Ryszard Nader
Nazywam się Ryszard Nader, urodziłem się w Warszawie 16 marca 1933 roku. Przez cały okres okupacji i w czasie Powstania Warszawskiego mieszkałem na ulicy Solec 63, w rejonie ulicy Ludnej. Tam też zastało mnie Powstanie.
- Proszę nam pan powiedzieć, jak pamięta pan okres przedwojenny? Jak to wyglądało?
Przed wojną… To znaczy miałem 1 września iść do szkoły powszechnej, która była od ulicy Dobrej w kierunku… nie pamiętam nazwy tej ulicy, ale druga ulica za aleją 3 Maja. Była wtedy szkoła powszechna, nie podstawowa, i tam miałem zacząć swoje nauki. Niestety 1 września do szkoły już nie poszedłem. Dopiero chyba ze dwa miesiące później rodzice mnie zapisali do szkoły na ulicy Wilanowskiej. Była taka szkoła powszechna, która była czynna też w okresie okupacji. Skończyłem tam dwie klasy, można powiedzieć, bo z uwagi na to, że ojciec się ukrywał, warunki w domu były ciężkie.
- Czemu ojciec się ukrywał? Coś się działo?
Na ulicy Solec 63 były magazyny wojskowe. Ojciec pracował w tych magazynach […], najprawdopodobniej w pionie pomocniczym. Przed samą wojną w 1939 roku, jak się urodziła moja siostra, przeprowadziliśmy się właśnie do tej bazy. Ojciec [otrzymał] mieszkanie służbowe. [Magazyny zajmowały] dużą powierzchnię, bo kilka hektarów (ponad dziesięć hektarów). Było to wielkie składowisko wszelkiego rodzaju wyposażenia, właściwie konnego, ale nie tylko konnego. W tej chwili nie wiem [jakiego, ale] przede wszystkim końskiego. Były tam hacele, podkowy, siodła, skóry, wszelkiego rodzaju filce i tak dalej. Tam żeśmy więc mieszkali i tam zastała nas wojna. Był to teren ogrodzony [płotem murowanym], a naokoło tego płotu lub zaraz przy płocie, były budynki magazynowe niskie, jednopiętrowe. Natomiast w środku był budynek magazynowy, chyba dwupiętrowy. Od ulicy Solec była wartownia i od ulicy Solec był budynek [jednopiętrowy], w którym siedział zarząd tych magazynów. Tam byli sami wojskowi. Jak do nas ktośkolwiek przychodził, musiał być zaakceptowany przez wartownię. Otóż tak się zdarzyło, że 3 albo 4 września przyszedł, pamiętam jak dzisiaj, jakiś człowiek. Był ubrany jak kominiarz. [I jako taki został wpuszczony]. Ponieważ budynek, w którym były służby pomocnicze – to był budynek parterowy od ulicy… To znaczy prostopadle do ulicy Solec, a równolegle do Ludnej, więc on wszedł na ten budynek i ludzie widzieli, jak w czasie tego nalotu dał jakiś znak, bo bomby spadły idealnie w budynek zarządu […]. W tym [budynku] zginęło ponad czterdziestu ludzi. Pamiętam jak dzisiaj, poukładali ich zwłoki, bo to był dość duży teren. Mama moja wzięła mnie za rękę. Miałem przecież kilka lat, ojciec był w wojsku, został zmobilizowany, był w Armii „Modlin”. Wiadomo [było, że] magazyny wojskowe [będą bombardowane] […]. [Mama] zabrała nas na ulicę Chmielną, ponieważ ciotka miała magiel przy Marszałkowskiej [róg Chmielnej]. Budynek ten długo stał. Stał jeszcze po Powstaniu – miał szczęście po prostu. Tam żeśmy przetrwali cały czas, kiedy były walki w okolicach Warszawy. Te bombardowania, to wszystko, [co] było w 1939 roku. Nawet pamiętam, że ponieważ to był magiel w piwnicy, był duży oleander przed okienkiem i Niemcy zrzucali bardzo dużo bomb zapalających. Jedna z tych bomb wpadła w oleander. I całe szczęście. Było tak dużo ziemi, że [ją] zasypało. Budynek ten miał szczęście, że przez całe Powstanie nie został bardzo uszkodzony. Tak że jak żeśmy po Powstaniu wrócili, to on stał i ciotka wróciła do tego magla z wujkiem […].
Wracając znowu do 1939 roku. Po wejściu Niemców, wróciliśmy do swojego mieszkania. Nie było już nikogo, więc mieszkania, które były po biurach, [jak również po służbach pomocniczych], zajęli [ludzie, którzy stracili mieszkania]. Między innymi siostra mojego ojca. W okresie zaraz po wejściu Niemców jakoś nikt się tym nie interesował, ponieważ się częściowo spaliły te… Węgiel tylko się palił chyba z pół roku, bo była kupa węgla. Nikt się tym nie interesował, więc ludzie szukający pracy po prostu [zabierali z magazynów przydatne rzeczy]. A szczególnie dwie rzeczy były chodliwe, to były skóry (siodła) i filce. Z tego [korzystał] i ojciec, jak wrócił, bo uciekł jakoś z niewoli, jak Armię „Modlin” Niemcy wzięli do niewoli, to tego wojska było dużo i jakoś udało mu się uciec. Wrócił do domu. Ponieważ on nie umiał nic robić, ale wujo był, że tak powiem, dobrym rzemieślnikiem, to robili kapcie [ze] skóry i filców. Jakoś żeśmy żyli, [do czasu aż] wszystko się skończyło.
W międzyczasie [różni] przedsiębiorcy rozebrali wszystko do zera: cegły, wszystko – został pusty plac, oprócz tego budynku, w którym żeśmy mieszkali. Ten plac oczywiście w pewnym sensie uratował nasze życie, dlatego że ojca siostra lubiła ogródki, więc ona sobie zrobiła pod jednym miejscem ogródek dość duży – może ze dwieście, trzysta metrów kwadratowych. Hodowała różne rośliny przez [cały okres okupacji]. Było to, że tak powiem, wyjście, kiedy nie było pieniędzy, nie było co jeść. Marchewkę się jadło, kawałek ziemniaka i to zawsze coś było. Zresztą okazało się, że to było przydatne szczególnie w czasie Powstania Warszawskiego. Wprawdzie były tam dziury jeszcze naokoło, bo już nie tylko rozebrano budynki, ale rozebrano jeszcze część murów, które tam były. Ale ta część, która była [pod] ogródek, utrzymała się dość dobrze. Jeszcze w czasie okupacji, jak nie mieliśmy co jeść, [rodzice wywozili mnie do rodziny w Solcu nad Wisłą]. Moja mama pochodziła z Kieleckiego, jest taka miejscowość. To chyba z półtora roku od czasu do czasu jeździłem i nawet chodziłem do szkoły, bo było łatwiej rodzicom utrzymywać tylko siostrę, która była ode mnie o sześć lat młodsza […]. Ale w 1944 roku już były akurat wakacje, więc przyjechałem do Warszawy. Byłem w Warszawie i tu… […] Akurat, pamiętam jak dziś, gdzieś około godziny czwartej żeśmy z kolegą znaleźli kilka butelek i żeśmy te butelki [wzięli]… Koło mostu Poniatowskiego był skup – kilka groszy zawsze się mogło [przydać]. Żeśmy szli sprzedawać i [usłyszeliśmy] strzały. Patrzymy, idzie jakiś pluton, czy kilku młodych ludzi. Jeden niósł karabin, a ostatni butelkę. Pozostali, nic. Absolutnie. [Myślimy], co się tu stało. Przecież człowiek nie wie. Dopiero ojciec powiedział: „Powstanie jest”. Okazało się, że trochę rodzice byli przygotowani [na wybuch Powstania].
