Nazywam się Teresa Naumiuk.
Tego dokładnie nie powiem, bo byłam bardzo mała. Wiem tylko, że w czasie nalotów w trzydziestym dziewiątym roku, to byłam z mamą gdzieś […], tak jak mama opowiadała, żeśmy gdzieś byli w jakimś budynku. Tam, pamiętam, mama szła po zupę, bo siostra miała może półtora roku, a ja cztery lata. Tam żeśmy właśnie poszły do tego budynku i tam dostałyśmy jakąś zupę. I później nie wiem, jak to się stało, już nie pamiętam, bo znaleźliśmy się na Rybakach, tam gdzie mieszkała mama, [gdzie] w ogóle cała rodzina mieszkała, tam na Rybakach. A w ogóle w trzydziestym dziewiątym roku, kiedy przez jakiś mama mieszkała z nami na Radzymińskiej, to na Radzymińskiej został spalony dom, no i później już żeśmy zostali na tych Rybakach. A już później, po tym, jak już Niemcy zajęli Warszawę, no to babcia, która mieszkała na Radzymińskiej, kiedy ten dom był spalony, to mieszkała na Cyryla. To, pamiętam, był taki duży dom, korytarz szeroki i tak jakby szkoła, jakby wchodziło się z takiego korytarza do poszczególnych pokoi i tam jakiś czas właśnie żeśmy byli w jakimś pokoju. Wtedy była mama, babcia, mama tatusia i ja.
No, gdzieś ojciec pracował, nie wiem, a babcia, mamy mama, pracowała w fabryce Frageta i była polerowniczką srebra. Tym się oni zajmowali. Część brali do domu, pamiętam, jako dziecko pomagałam kanty robić w łyżkach takim stalem specjalnym. No to tylko tyle pamiętam. Dziadek, mamy tata, pracował gdzieś w fabryce obcasów czy coś takiego, [w fabryce] jakiegoś swojego bratanka. Później już, w czterdziestym roku, mama została zabrana do Niemiec. Żeśmy zostały, ja i siostra zostałyśmy, ja u tatusia.
Nie wiem, nie mam pojęcia. Wiem tylko, że była w Niemczech, bo czasem listy przychodziły, i z opowiadań babci jednej i drugiej wiem, że była w Hamburgu, [pracowała] w jakiejś fabryce naboi chyba czy bomb, nie wiem, coś takiego. Wiem, że kiedyś przesłała list, w którym miała rude włosy, całkiem takie spalone, pewnie od siarki, nie wiem, ja tak to sobie tłumaczyłam. Tylko tyle wiem.
Tak, tak. Potem był taki moment, kiedy mama poszła do swojej mamy na Rybaki i tam zostawiła siostrę, tę młodszą. I tam ona, nie wiem, gdzieś wyszła, nie wiem po co, i właśnie w tym czasie, kiedy ta siostra tam została, a ja byłam z kolei z tatusiem z drugą babcią, tatusia matką, tak zostało. A mamy już nie było. Tak że ja miałam wtedy pięć lat, a siostra miała dwa i pół roku, jak żeśmy zostały bez mamy. I siostra już cały czas była wychowywana na Rybakach, a ja wtedy z tego domu, w którym uważałam, że jest szkoła, to żeśmy dostali… Taki barak postawili – chyba Niemcy, domyślam się – na ulicy Targowej, on stał w takim miejscu blisko cerkwi, i do tych baraków nas z tej szkoły przerzucili. I tam w takich dużych pomieszczeniach to po dwie rodziny były, ale babcia, tatusia matka, miała koleżankę, która mieszkała na Bednarskiej i powiedziała: Słuchaj, chodź, pójdziesz, będziesz mieszkać ze mną. I zabrała nas, babcię, mnie i tatusia, na Bednarską. I mieszkaliśmy razem z nią w jednym pokoju na Bednarskiej. Już tam nas zastało Powstanie.
Okupację? Pamiętam tylko tyle. Zaczęłam chodzić do szkoły w czterdziestym drugim roku, do pierwszej klasy, chodziłam do szkoły na ulicę Drewnianą, chodziłam zawsze przez ulicę Dobrą, szłam do Drewnianej. No i czasem byłam świadkiem, kiedy ludzi rozstrzelali. Były takie momenty, że jak ludzie stali pod murem i Niemcy mieli strzelać, to ci, co stali z boku, to łapali dzieci, tak samo i mnie. Łapali, przyciskali do siebie, żeby nie patrzeć na to. A potem ci ludzie moczyli chusteczki we krwi, tych ludzi, którzy zostali zabici.
