus! Krzyczą, bo oni lubią generalnie krzyczeć. Zaczął się dosyć tumult, każdy chciał wyjść pierwszy, wyskoczyć z tego wagonu. Myśmy się jeszcze troszeczkę zostali, okazuje się, że to była stacja Skierniewice, pociąg cały się zatrzymał w Skierniewicach, z jakich powodów on się zatrzymał, nie wiem, ale Niemcy byli dosyć zorganizowani (do tej pory są zorganizowani), widocznie taki był rozkaz. Myśmy ze Skierniewic (matka też) jakimiś podwodami, jakimiś drogami, bo przecież nie było żadnej komunikacji, doszliśmy czy dojechaliśmy do Szymanowa właśnie do najstarszego brata, który był kapelanem w Niepokalanowie u sióstr niepokalanek, taka była droga. Potem zaczęła się już szkoła.
- Czy były jakieś kontakty z Powstańcami w ogóle?
Brat, który przychodził do domu, to z matką rozmawiał, nie za bardzo wtajemniczali mnie. Poza tym nie za bardzo mnie to interesowało w tym okresie życia siedmioletniego chłopca. Bardziej mnie interesowała broń, którą miał przy sobie, ewentualnie jakieś inne jego opowieści albo coś w tym rodzaju.
- Jak się potoczyły losy rodzeństwa, które brało udział czynnie w Powstaniu?
Brat, który był w AK, poprzez obóz jeniecki dostał się później do Włoch, zmobilizował się do armii Andersa, zakończył wędrówkę w Anglii. Drugi mój brat, który był starszy ode mnie o osiem lat, to już chodził do gimnazjum, w jakiś sposób przedostał się później do Szymanowa, ale jakimi drogami, nie pamiętam, nie było to przedmiotem jakichś dociekań już później, w czasie pokoju, w czasie, kiedy żeśmy żyli w tym kraju.
- Po zakończeniu Powstania pamięta pan rozmowy między panem a rodzeństwem na temat Powstania, jak oceniali Powstanie?
Raczej z tego, co mogę sobie domniemywać, to entuzjazm był ogólny. Ci, co brali udział, to liczyli na desant zaopatrzenia z Anglii, o czym była przecież mowa, o czym wszyscy wiedzieli. Potem, że Rosjanie pomogą. Był ogólny optymizm w tym całym nieszczęściu.
- Państwo przebywali w piwnicy cały czas. Czy pamięta pan nastrój?
Nie, raczej był ponury, samo pomieszczenie już napawa [smutkiem], poza tym żywności.
- Państwo tylko żywiliście się tym, co zdążyliście zabrać?
Co każdy miał. Nie kojarzę, skąd mieliśmy [żywność]. Bez mała miesiąc czasu ludzie, bo nie pamiętam daty, kiedy do Pruszkowa był wymarsz, ale myślę, że z końcem Powstania, czyli to jest 3 października, tak że dwa miesiące czymś się ludzie żywili. Fakt, że żyjemy, [świadczy o tym, że] coś musieliśmy jeść. Najważniejsze, że była woda, woda, było nie było, jest takim wspomożycielem w chwilach głodu.
- To było takie przetrwanie bez kontaktów z resztą?
Tak można to powiedzieć.
- Jak po latach pan ocenia Powstanie?
Nie chciałbym podważać opinii takich czy innych, bo opinie są różne, szczególnie czym dalej od Powstania, to są i pozytywne, i krytyczne, ale myślę, że to był entuzjazm młodych ludzi, którzy wierzyli, że po prostu coś to przyniesie i [coś] wywalczą. Zresztą jak w poprzednich powstaniach Polski, praktycznie ludzie wychodzili do walki po to, żeby coś osiągnąć. A czy to było logiczne, czy to miało podstawy, czy to było wykalkulowane, to już historia niech oceni tych ludzi, którzy podejmowali decyzje o takich czynach czy innych. Wiadomo było, że na pomoc się liczyło. Z tego, co się mniej więcej orientuję, młodzi ludzie zawsze w coś wierzą, nie podchodzą z pesymizmem do jakichś czynów heroicznych, tylko z entuzjazmem. Jeszcze z takich faktów z okresu okupacji – dwie ciotki, siostry matki, mieszkały na Starym Mieście, nie pamiętam ulicy, ale myślę, że szliśmy ulicą Świętojańską, szli przed nami żandarmi. [Szło] dwóch młodych – pamiętam jak dziś, my z matką idziemy – w pewnym momencie słychać strzały, jeden z nich się przewraca, zabili tego żandarma. Wiadomo, że od razu jest alarm na całą Starówkę, myśmy w jakiś sposób przedostali się do Belgijskiej. Entuzjazm, bijemy Niemców.
- Jedna strona, to jest postawa młodych ludzi…
Tak. Przecież to nie przyniosło żadnych rezultatów, że ten Niemiec [został zabity]. Oczywiście to był jakiś ułamek ekwiwalentu tego, co nas rozwalali praktycznie.
- Czy ma pan wspomnienia związane ze stroną przeciwną?
Nie mam takich wspomnień, dwa utkwiły mi, bo po prostu były takie dosyć drastyczne, zresztą później się o tym opowiadało, bardziej się utrwaliło, bo matka opowiadała po prostu jako taki wypadek pozytywny całego kontekstu, tego, co się działo.
- Może pan jeszcze krótko powiedzieć o losach pana rodziny po wojnie, o braciach, którzy walczyli, co się działo z pana matką?
Do 1959 roku byliśmy wspomagani, bo praktycznie żadnych dochodów nie było, starszy brat jeden był w Anglii, ksiądz był wikariuszem, niewielkie miał środki finansowe. Bieda była generalnie u wszystkich. W związku z powyższym, tak jak się przenosił brat ksiądz, to myśmy za nim wędrowali, w jakiś sposób załatwiał [pomoc]. Z Szymanowa przeprowadziliśmy się do Skierniewic z matką, brat starszy ode mnie kończył medycynę, a ksiądz był księdzem. Ze Skierniewic potem przeniósł się do Kutna, myśmy zostali w Skierniewicach, później poszedł na parafię, najpierw w Mnichu potem do Strzelec Kujawskich, to wszystko koło Kutna. Myśmy mieszkali z matką w Skierniewicach, brat oczywiście w akademiku, drugi w Anglii, trzeci zmarł. Na Skierniewicach się kończy moje życie z matką, bo później brat kończy medycynę, wylądował w Krynicy, pracował w szpitalu. Matka po prostu do niego od czasu do czasu pojechała, któregoś [dnia] roku 1959 zmarła. Zacząłem studia w Olsztynie. Moje samodzielne życie zaczęło się od 1957 roku.
Potem ciągnęło do Warszawy, do rodzinnych stron. W tej chwili wróciłem praktycznie, się śmieję, że po iluś latach wróciłem do Warszawy, razem z żoną mieszkaliśmy w Zalesiu Górnym przez ostatnie czterdzieści pięć lat. Od dwóch lat mieszkamy na Kabatach, bardzo dobrze się mieszka, bardzo dobra dzielnica, pełna dzieci, prawie przedszkole.
- Czy pana rodzeństwo jeszcze żyje?
Brat nie żyje, [miał] dwoje dzieci, nie mam kontaktu. Córka zmarła, jego żona też zmarła, natomiast jego syn nie utrzymuje z nami kontaktu. Mówię o kilkorgu, nie wymieniając wszystkich, dlatego że było nas ośmioro, siostra zmarła zaraz po ojcu, mając dwadzieścia jeden lat, wtedy był ból gardła, szkarlatyna czy coś w tym rodzaju, nie było penicyliny. W 1940 roku zmarła. Także dwóch braciszków w młodym wieku umarło, razem było siedmiu synów, córka. Zostałem najmłodszy, ubogiej wdowy syn został, można powiedzieć, że najdłużej z całej rodziny plączę się po tym świecie.
- Czy pana rodzeństwo, które brało udział w walkach, było w jakiś sposób represjonowane?
To znaczy osobiście nie dotknąłem tego tematu, dlatego że szedłem swoją drogą, szkoła, byłem bardziej neutralny. Natomiast wiem, że do późnych lat chyba sześćdziesiątych brat był ciągle wzywany i kontrolowany po prostu. Ten [brat], który wrócił z Anglii w tym okresie pierwszej repatriacji, czyli gdzieś 1948 rok. Ksiądz miał swoje życie, praktycznie w okresie PRL-u różne to były etapy, ale jakoś przetrwał.
- Chciałby pan dodać coś dodać na temat Powstania?
Myślę, że to, co zapamiętałem, to wszystko przekazałem.
Warszawa, 7 lipca 2011 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Sulicka