Pierwsze dni Powstania były u nas na Powiślu dość spokojne. Widzieliśmy tylko, że najgorsze [były] bombardowania […] na Starówce. Tam bez przerwy Niemcy bombardowali. Mieli może kilka samolotów ciągle, to bombardowali właśnie Starówkę. Z nami mieszkała ojca siostra z rodziną. Wiem, że [jej mąż] był w Gwardii Ludowej, a jego syn był w AK […]. Syn Olek zginął, jak już się kończyła walka na Starym Mieście. Miał jakąś drużynę, czy pluton – trudno mi to powiedzieć… On zginął koło katedry Świętego Jana. Ochraniał tych ludzi, którzy wchodzili do kanałów, [miał pseudonim „Budzik”]. I tam zginął [na chodniku]. Pochowano go… Ktoś się wrócił czy coś – trudno powiedzieć, bo jego koledzy wrócili, powiedzieli ciotce, że on po prostu zginął, kiedy [upadła Starówka]. [Kiedy po wyzwoleniu] wróciliśmy do Warszawy, było widać nogi ludzi, ciała były przykryte tylko płytami chodnikowymi. Ale wracam do tego, co się działo poprzednio. Otóż oglądając to, co się działo w Warszawie tak z perspektywy (z Powiśla), bo na Powiślu było do pewnego czasu dość spokojnie… Otóż przyszło dwóch Powstańców [ze Starówki], którzy opowiadali, jakie walki [były na Starówce i Śródmieściu]. Bo przyszli się zorientować, bo wiadomo było, że już podchodzą wojska rosyjskie pod Pragę. Przyszli więc zwiadowcy czy coś takiego i opowiadali o walkach, które się tam toczyły. Byłem jeszcze młody chłopak i z ciekawością słuchałem, co tam się dzieje. A raptem ogromny wybuch. Chyba dwa wybuchy, bo tak [raz] za razem. Patrzę, a tu krew mi leci z nogi, puchło. Nawet niewiele bolało, ale takie uderzenie było na dziesięć centymetrów. Zaraz przylecieli do mnie, zgarnęli. Patrzę, a dwie osoby zginęły. To było 13 sierpnia rano, to była niedziela, pamiętam jak dziś… Zaraz mnie zabrano do szpitala na Czerniakowskiej [róg ulicy Książęcej]. Tam od razu mnie wzięto na stół operacyjny. Pamiętam jak dziś taki środek znieczulający, że mi część nogi zesztywniała, no i wyjmowali mi ten odłamek. Wyjęli. Opatrunki zrobili, to wszystko i musiałem zostać w szpitalu, ponieważ to była dość duża rana. Nie wiedziałem tego. A to nie tylko było, że rana – okazało się, że tylko część odłamka mi wyjęli. Tego nie wiedziałem przez dziesiątki lat, można powiedzieć. Dopiero mając już słuszny wiek, kiedy mnie noga zaczęła boleć, poszedłem do lekarza. Lekarz mówi, bo myślałem, że tam coś jest innego: „Panie – mówi – pan ma odłamek w nodze”. – „Jaki odłamek?” – „Centymetr na dwa i pół. Czy był pan kiedyś ranny?” Wtedy sobie przypomniałem właśnie, że byłem ranny w nogę.
W szpitalu oczywiście położono mnie [na pierwszym piętrze od strony Agrykoli]. Bałem się strzałów, tego wszystkiego. Mieszkał zaraz koło nas pielęgniarz (w tym samym budynku) i on pracował w tym szpitalu. Przyszedł do mnie i mówi: „To ja cię zabiorę do piwnicy”. Jak mnie zanieśli do piwnicy, to rannych była [pełna piwnica]. Nie do opisania, co tam można było zobaczyć. Pełno much było, bo było ciepło nie do wytrzymania. Chyba tam siedziałem dzień. Przyszedł [on] na drugi dzień, mówię: „Niech pan mnie zabierze gdzie indziej”. Pamiętam, jak zabrał mnie na pierwsze piętro. Na drugi czy na trzeci dzień wszyscy się szykują, będzie występ Fogga i jakiejś sopranistki. I faktycznie Fogg przyjechał. Śpiewał piosenki. Szpital był przecież duży i nie wszyscy leżeli w piwnicach. Na piętrach leżeli – też leżałem na pierwszym piętrze. Chyba byłem w tym szpitalu około sześć dni. Ale tak przed tym jeszcze, bo nie mogłem chodzić przecież, przyszedł do mnie ten pielęgniarz, mówi, co tam w domu, i tak dalej. Usiadł na łóżku, ja też koło niego (to był wieczór) i on zdążył odejść, a ja się zdążyłem położyć. Okna wychodziły na Agrykolę, strzelili serią równo, jak jest parapet okna. Wycięli nade mną rowek, może z dziesięć centymetrów. Zdążyłem tylko upaść i wyczołgałem się na korytarz. Już nie wszedłem do tego pokoju. Chyba na drugi dzień ojciec przyszedł, zabrał mnie na barana. Z Czerniakowskiej zaniósł mnie na Ludną. Z tym że my byliśmy przy Okrąg, bo tam już… I [tam siedzieliśmy do końca]. To był już koniec sierpnia, początki września – tak gdzieś 10 może 5 września, trudno mi powiedzieć.
Jak upadło Powstanie na Starówce, przyszły dwa Bataliony: „Zośki” i „Parasola”. Była to wielka sensacja, prawda? Żołnierze z takich [plutonów]. W Warszawie się wiedziało, kto to był „Parasol” i „Zośka”. Czy to plutony raczej były chyba dwa. Chyba tam właśnie zostali, trudno mi powiedzieć, dlatego że nie chodziłem. Tylko to, co mogłem przejść kawałek – dwadzieścia, trzydzieści metrów.
- Miał pan może kontakt z nimi bezpośredni? Rozmawiał pan?
Rozmawiałem z nimi. Pamiętam, że była jeszcze taka sytuacja, że oni złapali, mówili – szpicla jakiegoś czy Niemca i chcieli po prostu go rozstrzelać. Jedni chcieli, jedni nie chcieli. [Nie pamiętam co z nim zrobiono]. Byli w panterkach, elegancko… Znaczy „elegancko”… Ale mieli automaty zdobyczne, bo [o inne było trudno].
- Wyglądali jak wojsko, jednym słowem?
Wyglądali jak wojsko. To znaczy trudno powiedzieć jak wojsko, ale mieli opaski na [rękawie] i na hełmach, no to było już coś. Tam byliśmy jeszcze kilka dni. Powstańcy jeszcze byli po drugiej stronie Ludnej, ale potem rozegrały się ciężkie walki i ulica Ludna została podzielona. Po jednej stronie (od strony mostu Poniatowskiego) byli Niemcy, od strony ulicy Wilanowskiej byli obrońcy. Były [zacięte] walki. W międzyczasie już Praga została zajęta przez wojska rosyjskie. Niemcy zaatakowali wtedy od strony ulicy Solec, wtedy tam chyba było łatwiej, bo budynki stały tak, więc o każdy budynek była ogromna walka i jak my, cywile, to nas po prostu przesuwano w kierunku ulicy Okrąg. W końcu mówimy, żeby nas przeniesiono… Znaczy wyrzucili nas na Okrąg do budynku, [w którym] przed wojną to była składnica poczty chyba czy coś takiego – taki duży budynek był, okrągły. Były tam głębokie piwnice, więc zorganizowali punkt oporu. Byliśmy tam gdzieś może koło dziesiątego… Człowiek nie pamiętał dat wtedy, zresztą daty nie były wtedy ważne. Istotne [było to], że dopóki żeśmy byli na ulicy Ludnej, ciotka w nocy chodziła na działkę, to zawsze coś przyniosła. Ojciec czasem przyniósł jakieś [jedzenie], na działce były ziemniaki, buraki – takie rzeczy. To jeszcze jakoś było co zjeść, ale jak już byliśmy na Okrąg, to nie.
Ale muszę powiedzieć, że od czasu do czasu Powstańcy po prostu mieli zrzuty od Rosjan. Niemcy już wtedy generalnie nas nie bombardowali. Po prostu rosyjskie samoloty im na to nie pozwoliły, [ale robili też zrzuty żywności]. Nie wiem, nie wiedzieli jak czy coś. Czasem na środek Ludnej padło. Dużo ludzi zginęło, bo chcieli do tego się dobrać. Ale przede wszystkim zrzucali żywność, nie zrzucali broni. Jeszcze oprócz tego, to przecież były zrzuty alianckie. Też żeśmy się cieszyli, że samoloty latają wysoko, ale też było różnie – nie wszystko docierało niestety do Powstańców. Na Okrąg… rejon, jak powiedziałem, to była Ludna do kościoła, Solec i do Wilanowskiej, Czerniakowskiej i Okrąg, jeszcze szpital był – to były tereny zajęte przez Powstańców. To z chwilą, nie pamiętam, którego to było, ale zdaje się, że też na początku września, jak wiedzieliśmy i już się cieszyliśmy, wojsko polskie po prostu utworzyło przyczółek czerniakowski. Do nas na Okrąg przyszło sporo żołnierzy, którzy też obsadzili ten budynek– oprócz Powstańców byli ci żołnierze.
- To byli Polacy czy Rosjanie, czy Niemcy?
To byli Polacy. To byli Polacy [berlingowcy], oni mówili tak… różnie mówili. Ale to byli Polacy i mówili, że nas wyzwolą. Po jakimś czasie okazało się, że przyczółek nie mógł być utrzymany, więc ci zostali z Powstańcami. Przez plac duży, bo to był duży plac od Okrąg do Wisły, to był właściwie pusty teren. Tam były tylko [gruzy], bo po magazynach wojskowych. Od strony Wisły jak zlikwidowali przyczółek Niemcy, zaczęły iść czołgi […]. Ze zrzutów alianckich były, już nie pamiętam, jak to się nazywa, takie miotacze, że można było na pięćset metrów czy na trzysta metrów czołg zniszczyć. Pamiętam, że chyba jeden czołg został zniszczony. Ale to nie wystarczyło, bo ataki Niemców były okropne. Tam już nie było nic. Nie było tutaj już zaplecza, tak bym to powiedział, bo nie było skąd wziąć ani amunicji, ani [żywności]. Między innymi siostra mojego ojca. Powstańcy wycofali się więc na ulicę Wilanowską. Między innymi ojciec tam też się wycofał. Natomiast my zostaliśmy w piwnicy i tam [dopadli] nas Niemcy. Po jakimś czasie kazali nam wyjść. Pamiętam, jak wyszedłem prawie na jednej nodze, bo trochę się już zagoiło, bo było już około 20 września, ponad miesiąc [od ranienia]. Noga była bardzo opuchnięta, nie mogłem buta włożyć. Niemcy (to była taka armia frontowa) nas wyprowadzili. Podwórze było nieduże, ale było kilka trupów polskich [Powstańców], kilka było żołnierzy. Ale oprócz tego na pierwszym piętrze i na drugim piętrze – budynek się palił, ale nie tak mocno – jeszcze byli żołnierze. Oni się nie poddali. Można powiedzieć, że Niemcy nie atakowali, bo nie mieli jak, to przynieśli miotacze ognia i po prostu ich spalili. To był okropny widok. Bo my żeśmy stali… Ludzi było sporo ze schronu wyprowadzonych, bo schron był głęboki, tam się każdy chętnie chował. Bo nie było gdzie się schować. Wtedy nas wzięli [i zaprowadzili na ulicę 3 Maja].
- Czy żołnierze, którzy się bronili, to byli żołnierze z „Parasola”, „Zośki”, czy „berlingowcy”?
Nie wiem, to było pomieszane już, bo zdaje się, że przyszli jeszcze później żołnierze ze Śródmieścia, to znaczy Powstańcy ze Śródmieścia byli, prawda? Bo wszystko chciało się [przedostać] do Powiśla, bo było łatwiej po prostu przepłynąć na drugą stronę. W międzyczasie przecież, jak żeśmy siedzieli na Ludnej, usłyszeliśmy kiedyś ogromny huk, bo został wysadzony most Poniatowskiego. Nawet była nadzieja, że już przyczółek na moście będzie opanowany, bo Powstańcy byli bardzo blisko tego przyczółka na moście – od strony Wisły. Jest taki… Teraz to jest podjazd, ale wtedy też był podjazd, [ale inny], że można było wjechać na przyczółek mostowy. Były tam walki, ale niestety nie [udało się]. Powstańcy nie byli wyposażeni do tego. Tak że most wysadzono, jak armia rosyjska weszła na Pragę. Natomiast z tego, co wiem, już później… Nas przeprowadzono do budynków, które były przy samym moście Poniatowskiego – to jest ulica chyba 3 Maja… Tam jest rząd budynków, teraz to Wisłostrada, ale tam nie było Wisłostrady. Od Wisły prawie była czarna droga żużlowa i od Wisły aż do ulicy Solec był rząd budynków. To stoi do tej pory, bo budynki nie były bardzo zniszczone. Armia frontowa niemiecka zapakowała nas do budynków. Zresztą było tam dużo ludzi już z innych [ulic]. Nie wiem, skąd oni tam się znaleźli. Piwnice więc były zapełnione, prawie pełne [cywilów]. Otóż byliśmy tam chyba ze trzy dni. Pojawił się tam również żołnierz, rosyjski, bo mówił tylko po rosyjsku. Z tego, co żeśmy się dowiedzieli, on był zwiadowcą naprowadzającym armaty [na] cel. Mówił więc: „My was oswobodzimy”.
To było wieczorem, a rano… Koło nas siedział starszy człowiek, który znał doskonale niemiecki. Otóż rano słyszy, że na podwórku są Niemcy i mówią głośno, że będą rzucać granaty do piwnicy, bo nie wiedzą, czy nie ma Powstańców. On zdobył się na odwagę, poszedł i mówi: „Nie, tu nie ma Powstańców, tu są sami cywile”. Co się okazało, to była już inna armia, [przyszły] jednostki frontowe. W każdym bądź razie kazali nam wszystkim wychodzić. To było co najmniej trzysta osób albo może i więcej. Ustawili nas [w szereg i prowadzili ulicą 3 Maja]. Oczywiście nie mogłem chodzić, szedłem [więc na] samym końcu. [Dalej do ulicy] Tamki, Tamką do Królewskiej, koło Ogrodu Saskiego aż na Wolę do kościoła – Młynarska czy Wolska, już teraz nie wspomnę. Był tam punkt zborny, gdzie była prowadzona selekcja. Było kilku mężczyzn i tych mężczyzn z tego kościoła, bo my byliśmy w kościele zamknięci, zabrano i rozstrzelano. Przy kościele zaraz. W kościele byliśmy chyba nocleg albo dwa – tego nie wspomnę. W kościele znowu zgrupowali dużo ludzi, około pięćset osób.
W kościele byliśmy chyba nocleg albo dwa. Potem [przeprowadzili nas na dworzec]. W Warszawie Zachodniej stały… trójczłony… przed wojną one też jeździły. Załadowali nas do trójczłonów i wywieźli do Pruszkowa, do obozu w pruszkowskiej fabryce wagonów. Tam nas już pod wieczór zawieziono. Wieczorem władowano nas do obozu […]. Było dużo ludzi. Znowu więc byliśmy chyba noc w jednym obozie – była tam różna grupa ludzi. Znowu zrobiono selekcję. Przesunięto nas do innego obozu, właściwie hali produkcyjnej. Tam nic nie było, stare drzwi i na tych starych drzwiach żeśmy spali właściwie – takie luźne deski. Byliśmy tam chyba ze trzy dni. Po trzech dniach znowu nas załadowano na wagony towarowe bez dachu i zawieziono nas do Suchedniowa. W Suchedniowie nas wyładowano i zostawiono praktycznie [bez nadzoru]. Ktoś był chyba z Polaków, który nas miał zaprowadzić do Bodzentyna. Koło 8 października wylądowaliśmy w Bodzentynie. Ponieważ od Suchedniowa do Bodzentyna było grubo ponad dziesięć kilometrów, to żeśmy szli długo chyba, bardzo długo. Ale przydzielono nas tam do [rolnika i jacyś] ludzie zaczęli opiekować [się] nami. Byliśmy u rolnika czy chłopa, ale później żeśmy przeprowadzili się [do miasta, koło rynku]. Oczywiście nie było pieniędzy, nie było co jeść. Mama z ciotką jeździły do Krakowa. Szły na pieszo do Suchedniowa, tam wsiadały w pociąg, jechały do Krakowa i przywoziły sacharynę. Handlowałem sacharyną – normalnie. Przecież nie było cukru, bo cukrownie nie były polskie. Nawet, jeżeli [w ogóle] były. To tak żeśmy tam [byli] do czasu wyzwolenia, kiedy gdzieś pod koniec stycznia Niemcy zostali wzięci w kocioł. Już byli tak zbulwersowani, tak byli wykończeni, że im było wszystko jedno. Zresztą oprócz Niemców jako takich, których zresztą nie było tak dużo, to była jeszcze armia [składająca się z Gruzinów]. To nie byli „własowcy”. Przede wszystkim to byli Gruzini. Gruzinów było w armii sporo. Jak wzięli [Rosjanie] ich w kocioł [i zdobyli Bodzentyn], to żołnierzy niemieckich nie rozstrzeliwali. Ale jak Rosjanie [znaleźli] Gruzina, [to] każdego wszędzie, od razu – nie patrzyli gdzie, kiedy – tylko od razu [go rozstrzelali]. Wyłapali ich wszystkich. Właśnie tam doczekaliśmy się wyzwolenia.
W połowie lutego, jak już zaczęły pociągi trochę jechać, ciotka z moją mamą mówią: „Wracamy do Warszawy”. No i żeśmy wrócili. Koło 15 lutego już byliśmy w Warszawie.
- Skąd chęć powrotu do Warszawy? Przecież wiadomo było, że Warszawa jest zniszczona.
No tak, ale każdy szedł, mówił: „Może tam coś będzie, prawda?”. Może ojciec wróci, może ktoś wróci. Każdy z taką nadzieją szedł, że znajdziemy się u siebie. Przecież tam [gdzie byliśmy], nie mieliśmy gdzie żyć. W zasadzie tylko pościel, po którą później musiałem jeszcze raz jechać z siostrą do Bodzentyna. Z powrotem jak żeśmy jechali, to na dachach wagonów. Bo trzeba było jechać z Suchedniowa do Skarżyska, ze Skarżyska dopiero do [Warszawy]. Ze Skarżyska już można było jechać bez [przesiadki].
- To jeszcze zima była, tak?
Zima była. Okropna. Zimno było strasznie.
- Jak pan przyjechał do Warszawy, jak to wyglądało?
Myśmy jechali chyba z dzień, bo do Suchedniowa furmanką, bo mieliśmy znajomych mieszkańców. Do Suchedniowa więc furmanką, ale w Suchedniowie żeśmy wsiadali na pociąg towarowy. Nie wiem, jak to było, że przyjeżdżał od czasu do czasu. Żeśmy dojechali do Skarżyska. W Skarżysku żeśmy znowu się przesiadali i pamiętam, że żeśmy jechali chyba przez Tomaszów. Zimno było, ale już był kryty wagon. Chyba z dzień to trwało albo i więcej. Kiedy żeśmy przyjechali, nie było nic. Tam, gdzieśmy mieszkali, to tylko [była] kupa cegieł. I nic nie było. A ojciec przechowywał radio. Bo był [jednopiętrowy] dom. Ojciec kupił przed wojną dość nowoczesne, jak na owe warunki, radio i przechowywał na strychu. Bo to była cenna rzecz. Czasem słuchał tego radia. No to części od tego radia były. I wszystko. Chyba ze dwa zdjęcia się jeszcze znalazły, ale więcej nic. Zamieszkaliśmy na Ludnej. W pokoju nas było siedem osób, a pokój był z trzynaście metrów, bo akurat był cały. Okno było [wybite], [ale] zasłonięte dyktą i tekturą. Nie było dziur w ścianach, bo wszędzie [w mieszkaniach były dziury po ostrzale].
Nie było co jeść przede wszystkim. Pamiętam jak dzisiaj, pierwsza rzecz to ciotka z mamą jeździły na Pragę, przywoziły chleb, a ja ze starszą kuzynką sprzedawałem na ulicy Poznańskiej. Na ulicy Poznańskiej był targ. To przecież było w rejonie hotelu, hotel był przed wojną. Sprzedawało się wszystkie rzeczy, to znaczy chleb [i wszystko co się mogło sprzedać]. Bo trzeba było znowu mieć pieniądze. W międzyczasie zmarł mały [brat]. Nie mówiłem. Urodził się w 1943 roku mój mały brat. Miał dwa lata, zmarł. Trzeba było pochować. Musieliśmy pochować Olka Grabosa pseudonim „Budzik”, bo leżał pod płytami przy kościele Świętego Jana. Trzeba było mieć pieniądze, żeby jakieś deski do tego, i przewieźć go na Bródno. Był tylko jeden most (na Karowej) i drugi most był pontonowy, ale to był na Powiślu – zaraz niedaleko mostu Poniatowskiego. Na Karowej to był ładny most, jak na owe czasy. Zbudowany przez saperów, most drewniany – był solidny. Bardzo solidny. Muszę powiedzieć, że długo był, zaczym odbudowali [stare] mosty […]. Wrócił ojca szwagier do tego, bo on został wzięty do niewoli jako jeniec wojenny – bo ci, którzy ocaleli w ostatnim okresie czasu, to dostali ten statut. A ojciec mój zginął na ulicy Wilanowskiej, kiedy Niemcy już ostatni bastion likwidowali i zdobyli garstkę Powstańców, to co drugiego rozstrzeliwali. I akurat padło na ojca. Też musieliśmy go szukać. Żeśmy nie znaleźli, nie można było rozpoznać. Trupów było dużo. Byli pochowani w jednym grobie, przez ten dość długi czas [i wszystko się rozkładało]. Zresztą, jak Olka żeśmy [chowali]... Mimo tego że to było kilka miesięcy, ale przecież on zginął na początku września i leżał pod płytami dość długo. To [też trudno go było rozpoznać]. Nawet nie ma o czym mówić. Jak człowiek myśli, to trudno jest sobie zdawać z tego sprawę.
Tutaj oczywiście mama nie miała pracy. Znalazła się też moja ciotka, która akurat urodziła dziecko. Męża jej nie było, bo zginął. Ona mieszkała na ulicy Noakowskiego, przy politechnice. Jej mieszkanie, można powiedzieć, ocalało, tak że można było zamieszkać. To z małym dzieckiem, mówi: „Wprowadźcie się do mnie – siostra była jeszcze przecież – to będziecie pomagali nam”. Nie było już czym handlować, bo nie było możliwości, bo zaczęli tylko wielcy handlować, ci, którzy mieli odpowiednie siły i środki. Mama zaczęła pracować w Banku Gospodarstwa Krajowego […]. Tam pracował wujo (mojej mamy siostry mąż) i on ją tam zatrudnił jako jakąś pomoc czy coś. Bo budynek, który był na rogu Nowego Światu i Marszałkowskiej [to znaczy Alei Jerozolimskich] (tam jest teraz jakiś bank), to był budynek Banku Gospodarstwa Krajowego – przed wojną. On tam pracował. Budynek ten nie był zniszczony, bank się zaczął organizować. Mama zaczęła pracować. Właściwie w kwietniu żeśmy zaczęli mieszkać na ulicy Noakowskiego. Nie musiałem handlować, bo już było co jeść. Ciotce jeszcze żeśmy pomagali. Zwiedziłem wtedy całą politechnikę, dokumentnie. Bo ona nie była tak mocno zniszczona, nawet [były sale wykładowe, ale] nikogo nie było. Kwiecień, jeszcze nic się nie pojawiło. Dziury były wszędzie, więc można było wejść, nie było żadnego kłopotu. Tutaj żeśmy mieszkali do lipca. Ponieważ bank się przeniósł faktycznie z początkiem lipca do Łodzi (z całym wyposażeniem), to wujo jakieś miał fuksy, że zabrali mamę [do pracy w] banku. Pracowała w kuchni. Nie miała wielkiego wykształcenia. Nigdy [wcześniej] nie pracowała, generalnie rzecz biorąc. Ale była za to dobrą kucharką. I tak żeśmy znaleźli się w Łodzi. Tak do tej pory zostało, mieszkamy w Łodzi […]
Warszawa 17 września 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Kudła