Ze dwa razy miałam taki przypadek, jak szłam do szkoły, [kiedy] zdjęto mi tornister z pleców i wyrzucono mi wszystkie moje książki i zeszyty, ale nic nie znaleźli, no więc pozbierałam i szłam dalej. To tylko tyle, co pamiętam z czasów okupacji.
No, w szkole… Trudno powiedzieć. Bo tatuś mój to już mnie uczył, ja wiem, już chyba jak tylko był już ze mną, już mamy nie było, to nic, tylko ciągle kazał mi uczyć się, czytać. Tak że często nauczycielka mówiła, że ja przeszkadzam w szkole, bo jestem znudzona, bo ja wszystko umiem. No ale wiem tylko tyle, że często trzeba było, nauczycielka mówiła: „Prędko, chowamy książki, bo Niemcy…”. To takie momenty pamiętam. I wiem tylko, że później był taki czas, że szkołę przeniesiono z Drewnianej na Sewerynów. Tylko tyle wiem. Ale tak dokładnie, to zatarło mi się to w pamięci trochę.
Nie. Tego dokładnie nie wiem, ale wiem tylko tyle, że najmłodszy syn mojej babci, to znaczy babci po stronie mamy, miał lat szesnaście i prawdopodobnie on należał. Ponieważ jak wybuchło Powstanie, to przyszedł do domu i powiedział, że on musi iść, walczyć. Babcia była przeciwna, denerwowała się bardzo i powiedziała, że nie, że nie chce, bo taki młody jest. On mówił: „Mamo, ja przysięgałem”. I był moment taki, że właśnie przyszedł w mundurze i z bronią na rękach. W czasie już samego Powstania to było tak, że on właśnie często podobno, jak przychodził i mówił, był na zwiadzie. Ponieważ Rybaki 29 to było bardzo blisko Wytwórni Papierów Wartościowych, tam gdzieś ci Powstańcy podchodzili i Niemcy może chcieli zająć tę Wytwórnię Papierów Wartościowych czy już ją zajęli (tego nie wiem, bo za mała byłam na to), ale wiem tylko, że właśnie on zginął w Powstaniu.
Barański Jerzy. Z tym że zawsze mówili Jurek. I podobno, babcia mówiła, że znalazła kiedyś… Bo on był właściwie na Freta 24, podobno tam był sztab AL i tak jak mówili, on przyszedł z wywiadu jakiegoś, z nocnego i spał. Tak opowiadała jedna pani, która mieszkała gdzieś tam blisko tego budynku. I ona powiedziała, że jak tam bomba upadła, to nie wiadomo, czy on żyje. No i w ten sposób żeśmy się zorientowali, to znaczy babcia, że prawdopodobnie on zginął wtedy, kiedy był zbombardowany ten sztab.
Proszę pani, to było tak. Ja wróciłam z kolonii 30 czy 31 sierpnia, już nie pamiętam dokładnie.
Przepraszam, tak, w lipcu, koniec lipca, tak. Ponieważ tatuś mówił: „Masz wszystko brudne, babcia musi poprać”. A chciałam iść właśnie, bo siostra się cały czas wychowywała u drugiej babci, już babcia nie oddała siostry. Ponieważ miała córki takie młode, to miała dużo opieki. Mnie zostawili tatusiowi, a siostra była u babci na Rybakach. Jak wróciłam z tej kolonii i chciałam iść na Rybaki odwiedzić siostrę i babcię drugą, tata mówi, że nie. „Pójdziesz jutro, na drugi dzień”. I poszłam właśnie 1 sierpnia. I kiedy poszłam 1 sierpnia, to już nie wróciłam. Ponieważ taki był moment, babcia mówi: „Słuchaj, Teresa, ty musisz już iść do domu”. A zawsze szłam Wybrzeżem, bo od Rybaków to do mostu Kierbedzia i później do Bednarskiej tam zawsze przechodziłam. Tata zawsze mówił: „Przez jezdnię to cię musi ktoś przeprowadzić”. No ale [babcia] mówi: „Musisz iść”. A wiem, że kiedy szłam, to zawsze tu, gdzie był Zamek, to byli Niemcy. To babcia mówiła: Jeszcze cię tam Niemcy złapią, musisz wcześniej iść do domu. A ja mówię: „Babciu, tylko tu już barszczyk czerwony, ja tak lubię, to ja tylko zjem ten barszczyk i pójdę”. W momencie kiedy babcia postawiła nam na stole w pokoju ten obiad, spojrzała sama w okno, a za oknem widzi Powstańca z opaską biało-czerwoną i z bronią. Jest taka wystraszona. A tu za chwilę zaczęli wpadać wszyscy domownicy po kolei. Dziadek, jedna ciocia, druga ciocia, to trzy ich było, wszystkie do domu wpadają i że zaczęło się. „Zaczęło się”. Pamiętam, że zaczęły tak mówić. No i w ten sposób właśnie tak zastało mnie Powstanie.
A tata był właśnie na Bednarskiej. I wrócił podobno, tak jak później [wiem] z opowiadań babci, mamy ojca – opowiadała, że Niemcy zamknęli wejście… Bo tam było takie wejście, brama, a w głębi były kamienice, a tu to front był taki trochę drewniany (ja już nie pamiętam, jak on wyglądał). Niemcy zamknęli tę bramę, bo nie wolno było nikomu wychodzić. Niby podejrzewali coś, że tam ktoś wszedł czy uciekł i tam się schował, więc zamknęli tę bramę i przez osiem dni była zamknięta. A 8 sierpnia, tak jak z opowiadań babci wiem, 8 sierpnia otworzyli bramę i kazali wszystkim wychodzić. Rozdzielili mężczyzn i rozdzielili kobiety. Mężczyzn pognali pod Halę Mirowską i pod Halą Mirowską mój ojciec 8 sierpnia został rozstrzelany. Muszę dodać, że tatuś miał kenkartę babci przy sobie, swoją i babci. A kobieta, która leciała za mężem, bo chciała… no, płakała, że go zabierają i za nim leciała. Leciała aż prawie że do tej Hali Mirowskiej i Niemcy ją też rozstrzelali. I rozstrzelali ją z babci dowodem, ponieważ tata myślał, że ona się wróci, i kartę podał, poprosił, żeby oddała babci, ale nie zdążyła tego zrobić, bo Niemcy ją rozstrzelali. A ona nie miała swojej karty żadnej i została pochowana na Powązkach z nazwiskiem mojej babci. I tata, i ona leżą właśnie na Powązkach w tych takich długich grobach. Jest tam wypisane, nazwiska są wypisane.
No więc babcia… Jak wszystkie kobiety oddzielili, no to tak jak wszystkich ludzi – Niemcy później pognali gdzieś. Jakieś tam wysiedlanie. Tak jak i później myśmy też zostali wysiedleni ze Starówki, bo w tej kamienicy, w której myśmy mieszkali, znaczy babcia z mamy strony mieszkała, to była taka kamienica wysoka. Chyba miała z sześć pięter, była bardzo wysoka według mojego widzenia, ze względu na to, że… Zresztą mieszkania były kiedyś bardzo wysokie, prawda. Ta kamienica miała dwie klatki. Pamiętam, jak się wchodziło z takiej bramy. Przeważnie bramy były drewniane, najpierw były przybudówki, te drewniane takie, a później w głębi zawsze były murowane domy. To była pierwsza klatka. A później druga była w bloku i to była klatka, gdzie myśmy mieszkali. A za tą kamienicą to było takie małe podwóreczko i te podwóreczko to był taki mur wysoki, prawie że jednego piętra. To był mur, który podpierał górkę Panny Marii, i Powstańcy często wpadali do tego domu i przedostawali się przez ten mur dalej na Starówkę, na Nowe Miasto, potem na Stare Miasto. I tam było tak, że Powstańcy zbudowali taką szeroką drabinę z desek, żeby nie jeden wchodził, tylko żeby na raz kilka osób mogło wchodzić.
Najpierw to strasznie strzelali w ten dom, pociski leciały. Wtedy kiedy zaczęły bardzo mocno te pociski lecieć, to wtedy myśmy już zaczęli schodzić do schronu, to znaczy do naszej piwnicy. Żeśmy tam siedzieli. No ale kiedy już zaczęli bardzo… I pamiętam, mówili wszyscy, że „szafa” jedzie, a to po moście kolejowym to coś tam jechało, tak zgrzytało strasznie i tak właśnie wszyscy mówili: „szafa”. I strasznie bombardowali tę kamienicę. Tak strasznie bombardowali tę kamienicę, bo wyczuwali, że tamtędy coś się dzieje czy tam na miejscu są Powstańcy. Nie wiedzieli, o co tam chodzi. I wtedy właśnie żeśmy zaczęli wszyscy stamtąd uciekać. Uciekać, bo Powstańcy, ci, którzy tamtędy przechodzili, to mówili, że musimy już stąd odchodzić, bo niestety zaczną bombardować i wszyscy zginiemy w tej kamienicy. No to wszyscy po tych drabinach na górkę Panny Marii, do kościoła nie, ale był przy kościele blisko budynek, w którym podobno był dom starców. I kiedy żeśmy podeszli już pod tę górkę Panny Marii, to żeśmy się znaleźli właśnie w tym budynku, w piwnicach też.
Nie pamiętam, tego nie powiem, ile czasu myśmy tam byli. Wiem, że trochę, jedną noc czy dwie noce. W każdym bądź razie wiem tylko tyle, że babci najmłodszy syn znalazł nas, że wiedział, że my tu jesteśmy, i przyleciał do nas. Pamiętam, jak wbiegał po schodkach w dół – to to pamiętam, widzę go nawet – i za nim strzały były. Podobno mówili ludzie, że to był snajper na wieży kościelnej i za nim strzelał. Na drugi dzień niestety w ten dom padła bomba. Bomba, która się nie rozerwała, jedynie pootwierały się wszystkie lufty. Zrobiło się duszno. Myśmy wszyscy byli jak Murzyni czarni, bo tej sadzy pełno. Ale i zrobiła się wielka wyrwa i widziałam ogromny taki… Nie wiem, czy to pocisk, czy to bomba. Wiem, że trzeba było przez to przeskoczyć. No i wtedy żeśmy wszyscy biegli. Tak że jedni mieli jednym wyjściem, gdzie właśnie ten nasz Jurek przyleciał, a inni biegli do tego powietrza, gdzie się ta dziura zrobiła. No i myśmy, pamiętam, moja ciocia, tylko nie pamiętam już która, powiedziała: „Tu, skacz, skacz”. No i żeśmy przeskakiwały. A siostrę młodszą no to wzięła już, podniosła, żeby jej było łatwiej, i żeśmy wyszli tym otworem właśnie po bombie. I wtedy dostaliśmy się na Stare Miasto, pamiętam to, jak żeśmy biegły, to oczywiście gruzy i trupy. Trzeba było przeskakiwać i spieszyć się, bo nie wiadomo, czy za chwilę ktoś nie zostanie zabity, bo kule latały wszędzie. Ale dobiegłyśmy do jakiegoś domu na Starym Mieście. Pamiętam, że to była też oczywiście jakaś brama, bo szłyśmy, takie podwórko. Tam siedzieli ludzie, nawet nie byli bardzo przejęci, tak jak ja to zapamiętałam, i zaczęli się strasznie z nas śmiać, że my jesteśmy czarni. No ale pośmiali się trochę, że wyglądamy jak Murzyni, takie te odgłosy pamiętam, a potem dali nam mydło, studnia była i kazali nam się umyć. No to ciocia, z którą żeśmy tam wbiegły, z jedną z nich, to nas właśnie pomyła i sama się umyła. I żeśmy dalej stamtąd wyszły.
Nie. My szłyśmy, bo myśmy się chcieli znaleźć dalej z rodziną. Ponieważ babcia i jeszcze dwie ciotki, dziadek, nie trafili do tego akurat miejsca, gdzie my, tylko dalej. A dalej była na Starówce hala. Pamiętam, jak jeszcze dzieckiem byłam, nieraz z babcią chodziłam, jak poszłam do niej, to chodziłam tam na bazar, żeby kupować coś. To pamiętam właśnie, ta hala była tak wewnątrz. Ja nawet teraz nie mogłabym… Jak szukam pamięcią, jak jestem na Starówce, bo jak idę tam, to wszystko przypominam sobie i wejście na tę halę. I właśnie pod tą halą były piwnice. Prawdopodobnie należały do piwnic tych, którzy handlowali, że później mogli sobie towar schować czy coś takiego. I babcia właśnie znalazła się tam z dziadkiem i z dwiema jeszcze ciotkami, a my z tą drugą ciocią żeśmy się z siostrą dostały dopiero później. W jaki sposób, to też nie pamiętam, ale wiem, że żeśmy się tam znalazły.
Oczywiście siedziałyśmy tam jakiś czas i no nie było co jeść. Nie wiem, skąd dziadek znalazł, czy tam w tych piwnicach znaleźli, [w każdym razie] gotował pęczak. Ten pęczak był taki twardy. Na czym on gotował, nie wiem. Prądu tam nie było, bo ciemno było. Kto miał, to świeczkę palił, kto miał, to latarkę. I tam pod halą była, nie wiem, chyba kuchnia była dla Powstańców, ale już nie dla tych z AL., tylko chyba mówili, że AK. No i tam ci wszyscy, którzy się tam znaleźli, żeby tym Powstańcom nieść, to co zostało, to te dzieci, wszyscy żeśmy szli do nich, żeby nam dali też tej zupy trochę. Pamiętam, że dziadek mi dał czy babcia, dali mi taką małą menażkę, gdzieś znaleźli, nie wiem skąd, i poszłam tam do tego kotła. Stanęłam przy tym kotle, byłam nieduża, stałam tak cierpliwie, czekałam i naraz taki Powstaniec, wysoki, pamiętam, jako ja dziecko poznałam, że on jest przystojny, że jest ładny, mówi tak: „A ty taka mała jesteś i co nic nie mówisz? Żebyś urosła, to trzeba, żebyś poprosiła, żeby ci tej zupy dać”. A ja się trochę wstydziłam. No i on wziął ode mnie tę menażkę, ale mówi: „Takie małe naczynie masz?”. – „No, nie mam większego. Może babcia ma większe, ale ja nie wiem”. No to mówi: „Idź, spytaj się babci i przynieś to naczynie większe”. No więc ja biegiem, tu dostałam menażkę zupy, idę, niosę rodzinie tę zupę i mówię, że taki pan wojskowy powiedział mi, żebym przyniosła duże naczynie. Jakąś taką dużą miskę malowaną babcia chyba tam w tych piwnicach znalazła i dała mi ją. Jak ja tam poszłam z powrotem z tą miską, oczywiście naleli mi tej zupy pełną miskę. No ale oczywiście ten pan czekał na mnie, ten wojskowy. Taki miał czarny mundur. To nie mundur, tylko taki… trudno powiedzieć… No i czekał na mnie. Oczywiście tę miskę napełnił zupą, dał mi latarkę w rękę i mówi: „Świeć, ja ci tę zupę zaniosę”. I przyprowadziłam go do babci i oczywiście my wszyscy mieliśmy co pojeść wtedy. To tylko tyle wiem.
No i później tam było dużo osób rannych. Pamiętam, że w tych piwnicach jęczeli. I później, właśnie kiedy upadła bomba na Freta 24, to ludzie właśnie z tamtych budynków zaczęli uciekać i też do tej hali, pod te piwnice. Babcia moja zaczęła wołać, krzyczeć: „Jurek, Jurek, lat szesnaście! Jurek Barański, czy ktoś słyszał, czy ktoś widział?”. Pamiętam, jak mówiła. A taka jedna pani weszła i mówi: „Tak, Jurek, Jurek, on przyszedł z wywiadu, on spał. I nie wiem, czy się obudził, czy zdążył uciec, czy nie”. I w ten sposób babcia się dowiedziała, że on na pewno tam zginął. I później właśnie stamtąd jedna z cioć, która była taką trochę sanitariuszką czy kimś, pomagała trochę, pomagała przy tych chorych i w ogóle, to powiedziała, że niestety musimy iść.
Poszliśmy i znaleźliśmy się w kościele Świętego Jana, w katedrze. I tam byliśmy, nie wiem, ile czasu. Wiem, że to był dzień, kiedy żeśmy tam się dostali. I wieczorem ja do siostry, taka mała, mówię: „Chodź, pójdziemy – tam były takie ławki zamykane, teraz nie ma takich ławek zamykanych, mówię – zobacz, taka zamknięta ławka to jak mieszkanko. Chodź, położymy się tu, będziemy spać”. Ale dziadek zobaczył, że myśmy odeszły i byłyśmy za bardzo daleko, od nich bliżej byłyśmy wielkiego ołtarza, więc przyszedł po nas i powiedział: „Nie! Tu przyjdziecie”. A dziadek z babcią i ciocią, z dwiema ciotkami właściwie, siedzieli bliżej, przy wielkich drzwiach. I zabrał nas stamtąd. No więc przyszłam. Było trochę śmieci, nie śmieci, troszkę [leżały] jakieś cegiełki. Pamiętam, usiadłam na te cegiełki i mówię: „Babciu, jeść mi się chce”. A babcia mówi: A co ja ci, dziecko, dam? Mam tylko kostkę cukru. No i dała mi tę kostkę cukru. Ja na tej kupce śmieci tę kostkę cukru zjadłam i usnęłam. Ale kiedy się obudziłam, nie wiem, czy obudziłam się od huku, czy obudziłam się po prostu, że się obudziłam. Wiem, że się obudziłam i już nie było wielkiego ołtarza. To znaczy, że zbombardowany został kościół. I wtedy jedna z tych moich ciotek powiedziała, że musimy stąd wyjść, bo będą na pewno dalej bombardować, i żeśmy stamtąd wyszli. I powiedziałam: „Musimy się poddać, nie mamy gdzie już uciekać”. No i wtedy właśnie tamte chusteczki, kto miał, to coś białego. Wyszliśmy, no i wtedy zajęli się już nami Niemcy.
Nie.
Na pewno jeszcze sierpień. To był sierpień. Ponieważ kiedy Niemcy już nas pognali do Pruszkowa, no to było jeszcze bardzo ciepło, a sierpień wtedy był bardzo ciepły, tak jak ja pamiętam.
Kiedy się znaleźliśmy już na wysiedleniu… Bo Niemcy nas pognali, a w Pruszkowie wszystkich z kolei segregowali i do wagonów. Oczywiście kto zdrowszy, mężczyźni, to wysyłali do jakichś obozów. No a ludzi tak jak dzieci, starsze osoby, no to wszystkich do wagonów i wieźli, po prostu wywieźli. I wiem tylko tyle, że wywieźli nas w powiat Opoczno.
W Pruszkowie nie byłam długo. Nie powiem, ile to było dni, nie mogę powiedzieć. Wiem tylko, że ciocia miała maszynkę do strzyżenia, obcięła nam do gołej skóry włosy, ponieważ było strasznie dużo ludzi, wie pani, zawszonych, tak że trzeba było się od tego bronić. No i trzeba było z tego uciekać. Więc na pewno też starali się dziadek i babcia, i te ciotki, żeby jak najszybciej stamtąd się wynieść, żeby człowiek mógł jakoś żyć. Pamiętam, jak wtedy z tej hali nas wygnali i nas rozdzielali, to nawet moją babcię Niemcy chcieli odstawić gdzieś do obozu. Moja babcia była taka postawna, dobrze wyglądająca, a dziadek już był siwy. Dziadek umiał tak po niemiecku, więc mówi: „To moja żona”. Zaczął tłumaczyć. No to Niemcy się zgodzili i dali ją tutaj, gdzie dzieci i starsi ludzie. Jedna z ciotek tylko była odsunięta na bok i była sama jedna. I stała i trzęsła się, nie wiedziała, co z nią będzie, żeby ktoś jeszcze do niej przybył, nikt. A tutaj niedaleko byli ci właśnie, co z dziećmi byli, i starsi ludzie. I wtedy kiedy Niemcy się odwrócili, moja ciocia uciekła. Uciekła i schowała się. Skuliła się i schowała między tych starszych ludzi i w ten sposób dostała się dalej z nami na wysiedlenie.
Później właśnie nas wywieźli, tak jak mówiłam pani, na powiat Opoczno. Tam na razie nas wysadzili, zatrzymały się pociągi, wyszliśmy. Pamiętam, było ciepło, wyszliśmy wszyscy na trawę, nagrzaliśmy się trochę na słońcu. Nie pamiętam tego, czy tam ktoś dał nam coś jeść, nie pamiętam. Ale po drodze, kiedy jechaliśmy, to ludzie rzucali pomidory, chleb. Dziadek to złapał taki wielki bochenek chleba, złapał go gorącego. Myśmy chciały od razu jeść, a dziadek mówi: „Nie, bo za gorący. Będą brzuchy boleć”. Później ten chleb już ostygł, no to może myśmy go jedli, ale już tego nie pamiętam. A później stamtąd właśnie, z tego pola, znów pociągi… Nie pamiętam, czy pociągiem, czy na piechotę, to już w mojej pamięci się zatarło.
I znaleźliśmy się w miasteczku Przysucha i tam dostaliśmy pomieszczenie. Tym chyba się zajęło już RGO, tak się kiedyś nazywało, RGO zajęło się. I cała rodzina. Dostaliśmy takie pomieszczenie, wchodziło się jak do sklepu. Tam żeśmy przez jakiś czas mieszkali. Oczywiście tam dostawaliśmy [jedzenie], z RGO chodziło się po prowiant, po zupy, które gotowali. I dziadek pytał się, co zrobić z dziećmi, bo nas było dwie. I dostał dziadek skierowanie, że ludzie z pobliskich wsi chcą po prostu wziąć po dziecku do siebie, opiekować się chcą. No i babcia wzięła to skierowanie i poszła ze mną i z siostrą. To było dwa kilometry od Przysuchy, wieś Młyny. I tam doszliśmy, dostaliśmy adres. I tam właśnie, jak żeśmy przyszli, to ci gospodarze, od razu podobałam się im i powiedzieli, że chcą się mną opiekować. I zostałam u nich, a siostra z babcią poszły dalej trochę, do drugiego gospodarza. Okazało się, że to drugie gospodarstwo to jest córka tej gospodyni, u której ja się zatrzymałam. Ale nie przyjęli siostry. Nie przyjęli siostry, bo chcieli kogoś, żeby młodsze dziecko pilnować. Powiedzieli: „Ona sama jest mała i trzeba się nią jeszcze opiekować”. Bo miała sześć lat, więc nie chcieli jej wziąć i ona wróciła z powrotem z babcią na Przysuchę, a ja zostałam i tam byłam przez jakiś czas. Wiem, że byłam tam i zaczęło się robić zimno. Oni nie mieli mnie w co ubrać. Z RGO dostałam sukienkę… Bo tę, w której mnie zastało Powstanie, to oczywiście babcia ze mnie musiała zdjąć chyba wtedy na tym polu, jak z Pruszkowa wyszłyśmy, bo bała się, żeby nie było w tym robactwa. I z RGO dostałam jakąś tam sukienkę, pamiętam, i w tej sukience już [byłam]. A w tej wsi Młyny to pani (doktor podobno) dała jakiś sweterek dla mnie. Ja to miałam tylko sukieneczkę i sweterek. A drugiej gospodyni chłopcy poobcinali buty, takie długie, i [zrobili] dla mnie buty, żebym chodziła w nich. No i tam byłam u nich przez jakiś czas. Któregoś dnia się nie posłuchałam. Nie poszłam tam do tej córki, gdzie miała małe dziecko. Poszłam tam, gdzie są ci chłopcy, którzy mi dali buty, i chciałam się z nimi pobawić. No i pani gospodyni przyszła po mnie, nakrzyczała, powiedziała: „Musisz pójść do babki, ponieważ ja nie mam cię w co ubrać, a ty się nie chcesz słuchać, nie posłuchałaś się”. No więc ubrała mnie, pamiętam, taką kraciastą chustkę założyła na mnie i poszła ze mną do Przysuchy. Jak przyszła do Przysuchy, nie zastała nikogo, ponieważ wszyscy już byli w innej wsi, w drugą stronę, dwa kilometry od Przysuchy, i tam rozdzieleni zostali wszyscy, każdy gospodarz dostał jedną osobę na tak zwane utrzymanie. Moja gospodyni była ze mną na Przysuszy, musiała ze mną iść jeszcze na Lipno. Poszła tam, a tam sołtys mówi: „Ja nie mam miejsca, ja nie mam miejsca dla niej. Wszyscy mają kogoś i już nie mam gdzie jej dać”. Babcia zaczęła płakać, dziadek się zdenerwował. No co zrobić? Już zaczęło się robić ciemno, a gospodyni zostawiła mnie i poszła. No i pamiętam, że robiło się ciemno, to chyba jak robiło się ciemno, no to musiał być już wrzesień. A mój dziadek, niewiele domyślając się, ruszył w drogę do Przysuchy, do RGO i dostał skierowanie do zakładu. Wrócił na Lipno po mnie i ze mną tego samego wieczoru jeszcze pojechał do Radomia, bo dostał skierowanie do Radomia, do zakładu dla mnie. I tam mnie zostawił. Tam byłam już do czerwca czterdziestego piątego roku.
Po wyzwoleniu no to… Mama wróciła dopiero w czterdziestym piątym roku, wróciła z Niemiec, bo tam zostali wyzwoleni ci wszyscy ludzie. Ja oczywiście chodziłam do szkoły na Traugutta. No a później z Traugutta przeniesiona została szkoła, bo tam została Powiatówka tak zwana, i już później na Czarneckiego miałam szkołę, chodziłam. Mama wróciła, pracowała w Ursusie. Była bardzo chora, miała raka. Miała czterdzieści siedem lat, jak umarła. No a my cały czas właściwie z babcią, z mamy mamą, z tą rodziną. Bo tamta babcia oczywiście odnalazła nas, przyniosła nam nawet z Czerwonego Krzyża [informację], gdzie leży tata.
Poszliśmy na Powązki i żeśmy znaleźli, właściwie nie mogliśmy od razu znaleźć, bo najpierw to były te groby podziesiątkowane i nie było żadnych tablic, tylko były takie tabliczki drewniane i numer. No i ten numer właśnie był na tej karcie, którą dostali z Czerwonego Krzyża. No więc nie mogłyśmy znaleźć, a idąc koło tych grobów, ja przy tym grobie, przy tym miejscu, gdzie mój ojciec leży, się przewróciłam. Babcia moja mówi: „Ubrudziłaś się. Jak ty idziesz?!”. Tak zaczęła się denerwować trochę. I kiedy przyszedł ktoś z kancelarii, żeby nam właściwie pokazać, gdzie to jest, żebyśmy wiedzieli, jak tam jego odnaleźć, oczywiście przyprowadził nas do tego grobu. A moja babcia mówi: „Widzisz, ojciec cię tu zatrzymał”. Bo mój ojciec, jak był zamknięty w czasie Powstania osiem dni na Bednarskiej, to nie wiedział, co ze sobą robić, strasznie się denerwował. Ja miałam taki serdaczek, taki na futerku, kiedyś tam jakaś ciocia uszyła. Mój ojciec wziął ten serdaczek pod pachę, mówi: „Jak spotkam Teresę, to będzie jej ciepło”. No ale został zabity z tym serdaczkiem.
Kiedyś po Powstaniu poszłyśmy z siostrą nad Wisłę. Wisła wylała i była taka zatoka, wie pani, dzieciaki przeważnie się w tym kąpały. No i moja siostra tam się pluskała i naraz ktoś tam chlapnął ją wodą, ona zaczęła się krztusić, a ja zaczęłam krzyczeć, że siostra się topi. I wtedy taki pan, który tam pracował, ja nie patrzyłam na niego, bo nie interesowało mnie to, ale krzyczę, że ona się topi. On spojrzał się i zobaczył mnie, poznał mnie. A to był sąsiad z Bednarskiej, który niósł ojca do tego leju po bombie. Bo Niemcy dziesiątką podstawiali tych ludzi, których wygnali, i rozstrzeliwali, a następna dziesiątka zbierała i potem znów wstawała, tak opowiadał ten sąsiad. Sąsiad właśnie był bardzo potężnym człowiekiem i gospodarz domu, to znaczy dozorca, też był taki masywny. I na ostatnią dziesiątkę to Niemcy kazali stanąć tej ostatniej dziesiątce, a im kazali zbierać. A oni zaczęli prosić później, żeby ich nie zabijali, powiedział: „Klękaliśmy, prosiliśmy, żeby nas nie zabijali”. I dostali jakiś sygnał pewnie od jakiegoś dowódcy i Niemcy zostawili ich, po prostu zostawili. I w ten sposób się dowiedziałam, [kiedy] ten sąsiad jak mnie zobaczył, taką krzyczącą, mówi: „Tereska, nie krzycz, siostra się nie topi. A czy ty wiesz, że ja twojego tatusia niosłem na plecach i że jeszcze miał drgawki?” – tak mi powiedział. Ja mówię: „Nie wiem. Tylko wiem, że został rozstrzelony”. A sąsiad mówi: „Wiesz, że on miał dla ciebie serdaczek pod pachą?”. Ja mówię: „No chyba tak, bo ja miałam taki serdaczek”. No i tak się dowiedziałam od niego tyle. A później moja babcia poszła na zakupy i wracając z zakupów, spotkała pewną znajomą, która mówi: „Wie pani co, ja dzisiaj byłam pod halą i tam wyciągali – bo to po dwóch latach [ekshumowali] tych, których rozstrzelili w czasie Powstania – i tam był jeden taki miał serdak pod pachą” – to jeszcze to zauważyła. I babcia wtedy przyszła i mówi: „Tak, Teresa. Ojciec jednak z tym serdakiem został zabity”. No i w ten sposób się tylko dowiedziałam. Później znaleźliśmy na cmentarzu ten grób. I tyle tylko.
To było okropne, to było okropne… A jeszcze najgorsze było to, że musiałam się rozstać z rodziną. Byłam sama jedna, a wszyscy byli osobno. W zakładzie przeszłam prawie drugie Powstanie, bo jak Rosjanie wchodzili, to tam też trzeba było się chować i [wchodzić] do schronu. A później jak już wkroczyli, to również była euforia i było dobrze, a potem było tak, że dzieci rodziców… Starsi chłopcy to uciekali i szukali swoich rodziców, a młodsi zostawali i czekali. Niektórzy się zgłaszali po te dzieci. Po mnie akurat nikt się nie zgłaszał. Nawet był taki moment, że później… Bo była najpierw świecka obsługa, to znaczy była kierownicza i tam też jacyś wychowawcy, a potem przejęły to siostry zakonne. I siostry zakonne jak to przejęły, to pamiętam, że przychodzili ludzie i sobie chcieli dobierać dzieci. I upodobali sobie mnie jacyś państwo i chcieli mnie koniecznie zabrać, adoptować. A ja powiedziałam, złapałam się, pamiętam, siostry za tę jej sutannę i mówię, że nie, bo po mnie przyjedzie dziadek albo tatuś po mnie przyjedzie, ja nigdzie nie pójdę, będę tu dotąd czekać, aż po mnie przyjadą. No i rzeczywiście dziadek przyjechał. Wszyscy, którzy byli wysiedleni, to do Warszawy wrócili w styczniu, w czterdziestym piątym roku, i osiedlili się na Żoliborzu. A dopiero jak już się tam trochę zagospodarowali, to wtedy dziadek podobno powiedział do babci, do swojej żony: „Wiesz co, trzeba chyba pojechać już po tę Teresę, bo może matka jej wróci, będzie się pytała, gdzie jest jej dziecko”. No i właśnie akurat na Boże Ciało przyjechał po mnie i mnie zabrał. Po Bożym Ciele mnie zabrał z zakładu. Ale oczywiście nie dostałam żadnych ubrań, które były szykowane dla nas w ciągu tego czasu, kiedy tam byłam, tylko dostałam tę sukienkę i ten sweterek, który dostałam wtedy od ludzi, od RGO. Dziadek był bardzo zbulwersowany. „Powinna dostać wszystko to, co w czym chodziła”. Nie. Dostałam tylko tę sukienkę. I tyle tylko mogę powiedzieć.