Teresa Gadomska
Nazywam się Teresa Gadomska, z domu jestem Szlenkier. Urodziłam się przed wojną, we wrześniu 1924 roku, to znaczy że jak Powstanie wybuchło, już miałam przeszło dwadzieścia lat.
- Proszę powiedzieć, jak wyglądało pani przedwojenne dzieciństwo?
Moje przedwojenne dzieciństwo było bardzo szczęśliwe, dlatego że uczyłam się w domu, razem z moimi kuzynami miałyśmy prywatne lekcje i mieszkałam w majątku mojego wuja Kluczkowice w powiecie puławskim. To był bardzo szczęśliwy okres mojego życia.
- Czym zajmowali się pani rodzice?
Mój ojciec był pracownikiem naukowym w Instytucie Fizyki w Warszawie, a oprócz tego był prezesem rady spółki Szlenkier Wydżga Weyer. Moja matka nie pracowała zawodowo, dlatego że miała pięcioro dzieci i to wypełniało jej życie.
- Mówiła pani o nauce prywatnej, jak była pani w majątku wuja. Do kiedy pani tam przebywała? Cały czas?
Nie, myśmy mieli… Był taki zwyczaj u nas w rodzinie, że małe dzieci nie chodziły do szkoły powszechnej, tylko uczyły się w domu. Tak że poszłam do szkoły dopiero do piątego oddziału. Uczyłam się wraz z moimi kuzynami. Mieliśmy nauczycielkę, panią Irenę Kuczkowską i okresowo mieliśmy Francuzkę, która uczyła nas mówić po francusku. Panna Kuczkowska uczyła nas wszystkich przedmiotów aż do końca piątego oddziału. Przyszedł ten okres, to wtedy oddali mnie moi rodzice do szkoły panien Szczuka w Rabce Zdrój, szkoły imienia Świętej Tereski… To było w Rabce Zdrój.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Wróciłam do Warszawy w 1939 roku, jak się zaczęła wojna.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny?
To było bardzo wstrząsające wrażenie dla mnie, dlatego że moi rodzice byli w Warszawie, ja byłam pod Warszawą w takiej maleńkiej resztówce, która nazywała się Radachówka… Razem ze mną była moja ciotka Fudakowska razem z dziećmi: Elżbietą, Wojtkiem i Markiem. Były dwie panie, które się spodziewały… Jedna z nich się nazywała Feli Chrzanowska… Wyszła za mąż za mojego stryjecznego brata. Oprócz tego byli uciekinierzy, których było bardzo sporo. Tak że wtedy miałam zajęcie pomagania w kuchni i gotowania zup dla tych wszystkich ludzi, co nie mieli właściwie nic do jedzenia i byli strasznie wstrząśnięci tym wybuchem wojny. Później, w końcu września, a może na początku października raczej, żeśmy pojechali razem z częścią mieszkańców Radachówki do Warszawy, połączyć się razem z moimi rodzicami i z resztą mojego rodzeństwa.
- Jak dalej się potoczyło życie w okupowanej Warszawie?
O, było bardzo ciężko. Przede wszystkim nie było jedzenia. Wszystkie okna były wybite i nie było szyb, bo były okna wybite od działań artylerii. To był początek października. Tak że bardzo prędko się zrobiło chłodno. Nie mieliśmy żadnych szyb, tak że w tym mieszkaniu było bardzo chłodno. Myśmy przyjęli bliższą i dalszą rodzinę, tych, którzy znaleźli się w Warszawie i którym trzeba było udzielić pomocy. A najgorzej było z jedzeniem, dlatego że w październiku 1939 roku, jak wróciłam do domu, to najpierw moja matka, a później ja z moją siostrą Marią żeśmy prowadziły kuchnię dla ludzi, którzy nie mieli nic do jedzenia. Tak że wszystkie produkty żywnościowe, któreśmy mieli w domu, zostały bardzo szybko wygospodarowane. Myśmy mieli większy zapas mąki i z tej mąki robiło się zacierki, zupę. Tak że to był główny pokarm, który żeśmy dawali tym ludziom, co chcieli pomocy.
- W którym miejscu Warszawy państwo mieszkali?
[Mieszkaliśmy na] 6 Sierpnia 16.
- Proszę powiedzieć, co dalej się działo? Czy podjęła pani jakąś pracę?
Nie, miałam wtedy lat piętnaście, tak że nie pracowałam. Moi rodzice koniecznie chcieli, żebyśmy się w dalszym ciągu uczyli. Do szkoły poszłam na jeden tydzień, bo Niemcy zamknęli moje gimnazjum. Chodziłam do panny Plater w Warszawie i po tym tygodniu moi rodzice razem ze znajomymi zorganizowali tajne kursy nauczania. To były [kursy] na poziomie gimnazjum i wyższej szkoły. To były rozmaite kursy zależnie od kierunku, w którym się chcieli ludzie kształcić. Tak że ja na początku musiałam skończyć gimnazjum. To był mój pierwszy cel.
W 1939 roku oprócz tego była straszna zima, było potwornie zimno, dlatego że była zima wyjątkowo ostra. A poza tym moi rodzice prowadzili kuchnię dla ludzi, którzy nie mieli środków utrzymania, i węgiel, który mieli w piwnicy, wygospodarowali na prowadzenie tej kuchni. Tak że żeśmy nie mieli dosyć środków do ogrzewania. Były takie specjalne maleńkie piecyki, co się włączało do pieców, które dużo mniej potrzebowały paliwa i tak żeśmy przebyli tą zimę. Ale było tak zimno, że woda z wodą do mycia zębów zamarzała w kubeczkach. W domu był cały szereg rozmaitych osób. Myśmy przygarnęli cioteczkę Groserową, która miała pomiędzy siedemdziesiąt a osiemdziesiąt lat, i ona leżąc w łóżku, odmroziła sobie ręce. Była bardzo ciężka zima tego roku.
- Oprócz pani kto jeszcze uczestniczył w kompletach?
Uczyłam się w kompletach, a moi bracia, którzy… Było wtedy dwóch braci: Ksawery i Mieczysław. Oni mieli swoje własne komplety, bo oni już byli po maturze obydwaj. Jeden chodził do szkoły Wiśniewskiego, Ksawery (to było SGH), a Mieczysław miał kursy na politechnice. To wszystko było tajemne i było wspaniale zorganizowane. Bardzo szybko po skończeniu działań ostrych szkolnictwo zostało zorganizowane. Tak że ja chodziłam do gimnazjum, moi bracia chodzili do wyższej szkoły, a moja najstarsza siostra kończyła szkołę pielęgniarstwa, która była na Koszykowej. Bardzo to było dobrze zorganizowane. A później zaczęły się okropne łapanki na ulicach. Tak że wtedy moi rodzice wysłali mnie na wieś do majątku moich wujostwa Kleniewskich, do Kluczkowic i tam [spędziłam] następny rok szkolny. Zorganizowali moi rodzice kursy gimnazjalne. W Kluczkowicach była bardzo duża ilość ludzi wysiedlonych z terenów Poznańskiego, głównie z Poznańskiego. Było bardzo dużo młodzieży. Tak że trzeba było tych wszystkich zająć.
Oficjalnie musieliśmy wszyscy pracować gdzieś w majątku, mieć jakieś zajęcie. A poza tym zajęciem oficjalnym żeśmy musieli się uczyć, myśmy byli jeszcze w wieku szkolnym. Pracowałam w kurnikach. Była bardzo duża hodowla drobiu, więc pracowałam w kurniku, razem z moją kuzynką Elżbietą Fudakowską, to było moje zadanie. A chłopcy pracowali w tartaku.
- Po tym roku spędzonym w majątku wróciła pani znowu do Warszawy?
Tak, dlatego że majątek został zabrany przez Niemców. Ale to dopiero było w 1942 roku, po skończeniu roku szkolnego. A później wróciłam do Warszawy i z powrotem zaczęłam chodzić na tajne kursy nauczania. Te kursy zostały zorganizowane przez gimnazjum Reytana. Było to gimnazjum męskie, ale na tych kursach były dziewczyny i chłopcy. Było nas wtedy na takich kursach może trzy, cztery osoby, zależnie, dlatego żeby nie zwracać uwagi Niemców, że młodzież przychodzi do mieszkania.
- Czy pamięta pani kolegów albo koleżanki z tych lekcji?
Przede wszystkim rodzinę pamiętam. To byli moi kuzyni Fudakowscy, mój kuzyn Kleniewski i oprócz tego były jeszcze osoby, które zostały przydzielone do nas, ale nazwisk nie pamiętam, bo się nie używało nazwisk.
Nauczycieli miałam z mojego dawnego gimnazjum Świętej Teresy w Rabce. Była panna Jadwiga Polówna, która uczyła matematyki, przyrody, biologii i chemii. A myśmy mieli bardzo dobrego nauczyciela, który dawał wszystkie humanistyczne przedmioty, z łaciną włącznie. Moja ciotka Fudakowska uczyła nas francuskiego. Tak że te kursy bardzo dobrze funkcjonowały. Doprowadzili mnie do matury. Zdałam maturę na tych kursach.
Później, w następnym roku zaczęłam studia, tajne studia na SGGW, też w Warszawie. Ale te kursy były rozdzielone pomiędzy takie szkoły techniczne, bo Niemcy pozwolili na szkoły techniczne, a nie wolno było mieć wyższych szkół. Chodziłam na kursy Wiśniewskiego.
- Proszę powiedzieć, z czego utrzymywali się pani rodzice w czasie okupacji?
To było… Głównie moja matka i moje ciotki ze sprzedaży biżuterii. To był główny dochód, a oprócz tego jak mieliśmy tą małą resztówkę w Radachówce, myśmy mieli własne warzywa i robiło się przetwory z owoców, suszyło się bardzo dużo jarzyn, grzybów i to wszystko się przywoziło do Warszawy.
- Wspominała pani o łapankach. Czy była pani sama świadkiem łapanek bądź innych form represji niemieckich?
Widziałam łapankę, ale jakoś miałam szczęście, nie złapali mnie. To nawet więcej niż jeden raz. Oni to robili z hukiem, było głośne bardzo. Zamykali ulicę z dwóch stron i ci ludzie, którzy się znajdowali pośrodku, to byli pojedynczo legitymowani co do wieku, zawodu i tak dalej. Ale miałam bardzo duże szczęście i jakoś zawsze udało mi się schować w bramie, pójść do mieszkania stróża i nigdy mnie nie złapali. Ale ponieważ to się powtarzało ciągle, więc moi rodzice byli bardzo zaniepokojeni i wtedy wysłali mnie do majątku moich wujostwa, do Kluczkowic w Lubelskim. Tam spędziłam czas, ucząc się, pracując w majątku. Cała młodzież musiała być zatrudniona. Powiedzmy od dwunastu, trzynastu lat trzeba było pracować. Ja prowadziłam kurniki na bardzo dużą skalę. Były rozmaite gatunki drobiu. Kury, indyki, kaczki, perliczki i indyki. To robiłam przy pomocy mojej kuzynki Elżbiety Fudakowskiej, która też tam się schroniła i też się uczyła na tych tajnych kompletach.
- Czy podczas pobytu w Warszawie, wiedziała pani, że istnieje życie konspiracyjne?
Tak, moja matka chciała, żebyśmy brali udział w tym. Ale w tym okresie zajmowałam się tylko przenoszeniem gazetek i pracą przeciwko komunistom. To nie była Armia Krajowa, to byli wolontariusze, którzy specjalnie pracowali w pracy przeciwko komunistom. Później, jak musiałam wyjechać z Warszawy i pojechałam do majątku moich wujostwa, to tam była Armia Krajowa. Tam dostałam przeszkolenie jako sanitariuszka, przez doktora Neuman. On gromadził młodzież w moim wieku i uczył, jak się zajmować rannymi i co robić w wypadku pierwszej pomocy. Tak że to przeszłam właśnie z doktorem Neuman, który był bardzo zaangażowany w pracę podziemną.
- Czy wtedy też pani składała przysięgę żołnierską?
Tak, składałam przysięgę. Wszyscy żeśmy składali przysięgi.
- Czy po powrocie do Warszawy z majątku jakoś działała pani wtedy już w Armii Krajowej, czy na razie nie?
Nie, bardzo prędko weszłam w pracę w Armii Krajowej, dlatego że moja ciotka Hanna Świderska prowadziła taką grupę pomocniczą, i żeby się przygotować do ewentualnej akcji… Miałam już to przeszkolenie doktora Neuman jako sanitariuszka, ale jednocześnie chcieli, żebyśmy brali udział w pomocy gospodarczej, to znaczy do gotowania. To miałam już do końca, aż do wybuchu Powstania.
- Gdzie panią zastał wybuch Powstania?
Dostałam rozkaz… Ta cała młodzież musiała się gdzieś zgrupować i dostałam przydział do… Było seminarium duchowne księży przy kościele… Zapomniałam, jak się nazywał ten kościół. To nie był kościół Świętej Anny, ale zaraz obok był inny. Było seminarium duchowne i tam był kościół. Zdaje mi się, że to byli karmelici. Tam od razu zaczęłam nieść pomoc ludziom rannym, którzy przychodzili z ulicy. Bo jak Powstanie wybuchło, to momentalnie byli ranni. Ci ranni byli grupowani właśnie w tym seminarium duchownym, bo to było olbrzymie pomieszczenie, było bardzo dużo miejsca. Myśmy mieli wolontariuszy rozmaitych, ale taką główna osobą, która organizowała ten szpital, to była doktor Kossakowska i ona prowadziła ten szpital.
- Jak duży był personel szpitala? Ile było lekarzy, pielęgniarek?
Pielęgniarek było dużo, a lekarzy było bardzo mało. Był jakiś felczer, poza tym była doktor Kossakowska na czele i takie dziewczyny jak ja, które miały przeszkolenie w Armii Krajowej.
- Pamięta pani jakieś konkretne osoby?
Wszyscy mieli pseudonimy, więc to jest trudno powiedzieć.
- A po pseudonimach pamięta pani jeszcze kogoś?
Tak, pamiętam „Hankę”. Myśmy byli podzieleni na takie grupy. To była moja towarzyszka. Myśmy działały we dwie, „Hanka” i ja. Ale jej nazwiska nie pamiętam. Tak że jak myśmy chodzili pomagać rannym, to zawsze we dwie. A oprócz tego byłyśmy podporządkowane doktor Kossakowskiej i jakimś innym osobom, które były starsze od nas i miały więcej doświadczenia.
- Jakie warunki panowały w szpitalu?
Szalenie prymitywne, bo tam nie było normalnego szpitala. To było seminarium duchowne. Nie było dosyć wszystkiego… Trzeba było improwizować wszystko, dlatego że nie było żadnych zapasów. Jakiekolwiek środki opatrunkowe były… To się używało prześcieradła, tak jak się czytało. A po upadku Powstania tośmy chodzili na teren Starego Miasta szukać środków opatrunkowych. A przedtem to żeśmy pomagały w ewakuacji Powstańców.
- Jak wyglądała ta ewakuacja?
Ach, to było straszne, dlatego że to nie było zorganizowane… Przede wszystkim Niemcy byli i Niemcy to prowadzili. Ale ludzie się bali, nie chcieli się ujawniać przed Niemcami. Tak że się kryli, chowali się. A takie dziewczyny jak ja, młode… Jak się jest młodym, to się ma bardzo dużo odwagi. Myśmy szły razem z moją koleżanką i starałyśmy się znaleźć tych, którym trzeba było pomóc, a ludzie byli na ulicach, w bramach. Starali się jakoś uciec z tego Starego Miasta. Brałam udział w ewakuacji ulicy Długiej, wydaje mi się, że to był numer osiem i to było opisane w wielu książkach. Straszne rzeczy się działy, bo Niemcy najpierw… Tam był szpital w Powstanie. Niemcy najpierw to spalili, a później zawołali nas do pomocy z tego seminarium duchownego, bo tam był oficjalny punkt opatrunkowy, już pod dozorem niemieckim. I to funkcjonowało od końca września do 8 października. Tam w większości była ludność cywilna, która była w bardzo trudnych warunkach, dlatego że nie było środków, nie było dosyć jedzenia, nie było dosyć lekarstw, nie było środków opatrunkowych, nie było dosyć pomocy. Myśmy żyli ciągle pod grozą Niemców, bo Niemcy pozwolili nam działać, ale jednocześnie byli okropni. Myśmy się bali tych Niemców. Nie mogę powiedzieć, żeby oni nam przeszkadzali, ale nam na pewno nie pomagali.
- Czy była pani wtedy świadkiem jakichś zbrodni wojennych?
Tylko
post facum. Jak był szpital na ulicy Długiej spalony, to wtedy Niemcy przyszli z ludźmi, to Niemcy przyszli do nas i powiedzieli, że możemy iść i pomagać. Więc jak myśmy tam poszły, to w bramie były spalone trupy ludzkie. Ale myśmy poszły do piwnicy i w piwnicy byli jeszcze żywi ludzie. Tak że tych żywych ludzi żeśmy wyciągnęli. Oni nie mogli uciekać, dlatego że większość z nich była ranna w nogi, więc oni nie mogli sobie sami nieść pomocy. Tak że trzeba było albo nieść ich na noszach, albo też pomóc chodzić. Tak że to było bardzo trudno. Tam się przyłączyli ludzie… Ludzie byli bardzo dobrzy, pomagali sobie nadzwyczajnie. Tak że jak myśmy ewakuowały tych biedaków z ulicy Długiej, to mieliśmy pomoc ludzi z ulicy.
To było bardzo smutne, dlatego że punktem ewakuacyjnym było właśnie to seminarium duchowne i myśmy odprowadzali tam tych biednych rannych, udzielało im się pierwszej pomocy, na tyle, na ile nas było stać, a później Niemcy wywozili stamtąd. Tak że to był taki punkt przejściowy. To się działo po upadku Starówki i myśmy wyjechały stamtąd… Wydaje mi się, że 2 października zostaliśmy wywiezieni przez Niemców.
- Wróćmy jeszcze na chwilę do momentu Powstania. Czy w czasie samego Powstania w pani otoczeniu było życie religijne?
Tak, ale to nie było zorganizowane, to każdy… Było seminarium duchowne, kościół otwarty, można było pójść do kościoła i pomodlić się, [pójść] na mszę świętą. Tak że muszę powiedzieć, że to było bardzo czynne.
- Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?
Nie, dlatego że cały czas pracowałam, zajęta przez Niemców. Nigdy nie miałam tego uczucia, że jestem wolna, dlatego że Niemcy cały czas tam byli, więc to było bardzo przykre, bardzo uciążliwe.
- Czy wiedziały panie, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy, jak przebiega tam Powstanie?
Tylko na Starym Mieście. Nie było zupełnie komunikacji.
- W momencie w którym Niemcy zaczęli wywozić także i panią, jak dalej potoczyły się pani losy?
Mnie wywieźli 2 października. Wywieźli mnie Niemcy do Brwinowa. W Brwinowie otworzyli ciężarówkę, wyrzucili nas z tej ciężarówki i myśmy poszli, gdzieśmy chcieli.
- Ale pani mówi teraz o personelu czy też o rannych?
Rannych wszystkich Niemcy zabrali, tylko to nie było w ciągu jednego dnia, to było w ciągu szeregu dni. Drugiego października to tylko została resztka tego personelu i wywieźli nas do Brwinowa. Jeszcze przedtem przewieźli nas do Prezydium Rady Ministrów, które było zajęte przez Niemców, i tam kazali nam gotować. Przydzielili nas do kuchni. Tam żeśmy gotowali, ale byłam chyba tylko przez dwa dni tam i stamtąd właśnie wywieźli mnie Niemcy do Brwinowa.
- Dokąd pani poszła po wypuszczeniu?
Takim zbiegiem okoliczności niedaleko Brwinowa była moja siostra i mój szwagier, którzy mieli dzierżawę takiego małego folwarku. Wydaje mi się, że to się nazywało Borówka. Wiedziałam o tym i tam się udałam.
A później poczuwałam się do tego, że jako żołnierz Armii Krajowej musiałam dalej brać udział w akcji. Też przez zupełny zbieg okoliczności dostałam się do Komendy Głównej Armii Krajowej, jako łączniczka. Z ich ramienia jeździłam do rozmaitych placówek, najpierw na terenie Lublina, a później do Częstochowy. Było powiedziane, że tam właśnie była Komenda Główna. Do jakiego stopnia to było prawdziwe albo nieprawdziwe, to nie wiem, dlatego że to wszystko to była konspiracja i nie używało się normalnych nazwisk, tylko pseudonimy, i myśmy nie wiedzieli o sobie.
- Czyli woziła pani meldunki w tym czasie?
Nie, głównie pieniądze, złote dolary.
- To było już w czasie jesienno-zimowym?
To już było po Powstaniu.
- Do kiedy pani tak pracowała?
Październik, listopad i część grudnia… Nie, chociaż jeszcze w styczniu, bo wiem, że w styczniu, jak Sowieci ruszyli i zajęli Warszawę, to dostałam… Znalazłam się w Warszawie, przewożąc jakieś meldunki, i wtedy Komenda Główna była w Brwinowie. Tak właśnie mi powiedzieli. Czy to była prawda, czy nie, to trudno mi osądzić.
- Po wejściu Sowietów do Warszawy co się dalej działo w pani życiu?
Warszawa była zupełnie zniszczona, wszystko było spalone. Nikogo żywego nie było, z wyjątkiem właśnie członków Armii Krajowej. To było dosyć przerażające, muszę powiedzieć. Więc kursowałam na tym odcinku Częstochowa – Brwinów – Lublin.
- Jak często takie wyprawy pani podejmowała?
Głównie… Pracowałam przez cały październik, listopad i gdzieś w grudniu przestałam. Odesłali mnie, bo to się rozwiązało wtedy.
- Ale jak często, raz w tygodniu, kilka razy w tygodniu?
Oj nie, taka wyprawa to czasami zabierała tydzień, zależnie od tego, jakie było moje przeznaczenie. Jechałam, nie mając dokładnego adresu, nie mając nazwiska osób, których miałam znaleźć, do których miałam zawieźć jakieś rozkazy. To było bardzo płynne i bardzo denerwujące, dlatego że nie mieliśmy żadnej transportacji, tak że musiałam iść o własnych siłach z tymi pieniędzmi. A pieniądze miałam w kieszeni, złote dolary, cały rulonik. Wiem, że wtedy Rosjanie zmieniali tory, szerokość torów na terenie Warszawy, pomiędzy Warszawą i Lublinem. Wiem, że myśmy się starali, to znaczy ja się starałam… Wtedy pracowałam na własną rękę. Dostawałam rozkaz i to co miałam przewieźć: albo wiadomości, albo pieniądze, ale najczęściej pieniądze… Wtedy głównie jeździłam pomiędzy Lublinem i Częstochową.
- To znaczy to już było w okresie pomiędzy wejściem Rosjan do Warszawy a końcem wojny?
Nie, to się działo październik – listopad.
- W takim razie po wejściu Rosjan do Warszawy pani była już w Warszawie?
Warszawa była spalona i nic nie można było zrobić. To znaczy ja jako Armia Krajowa jeździłam. Ale to było bardzo trudno, dlatego że nie miałam kwaterunku, spało się w strasznych warunkach, w tej spalonej Warszawie, w piwnicach, bez jedzenia. Najczęściej jak miałam kawałek chleba, to już byłam szczęśliwa. To było bardzo tak na wyrywki, dlatego że nie było ustalanego planu jakiegoś. Dostawałam adres miejsca, gdzie miałam zawieźć te pieniądze albo tą wiadomość, ale głównie pieniądze.
- Czy uczestnictwo w Powstaniu Warszawskim miało wpływ na pani życie powojenne?
Straciłam rodziców, mój dom był spalony, moi rodzice zamordowani, jeden brat był ciężko ranny i ten pojechał do Radachówki, a drugi brat poszedł do niewoli. Jak zbierali Niemcy Armię Krajową, przewozili po poddaniu Warszawy, on poszedł do obozu, do Niemiec, a ja pracowałam jako ta łączniczka i to trwało przez cały listopad i kawałek grudnia.
- Czy już w komunistycznej Polsce Ludowej miała pani jakieś nieprzyjemności czy represje związane z tym, że przynależała pani do Armii Krajowej w czasie Powstania?
Tak, dostałam ostrzeżenie, że Rosjanie aresztują dawnych członków Armii Krajowej i żebym się skryła… Bo byłam na SGGW i powiedzieli mi właśnie, że oni się… Wtedy w Warszawie były tak zwane kotły. Chodziło o to, żebym się nie dostała do takiego kotła i żeby nie skompromitować ludzi, których znałam. Wtedy żeśmy dostali oficjalny rozkaz, że Armia Krajowa jest rozwiązana i że każdy z nas musi pracować na własną rękę i że musimy być wierni Polsce. To było bardzo tragiczne, bo tak długo jakeśmy mieli tą podporę Armii Krajowej, to wtedy żeśmy czuli, że bierzemy udział. A po tym momencie to każdy z nas na własną rękę. To było bardzo trudne. Ale co się stało? W moim przypadku było bardzo wielkim szczęściem, bo moi rodzice bardzo duży nacisk kładli na wykształcenie. Tak że w maju zaczynali otwierać wyższe uczelnie i usłyszałam, że właśnie SGGW mają otworzyć. Poszłam, zapisałam się i zostałam przyjęta. Tylko że nie miałam żadnych warunków mieszkaniowych, bo wszystko co miałam, to straciłam. Nie wiedziałam, co się stało z moimi rodzicami. Dwóch moich braci było za granicą w wojsku, a jeden brat był w Radachówce, ale był ranny i właściwie bardzo ciężko to przechodził. To wtedy było bardzo trudno pod względem ideologicznym, bośmy dostali ten rozkaz, że każdy z nas musi iść walczyć na własną rękę. Nie miałam tu środków utrzymania. Ale co mnie uratowało, to właśnie to, że otworzyli tą SGGW i tam był taki jeden budynek, który przeznaczyli na bursę. To tam myśmy spali i była stołówka. Tak że wtedy już było dużo łatwiej, bo dołączyłam się do moich kolegów, których niektórych znałam, i koleżanek. Myśmy mieli dach nad głową, było jedzenie i była nauka. Tak że to był bezwzględnie taki moment spokoju. A później zaczęły się te wszystkie aresztowania i powoli tak oni po troszku wyłapywali tych dawnych członków Armii Krajowej. Dostałam ostrzeżenie, że moje nazwisko jest na liście. Jednocześnie z tym moi bracia koniecznie chcieli, żebym pojechała na Zachód i połączyła się z nimi. Dali pieniądze takiej przewodniczce, co organizowała tajne przejazdy przez granicę. Ona organizowała to głównie dla członków Wojska Polskiego, tych sił zbrojnych, które były na Zachodzie, no i dla Armii Krajowej. Tak że mnie skontaktowali i zaproponowali, żebym się do nich dołączyła i żebym wyjechała z Polski. Wtedy musiałam się na to zdecydować, dlatego że ze względu na ten nastrój jaki był, że tych członków Armii Krajowej tępiono, moi rodzice nie żyli… A jak dostałam propozycję wyjechania, więc się na to zdecydowałam.
Warunki, jak uciekaliśmy z Polski, były okropne, bo ta przewodniczka, która miała tę grupę ludzi, co uciekali, starała się złapać towarowe pociągi, które się zatrzymywały pod semaforem. Zorganizowała taką małą grupę osób i nam się [udało dopiero] po trzech nocach starania, żeby złapać pociąg na Zachód. Przez trzy noce żeśmy mieszkali w zburzonych domach na granicy, bez żadnego posiłku. Jak ktoś miał jakieś suchary czy chleb, to się ludzie dzielili. […] Taki pociąg się zatrzymywał pod semaforem i trzeba było do niego się wdrapać (a to wszystko były towarowe wagony) i jechać pod szczęśliwą gwiazdą. Więc mnie się udało dostać, jeszcze tam parę innych osób było… Myśmy się wdrapali do takiego wagonu i ten wagon jechał do Niemiec. W środku Berlina żeśmy wysiadły z tego wagonu i tam był bardzo duży obóz takich osób przesiedlonych i było to zorganizowane, już nie pamiętam przez kogo, ale musiało być zorganizowane przez polskie wojsko.
W tym obozie byłam chyba przez trzy dni i później przyjechały po nas ciężarówki od generała Maczka. Trzeba było się zapisać na to i jak przyszła kolej i było miejsce, to się wtedy ładowali do tych ciężarówek i myśmy jechali [dalej]. Ale największa trudność to było wydostać się z tej strefy okupacyjnej sowieckiej, dlatego że jak jechały te ciężarówki, to na ścianach tych ciężarówek stały skrzynki z amunicją, a w środku siedzieli ludzie, bo Sowieci sprawdzali te ciężarówki, czy rzeczywiście to były ciężarówki do transportu amunicji czy czegoś innego. Biedne kobiety, co miały małe dzieci, to miały okropnie trudno, bo dzieci płakały. Tak że przychodziła taka sowiecka rewizja, bo te pociągi ciągle się zatrzymywały, bo to nie szło tak łatwo. Jak oni przychodzili i sprawdzali, co tam w tych pociągach jechało, i te biedne matki musiały te dzieci płaszczami zakrywać i tłumić te płacze, dlatego że w przeciwnym razie to by Sowieci złapali. No ale jakoś szczęśliwie z pomocą Boga żeśmy przejechali i znaleźliśmy się w dzielnicy angielskiej, bo Berlin był podzielony na trzy dzielnice. Tam dojechały ciężarówki generała Maczka i nas zapakowali na te ciężarówki. To znaczy były takie małe grupy ludzi i dali nam coś do jedzenia. Jeszcze był taki jeden moment okropnie trudny, dlatego że Sowieci sprawdzali te ciężarówki, kto w nich jechał. I na każdej ciężarówce był polski żołnierz i sowieciarz, bo trzeba było przejechać przez sowiecki sektor. Więc przez ten okres czasu to sowieci jechali w tych ciężarówkach razem z nami. I to było bardzo trudne dla matek, które miały małe dzieci, bo chodziło o to, żeby dzieci nie płakały, nie zwracały uwagi tych sowieciarzy.
- Proszę powiedzieć w takim razie, gdzie pani wylądowała, w którym państwie?
W Meppen. W Meppen była armia polska, która służyła w Holandii. Tamte ciężarówki, które jechały z Berlina, to dojechały do Meppen i w Meppen wszyscy musieli przejść przez śledztwo badawcze, bo bali się o to, czy wśród tych uciekinierów nie ma szpiegów sowieckich. Tak że my wszyscyśmy byli poddani przez bardzo ostre śledztwo i pytanie.
Byli oficerowie, którzy każdą osobę oddzielnie pytali. Miałam szalone szczęście, dlatego że osoba, która mnie pytała, znała moich braci, więc to nie było problemem. A jak dojechałam do Meppen, to tam dali znać mojemu bratu, który był w armii polskiej i on mnie stamtąd wyciągnął. Belgia była uwolniona przez polską armię i Belgowie z wdzięczności przyznali pewną ilość stypendiów dla tych polskich członków armii, jeżeli mieli do tego kwalifikacje. Więc jak dojechałam… Z Meppen przywieźli mnie do Antwerpii. W Antwerpii było następne przesłuchanie i wtedy powiedziałam, że chciałabym się dostać na wyższą uczelnię w Belgii i że byłam studentką w Polsce, w Warszawie i czy to byłoby możliwe. Był zorganizowany wtedy polski instytut naukowy chyba w Brukseli i też przez znajomości dostałam się do tej uczelni w Belgii, bo sprawdzili moje dane i jakoby miałam kwalifikacje. No miałam kwalifikacje, bo miałam maturę, byłam w szkole wyższej w Polsce, w Warszawie. Wśród tych polskich oficerów znałam parę osób, bo miałam dwóch braci, którzy służyli w polskiej armii, więc dostałam stypendium i poszłam na studia do Belgii.
- Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?
Chyba jak byłam na ulicy Długiej i ratowałam tych nieszczęsnych ludzi, co byli żywcem podpaleni, i ta ich radość, że ktoś się znalazł żywy, który chciał im pomóc i wyciągnąć do nich rękę i zająć się nimi. To chyba był mój najszczęśliwszy moment.
Chyba zajmowanie tego seminarium duchownego przez Niemców, to chyba było najgorsze, dlatego że miałam pełno nadziei, jak się tam znalazłam, że będę mogła brać udział w Powstaniu i walczyć z Niemcami. A tutaj od razu, na samym początku Powstania dostałam się w ręce niemieckie i to było bardzo trudne.
- Z perspektywy lat jak pani ocenia Powstanie Warszawskie?
Uważam, że to był straszny błąd, dlatego że ilość ludzkiej młodzieży, która tam została zabita, i ilość cywilów to było morze nieszczęścia, morze nieszczęścia. Żeśmy stracili niesłychanie wartościowy element i nie tylko ludzki element, ale sama Warszawa została potwornie zniszczona, więc żeśmy stracili oparcie finansowe. To była tragedia.
Warszawa, 20 czerwca 2012 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz