Barbara Przywarska
Nazywam się Barbara Maria Przywarska, z domu Deregowska, mam siedemdziesiąt sześć lat. Jako cywil przeżyłam Powstanie Warszawskie na Starówce.
- Czy pani pamięta wybuch II wojny światowej?
Tak.
- Jak pani zapamiętała ten dzień?
Z rodzicami emigrowałam z Warszawy. Ojciec mój był policjantem i nie było go już, bo był zmobilizowany. Z rodziną zostałam wywieziona pod Garwolin. I tam właśnie przeżyłam pierwsze działania wojenne Warszawy.
- Czy pamięta pani nastrój grozy?
Oczywiście. Leciały bomby po drodze. Było ostrzeliwanie przez samoloty.
- Jak zmieniło się pani życie w porównaniu do przedwojennego?
Bardzo. Dlatego że mieszkanie zostało zbombardowane, część mieszkania została w ogóle odcięta.
Na Podwalu. Podwale 7. Przeprowadziliśmy się do drugiej oficyny i właściwie nie mieliśmy nic. Bo tylko została kuchnia ze wszystkiego. […] Rodzina nas wspomogła w jakiś sposób. Jakieś sprzęty domowe, ubrania czy coś do użytku codziennego otrzymaliśmy [od rodziny]. Było ciężko po prostu.
- Czy pani chodziła do szkoły?
Chodziłam do szkoły na ulicy Miodowej.
- Czy podczas okupacji zetknęła się pani z prasą podziemną, z jakąś działalnością podziemną?
Oczywiście, bo mój brat, który udawał, że był dużo starszy, był w konspiracji. Pamiętam taki moment, jak niósł jakieś gazetki czy papiery i wpadł do domu, bo była obława, i momentalnie z ojcem palili w kuchni to wszystko, żeby zatrzeć ślady, gdyby Niemcy trafili na jego trop. I wiem o tym, że jeździł rikszą, woził broń. O tym się mówiło w domu. Oczywiście nie można było tego nigdzie powiedzieć, ale ojciec doskonale wiedział o tym.
- I taki mały dzieciak jak pani też to wyczuwał?
Tak, na każdym kroku się wyczuwało, że ktoś coś robił, konspirował, że brał udział w jakichś akcjach. Nawet wiedzieliśmy [o zbrodni katyńskiej, ponieważ mieliśmy gazetkę o tej zbrodni].
- Z czego rodzina utrzymywała się w czasie wojny?
Ojciec był policjantem. Pracował w Generalnej Guberni jako policjant. Wielu ludzi pracowało, bo musiało z czegoś żyć. Trudno było w ogóle.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?
Byłam u koleżanki. Ojciec w pewnym momencie [przybiegł do koleżanki u której akurat byłam], złapał mnie za rękę i biegiem zaprowadził do domu. Brata już nie było w domu, była tylko matka. Ojciec coś powiedział i wybiegł. Po trzech godzinach wrócił, ponieważ już nie mógł się przedostać do swojego punktu. Oczywiście [uczestniczył w grupie], która działała, [między innymi] przy budowaniu [i umacnianiu] barykady przy Senatorskiej, odkopywaniu [zasypanych] po bombardowaniach. Gasili pożary w miarę możliwości, przebijali ściany między domami, żeby ludzie mogli przechodzić.
- A ten moment, kiedy ojciec po panią przyszedł... czy pani zapamiętała? To była godzina siedemnasta? Przed? Po?
Nie pamiętam. Ojciec prawdopodobnie spóźnił się przeze mnie. Szukał mnie u koleżanek, bo mama wiedziała, że poszłam do koleżanki. Ale do której? Jedna była tu, druga [tam]. To było Podwale 3, więc nie było daleko, ale już słychać było pojedyncze strzały. Ja myślałam, że to jakaś łapanka. Jak zwykle słyszało się w tym okresie w różnych momentach jakieś strzały. [Biegłyśmy] do domu, ojciec mnie wpuścił do domu, coś matce powiedział i wyszedł.
- Czyli ojciec pani był także w konspiracji?
Przypuszczam że tak.
- Jak potem potoczyły się pani losy?
Ojciec jak wrócił po tych trzech czy czterech godzinach, brata nie było. Rodzice bardzo się martwili, bo to był piętnastoletni chłopak. Z początku byliśmy w mieszkaniu, nie wolno było tylko podchodzić do okien. Potem zeszliśmy do piwnicy. Tam w piwnicy przenosiliśmy się z jednej strony na drugą, bo dom się palił. Było bardzo gorąco. Potem znowu wracaliśmy na to miejsce. I oczywiście [wytwarzała się] społeczność piwniczna.
- Jakie były nastroje? Czy pani zapamiętała, co ludzie mówili, gdy wybuchło Powstanie?
Byli przerażeni przede wszystkim. Bo nie przypuszczali, że to aż w takich rozmiarach będzie. Myśleli prawdopodobnie, że się postrzela trochę i będzie spokój. A jednak na Starówce miesiąc siedzieliśmy w piwnicy. Było to dosyć długo. Oczywiście jeść nie było co. Dzieliliśmy się czymkolwiek [mieliśmy].
Pamiętam, w tym czasie przyszedł raz brat. Oczywiście w panterce i uzbrojony, czym zrobił wrażenie na sąsiadach – że taki gówniarz, za przeproszeniem, mówiąc kolokwialnie, chodzi z bronią. Potem przyszedł drugi raz i przyniósł kawałek koniny z jakiegoś konia dorożkarskiego. I już później nie widziałam go więcej. Przez miesiąc przeżyliśmy Powstanie na Starówce.
Z matką i z ojcem.
- Mówiła pani, że ojciec organizował grupę?
[Chyba tak, wiem, że go ciągle nie było].
- Czy spaliście, nocowaliście w piwnicy?
Wszyscy nocowali w piwnicy. [Domy w tym czasie były już zbombardowane, więc spało się w piwnicy].
- Jak wyglądało życie? Gdzie gotowano? Jak wyglądała higiena? Czy się myto?
Jak były nakręcane te „krowy”, zawsze mnie brzuch bolał i matka miała ze mną problem. Bo trzeba było wyjść przynajmniej na parter do tych mieszkań, które jeszcze funkcjonowały. [Na początku Powstania] z higieną było tak: woda była w piwnicy, myśmy mieli studnię na podwórzu. Bo tam kiedyś były stajnie. […] Więc wiem, że mieliśmy wodę. Światła nie było. Lampy karbidowe i zapach karbidu się unosił [z tych lamp]. Ludzie nawzajem się wspierali. Takim wielkim wydarzeniem było [tragiczne] przeprowadzenie czołgu przez naszą barykadę.
- „Nasza” barykada, to znaczy?
Senatorska.
- Ale pani mówi „nasza”, bo była blisko?
Bo była blisko. Nasza barykada, bo tam ciągle ojciec chodził, umacniał, coś tam wynosili, [naprawiał]. W każdym bądź razie mówiło się, że to była nasza barykada.
- Czy pani wychodziła z tej piwnicy na ulicę, kontaktowała się z koleżankami?
Na ulice nie. Wychodziłam na podwórko wieczorem. W dzień nie można było wyjść, bo byli snajperzy, od ulicy Miodowej strzelali do ludzi. Tylko wieczorami albo w nocy wychodziliśmy, żeby trochę się przewietrzyć.
- Ale co takie dziecko w tej piwnicy robiło?
Różne rzeczy. Dzieci tam nie było dużo. Ale [byłam] z dorosłymi. Ja się na przykład nauczyłam robić tam na drutach. Śpiewaliśmy jakieś tam piosenki, rysowaliśmy na jakichś kartkach. Tak jakoś płynęło życie.
- Dzieciom starano się zapewnić jednak chociaż odrobinę optymizmu?
[Niewiele. Ludzie praktycznie nie mieli nic do roboty. Śpiewali pieśni nabożne. Rozmawiali. Czasami ktoś czytał książkę na głos].
Nie wiem. W każdym bądź razie wiem, że była kasza [czasami]. Więc gdzieś trzeba było to ugotować prawdopodobnie. Może w nocy gdzieś wychodzono? Nie mam pojęcia na ten temat. W każdym bądź razie coś tam jedliśmy.
- A to wydarzenie 13 sierpnia? Jak to pani zapamiętała?
O tym czołgu?
Nie pamiętam, czy to było 13 sierpnia. W każdym bądź razie w pewnym momencie ogólna euforia, wszyscy wybiegają z piwnicy, otwiera się brama i patrzymy – stoi czołg. Oczywiście panie zaczęły całować zdobywców tego czołgu. To byli młodzi chłopcy. Zeszli z tego czołgu. […] Ktoś skądś wyniósł flagę biało-czerwoną, zatknęli na tym czołgu. I stał może z dziesięć minut, może piętnaście. Podobno, ja nie pamiętam tego, ale był człowiek, który chciał sprawdzić ten czołg. Nazywał się pan Guzowski, miał warsztat [mechaniczny] w podwórku. […] Okazało się, że on tam broń też robił, bo jak się zaczynało Powstanie, to wynosili stamtąd. Może była przechowywana, może on robił. Nie wiem. W każdym bądź razie chciał sprawdzić ten czołg, bo uważał, że za łatwo się go zdobyło. Poza tym był jeszcze taki symptom. Krążył samolot, który ani nie zrzucał bomb, ani nie strzelał. Prawdopodobnie był to jakiś obserwator. Tak przypuszczam. Ale taka była euforia... Zatknęli tę flagę i pojechali. [Biegła] cała ciżba ludzi za tym czołgiem. Nasz znajomy [wołał też mojego] ojca, żeby [pobiegł]. A ojciec mówi: „Nie. Pójdziemy tam z jakimiś panami, trzeba założyć barykadę”. Bo jak przeprowadzali czołg, okazało się, że trzeba było częściowo barykadę rozebrać. I poszli zakładać tę barykadę, a ten znajomy pobiegł za tym czołgiem. Oczywiście tylko kieszeń po nim znaleziono z dokumentami. Tam strasznie dużo ludzi rozniosło, dlatego że wszyscy biegli za tym czołgiem [i się bardzo cieszyli].
- A pani była na zewnątrz przez cały czas?
Byłam na podwórzu. Nie wiem, czy pani kojarzy Podwale 7. Wewnątrz był pałacyk hrabiny Ostrogskiej, a tu były dwie takie oficyny. […] Żelazne ogrodzenie [oddzielające od ulicy]. Niemcy jak rabowali żelazo, to nam zabrali [ogrodzenie], i to było zagrodzone deskami. Więc ja byłam na podwórzu, [właściwie przy wejściu do piwnicy]. Jak był ten straszny wybuch, to jakaś blacha przyleciała aż do nas na podwórze. I nikt nie wiedział, co się stało. Nikt nie przypuszczał, że to może ten czołg wyleciał. Dopiero za jakąś chwilę ktoś przybiegł, kto widział z daleka, co się dzieje, i opowiedział, co się stało. Tak to zapamiętałam.
- Pani już nie wychodziła na ulicę, żeby to zobaczyć?
Nie. Ale ojciec mój dzięki jakiejś przezorności ocalał. Bo [wiele osób pobiegło za tym czołgiem].
- Pani mówiła, że na podwórzu był szpital?
Był szpital. Za okupacji były [tam] biura jakiejś niemieckiej firmy, która [zajmowała] się środkami czystości. [W podwórzu były magazyny, z których wytaczano puste beczki po szarym mydle. Pozwalano dzieciom wyskrobywać resztki tego mydła. Stąd wiem o tej firmie, czym się zajmowała. A czasie Powstania był szpital. Do szpitala oddawaliśmy to co jeszcze można było oddać. Osobiście oddałam swoją poduszkę. Tam widziałam Bora Komorowskiego. Nie wiem, czy był opatrywany, czy po prostu był na inspekcji].
- Jak to było? Czy oni prosili o rzeczy?
[Nie]. Wiedzieliśmy, że organizuje się tam szpital. I prawdopodobnie była jakaś informacja na ten temat, że jak kto może [dać jakąś bieliznę lub pościel], to niech odda. Część rzeczy znieśliśmy do piwnicy. Jak nie można było już w domu przebywać. Znieśliśmy pościel, jakieś tam rzeczy, jakieś garnki. Dlatego matka mogła ugotować [coś do jedzenia], jak było z czego.
- Czy pani widziała tych Powstańców, sanitariuszki?
Widziałam, oczywiście. Widziałam bardzo dużo, nawet swojego kolegę, który chodził ze mną do szkoły – w hełmie i z torbą, jako łącznika.
- Czy tam w piwnicy, gdzie pani była, ludzie mieli jakieś informacje, co się dzieje w pozostałych dzielnicach Warszawy? Czytali jakieś gazetki?
Tego nie wiem, ale jakieś gazetki były i ludzie chyba byli informowani, ponieważ przemieszczali się nawet. Nawet ja kiedyś z ojcem byłam na Świętojerskiej. Tam poszliśmy, przez jakiś czas, dwa czy trzy dni, byliśmy u znajomych. Tak że ludzie się przemieszczali. Albo tymi przekutymi tunelami przez piwnice, albo wieczorem. W każdym razie wiadomości były, co się dzieje. Nie mieliśmy wiadomości od brata w ogóle – do końca, dopóki nie upadła Starówka.
- Czy były jakieś uroczystości religijne czy kulturalne?
Od tej strony od placu Zamkowego bardzo Niemcy atakowali barykadę. Z mostu Kierbedzia czołgi czasami wjeżdżały i bili, tłukli strasznie. […] Ludzie odsunęli się z Podwala 3. Podwala 5. [Wszyscy z tych posesji skupili się w naszych piwnicach]. W naszych piwnicach był pop [z cerkwi z Podwala 5]. Wszyscy siedzieliśmy razem, przychodził co jakiś czas ksiądz i odprawiał nabożeństwo. Były komunikanty. Przynosił chyba ze sobą. Pop też odprawiał nabożeństwo, [czasem razem z naszym księdzem]. Tak wyglądało nasze życie religijne. A ludzie w ogóle modlili się, śpiewali pieśni pobożne, nawet dla zabicia czasu.
- Jak pani zapamiętała – czy była zgoda i solidarność?
Była absolutna więź, solidarność, zgoda. Rozmawialiśmy [wszyscy ze wszystkimi]. […] Piwnice miały jeden korytarz, a po boku były poszczególne [pomieszczenia. Wszyscy przeważnie siedzieli w korytarzu].
- Czy pani odczuła może zmianę nastawienia do Powstania i Powstańców?
Nie, nie pamiętam tego. Uważam, że ludzie to akceptowali, że nie było „po co?”, „na co?”, „niepotrzebnie”. Nie słyszałam o tym. Absolutnie. Raczej była ogólna akceptacja [i wyczekiwanie].
- Powstanie na Starówce zbliżało się ku końcowi. Czy to się czuło?
Tak, czuło się to, bo jakieś dwa czy trzy dni wcześniej ewakuowali szpital gdzieś, zabrali tych rannych, coś palili na podwórzu, chyba dokumenty. Była taka sytuacja napięcia, [mieli się wycofać] do Kilińskiego [i Miodowej], żeby zejść do kanałów. Mój brat zszedł kanałami, zresztą dwókrotnie przekroczył [trasę do Śródmieścia]: był raz w Śródmieściu, potem wrócił i ostatecznie, jak Starówka padła, przeszedł do Śródmieścia i tam walczył do końca. Był taki ogólny niepokój, wyczekiwanie.
- Pani była dzieckiem, ale czy wiadomo było, że Niemcy zabijają cywilów?
Tak. Było wiadomo o tym, bardzo żeśmy się bali. Poza tym wrzucili nam granat do piwnicy i masa osób została zraniona.
- Do tej piwnicy, gdzie pani była?
Do tej piwnicy, gdzie byliśmy, tak.
- Czy była jakaś pomoc ze strony tego powstańczego szpitala?
[Tak. Do ewakuacji szpitala. Po tym był tylko czas wyczekiwania]. Już wiedzieliśmy, co się stanie. Nie wiedzieliśmy, jak to się odbędzie. Ale mówiono straszne rzeczy: o „ukraińcach”, o obcinaniu palców z biżuterią. Był ogólny niepokój. Wyczuwało się go na każdym kroku. Kiedy? Może już. Przyszli rano [i nas wypędzono], słońce świeciło, więc to musiało być rano.
Niemcy. Rzucili nam granaty. Jedna pani znała niemiecki, więc wołała, żeby przestali, że my już wychodzimy. I żeśmy wyszli. Wypędzili nas wszystkich na podwórze, na ulicę. Byliśmy zgrupowani […] pod piątym, gdzie była kiedyś cerkiew. Wypędzali ludzi stopniowo i tam czekaliśmy. Wiem, że było to świeżo wypalone, że aż było gorąco w nogi od tego popiołu, od wszystkiego. I tam był taki drastyczny moment dla mnie: wyszedł młody chłopak skądś, trzymając karabin nad głową. Było to dla mnie straszne jako dziecka. Mężczyźni rozbierali tą barykadę, którą trzeba było przepędzić ludzi. Więc mężczyźni rozbierali i ojciec mój [także]. I wyszedł ten chłopak, trzymając karabin. Zamiast dołączyć jakoś do tych mężczyzn, rzucić ten karabin, to on szedł z tym karabinem. Niemiec mu wyrwał karabin, zaprowadził na drugą stronę ulicy za mur. I ten strzał. […] To było straszne dla mnie.
- Czy spotkała się pani z innymi drastycznymi scenami?
Tak. Jak do znajomych [szliśmy, (myśleliśmy, że tam będzie bezpieczniej)], leżało masę trupów, przysypanych tylko. […] Zabity człowiek na ulicy przez snajpera, [tuż przed nami. Ziemia obsypywała się ze spuchniętych ciał, ponieważ na ulicy nie było skąd brać ziemi. Trupy były tylko lekko przysypane gruzem]. Takie były drastyczne momenty. A poza tym ten ogólny strach, bo przecież chyba co czterdzieści pięć minut był nalot na Starówkę. I słuchanie, gdzie upadła bomba. Najpierw był stuk i dopiero huk. Pamiętam jeszcze z okresu Powstania, jak nadleciały samoloty alianckie. Nie wiem, skąd ludzie o tym wiedzieli. Były jakieś zrzuty. Nie wiem gdzie, ale w każdym bądź razie też taka ogólna euforia towarzyszyła ludziom w tym czasie [z tego powodu].
- Czy wiedzieliście, że Rosjanie stoją po drugiej stronie? Czy ktoś mówił coś na ten temat?
Na pewno dorośli wiedzieli, bo było słychać huki dział. Przede wszystkim broń ręczną [było słychać] w czasie Powstania. Ale wyraźnie słychać było kanonadę artyleryjską [brzmiącą] inaczej, więc ludzie prawdopodobnie wiedzieli o tym.
- Wróćmy do tego momentu, kiedy pani wychodziła ze Starówki. Trzeba było rozebrać tę barykadę. Którędy potem szliście?
Pędzili nas Mariensztatem w dół, [później chyba ulicą Bednarską do góry, omijając odcinek Krakowskiego Przedmieścia]. Widać na Krakowskim Przedmieściu były jeszcze jakieś przyczółki, może Powstańców, nie wiem. [Następnie Trębacką] na plac Piłsudskiego. Tam byłam szczęśliwa, bo siedziałam na krawężniku, świeciło słońce i nie leciały bomby, a widziałam, jak samoloty jeszcze bombardowały Starówkę.
- Coś można było ze sobą zabrać, jak się wychodziło?
Ależ nic nikt nie zabrał, dlatego że jak rzucili granaty do piwnicy, była ogólna panika. Matka wrzuciła na mnie tylko palto. I tak wyszliśmy. Byliśmy niby przygotowani na to, [że Niemy nas zabiorą], ale była tak ogólna panika, że wyszliśmy tak, jak staliśmy.
- Ci, którzy konwojowali, to byli Niemcy?
Niemcy i „Ukraińcy” też podobno. Bo byli w czarnych mundurach.
- Jak oni się zachowywali? Czy pani zapamiętała?
Pamiętam tylko, że koleżanka była ranna i Niemiec wyjął z torby bandaż i kazał jej głowę opatrzeć. A potem stamtąd szliśmy chyba na Wolę, bo pamiętam, że byliśmy przy kościele na Woli. I tam spotkaliśmy ojca, bo mężczyzn oddzielnie od razu zabrali. Spotkaliśmy ojca. Oczywiście mnie z matką popędzono w kierunku pociągu i wywieziono do Pruszkowa, do obozu. A ojca z mężczyznami innymi wieźli, nie wiem gdzie, w każdym razie ojciec z kolegą wyskoczył z transportu w lasach jędrzejowskich. Tam się dostali do partyzantów, którzy ich przechowali.
- Pani dotarła pociągiem do Pruszkowa?
Do Pruszkowa. Tam była selekcja z kolei. Rozdzielano rodziny. Młode kobiety szły gdzie indziej. Ja oczywiście przykucałam, bo [byłam dość wysoka na swój wiek]. Bałam się, żeby mnie z matką nie rozdzielono. I tam byliśmy chyba trzy dni. Z Pruszkowa wywieziono nas do Piotrkowa Trybunalskiego i stamtąd rozwozili nas na wsie. Pamiętam taki moment upokarzający, że przychodzili gospodarze i brali sobie warszawiaków do pomocy, a nas nikt nie wziął, bo matka była z dzieckiem. I sobie siedzieliśmy. Wreszcie sołtys czy jakiś naczelnik tej gminy zaprowadził nas do gospodarza, a tam już byli warszawiacy. No i tak niechętnie nas przyjęli. Siedzieliśmy na ławce przed tym domem, nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Ale wyniesiono nam coś na misce do jedzenia z litości. Tamci warszawiacy to byli ludzie jeszcze w sile wieku i powiedzieli, że oni wyjeżdżają jutro, nie wiedzą gdzie, ale wyjeżdżają. Zostaliśmy u tych gospodarzy i tak przetrwaliśmy do wyzwolenia u nich. Okazuje się, że to byli gospodarze, którzy byli osiedleni. [Pochodzili] gdzieś z Pomorza. Oni po niemiecku mówili między sobą, jak nie chcieli, żebyśmy zrozumiały. Byli na tyle przyzwoici, że przyjęli nas tam. Jedliśmy z nimi przy stole. Tak że nie było najgorzej.
- Czy pani zapamiętała, jak wyglądało miasto, gdy wychodziła pani z Warszawy?
Koło [nas] to były same gruzy i wypalone domy. Wszędzie był swąd palących się domów, wszędzie była masa kurzu. Dopiero jak doszliśmy do placu Piłsudskiego, to było troszeczkę inaczej. A tak to w ogóle to w mojej okolicy miasta nie było, [tylko gruz i kikuty domów].
- A pałac stał jeszcze na placu Piłsudskiego?
Nie, bo w trzydziestym dziewiątym roku już był zniszczony. Tak mi się wydaje. Nie pamiętam dobrze. Ale chyba nie było go już. A może... Nie wiem.
- Czy zapamiętała pani jakieś dramatyczne przejścia w trakcie wypędzania z Warszawy?
Tak. Ludzie padali [z wycieczenia. Cała masa ludzi spędzona z okolic]. To był cały konwój ludzi, szedł taki [wielki] wąż. Niektórzy mieli jakieś walizeczki czy coś, to rzucali to, bo nie mieli siły po prostu. Nieśli rannych w kocach. Pamiętam takiego młodego chłopaka. W ogóle bardzo trudno było iść, bo co chwila człowiek się potykał (przynajmniej do placu Piłsudskiego) o jakieś gruzowiska. Bo domy przewracały się do wewnątrz ulicy. Tak pamiętam.
- Jakie są pani najbardziej radosne wspomnienia, jeśli można o takich w tym okresie mówić?
To było, jak pani powiedziałam, jak nas wypędzili na plac Piłsudskiego. Było słońce, pamiętam. Ja w tym palcie zimowym siedziałam na krawężniku i patrzyłam na niebieskie niebo i widziałam samoloty, które rzucały bomby jeszcze gdzieś w okolicy Starówki. I było mi tak strasznie dobrze. [Nie myślałam o tym co później].
- A takie najgorsze przeżycie z Powstania?
No właśnie to, że się człowiek ciągle bał, jak były naloty. Czekaliśmy, kiedy bomba rozwli nam piwnicę, bo przecież jak leciały bomby, [rozwalały i piwnice też]. Masa osób znajomych zginęła, które siedziały od ulicy Miodowej. Tam była masakra straszna. Zrzucili bombę, zasypało i zabiło masę ludzi.
- A czy w stosunku do dzieci widziała pani, że Niemcy zachowywali się inaczej?
Nie, nie widziałam tego. Strasznie się bałam, pamiętam, jak nieśli tego chłopaka młodego w kocu. Ludzie się zmieniali. Nieśli go. Ja się bałam, żeby go nie wyrzucili gdzieś, broń Boże, albo żeby Niemcy się nie zainteresowali nim za bardzo, [ponieważ był to chyba ranny młody powstaniec].
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Do Warszawy to rodzice wrócili. Ojciec nas odnalazł przez ciotkę, którą mieliśmy na Pomorzu. Moja matka napisała do niej i ojciec też tam napisał. I potem ojciec przyjechał od partyzantów, gdzie się przechowywał, na tą wieś, gdzie byłyśmy z matką. Stamtąd szliśmy w kierunku Warszawy na piechotę. Podwozili nas jacyś żołnierze rosyjscy, którzy ciągle chcieli wódki i
cziasy, [zegarków]. A ponieważ ojciec miał tylko jeden zegarek, no to w pewnym momencie zawieźli nas nie wiem dokąd. „Wysiadaj!” – na środku drogi nas [wyrzucili]. Szliśmy na piechotę prawie. Potem jakimś pociągiem jechaliśmy, w którym granaty się poniewierały po podłodze. Do Warszawy ja nie wróciłam. Rodzice zobaczyli, że nic nie ma. Ogłoszenie napisali, [że żyjemy]. Zostawili na jakiejś ścianie przy wejściu do naszych piwnic. Tam już były też inne kartki. Ja zostałam wywieziona do ciotki na Pomorze.
- Pani brat odnalazł się po Powstaniu?
Nie, nie wiedzieliśmy nic o nim. On przeszedł do Śródmieścia. Potem mój wuj opowiadał, który mieszkał na ulicy Wilczej, że jak wyszedł [brat] z tego kanału, to pierwsza sprawa – przynieśli wiadra wody i go oblewali. Potem walczył do końca [w Śródmieściu]. Walczył do upadku Powstania. Było złożenie broni pod Politechniką. Nie pamiętam gdzie, on mówił. Stamtąd ich wywieźli do obozu jenieckiego Ingolstadt. Ojciec go szukał. Zaraz jak tutaj wrócił do Warszawy, zgłosił się do Czerwonego Krzyża, bo nie wiedział, czy on zginął, czy żyje. Po pewnym czasie przyszła wiadomość, że jest w obozie. I stamtąd brat napisał. Ale nie wrócił już do Polski. Wyjechał do Stanów.
- Jak pani ocenia, czy to Powstanie było potrzebne?
Uważam że tak. Z perspektywy mojego dorosłego życia uważam że tak. Bo i tak nam groziła prawdopodobnie zagłada miasta. Może by nie zdążyli, jeżeli byłoby większe zaangażowanie Związku Radzieckiego. Nie wiadomo, czy by zdążyli, ale podobno taka była sytuacja, że mieli zniszczyć miasto, odchodząc. Więc prawdopodobnie czekałoby nas to, co się stało.
Warszawa, 12 sierpnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek