Tadeusz Mrowiec „Stach”
Nazywam się Tadeusz Mrowiec, pseudonim „Stach”. Walczyłem w Pułku „Baszta” B-3 Batalionu „Bałtyk”, w I plutonie i 1. drużynie. [Urodziłem się] w 1924 roku na terenie dawnej Polski, na Wołyniu.
- W którym roku pan przyjechał do Warszawy?
Do Warszawy przyjechaliśmy już w okresie wojny. Przed wojną mieszkaliśmy w Toruniu, gdzie mój ojciec prowadził przedsiębiorstwo budowlane.
- Czym zajmowała się pana mama?
Moja matka w młodości była nauczycielką, a potem zajmowała się tylko domem.
- Dlaczego przyjechali państwo do Warszawy?
W Toruniu ojciec mój był byłym oficerem wojska polskiego i musiał uciekać po prostu, ponieważ Toruń został zajęty przez Niemców.
- Jak pan pamięta wybuch wojny, bo wtedy się pan znajdował w Toruniu, tak?
Na początku, 1 września, ojciec dostał przydział dowódcy Głównego Dworca w Toruniu i stamtąd był potem ewakuowany transportem kolejowym i konnym na wschód Polski z jakimiś papierami dotyczącymi chyba Dworca Głównego w Toruniu. I ja jechałem z ojcem w tym transporcie na wschód.
Myśmy utknęli w Warszawie, w Wawrze, który w momencie naszego przejazdu przez Warszawę, został zbombardowany. Padły konie, które wiozły transport i trzeba było się w Warszawie zatrzymać. Ojciec mój zdał ten transport, który był przez niego wieziony, w jakimś oddziale wojskowym i utknęliśmy u mojej ciotki w Warszawie. Stąd zaczęła się Warszawa.
- Czyli wtedy już państwo zostali tam, tak?
Nie, przeżyliśmy oblężenie Warszawy…
To było prawdopodobnie około 10 września, a może trochę później. Nie wiem jak długo trwała nasza jazda z Torunia i przeżyliśmy oblężenie Warszawy. Po oblężeniu Warszawy pojechaliśmy na Śląsk z ojcem. Ojciec tam miał rodzinę.
- I ponownie z całą rodziną się już państwo…
Ponownie na Śląsku. Niestety jako uczniowie straciliśmy rok czasu, bo mam brata młodszego o rok i tam przebywaliśmy na Śląsku u rodziny. Dopiero jak mojego ojca ponownie Niemcy aresztowali, to musiał uciekać ze Śląska i w 1940 roku wylądowaliśmy w Warszawie.
Na stałe całą rodziną.
- Gdzie państwo zamieszkali?
W Warszawie na ulicy Podchorążych 22, u siostry mojej matki.
- Czy po przyjeździe do Warszawy kontynuował pan edukację?
Tak, byłem uczniem prywatnego Gimnazjum Zgromadzenia Kupców Warszawy, które po zbombardowaniu głównego gmachu miało tajną szkołę gimnazjalną w Warszawie na ulicy Wilczej.
- Jak pan pamięta to wykształcenie właśnie, nauczycieli którzy wtedy tajnie nauczali?
To odbywało się w zasadzie w dość normalny sposób, bo to była szkoła prowadząca tajne nauczanie, ale akceptowana przez władze niemieckie jako szkoła, jedna z podstawowych szkół.
Zawodowych, typu zawodowego. Nawet mam zaświadczenia szkolne, które to potwierdzają,
Schüler-Ausweis, legitymacja szkolna, właśnie z okresu trwania szkoły i w tej szkole w 1944 roku, w miesiącu lipcu, zdałem maturę.
- Kiedy miał pan pierwszy kontakt z konspiracją? Czy to się odbyło przez szkołę właśnie?
Tak, dyrektor naszej szkoły, pan Ordyński, jesienią 1942 roku, zapytał mnie czy chcę brać udział w Wojskowej Akcji Podziemnej, to jeszcze wtedy nie było Armii Krajowej tylko ZWZ – Związek Walki Zbrojnej. No i ja się wtedy zgodziłem i od tego czasu zostałem przydzielony do tej grupy, właśnie do B-3, do 1. drużyny B-3.
- Na czym polegała pana działalność?
Ponieważ nie miałem doświadczenia wojskowego, to po prostu przechodziliśmy podstawowe szkolenie wojskowe, pod opieką doświadczonych podchorążych, albo oficerów „Baszty”.
To były szkolenia podoficerów rezerwy, czy w ogóle podoficerów. Dostawaliśmy, na tych naszych niezbyt częstych spotkaniach, trudno dzisiaj powiedzieć ile tego było, kilkanaście razy byliśmy, czy to było co miesiąc, czy rzadziej… Podchorążowie nas szkolili na podstawie książeczek szkoleniowych, które były jeszcze z okresu przedwojennego. Było też szkolenie podoficerów rezerwy piechoty, przypominam sobie chyba taką nazwę.
- Czyli czego konkretnie pan się uczył?
Uczyliśmy się podstawowych rzeczy, takich jak zbiórki. Szkolenia odbywały się w prywatnych mieszkaniach, więc dosyć było trudno przeprowadzać jakieś specjalne szkolenia, ale poznawaliśmy broń, karabiny, podstawowy karabin i pistolety. Składało się je, rozbierało się i na podstawie tych książeczek szkoleniowych przechodziliśmy to podstawowe szkolenie podoficerów rezerwy.
- Czy uczestniczył też pan w akcjach sabotażowych?
Nie, nie uczestniczyłem, bo nie mieliśmy żadnych działań sabotażowych. Tuż przed Powstaniem w 1943 roku, byliśmy tylko w Lasach Chojnowskich na dwóch przeszkoleniach leśnych i w czasie drugiego pobytu przenosiliśmy broń z Lasów Chojnowskich do Warszawy na jakieś określone miejsce w alei Niepodległości.
- Jak wyglądała sytuacja już bezpośrednio przed wybuchem Powstania?
Na dwa dni przed wybuchem Powstania zostaliśmy znowu skoszarowani.
Na ulicy… [...] Mokotowskiej, naprzeciwko Chopina, w tym mieszkaniu mieliśmy kiedyś szkolenie i w tym mieszkaniu dwa dni żeśmy czekali na wybuch Powstania. Tam mieliśmy pierwsze zgrupowanie. Ale jeszcze siedziałeś na Pawiaku [dopowiedziane] Ale to było w 1943 roku w listopadzie, przypadek.
- Proszę opowiedzieć dlaczego? Jak do tego doszło, że znalazł się pan na Pawiaku?
Szkolenia odbywały się na Krakowskim Przedmieściu i szedłem na Krakowskie Przedmieście a jednocześnie musiałem być na Poczcie Głównej, na Placu Napoleona, celem zapłacenia głupiej rzeczy, rachunku za telefon. W tym momencie jak wychodziłem z Poczty Głównej, bo tam była kiedyś Poczta Główna, dostałem się w zwykłą łapankę, ale jednocześnie szedłem na to spotkanie i miałem tą książeczkę szkolenia podoficerów piechoty. Byłem w potrzasku, nie wiedziałem co z tym zrobić, bo jak mnie złapią, zrewidują, no to jakaś kara śmierci byłaby, więc zacząłem tak lawirować, żeby znaleźć się blisko ulicy Wareckiej, bo akurat Warecka z jednego boku dochodzi do Placu Napoleona. Przyspieszonym krokiem usiłowałem dotrzeć do pierwszego z domów po prawej stronie na ulicy Wareckiej. Rzeczywiście dotarłem, wbiegłem na pierwsze piętro i pod słomiankę wrzuciłem tą książeczkę. W momencie jak schodziłem, złapał mnie jeden z esesmanów, czy w jakichś mundurach niemieckich.
- To było przypadkowe mieszkanie, do którego pan…
Przypadkowe, ja tam nie mieszkałem, ale chciałem się pozbyć tej książeczki pręciutko i chwała Bogu już jej nie miałem, więc jak on mnie złapał za kołnierz i tam… Widocznie mnie zauważył, chciał mnie złapać i wbiegł do tej samej bramy. Trochę mnie tam poturbował, karabinem mnie poszturchał i zaprowadził do budy. Prawdopodobnie, bo z tej łapanki część więźniów złapanych dostała się na Gęsiówkę, (Gęsiówka była [obozem przejściowym] dla złapanych ludzi), a mnie zawieziono na Pawiak przez przypadek. Na Pawiaku [byłem] w najgorszym okresie czasu, bo wtedy prawie codziennie z Pawiaka wyciągali ludzi do odstrzału... Sto osób zabili [dopowiedziane] Sto osób to chyba nie, ale kilkanaście osób na ulicach Warszawy było rozstrzeliwanych z niewiadomej przyczyny. No wiadomej, czasem wskutek tego, że byli represyjnie rozstrzeliwani wskutek zabicia jakiegoś Niemca, dlatego że byli Polakami. Ja byłem na takiej celi, na której było ze czterdzieści osób i z tej celi codziennie kilka osób wyciągali. Tak że człowiek miał trochę stracha, że go też mogą na rozstrzał wyciągnąć. Ale wskutek tego, że ja pracowałem, miałem zaświadczenie [niezrozumiałe], zaświadczenie o pracy, wobec tego zadzwoniono do firmy, która wystawiła to zaświadczenie, że ja u nich pracuję, stwierdzono, że tam rzeczywiście pracuję, bo policjant, który mnie… ten esesman, który mnie tam przyjmował, ostro zapytał mnie czy ja pracuję. Powiedziałem, że tak. „A gdzie? Telefon do miejsca pracy!” Przez przypadek pamiętałem bardzo dobrze, bo mając takie zaświadczenie trochę lipne, trzeba było pewne rzeczy pamiętać. Podałem mu to, on zadzwonił do firmy. W tej firmie poświadczono, że ja tam rzeczywiście pracuję jako praktykant. On to sprawdził i po trzech tygodniach mnie wypuszczono.
- Jaka to firma była, czym się pan tam zajmował?
To była firma TKB, Towarzystwo Komunikacyjno-Budowlane chyba to było, to jest po niemiecku,
Hoch- und Tiefbau Gesellschaft. To była firma, która miała różnego rodzaju roboty, ale jednocześnie miała warsztaty samochodowe i ja w tych warsztatach samochodowych rzeczywiście pracowałem uczciwie w czasie wakacji, a potem ponieważ chodziłem do szkoły, no to już znajomy tam nam załatwił, że to zaświadczenie trwało.
- W którym miesiącu to aresztowanie miało miejsce?
3 listopada dokładnie, wtedy przewieziono na Pawiak siedemdziesiąt osób z grupy aresztowanej na placu Napoleona.
- Jak rozmawialiśmy wcześniej o przygotowaniach do Powstania, jak to było zaplanowane w pana oddziale?
Myśmy nie mieli żadnych rozkazów, poza tym że mamy czekać i tam w ciągu tych dwóch dni drobne przeszkolenia się odbywały z jednym z podchorążych, szczególnie z „Januszem”, którego znaliśmy. „Janusz” był podchorążym, zastępcą [dowódcy] plutonu i on się nami bezpośrednio zajmował.
- Gdzie mieli państwo wyznaczone miejsce zbiórki na godzinę „W”?
Na godzinę „W” mieliśmy wyznaczone miejsce zbiórki w willi Starzyńskiego, na rogu alei Niepodległości i ulicy Szustra. To była duża willa i tam żeśmy się spotkali kilka minut przed piątą.
Tak, dotarłem tam na czas, było nas dosyć dużo. Zostaliśmy zgrupowani w różnych oddziałach. Ja byłem w oddziale, którym dowodził podchorąży „Szary”. W momencie jak nastała godzina piąta, po przegrupowaniu dostaliśmy broń. Ja miałem karabin, nożyce do cięcia drutu, sto naboi i z tym wyruszyłem do Powstania. Byliśmy 1. drużyną, najlepiej zaopatrzoną w broń, bo podchorążowie i nasz dowódca kompanii, porucznik Juchnicki „Wicher”, miał pistolet, a my mieliśmy dobre uzbrojenie. Wyszliśmy z willi Starzyńskiego w kierunku Różanej, tam był pierwszy punkt, który mieliśmy zaatakować.
Tam było jakieś zgrupowanie SS, które opuściło budynek i był łatwo dostępny. Myśmy go szybko opanowali i ponieważ tam nie było nic do roboty, to z całym oddziałem przeszliśmy w kierunku Madalińskiego i Narbutta. Na Madalińskiego zatrzymały nas strzały czołgu. Wzdłuż ulicy Madalińskiego strzelano do nas z czołgów, musieliśmy tam się zatrzymać i tam odbyło się pierwsze strzelanie. Celowaliśmy do różnego rodzaju punktów, które nam się wydawały celowe. Miałem próbę zastrzelenia wroga, która mi się nie udała, ponieważ z tych stu naboi, [przyniesionych] z Lasów Chojnowskich przed Powstaniem, strzelał co piąty, więc repetowanie karabinu, który też miał pięć naboi, było dosyć trudne i cel do którego strzelałem mi znikł. Tak że początek był dość śmieszny.
- No i jak się ta sytuacja rozwijała dalej?
Potem nasz dowódca miał rozkaz przejścia w kierunku ulicy Narbutta, bo na skrzyżowaniu Narbutta z ulicą Łomnicką chyba, po drugiej stronie, był znowu drugi oddział SS, który miał być atakowany przez naszą drużynę. Wobec czego „Szary” wyprowadził nas z Madalińskiego w kierunku Narbutta, przeszliśmy przez ogródki zagospodarowane, do ulicy Melsztyńskiej. Ulica Melsztyńska, to wtedy nie była ulica, praktycznie to był zaułek na tyłach warsztatów reparacyjnych autobusów komunikacyjnych. Myśmy się dostali do ulicy Melsztyńskiej, przez wąski przesmyk dwumetrowej szerokości. Z lewej strony mieliśmy ogród domu biskupiego bodajże, naprzeciwko szkoły SS był dom biskupi, tak sobie przypominam. Można było przez niego przejść, bo ja miałem nożyce do cięcia drutu, ale „Szary” postanowił, że przejdziemy Melsztyńską, bo to będzie szybciej i biegiem dostaniemy się Łomnicką do Narbutta. Niestety w pewnym momencie usłyszałem terkot karabinu maszynowego, rzuciłem okiem do tyłu, ludzie zaczęli padać, członkowie naszej drużyny. Opanowała nas niepewność co będzie dalej, nie mogliśmy się przebić na drugą stronę Łomnickiej, bo już ten karabin maszynowy nas opanował. Ale taśma karabinu maszynowego w pewnym momencie się skończyła i myśmy szybkim biegiem się wycofali na zaułek tego płotu po prawej stronie, jak już byliśmy w odwrotną stronę.
Na zakończenie naszego biegu, „Szary” − dowódca został ranny, został też ciężko ranny nasz kolega, pseudonim „Noga”, który strasznie krwawił. Dostał w udo i rozszarpało mu mosznę, więc fontanny krwi leciały. Myśmy się wycofali do domku ogrodnika, tam opatrzyliśmy… Wycofało nas się dwóch rannych i chyba trzech czy czterech żywych, „Janusz” zastępca „Szarego”, ja, „Żar” i jeszcze jeden kolega… Pseudonim sobie przypomnę za chwileczkę. Dostaliśmy się do tego domku ogrodnika i w tym momencie musieliśmy zrobić opatrunki, nie mając bardzo czym, dowódcy „Szaremu”, który dostał postrzał w płuca. No i „Szary”, który był przytomny jeszcze i całkiem dobrze się trzymał, wydał „Januszowi”, swojemu zastępcy i mnie rozkaz żebyśmy zabrali „Nogę”, tego ciężko rannego, do budynku, który jest od ulicy Narbutta, bo tam miał być punkt opatrunkowy.
Myśmy dotarli do tego budynku pod ostrzałem, jakoś szczęśliwie nic nam się nie stało i tam ci ludzie tacy bardzo niechętni, nie chcieli… Aha, dowiedzieliśmy się, że tam już nikogo nie ma. Miał być punkt opatrunkowy, przewidziany, bo „Szary” o tym wiedział i dlatego nas tam wysłał, ale nikogo już tam nie było, bo oddział się wycofał, został wycofany przez dowództwo. Myśmy tam musieli już dość ostro zareagować na niechęć mieszkańców, rozbiliśmy jedną z piwnic, ulokowaliśmy w tej piwnicy „Nogę” i zaczęliśmy szukać jakichś możliwości opatrunkowych. Zgłosiła się jakaś młoda dziewczyna, która powiedziała, że przyniesie opatrunki z domu. Ona rzeczywiście te opatrunki przyniosła, udało nam się zatamować krew. On się czuł nawet nieźle, jeszcze nie było takiego dużego upływu krwi, no i musieliśmy tego chorego w jakiś sposób pilnować żeby ci ludzie po prostu nie zrobili krzywdy. Taka była niesympatyczna sytuacja.
- Wszystko to miało miejsce 1 sierpnia?
1 sierpnia to było, myśmy wyruszyli o piątej, a to mogło być między siódmą a ósmą wieczorem. Ponieważ wycofał się z nami kolega „Żar”, zresztą jego nazwisko… Nie wiem czy nazwiskami rzeczywistymi operować, czy tylko…
Mogę podawać, tak? … Zaraz, „Żar”… „Żar”, Leszek Uściski, miał pseudonim „Żar”. W porozumieniu z zastępcą dowódcy, z „Januszem”, który mu wydał rozkaz żeby on się zorientował co jest z oddziałami. On z tej piwnicy odszedł i co było dalej z nim, to nie wiem, w każdym bądź razie nie wrócił tego wieczoru.
Drugi kolega, który z nami się uratował, to był Antoni Lau „Ksawery”, on już nie poszedł śladami „Żara” tylko starał się zorientować, gdzie jest możliwość połączenia się z naszymi oddziałami. Ale następnego dnia został zatrzymany już przez Niemców, którzy ten dom opanowali. Myśmy o tym nawet nie wiedzieli, bo ci Niemcy nie weszli do piwnicy, w której był ranny i gdzie myśmy byli. Ale dostali się do innej piwnicy i tam był „Ksawery”, który zginął później rozstrzelany przez Niemców. Tak że myśmy w tej piwnicy przetrwali jakieś dwa czy trzy dni. Po tym czasie ulicą Narbutta szedł patrol Czerwonego Krzyża i zabrał „Nogę” do szpitala. Nie wiedziałem do którego, do najbliższego jakiegoś wojskowego szpitala. Ponieważ myśmy nie mieli możliwości wycofania się do oddziałów, nie mieliśmy łączności, to usiłowaliśmy się jakoś ukryć, tak żeby nas Niemcy nie złapali. Po pewnym czasie, nie wiem czy to trwało tydzień, czy dwa… Aha, najpierw weszła grupa czołgistów chyba SS, która przeszukiwała dom. Chwała Bogu do miejsca, gdzie myśmy się schowali, nie dotarli, ale zabrali większość mężczyzn z tego domu.
- Rozstrzelili na miejscu, tak?
Nie, oni zostali rozstrzelani na Polu Mokotowskim przez grupę Niemców SS. Po około dwóch tygodniach przyszła grupa już żołnierzy niemieckich, która wydała rozkaz opuszczenia całej ulicy Narbutta. [My] z tą grupą ludzi, trochę poprzebierani i osłonięci pakunkami na głowie, wycofaliśmy się z Warszawy. To był niestety przykry, krótki epizod mojego Powstania.
- Czyli z ludnością cywilną pan się…
Nie, myśmy się wycofali z moim dowódcą „Januszem”, który miał rodzinę w Milanówku. Tam była żona jego młodszego brata, który był w Powstaniu i zginął podczas Powstania. Myśmy w Milanówku się zgłosili do tak zwanego RGO, które działało i Milanówek stał się taką ostoją dla rannych. Tam powstało sporo szpitali dla rannych, którzy z Powstania dotarli do Milanówka. Myśmy organizowali zaopatrzenie dla rannych, zaopatrzenie polegające głównie na tym, że trzeba było zdobywać pościel i łóżka dla szpitali, dla rannych i myśmy to organizowali razem z kolegą „Januszem”.
- Z jaką grupą ludzi wyszedł pan wtedy z Warszawy?
To było kilkaset osób chyba. Cała ulica Narbutta została już przez żołnierzy, takich normalnych żołnierzy, Wehrmacht niemiecki, wyprowadzona. Została wyprowadzona do obozu w Pruszkowie, z tym że po drodze nam we dwójkę udało się odłączyć od tej grupy. Jakoś Niemcy albo nas nie widzieli, albo nie zareagowali. Z moim dowódcą „Januszem” dotarliśmy już poza grupą, tamta grupa była skierowana do Pruszkowa, a myśmy samodzielnie dotarli do Milanówka, do żony jego brata.
- Jaki to był okres Powstania, kiedy państwo się znaleźli w Milanówku?
To było około połowy sierpnia mniej więcej.
- Czy cały czas byli tam ranni?
Tak, no trochę później. Pierwsi ranni dotarli tam pod koniec sierpnia a potem dość spora grupa w momencie jak ewakuowano Warszawę. Wtedy [ci], którzy nie dotarli do obozów, nie przeszli przez obóz w Pruszkowie, dotarli do Milanówka.
- Czyli pan zajmował się organizacją tego transportu?
No może nie, trudno powiedzieć organizacją, myśmy byli tylko w tej grupie. Nie byłem organizatorem. Organizowaliśmy razem z RGO te szpitaliki w Milanówku. Zresztą znalazłem w jednym ze szpitalików mojego rannego ojca, który z Czerniakowa dotarł tam do Milanówka.
- Czy ze swojego oddziału też pan spotkał jakichś swoich kolegów?
Nie, moich kolegów już tam nie spotkałem żadnych. Dopiero po wkroczeniu wojsk radzieckich, jak już wróciliśmy do Warszawy.
- Czyli jak Powstanie upadło taki większy transport rannych tam dotarł?
Tak, w międzyczasie też jakimiś drogami ranni się wydostawali z Warszawy częściowo, ale większa grupa rannych to dopiero w Milanówku znalazła się po Powstaniu.
- Gdy Powstanie upadło pan dalej został w Milanówku?
Nie, jak spotkałem mojego ojca, to w Milanówku były warunki… To nie były szpitale
de facto, bo one albo miały lekarza, albo w ogóle tam tylko pielęgniarki zajmowały się leżącymi pacjentami i do tych leżących pacjentów dochodzili okresowo lekarze. Ponieważ ojciec miał tkwiącą kulę w lewym ramieniu i trzeba było usunąć tą kulę, zabrałem ojca do Skierniewic, do szpitala rzeczywistego, który miał pełną obsadę chirurgów i tam ojcu usunięto ten pocisk. Wtedy znalazła się reszta mojej rodziny, moja matka, mój brat, który też walczył na Czerniakowie, ale po Powstaniu znalazł się w Skierniewicach.
- Jak długo państwo tam przebywaliście? Państwo wróciliście do Warszawy?
Do Warszawy wróciliśmy tuż za wojskiem, już nie wiem jak to czasowo, to trudno jest ustalić, ale prawdopodobnie to był początek roku 1945.
- Jakie miał pan wrażenia wtedy, jak wyglądała Warszawa?
Wie pani jak Warszawa wyglądała, była całkowicie zrujnowana, spalona. Z tym że nasz dom, do którego myśmy wrócili, stał cały, ponieważ myśmy mieszkali w rejonie tak zwanej Warszawy, która była częściowo zajęta przez mieszkańców Niemców, bardzo wielu Niemców. To była Czerniakowska, myśmy mieszkali na Śniegockiej, ale ten rejon od Alej Ujazdowskich w dół był zajęty jak gdyby przez Niemców. To była, podczas okupacji tak się nazywała, dzielnica niemiecka, pseudo-niemiecka, bo tam mieszkało większość Polaków, ale także dużo Niemców mieszkało i ten dom akurat ocalał. Częściowo był zrujnowany, a ponieważ mój ojciec był inżynierem budowlanym, to znowu tam szybko odbudował i mieszkaliśmy już w Warszawie, w mieszkaniu, w którym mieszkaliśmy przed Powstaniem.
- W jakim stanie był państwa dom?
Nasze dwa pokoje były całkowicie zrujnowane przez bombardowanie, czy coś w tym rodzaju. Nie wiem, ja tam nie byłem w tym czasie. Ale ojciec to odbudował i potem, po wojnie już mieszkaliśmy i do śmierci moich rodziców tam częściowo mieszkałem.
- Proszę powiedzieć jak pan teraz z perspektywy myśli o Powstaniu?
Ja mam negatywne wspomnienia o Powstaniu, dlatego że byłem jak gdyby jednodniowym powstańcem, który stracił większość kolegów, z którymi coś mnie wiązało przed Powstaniem. Razem przechodziliśmy szkolenie, było nas w tej grupie ośmiu i wszyscy oni zginęli praktycznie biorąc, poza „Januszem” zastępcą dowódcy i ja, to jest tych dwóch ludzi, którzy z tej grupy, którą ja znałem żyła. „Janusz” już też nie żyje. Właściwie ja z drużyny jestem jeden żyjący. Wszyscy inni zginęli albo w Powstaniu, albo tak jak „Noga”, którego myśmy uratowali, wrócił po Powstaniu do Warszawy z pewnym uszkodzeniem nieprzyjemnym dla mężczyzny. W którymś roku, nie wiem już, w latach chyba pięćdziesiątych, popełnił samobójstwo. Tak że właściwie ja jestem jedynym z tej drużyny. Tak że negatywne mam wspomnienia. Nie mogłem brać czynnego udziału w dalszej walce, bo to mi Niemcy uniemożliwili.
- A jeśli chodzi o słuszność Powstania?
Zginęło tak dużo ludzi, że moja [opinia]… Niewątpliwie Powstanie było potrzebne, tylko może można było wymyślić jakąś formę wojskowego zaatakowania Niemców może w innym okresie czasu, albo żeby nie zginęło tak dużo ludzi, bo niestety zginęło mnóstwo wojskowych, powstańców, czynnych wojskowych i tych, którzy się dołączyli do Powstania, ale zginęło setki tysięcy ludności cywilnej. Nasze straty są olbrzymie. W grupie, w której ja byłem, był „Wołniłowicz”, o nazwisku Kazimierz Miernik, chłopak tak nieprawdopodobnie zdolny, że on się potrafił nauczyć angielskiego w ciągu pół roku z podręczników, nie mając pomocy kogoś wyszkolonego w tym języku. I wszyscy pozostali, to byli bardzo wartościowi chłopcy. Po co zginęli, to trudno jest dzisiaj powiedzieć.
Warszawa, 8 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk