Teresa Irmina Owczynnikow
Teresa Owczynnikow, z domu Kozłowska.
- Proszę powiedzieć, jak przebiegało pani życie przed 1 września 1939 roku. Gdzie pani mieszkała, kim byli pani rodzice?
Mieszkaliśmy na Żoliborzu. Ojciec zapisał się do spółdzielni WSM i tam mieliśmy mieszkanie na IV kolonii. Mieszkaliśmy tam aż do Powstania, później w czasie Powstania też, całe Powstanie. Wypędzili nas „własowcy” dopiero 3 października. Myśmy [wyszli] pod koniec Powstania, już prawie nikogo nie było w Warszawie, jak nas wypędzali, bo myśmy szli drogą na Pruszków.
Tam w Pruszkowie w obozie nas trzymali, już nie pamiętam ile, w każdym bądź razie parę dni. Porozdzielali nas z rodzicami, z tym że ze mną byli chłopcy, z którymi się właściwie wychowałam, bo mieszkaliśmy na tej samej kolonii i drzwi w drzwi, więc próbowaliśmy się do rodziców jakoś [dostać]. Przyznam, że już nie pamiętam, jak to było, że żeśmy po torach…
- Dobrze. Jeszcze będziemy o tym szczegółowo rozmawiać. Kim była pani mama?
Mama była kelnerką. Obydwoje z ojcem zresztą należeli do AK, a ponieważ znała świetnie niemiecki, więc przypuszczam, że to organizacja ją ulokowała w niemieckiej knajpie, w „Dziekance” na Krakowskim [Przedmieściu].
- Jaki wpływ wywarło na pani wychowanie, rodzina i szkoła?
Trochę szkołę miałam przerywaną, bo tak – najpierw chodziłam do pierwszej klasy. Oczywiście nie zdałam, bo się nie chciałam nauczyć pacierza po niemiecku. Za karę mnie zostawili na drugi rok. Ojciec uczył mnie w domu i mama zresztą, tak że jak po wojnie przeegzaminowali mnie, już jak żeśmy wróciły do Warszawy, to poszłam od razu do czwartej klasy.
- Jak zapamiętała pani wybuch wojny?
Wojnę to tylko pamiętam [jako] pojedyncze obrazy, bo wtedy miałam raptem cztery lata. Pamiętam, staliśmy na schodach do piwnicy i tylko nadsłuchiwaliśmy, czy jeszcze nasz dom nie leci. Jakoś WSM się ocaliło, że tak powiem, z bombardowań.
Ojciec mój też był kelnerem i pracował w „Bristolu”, zresztą też znał właśnie świetnie języki. Mama najpierw była domu, po śmierci ojca właśnie w „Dziekance” pracowała jako kelnerka. Przypuszczam, że była tam wtyką AK, dlatego że o ile wiem, to mnie przynajmniej kazała nie przyznawać się do tego, że zna niemiecki, więc przypuszczam, że też nie sypała się, że tak powiem, w pracy, że zna [niemiecki].
Później, po wojnie, najpierw żeśmy krótko mieszkali u dalekiej rodziny, to ze strony mojej mamy macochy ciotka była, mieszkała na Pradze, więc nas przygarnęła, a jak tylko zaczęło się odbudowywać WSM, to żeśmy się przenieśli z powrotem na „ serek żoliborski”.
- Kontakt z konspiracją miała pani przez rodziców od samego początku?
Od samego początku, z tym że nie wiem, czym to wytłumaczyć – myśmy wiedzieli, że nie wolno nic mówić, co się dzieje w domu, obojętne do kogo, mimo że na przykład wiedziałam, że przychodzili do ojca, przychodzili do mamy, że mama gdzieś tam wychodziła, że nosili jakieś paczki. Czasami brał mnie ojciec z sobą, że tak powiem, jako przykrywkę, z tym że nie znałam żadnych adresów. Nawet jak kiedyś ojciec nie mógł się skontaktować z mamą i była strasznie zdenerwowana i mówi: „Słuchaj, gdzie wyście byli ostatnio?!”. Adresu oczywiście [nie znałam], bo ojciec starał się tak, żebym nie słyszała adresu, ale mam świetną pamięć wzrokową i zaprowadziłam mamę tam, gdzie żeśmy byli z ojcem. Okazało się, że ojciec musiał gdzieś pilnie wyjechać właśnie z polecenia.
- Bywało tak, że po prostu znikał. Na długo tak znikał?
Nie, nie, to było ze dwa albo trzy razy tylko. To już później mama wiedziała, że jak zniknął, to sam da znać.
- Rodzice pracowali obydwoje jako kelnerzy przez cały okres okupacji?
Tak.
- W takim razie pani chodziła do szkoły podstawowej.
Tak, na placu Wilsona. Tam chodziłam do pierwszej klasy i oczywiście nie zdałam, bo była kara za to, że się nie nauczyłam pacierza po niemiecku. A że zawsze byłam przekorna, więc wręcz powiedziałam: „Nie będę się uczyć po niemiecku pacierza. Umiem po polsku”.
- Rozumiem. I rodzice uczyli panią w domu?
Tak.
- I rozumiem, że to był język polski…
Język polski, matematyka, trochę historii, takie podstawowe wiadomości, które wystarczyły później, żebym od razu poszła po wojnie do czwartej klasy.
- Jak zapamiętała pani sam wybuch Powstania?
Sam wybuch Powstania? Mama była z siostrą na generała Zajączka u lekarza. Jak się przedostała do domu, to nie wiem, przyznam, bo nigdy się nie rozmawiało w domu na ten temat, ale miała ciężką przeprawę, bo to przecież prawie pod Dworcem Gdańskim. W każdym bądź razie dotarła do domu już wieczorem. Z tym że o mnie mniej się bała, dlatego że tam wszyscy sąsiedzi byli bardzo zaprzyjaźnieni, zresztą połowa była w organizacji i jedno drugiemu pomagało, więc o mnie się nie bała. Chodziło jej tylko o to, żeby dotrzeć do domu.
A ja? Bawiliśmy się normalnie na podwórku. Pamiętam, pan Pawłowski był u nas dozorcą, gospodarzem kolonii, wygnał nas wszystkich do domu. Nie mówił nam, co, jak, tylko: „Zmykać! Uciekać do domu”. Myśmy się go bardziej bali niż rodziców, jak coś powiedział, to trzeba było robić tak, jak kazał. Zresztą, ja się dużo po wojnie dowiedziałam, że siedział też w konspiracji po uszy i jego trzech czy dwóch, nie pamiętam, synów. Jak rozstrzelali konfidentkę na naszej kolonii, to też wygnał wszystkie dzieci do domu i powiedział, że my nic nie widzieliśmy, mimo że to się właściwie stało na naszych oczach. Tylko też zaznaczył, mówi: „Wy nic nie widzieliście i nic nie wiecie”. Ale nie wiem, to chyba z domu się wynosiło, że nie wolno było nic mówić, nic.
- Rozumiem, że zostali państwo wygnani z podwórka przez dozorcę.
Tak, on wtedy [powiedział]: „Marsz do domu! Nie wychylać nosa!”. A później to już normalnie ganialiśmy po podwórku. Zresztą nosiliśmy wodę Powstańcom, drobne przekazy. W momencie kiedy to było w obrębie „serka”, to właśnie dostawało się polecenie: „Masz iść i tu”. Ponieważ znaliśmy ich wszystkich przecież, to „Pójdziesz tu i tu, powiesz to i to, czy tam z tego”.
Starsi chłopcy to ganiali po dachach i zrzucali [bombki zapalające]. Niemcy rzucali z małych samolotów małe zapalające bombki na dachy. Chłopcy to ganiali po dachach, też bym polatała, tylko że mnie wyganiali, [i] te bombki spychali po prostu na podwórko.
Najgorsza to była „szafa”. Z tym że też później żeśmy się nauczyli. Tam było sześć zgrzytów, wiadomo, że nastawiają szafę, żeby się kryć, ale dokąd jeszcze ostatni raz nie tego [zgrzytnęła], to jeszcze było bezpiecznie, to jeszcze żeśmy się bawili.
- Oboje pani rodzice byli w konspiracji. Co robili, jak zmieniła się ich misja w czasie Powstania?
Ojca już nie było. Ojciec wrócił ciężko chory z obozu.
- A kiedy został aresztowany?
W 1939 [roku] nie wrócił z wojny. Wrócił dopiero chyba po roku z bardzo ciężką gruźlicą. Nie wiem, czy zataił to, czy to, że pracował nadal jako kelner w „Bristolu”, pracował tam długo przed wojną, w każdym bądź razie zmarł w 1943 [roku] w styczniu. A mama z sąsiadką pędziły bimber w piwnicy. Mama pracowała właśnie w „Dziekance”, tylko nie pamiętam, czy sąsiadka też, ale chyba nie, tylko gdzieś indziej, bo została z trójką dzieci, jej mąż też nie wrócił w 1939 [roku], a ponieważ jej mąż był gazownikiem, znaczy pracował w gazowni, to miała bezpłatny gaz i to tylko pamiętam, żeśmy pomagali też robić, i sprzedawały bimber w tych restauracjach, w których pracowały. Co pamiętam – perła, biała kartka i biały lak na tym. Myśmy pomagali właśnie tam to w tego, a mama z kolei, ponieważ siostra była malutka, jeszcze w poduszce, więc mama często, gęsto układała sobie butelki w tym, brała na rękę i zanosiła tam do restauracji. Świetnie sobie dawały radę i przyjaźniły się. Zresztą ich przyjaźń przetrwała długo po wojnie.
- A po wybuchu Powstania pani matka w jakiś sposób brała udział dalej w konspiracji?
Nie. Mamę wywieźli, ponieważ była z dzieckiem na ręku, w Kieleckie. Już nie pamiętam, jak myśmy to wykombinowali, że żeśmy się tam dostali w Kieleckie, bo co pamiętałam? Pamiętałam wieś, pamiętałam nazwisko i wiedziałam, gdzie to jest. To znaczy, gdzie to jest – wiedziałam, jakie stacje. Wiem, żeśmy na piechotę po szynach szli. Tam odmroziłam nogi, bo zgubiłam w międzyczasie sandałki, a już się między innymi bardzo zimno zrobiło.
To już po Powstaniu.
- O tym później będziemy mówić, natomiast chciałem zapytać o ten okres Powstania, zaraz po wybuchu Powstania.
Zaraz po wybuchu Powstania to walczyli normalnie. U nas było, że tak powiem, kluczowe [miejsce], bo naprzeciwko naszej bramy był klasztor Zmartwychwstanek. Po drugiej stronie [były] budynki, nie wiem, co to było, czy to były mieszkalne, nie pamiętam ich po prostu, Niemcy tam sobie zrobili punkt, żeby walić, żeby nikt na podwórko nie mógł wyjść, więc nasi z kolei w bramie, bo to była tylko siatka, bo między blokami ułożyli worki z piaskiem i było stanowisko ogniowe. Pilnowali, żeby Niemcy nie mogli tam czołgiem podjechać wzdłuż ulicy, która tam wychodziła na nasz teren. Już mieli pod obstrzałem całą Krasińskiego wtedy. Szpitalik był, bo przecież rannych trzeba było opatrzyć, więc przeważnie kobiety im gotowały.
Z tym że myśmy byli w dość szczęśliwiej sytuacji, bo myśmy tuż działki mieli, więc my z kolei, dzieciaki, ponieważ myśmy się mogli przeczołgać pod siatkami, chodziliśmy na szaber, jak żeśmy to nazywali, i przynosiliśmy marchew, cebulę, owoce. Co tam było na działkach, to się brało plecaki i się targało do domu. Już nie pamiętam, czy to było w połowie Powstania, rozbili olejarnię na Marymoncie, tylko już nie pamiętam, kiedy to było, czy to było pod koniec, czy w połowie Powstania, to z kolei z każdym możliwym naczyniem się latało po olej. Suchary się wtedy namaczało w oleju, smażyło placki.
- Pani przez cały okres Powstania przebywała w swoim mieszkaniu, mieszkaniu rodziców?
Tak, właściwie później to już trzeba było [siedzieć] w piwnicy, dlatego że jednak udało się, tam podjechał „Tygrys” i tak rąbnął, że przeleciał pocisk przez dwa mieszkania i wylądował w naszym mieszkaniu na kołdrze i był niewybuch. To pamiętam, że wynosili na podwórko [resztki] zawinięte w koce, kołdry. Ale mama już później się właśnie o nas bała. Małe dzieci to w piwnicy miały łóżeczka poustawiane, a myśmy chodziły spać [na górę], bo powiedziałam, że w piwnicy nie będę spać, bo mi śmierdzi, przepraszam za wyrażenie, ale nie chciałam spać w piwnicy. Ponieważ mama też nie spała w piwnicy, tylko tam schodziła do dzieci, to ja zawsze jednak na górze [spałam], tyle tylko oczywiście, że już nie w [naszym] mieszkaniu, bo już wiedzieliśmy, że tam jest niebezpiecznie, tylko w mieszkaniach od podwórka. Tam było bezpieczniej.
- Czyli rozumiem, że podczas Powstania przebywała pani częściowo czy to z mamą, czy w otoczeniu rówieśników i rodziców rówieśników?
Rówieśników, tak, których znałam od lat, bo razem się tam chowaliśmy.
- I tam właśnie na obszarze kolonii…
Tak, na obszarze kolonii WSM-owskich.
- Jak wyglądało pani życie codzienne w czasie Powstania?
Właściwie myśmy, te mniejsze właśnie dzieci, ale które już ganiały, które trudno było matkom utrzymać, normalnie żeśmy się bawili. Więcej żeśmy przeszkadzali niż pomagali, chyba że któryś zawołał, żeby mu przynieść wody, czy żeby mu coś do jedzenia przynieść, czy poprosił, żeby iść i powiedzieć, a ponieważ myśmy tam znali wszystkie dziury, że tak powiem, na tym osiedlu, to dla nas nie był problem. Jeszcze żeśmy się cieszyli, że możemy cokolwiek zrobić.
- Rozumiem. To dotyczyło nie tylko pani, ale także pani rówieśników?
Tak, tak.
- Ktoś się zjawił, powiedział, żebyście…
Żeby pójść tam, powiedzieć tej czy tej pani czy panu, że ma zrobić to czy tamto i leciało się wtedy często, często nawet nie w pojedynkę, tylko oczywiście jak jedno otrzymało polecenie, to leciała cała gromada. Co prawda tam matki starały się nas odciągnąć od tego, ale to nie na dużo się zdawało.
- Jak wyglądała sprawa zaopatrzenia w żywność i wodę? Już częściowo o tym pani powiedziała.
Tak, woda była na Suzina w dawnej kotłowni, więc tam się kolejki [ustawiały], ale trzeba było bardzo uważać, bo Niemcy latali nisko nad dachami i siekli po tych kolejkach, a tam nie było się gdzie schować, więc trzeba było bardzo uważać i zawsze ktoś stał na warcie, żeby ostrzec.
Żywność – chleba owało, ale kiedyś spadł duży, olbrzymi pojemnik, gdzie były suchary. Wpadły kobiety [na pomysł], widziałam, jak mama to robiła – namaczała w oleju, robiła takie
à la kotlety i smażyła. To było wspaniałe. Jak rozbili olejarnię na Marymoncie, to myśmy przynosili olej w czym się dało – w kotłach, w kubkach. Oczywiście, działki nas bardzo ratowały, bo tam była i marchew, i cebula, podstawowe [warzywa], które nie pozwoliły zemrzeć, że tak powiem. I owoców było bardzo dużo. Tam gdzie teraz jest osiedle Sady Żoliborskie, to tam cały ten obszar to były działki właśnie mieszkańców WSM.
- Czyli rozumiem, że czasami zdarzało się, że mama panią wysyłała po wodę, tak?
Zdarzało się, chociaż drżała, ale też miała pewne obowiązki, więc leciało się z czajnikiem czy z niewielkim kubełeczkiem i po trzy cztery razy, żeby przynieść.
- A jak wyglądały noce? Troszkę już pani o tym powiedziała, że większość czasu nocowała pani u siebie w domu?
Tak, tak.
- A później, tak mniej więcej od kiedy nastąpiło przejście do piwnic?
O Jezu, nie pamiętam, kiedy rąbnęli w nasz dom. Chyba tak gdzieś mniej więcej w połowie Powstania. Wtedy tam poharatali trochę klasztor Zmartwychwstanek i właśnie wtedy rąbnęli, szczytową ścianę całą rozwalili, więc już mama się bała.
- Może pani troszkę szerzej opowiedzieć o tym strzale?
Tam oni stale próbowali podjechać tak na wprost bramy, ale tam stali, posterunki były i pilnowały, ostrzeliwały od razu, albo chłopcy wybiegali z… Jak one się nazywają? Panzerfausty, parę tam zlikwidowali, ale nie wszystkie się dały, bo tak – nasi chłopcy mieli niewielkie pole manewru, a im po prostu wystarczyło, żeby się za jakiś budynek schowali i już.
Tu, od strony placu Wilsona ostrzał był gorszy. Wiem, że nawet mama się złościła i nie pozwalała mi tam chodzić i w ogóle mówi: „Wiem, że tam latacie, ale nie chodźcie tam, bo się później denerwuję”. Ale dzieciakowi wytłumacz.
Później nas wyganiali „własowcy”. Nie bawili się tak jak Niemcy, że:
Raus! Raus! , tylko wzdłuż okienek piwnicznych szli i wrzucali granaty do piwnic, ale to było wczesnym rankiem czy popołudniem. Nie wiem, nie powiem, bo już nie pamiętam po prostu, [pamiętam,] że dzieci były na górze. Nie wiem, czy umyć ich wzięli po prostu rodzice, czy jak, że w każdym bądź razie dzieci tam nie [było]. Parę starszych osób tam zginęło. Nawet właśnie takie, którym ciężko było wychodzić z tego, to zostały w piwnicach, a oni szli wzdłuż bloku i granaty wrzucali przez okienka. Tam wtedy masę osób zginęło.
Później, jak nas wygnali, to podpalili blok, dlatego żeśmy widzieli płomienie. Zresztą po Powstaniu się zorientowałam, że to musiało być wtedy, bo myśmy widzieli płomienie, ale myśleliśmy, że to jest następny blok, a to nasz blok się palił. Dopiero jak po Powstaniu wróciliśmy, to zobaczyliśmy, że nasze całe skrzydło było wypalone. Tamte ocalały, a to było całkowicie wypalone.
- Jaka atmosfera panowała w czasie Powstania w pani otoczeniu?
Pamiętam, że właściwie do kogo bym się nie zwróciła, po pierwsze życzliwość. Inna rzecz, że w ogóle na WSM-ie ludzie byli bardzo zżyci, starali się sobie pomagać, starali się umilać, że tak powiem, sobie życie. Jak komuś trzeba było pomóc czy coś takiego, to nie było problemu. Nawet było tak, że z ostatnich pięter, bo tam było jednak najbardziej niebezpiecznie, Powstańcy pomogli znieść starsze osoby na dół, żeby mogły uczestniczyć w życiu.
Zresztą w naszej kolonii długi czas jeszcze przed Powstaniem ukrywali się Żydzi. Jedni, to wiem, na dziesiątej klatce. Nie, przepraszam, nasza była szesnasta, siedemnasta, osiemnasta, dziewiętnasta, na dwudziestej klatce, a druga rodzina się ukrywała właśnie niedaleko załomu, nie wiem, która to była klatka. Tam na załomie mieszkała konfidentka, z tym że przedtem mieszkała jako nasza sąsiadka, a później się przeprowadziła. Tam wyrzucili właśnie rodzinę i to chyba ich ukrywali później, bo to była żydowska czy mieszana rodzina, w każdym bądź razie ich chyba ukrywali ludzie tam, na tej samej klatce.
- Rozumiem, że pani tam miała dosyć dużo koleżanek i kolegów. Z kimś się pani szczególnie zaprzyjaźniła? Miała pani przyjaciółkę od serca?
Tak, tylko nie pamiętam, jak nazywała się młodsza siostra. W moim wieku była Ewa Przybysz, a jej siostra – nie pamiętam, później troszkę młodsza ode mnie, tylko niewiele, Basia Matysiak. Z tym że przyznam szczerze, zresztą później mi to też zostało, wołałam się z chłopcami bawić, bo nigdy nie lubiłam się bawić lalkami, więc zawsze rwałam się do chłopaków, żeby po drzewach połazić, pograć w piłkę nożną, to tak bliżej byłam właśnie z sąsiadki synami, z Wackiem i z Jurkiem Matysiakiem.
- Jak często i w jakich okolicznościach stykała się pani z Powstańcami?
Oj, prawie codziennie, dlatego że mieli stanowiska na wszystkich newralgicznych punktach, a nas zawsze wszędzie było pełno, tak że nie było dnia, żeby się z którymś z nich nie zetknąć.
- A rozumiem, że nosili także państwo informacje od nich i dla nich?
Dla nich, tak.
- Nosili też państwo podobno butelki z benzyną?
Nosiliśmy.
- Właśnie na stanowiska, tak?
Tak, tak.
- Jaki był stosunek państwa, państwa rodziców do Powstania, do samych Powstańców? Czy to w czasie Powstania ulegało zmianie?
Nie wiem, może dlatego że u nas większość to byli akowcy, wiec tutaj rozbieżności nie było, wszystko się skupiało właśnie wokół nich i żeby ludzie mogli, to by im nieba przychylili. Tak że zgrzytów czy coś nie pamiętam. Być może, że były jakieś między nimi, do których nie byłam dopuszczona, ale przynajmniej nie odbijało się to na życiu całej kolonii, całego osiedla.
- Czy wiedziała coś pani na temat tego, co się działo w innych częściach Warszawy? Jakieś informacje do państwa docierały?
Tak. Docierały, oczywiście, że docierały, z tym że przyznam, że nie wiem, w jaki sposób, w każdym bądź razie wiedzieliśmy. Jak spadła bomba na sztab, wiedzieliśmy tego samego dnia. Wiedzieliśmy o tym, które dzielnice padły, jak później się przedostawali kanałami na Żoliborz, bo tam do Kampinosu spora ilość szła, tak że właściwie na bieżąco byliśmy z wiadomościami. Właściwe, żeby właśnie nie ta cholerna „szafa”, która nas gnębiła kilka razy dziennie, to byłoby nawet względnie spokojnie.
- W którym momencie Powstania tą „szafę” podciągnięto i zaczęła państwa gnębić?
Zupełnie nie pamiętam, kiedy to się stało. Zupełnie tego nie pamiętam, a nie chciałabym zmyślonych, że tak powiem, podawać informacji, ale zupełnie nie pamiętam, kiedy to się stało. W każdym bądź razie od razu ją ochrzcili wszyscy „szafą” i tak zostało już do końca Powstania, bo to taki charakterystyczny zgrzyt wydawało, jak się bardzo ciężką szafę przesuwa. Takich parę zgrzytów było i później dopiero wystrzały.
- Rozumiem. Czy podczas Powstania w pani otoczeniu czytano prasę powstańczą, słuchano może radia?
Musieli słuchać radia, skoro wiedzieli, co się dzieje w innych dzielnicach, więc na pewno. W naszej klatce akurat nie widziałam, nie przypominam sobie, żeby coś takiego było, ale u nas było to połączenie miedzy klatkami, piwnicami można było naokoło obejść cały „serek” i wiadomości były bardzo szybko przekazywane, więc podejrzewam, że gdzieś tam były radia.
- A czy był ktoś, kto służył, że tak powiem, jako komunikator, że ktoś przychodził i opowiadał po prostu, co się działo, co usłyszał w radiu, coś takiego?
Może i był, ale myśmy z kolei jak tylko mogli, to spędzali czas na podwórku, więc wydaje mi się, że po prostu dla bezpieczeństwa tego, który przenosił komunikaty, nie podawano, że tak powiem, kto to jest.
- Oczywiście. Natomiast czy zdarzało się, że w pani otoczeniu dorośli dyskutowali na temat tego, co usłyszeli?
Bardzo rzadko. Dorośli starali się nas odsuwać od tych spraw. To, co żeśmy sami próbowali wywalczyć, że tak powiem, żeby nas wysłali gdzieś, żeby nam coś powiedzieli, to raczej było zbywane, że „Dorośniecie, to zrozumiecie!”. Na tej zasadzie.
- Przepraszam, jeszcze pozwolę sobie wspomnieć tutaj, nawiązać do pewnego elementu, o którym pani już wspomniała kilkakrotnie, mianowicie chodzi mi właśnie o ten system połączeń między poszczególnymi budynkami. Czy mogłaby pani troszeczkę o nim szerzej opowiedzieć? Czy to były otwory wybijane na poziomie piwnic, na poziomie parteru?
Piwnice. Piwnice, bo tam były… Na przykład tak jak z jednej kolonii na drugą trzeba było pod ulicą Suzina przejść, więc to były podkopywane tam pod ulicą. Ale tam budynki z kolei w miarę blisko siebie stały, tak że z tego jedyny przeskok to był przez Suzina. Później, ale to już nie wiem, w jaki sposób, bo I kolonia jest przy samym placu Wilsona, stoi tak chyba [obok placu], a później był plac… Jak się nazywał? Nie pamiętam. W każdym bądź razie tam mieliśmy później, już po wojnie, wylewaną [wodę], lodowisko nam strażacy wylewali, ale nie pamiętam, jak ta ulica się nazywa. Jak tam komunikację pod tym zorganizowali, to przyznam, że nie wiem.
- Rozumiem, że to zostało przygotowane już po wybuchu Powstania czy to było już wcześniej wykopane?
Na kolonii to były już dużo wcześniej, dlatego że pan Pawłowski, nasz dozorca, siedział też po uszy w konspiracji i jak tylko coś zaczynało się dziać czy wozy niemieckie podjeżdżały, czy coś takiego, to od razu wici wysyłał, że obława. Jego synowie, to już były podrostki szesnasto-, siedemnastolatki, więc podejrzewam, że właśnie tymi podkopami dostawali się na najdalszy krąg, czy ustnie przekazywali, czy z tego, że buda przyjechała. Ale nie dam głowy, czy to nie było wcześniej przygotowane.
To po prostu tak… Zresztą w moim wieku dzieci nie miały potrzeby schodzenia do piwnicy, więc nawet jak tam bym zeszła, to najprawdopodobniej… Chyba że by mnie właśnie zaciekawiło, co to za dziura, to wtedy bym wlazła i zobaczyła, ale tak, to właściwie nie mieliśmy potrzeby chodzenia do piwnicy. Problem był tylko też, [że] jakiś czas mieliśmy jeszcze wodę, ale później już właśnie trzeba było biegać po wodę do kotłowni na Suzina.
- Dobrze. Wrócę jeszcze do życia kulturalnego w czasie Powstania. Czy odbywały się tam jakieś koncerty, wieczorki, brała pani w nich udział?
Ja akurat nie, bo przeważnie to były pianistyczne czy na skrzypcach, to… Ale było sporo takich właśnie koncertów, wierszy, deklamacji różnych, tak że życie kulturalne było. Zresztą to w ogóle była inteligencka dzielnica, a „serek” wyjątkowo, bo to inteligencja tam zamieszkiwała, wtedy to się tak ładnie nazywało: „inteligencja pracująca”.
- Rozumiem. A jak wyglądało podczas Powstania życie religijne i w jakich postaciach się przejawiało?
U nas odbywały się msze, najpierw był postawiony ołtarz od strony przejścia na… Jak ta ulica się [nazywa]? Też już nie pamiętam, jak się nazywa, takie też przejście tylko, i tam trzy olbrzymie topole rosły. Tam był postawiony ołtarzyk. Skąd był ksiądz, to nie wiem, ale podejrzewam, że od zmartwychwstanek, bo i one przychodziły, spowiadały. Znaczy nie spowiadały, ale przychodziły, pomagały przy rannych, więc też musiało być połączenie z klasztorem.
Tak że właściwe to żeby nie to, że leciały bomby na głowę, że leciały pociski, to właściwe myśmy względnie normalne życie prowadzili. Trzeba było się liczyć, wydzielać jedzenie, z tego, żeby ci najsłabsi dostali więcej, bo my, niosąc z działek [owoce i warzywa], to jeszcze żeśmy sami się zdążyli najeść i naopychać. Tak że było względnie. Gorzej było już, jak nas wygnali, bo w Pruszkowie nic nie było do jedzenia. I później też nie wiem, jak żeśmy się żywili. Pamiętam tylko, że jadłam zgniłe obierki i do końca życia tego nie zapomnę i tego się najbardziej boję – głodu. Niczego tak się nie boję jak głodu.
- Rozumiem. A jeszcze właśnie w tym klasztorze był szpital polowy?
Szpital to był właściwie u nas w piwnicach, dlatego że klasztor był permanentnie ostrzeliwany, więc stale był… Na pewno tam jakiś oddział był, bo tam były siostry zakonne, które umiały się opiekować rannymi, chorymi, więc na pewno coś tam było, ale co było dokładnie, to nie powiem, bo nie wiem. Nie byłam tam w czasie Powstania u nich ani razu.
- Czy miała pani kontakt z Niemcami? Jak zapamiętała pani żołnierzy strony nieprzyjacielskiej? Nie tylko Niemców, żołnierzy formacji wschodnich też.
Tak, tak. Właściwe z Niemcami miewałam [styczność], bo mama mnie brała ze sobą, jak miałyśmy gdzieś później iść do pracy, a tam oficerowie do „Dziekanki” przychodzili. Poza tym poruszałam się sama też, tak że jakichś ostrych [kontaktów] nie miałam, ale najbardziej źle zapamiętałam właśnie „własowców”, dla nich nie było żadnej świętości. Później, jak już nas wyganiali, to też potrafił podejść – na plecach niosła młoda dziewczyna chyba sparaliżowaną matkę, doszedł z tyłu i strzelił matce w głowę. Tak że w ogóle wschodnie formacje zapamiętałam bardzo źle.
- Wspomniała pani, że w czasie okupacji w pani rejonie ukrywali się Żydzi. Czy potem w czasie Powstania miała pani jeszcze kontakt z przedstawicielami innych narodowości?
Na pewno tak, dlatego że oni się nie bardzo rzucali, że tak powiem, w oczy ze względu na to, że to były mieszane małżeństwa, oni się bawili z nami normalnie na podwórku, tyle że nie wolno nam było o nich mówić.
- Czy zetknęła się pani z aktami ludobójstwa?
No tak. Właśnie to, co mówiłam, jak nas wyganiali, strzelił w głowę matce dziewczyny, która ją niosła na plecach. Później, jak żeśmy przechodzili… Tylko który to był kościół? Żeśmy cały dzień tam siedzieli i całą noc, to też jak ktoś tam zasłabł czy coś takiego, czy coś powiedział, że nie może dalej iść, to podchodzili i strzelali, tak że widziałam. Już nie mówiąc o tym, że jak jechaliśmy z mamą na Krakowskie [Przedmieście] tramwajem, bo tramwaj chodził przez wiadukt pod Dworcem Gdańskim, to wzdłuż muru getta wisiały trupy, powieszeni, a już nie mówiąc o tym, że się bez przerwy słyszało strzały, nie strzały.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?
Najlepsze… Jak nam się udało właśnie zorientować, że damy radę przyciągnąć owoce. To potrafiliśmy po dwa razy, trzy razy dziennie iść, żeby przynieść jak najwięcej tego, szczególnie dzieciaki przecież, bo było sporo małych dzieci, ale i dorośli się też pożywiali. A z okupacji? Z okupacji to masa była takich śmiesznych czasami [zdarzeń]. Mama krzyczała na mnie, mówi: „Przecież bym poszła do tego pana i bym ci kupiła!”. A myśmy na szaber latali do niego, żeśmy przez parkan skakali, kradliśmy jabłka.
- A jakie było pani najgorsze wspomnienie?
Najgorsze to było to właśnie, jak nas wyganiali i jak nas rozdzielali, te większe dzieci zabierali, a matki z mniejszymi dziećmi w transport [wsadzili] i oni właśnie pojechali. Mama, ponieważ właśnie znała niemiecki, wytargowała, bo najpierw gdzieś tam mamę zawieźli w Jędrzejowskie, a później wytargowała właśnie u władz, że ma rodzinę w Kieleckiem, to była rodzina co prawda mamy macochy, ale jakoś ich tam przekonała i ponieważ oddalała się od Warszawy, a nie przybliżała, bo im chodziło tylko o to, żeby odegnać jak najdalej warszawiaków od Warszawy. A takich właściwe czasami śmiesznych, czasami wesołych [zdarzeń] było parę. Myśmy byli dziećmi, to właściwe wystarczyła nam piłka, jakieś ten – jak nie strzelali, to mogliśmy się normalnie bawić.
- Właśnie. Jak przebiegał moment kapitulacji, ewakuacji, wyjścia?
Chyba się dorośli dowiedzieli szybko, dlatego że już w pewnym sensie byliśmy przygotowani. Mama, pamiętam, jeszcze złapała malutką walizeczkę, gdzie miała trochę szmalcu na wszelki wypadek, jakiś tam ciuszek dla siostry i w pewnym sensie byliśmy przygotowani, z tym że nie podejrzewaliśmy, że będą rzucać granaty, więc tak jak my, to żeśmy już byli na parterze, na klatce schodowej, ale niektórzy właśnie byli jeszcze w piwnicach.
- Rozumiem, że państwo się wcześniej zorientowali, że „własowcy” rzucają granaty?
Tak, bo to było słychać huki i ktoś prawdopodobnie zobaczył czy dowiedział się pocztą pantoflową, żeby uciekać z piwnic, ale nie wszyscy dali radę, bo były osoby chore, starsze, sterane i po prostu nie wszyscy dali radę.
- I zostali państwo przez „własowców” wypędzeni?
Tak, ale bardzo szybko się zjawiły jednostki niemieckie i dopiero wtedy właśnie się skończyło strzelanie w tył głowy ludziom, którzy nie nadążali czy coś, bo „własowcy”, to tak nie patrząc, właściwie strzelali.
- Rozumiem, że wypędzili, sformowali z państwa kolumnę. I w którym kierunku zostali państwo [pognani]?
W kierunku Powązek żeśmy zostali pognani i byliśmy gdzieś na wysokości Elbląskiej obecnej, jak właśnie podjechały jednostki niemieckie, tamci zawrócili, coś tam do nich [mówili]. W każdym bądź razie oni zawrócili, a nas już dalej Niemcy gnali.
- I zostali państwo skierowani do Pruszkowa?
Tak, w Pruszkowie byliśmy parę dni, ale ile, to też już nie pamiętam.
- A jak pamięta pani warunki w Pruszkowie?
Tam nie było w ogóle warunków. Tam był beton, szyny i między szynami też beton, tylko tyle że niżej niż ten normalny, i kto sobie tam suchsze miejsce znalazł, to znalazł, a jak nie, to musiał w wodzie siedzieć. Nie pamiętam, ile żeśmy tam siedzieli w tych… Później właśnie rozdzielili nas.
- Czyli została pani rozdzielona z matką?
Oddzielona byłam od mamy. Miałam zawsze kasztanowe włosy i właśnie w mojej grupie były dzieci o jasnych włosach, podejrzewam, że prawdopodobnie nas chcieli wywieźć na zniemczenie, bo później byliśmy jakiś czas w obozie, ale nie wiem, gdzie ten obóz był. To znaczy nie pamiętam po prostu, jak to się stało, że myśmy się później znaleźli kawałek za Kielcami.
Tak. Przyznam, że w tej chwili zupełnie [nie pamiętam]. Może po prostu to odruch warunkowy, że się wymazuje najgorsze rzeczy z pamięci. W każdym bądź razie nie wiem, w jaki sposób żeśmy się znaleźli w Kielcach. Z tym że to było jeszcze przed Kielcami gdzieś, bo żeśmy boso szli, bo już nie miałam butów, już zgubiłam sandały, a to już był chyba początek listopada. Szliśmy do Kielc, bo pamiętaliśmy, że ostatnia stacja, jaką żeśmy widzieli, to były Kielce, i tam się już nami zajęło RGO.
- Jak wyglądało to, jak pani została rozdzielona z mamą? Rozumiem, że to było ciężkie doświadczenie.
Właściwe, na pewno bardzo ciężkie, z tym że myśmy sobie jeszcze wtedy nie zdawali sprawy, co oni chcą zrobić, więc myśmy zupełnie nie dopuszczali do siebie tego, tym bardziej że nasza grupa to były dzieci nie takie maleńkie, bo te małe dzieci to zostawili z matkami.
- Jak to wyglądało, to wywiezienie państwa?
Po prostu przechodziliśmy między kilkoma z jednej i z drugiej strony i tak – tu, tu, tu, tu [na lewo, na prawo, na lewo, na prawo], reszta szła dalej.
- Dostali państwo, rozumiem, skierowanie do jakiegoś pociągu.
Tak. Nie wiem, co to było, nie pamiętam tego naprawdę, mimo że starałam się sobie parę razy to [przypomnieć]. Wiem, że to były wagony bydlęce, ale odkryte, nie przykryte, tylko odkryte. Wiem, że mi kazali włazić na ten [stopień], żeby zejść na ten stopień, który się tam ciągnie wzdłuż wagonu. Jak to zrobiłam? Do tej pory nie wiem. Nie wiem po prostu i nie wiem, w jaki sposób zeskoczyłam. Później pamiętam, że kilkoro nas szło, dotarliśmy do Kielc.
- Czyli rozumiem, że państwo uciekli w czasie transportu?
Tak. Z tym że prawdopodobnie się zatrzymał pociąg, bo tak to na pewno bym się nie odważyła skoczyć, zresztą on tak sunął. Twierdzili, że dzieci, to będą siedzieć grzecznie. Ale zupełnie tego nie przypominam sobie, nie pamiętam tego. Później pamiętam, że byliśmy tam w RGO i podałam wioskę i [adres], gdzie jest rodzina mojej mamy, znaczy nie wiedziałam, że tam mama już jest, i, tylko już też nie pamiętam, ktoś nas zawiózł właśnie tam, do Zajączkowa, a mama już była w Zajączkowie.
- Tam spotkała się pani z mamą?
Tak. Tam byłyśmy do… Zaraz po Nowym Roku żeśmy się wypuściły w stronę Warszawy. Tam chodaki nam wystrugali z drzewa, bo to styczeń przecież. I wracamy do Warszawy. Na wysokości Czerniakowa żeśmy mniej więcej przechodzili przez Wisłę. Tak był lód twardy, że nas dosyć duża grupa, bo się ludzie spiknęli, że tak powiem, po lodzie przechodziliśmy. Zresztą, co dużo mówić, jak później poszła ofensywa, to przecież lekkie tankietki szły po lodzie, więc jaki musiał być gruby lód.
Tutaj właśnie do rodziny mojej mamy na Kawęczyńskiej [żeśmy poszły]. To żeśmy w Warszawie były chyba dwunastego, a ja już trzynastego poszłam do szkoły, bo mama mówi: „Natychmiast [idź], tyle straciłaś”. Pani nauczycielka mnie przeegzaminowała, pani Chwalińska, i mówi: „Zobaczymy, jak będzie jej szło, to by poszła od wakacji do czwartej klasy”. I tak było.
Tak.
- Zanim jeszcze wojska radzieckie wkroczyły na…
Tak, na teren lewobrzeżny i pamiętam, pierwszy raz w życiu i jedyny zresztą, dostałam od mamy lanie, bo za wojskiem poleciałam patrzeć, czy nasz dom stoi, a usłużni koledzy oczywiście mamie powiedzieli, bo patrzy, że wszystkie dzieci ze szkoły powracały, a ja nie, pyta się, a powiedzieli: „Poleciała zobaczyć, czy dom stoi”.
Na Kawęczyńskiej. Róg Kawęczyńskiej i Ząbkowskiej. Jak wróciłam, to pasek był w robocie. Jeden jedyny raz w życiu dostałam.
- Czyli właściwie można powiedzieć, państwo wyzwolili się sami. Nie można powiedzieć, że czekając w podkieleckiej wsi przybyli…
Nie, nie. Mama ciągnęła do Warszawy, mówi: „Ja sobie nie wyobrażam gdzie indziej życia”.
- Tam, jak rozumiem, był absolutny spokój, nie było wojska?
To znaczy przechodziły tam wojska, ale pojedyncze oddziały, z tym że mieliśmy… Mnie tam przyszło… Sporo się nauczyłam u nich, nauczyłam się prząść, nauczyłam się tkać, nauczyłam się robić na drutach, na szydełku, drzeć pierze. Takie kobiece [umiejętności] wszystkie to właśnie się u nich na wsi nauczyłam.
- Rozumiem, poszła pani zaraz już 13 stycznia do szkoły.
Tak. A od wakacji już poszłam do czwartej klasy.
- Czyli zakończenie wojny świętowała pani na Pradze?
Tak.
- Jak pani po latach ocenia Powstanie? Myśli pani, że było potrzebne?
Nie wiem. Byłoby potrzebne, jeśli to byłoby w porozumieniu, gdyby działali wspólnie, to i tyle krwi nie byłoby przelanej. Ale jeśli jeden drugiemu, że tak powiem… Przecież nawet o broń się bili, wtedy tego nie rozumiałam. Teraz przyznam, że nadal, bo nie rozumiem tego, jak można się bić we własnym kraju, jeśli mamy wspólnego wroga. Nadal tego nie rozumiem i naprawdę trudno mi powiedzieć. Na pewno gdyby działali razem, gdyby zjednoczyli wysiłki, to na pewno by tylu młodych ludzi nie zginęło.
Warszawa, 26 kwietnia 2010 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek