Barbara Joanna Syska „Joanna Lubicz”
Nazywam się Barbara Syska, z domu Mikołajczak, właściwie Barbara Joanna Syska. „Joanna Lubicz” to był mój pseudonim, drugie imię używałam. Byłam w Powstaniu jako łączniczka komendy w II Rejonie Śródmieście. Na początku chciałabym powiedzieć historię, skrócić ją jak najbardziej, skąd się znalazłam w AK.
- Proszę na początek, żeby pani opowiedziała w kilku słowach o swojej rodzinie, o swoim domu rodzinnym, jaka w nim panowała atmosfera?
Urodziłam się w Białymstoku w 1927 roku, tak że Powstanie mnie zastało jak miałam siedemnaście lat, ale do AK wstąpiłam jak miałam szesnaście. Było nas dwoje, brat o cztery lata starszy. Na początku wojny ojciec mój był oficerem rezerwy, podporucznikiem. Jak Rosjanie napadli z tyłu, to zaczął się cofać, tak samo mój brat, który miał wtedy szesnaście lat. Najpierw pomagał w Białymstoku jako harcerz. Kiedyś ktoś miał pretensje do niego, bo bomba spadła na most, zabiła dużo ludzi i nikt nie chciał trupów nosić. On zarzucił sobie na plecy. „Jak można tak trupa bezcześcić?” – a inaczej jak? [Jak] mu nikt nie pomagał, to tak nosił. Później, jeszcze w 1939 roku powiedział mi, że jest w tajnej organizacji. On jeszcze nosił krzyż do szkoły, wtedy kiedy Rosjanie kazali zdjąć wszystkie krzyże, to on nosił. Zaraz po Bożym Narodzeniu w 1939 chciał pójść do wojska, do Francji, na granicy z Rumunią złapali go. Siedział w więzieniu, w Stanisławowie, później wywieziony do Rosji, z Armią Andersa. Po pół roku zjawił się i chciał wstąpić do marynarki. Był transport do marynarki i lotnictwa na raz i tam kolega go zachęcił, żeby był w lotnictwie. Wstąpił do lotnictwa, miał dwie tury lotów bojowych, to jest pięćdziesiąt, bo to na samym początku było. Raz był ranny, odznaczony trzy razy Krzyżem Walecznych. Chciał nas sprowadzić do Anglii mnie i matkę, jak się dowiedział, że my jesteśmy w Niemczech. Nawet pisał do królowej. W tydzień mu sekretarka odpisała, że nic królowa nie może zrobić. Ponieważ skończył loty bojowe, był w transporcie i w lipcu, zaraz po wojnie, w transporcie z Grecji wracał do Anglii, we Francji prawdopodobnie piorun trafił w samolot. Czterech nich zginęło. Nikt nie widział tego. Najmłodszy miał dziewiętnaście lat, mój brat dwadzieścia dwa. Ojciec wycofywał się jak szli Niemcy, wycofał się na Litwę. Kiedy Rosjanie zajęli Litwę, to znaczy to była zima 1939 [na] 1940 rok, powiedzieli, że kto chce wracać do rodziny to dostanie prawo pracy, może wrócić. Ojciec chciał do rodziny wrócić, wobec tego pierwszy się zgłosił. Potem awanturę zrobił, bo pierwszy transport poszedł. Ojciec był w drugim. I pierwszy i trzeci znalazł się w Katyniu, a drugiemu przez pomyłkę pozwolili przyjechać do Polski. Już gdzieś w kwietniu matkę, która była nauczycielką, ktoś ostrzegł, że my jesteśmy na liście takich, których już wywiozą, wywozili już Leśników, wywozili innych i rodzice mieli zamiar się po prostu [zabrać]. Jak wywożą to wywożą, ale doszły wiadomości, prawdziwe czy nie, że młode dziewczyny szły do domów publicznych dla rosyjskich żołnierzy, wobec tego rodzice zdecydowali się do Warszawy pójść. Złapali nas na granicy. Wszystkich mężczyzn od szesnastu lat wzięli do więzienia, a po trzech dniach, w komórce w więzieniu, wszystkie kobiety i dzieci zaprowadzili pod granicę z Polski, pomagali nam przez druty przechodzić, nawet Niemcy nas od razu, bo myśmy się nie kryły w ogóle. Tam z pięćdziesiąt kobiet szło. Niemcy nie zabronili nam pójść dalej, tak że dotarłyśmy do Warszawy. Ojciec był zabrany do więzienia do Brześcia, tam był długo przesłuchiwany, potem dwukrotnie był przesłuchiwany i w dniu, to był 3 maja, jak myśmy wyszły, wojna wybuchła rok potem, wojna niemiecko – rosyjska, Niemcy napadli na twierdzę Brześć, w którym było więzienie, wypuścili wszystkich z więzienia. Żydów wszystkich zabili, innym kazali rowy kopać przez dwa czy trzy dni i puścili wolno. Ojciec do nas przyszedł w tym czasie. Ja byłam u ciotki w Pruszkowie. Jeździłam do Warszawy, do szkoły, to się nazywała zabawkarska, bo to była siódma klasa, także nie wolno było już [chodzić do innej szkoły], tylko zawodowe. Kiedy wojna niemiecko – rosyjska wybuchła, matka nie chciała żebyśmy się jeszcze rozdzieliły, a matka znalazła pracę w Kozietułach pod Grójcem, tak że zabrała mnie tam. Przez dwa lata się uczyłam sama, z książek jakie były. Kiedy ojciec dołączył, szukał pracy i różnych kontaktów w Warszawie, to znaczy z nami się spotkał, ale potem był w Warszawie. Wstąpił jeszcze do związku – Związek Walki Zbrojnej. Potem powiedział, że powinnam pójść do szkoły. Poszłam do czwartej klasy, to była szkoła handlowa, do szkoły jeszcze muszę wrócić. Ojciec po pewnym czasie, ponieważ jak to było, to nie wiem, ale w każdym razie w tajemnicy przed matką, ale matka się domyślała wszystkiego, wziął mnie już wtedy do AK. Tak że wydaje mi się, że gdzieś w maju 1943 roku. Oficjalnie byłam zaprzysiężona 5 sierpnia 1943 roku jako łączniczka. Chodziłam do szkoły, a poza tym wiem, że tramwajami jeździłam dużo, cztery, pięć razy dziennie, to były różne rozkazy. Ojciec mój był, właśnie nie wiem, jak to się nazywało, ale wydaje mi się, że oficer zaopatrzeniowy czy tak jakoś się nazywał, przy II Rejonie Śródmieście, właśnie to pamiętam, jako II Rejon i to wydaje mi się, że się nie zgadza z tymi innymi rzeczami, z mapami, jakie widziałam. Nie mogę znaleźć II Rejonu. Dowódcą był „Litwin”, Władysław chyba, Abramowicz, „Litwin” pseudonim, był rotmistrzem, był awansowany na majora w ciągu Powstania. Wiem że oficerem broni był ktoś inny, był zastępca, tak że mój ojciec żadnym z tych nie był. Pseudonim jego był „Czyński”, skąd? Matka moja była Lubicz-Czyńska, tak że ja wzięłam „Lubicz”, a ojciec „Czyński”. Do funkcji mojego ojca, między innymi należało zajmowanie się naszą piątka łączniczek przy komendzie. Halina, nie pamiętam jak nazwisko – „Chemiczka” miała trzydzieści dwa lata. Była Danka Piwowońska, chyba ostania była na M, nie wiem jak się jeszcze jedna nazywała, i Jadzia Poteralska, pseudonimu nie pamiętam, pseudonimów nie używałyśmy, ona była ciotką kolegi mojego szkolnego, do tego jeszcze potem wrócę. „Litwin” był moim dowódcą, rzecz jasna jego zastępca „Julian”, mój ojciec bezpośrednio, bo dawał nam [rozkazy], i poza tym doktor „Buraczek”, myśmy go nazywały, doktor Buraczewski, bo myśmy miały być sanitariuszkami wszystkie w ciągu Powstania, tak że przechodziłyśmy przeszkolenie na [ulicy] Wolskiej. Poza tym z bronią nam ktoś gdzieś pokazywał, czego niczego się nie nauczyłam na pewno, ale gdzieś tam chodziłam. Było w ten sposób, że każda miała wiedzieć jak najmniej, tak że ja byłam łączniczką, która chodziła do kogoś wyżej kto tam był. Była skrzynka gdzieś między Placem Teatralnym, a grobem Nieznanego Żołnierza, tam tuż koło parku, gdzie park był tylko dla Niemców. Szukałam po wojnie, nie znalazłam mimo, że uliczki wyglądały [jak] takie same, to był jakiś sklepik, gdzie wodę sodową piłam kiedyś. Wiem że chodziłam do magistratu tam, tam chyba prawie wszyscy należeli do AK, stamtąd tylko pisemka brałam i gdzieś indziej zanosiłam. Chodziłam też na Szeroki Dunaj, ktoś tam jeszcze mieszkał, tak to nie pamiętam, ale w każdym razie przenosiłam z jednego papierka do drugiego. Kiedyś pamiętam że nosiłam fotografie tych, którzy później [brali udział w] zamachu na Kutscherę, trzeba było im wyrobić sztuczne papiery, ktoś mizernie to zorganizował, bo ja fotografie nosiłam chyba trzy razy, co nie było bezpieczne dla nikogo, ale w każdym bądź razie zamach na Kutschere się udał, co poza tym nosiłam to nie wiem. W każdym razie byłyśmy, cała trójka nas, na wsi u matki na wakacjach. Przyjechał ojciec i powiedział, że lada dzień będzie Powstanie, musimy wracać natychmiast. Wróciłyśmy, to był pierwszy alarm, potem na drugi alarm już od rana chodziłam zawiadamiać wszystkich i wrażenia, które mi zostały: jak poszłam najpierw do zastępcy „Litwina”. Muszę się jeszcze raz wrócić: „Litwin” był chory na gruźlicę i to ciężko chory, tak że tuż przed Powstaniem przez jakieś trzy miesiące był w szpitalu, nie pamiętam którym, ale w każdym razie wtedy nawet mój ojciec nie miał prawa wiedzieć, gdzie on jest. Wiedziałam ja, zastępca jego i żona „Litwina”, chyba bezdzietny był. Chodziło o to, że ktoś kto leży w łóżku i ma gorączkę, to go od razu mogą przycupnąć, tak że mniej ludzi wiedziało gdzie [jest], ja chodziłam tam. Na Powstanie, już chyba kilka tygodni przed tym, wyszedł ze szpitala, ale w każdym bądź razie to był wtedy ciężko chory człowiek. Przeżył Powstanie, przeżył jeszcze kilka lat. Nie wiem kiedy umarł. W każdym razie pamiętam dzień, kiedy chodziłam i poszłam. Ostatnią osobę, którą zawiadamiałam, to było koło godziny pierwszej, był zastępca „Litwina”, to był stary kawaler, który chyba mieszkał u siostry i właśnie zaczynał obiad jeść, no i mówię, że to już zaraz i cokolwiek miałam powiedzieć o godzinie piątej, a on spokojnie zaczął obiad jeść, tego nie mogłam zrozumieć, ale w każdym razie on zjadł. Poszłam, przechodziłam koło Kościoła Świętego Krzyża, tam gdzie pan Jezus z krzyżem, na Krakowskim Przedmieściu, wstąpiłam tam ostatni raz, nasza kwatera była na Wilczej, a dowództwo było na Kruczej. Szłam przez Kruczą i nie pamiętam dnia tygodnia, kiedy Powstanie wybuchło, ale pamiętam, że deszcz padał i szła naprzeciwko dziewczyna, w bluzce i w kieszeni miała [coś], deszcz napadał i ja w kieszeni zobaczyłam, że ona ma biało-czerwoną opaskę, którą też miałam, to z pieczątką, bo myśmy się bali, że ludzie z białymi i czerwonymi wyjdą, ale nie będą przyjaźni w ogóle, dlatego pieczątka musiała na każdym być. Nie zdobyłam się na odwagę, żeby jej powiedzieć, żeby ona schowała to, bo jak deszcz napadał to to przezroczyste było, także dotąd to pamiętam, ale mam nadzieję, że się jej nic nie stało. Gdzieś koło trzeciej słychać było strzały. Do II Rejonu należała między innymi Aleja Szucha, rzecz jasna nigdy żeśmy jej nie zdobyli, i mała PAST-a, która po dużych walkach, zdobyta była później niż duża PAST-a, poza tym Czerniaków też. Pierwszą noc wyszliśmy budować barykady z płyt chodnikowych. Dlaczego nie byłam sanitariuszką? Okazało się, że łączniczek, ludzi, którzy znają [się na tym], dlatego Halina, to znaczy nasza dowódczyni piątki i Danusia Piwowńska i ja byłyśmy łączniczkami, a dwie poszły do sanitariatu. Chyba drugiego czy trzeciego dnia spotkałam któreś tam sanitariuszki szły i niosły, niosły zmęczone, matka właśnie miała mieć dziecko, a lekarz ją z jednego szpitala do drugiego przerzucał dlatego, że niebezpiecznie i dla matki i dla dziecka wtedy, kiedy ranni naokoło, no i one niosły tę kobietę, to pamiętam. Niedługo potem któregoś dnia była niedziela. W niedziele była msza polowa, na podwórku, na ulicy Kruczej, tam po mszy podszedł do mnie „Litwin” i pyta mnie się: „Jak się czujesz w wolnej Polsce?”. Wytrzeszczyłam oczy na to i potem sobie zdałam sprawę: tak, my mamy kawałek wolnej Polski. To zrobiło na mnie takie wrażenie, że dla mnie Powstanie, to jest rzecz, trudno mi powiedzieć, no trudno powiedzieć, że radość, ale to nie było ponure, to było przeżycie, wiedziałam, że każdy z nas może umrzeć, że ludzie umierają, ale to było... trudno powiedzieć święto, ale w każdym razie potem czułam się [jak] w wolnej Polsce. Miałam siedemnaście lat, to się wtedy jeszcze inaczej patrzy na świat. Prawie do ostatniej chwili wierzyłam w to, że nam się uda. Słowa „Litwina” były dla mnie właśnie najważniejsze na samym początku. Na drugi czy trzeci dzień, może na pierwszy, zjawili się dwaj moi koledzy szkolni. W naszej szkole było, w naszej klasie było dziesięciu chłopców i dziesięć dziewcząt, łącznie ze mną, o dziewczętach nie wiem nic. Koledzy ci dwaj powiedzieli, że wszyscy należeli do Szarych Szeregów, ale ci dwaj nie doszli na swój punkt na czas i wobec tego do mnie się zwrócili, żebym dała protekcję. Na samym początku ludzie nie wierzyli wszystkim, po prostu chodziło o to, żeby tylko żołnierze, dlatego, że nie wiadomo kto jest kto. Wobec tego powiedziałam, właśnie jeden był siostrzeńcem koleżanki, która została sanitariuszką. Jeden z nich, chyba Stasiek, na chyba piąty dzień, postawiono go na warcie w jakichś drzwiach, w bramie, z karabinem, ale on nie miał naboi do tego i tam go Niemcy zastrzelili i pochowany na podwórku był. Jeszcze jedno z wrażeń: tuż przed Powstaniem na prawie każdym podwórku był ołtarzyk i ludzie się modlili, kwiaty przynosili. Ze dwa tygodnie minęły i patrzę gdzieś na balkonie jeden gladiolus jest, wobec tego poszłam, ja na ogół byłam nieśmiała w owym czasie, poszłam na piętro, zapukałam i prosiłam czy mogą mi dać gladiolusa na grób mojego kolegi, tamten powiedział, że nie, właściciel, bo to musi być na ołtarzyk na podwórku. Byłam oburzona na to. Potem wiem, że z listków wianuszek robiłam. Ludzie sobie podkradali, tak że wianuszek następnego dnia był nad innym grobem, tak że i gladiolus by też znikł. Jeżeli chodzi o drugiego kolegę mojego (chyba był na Czerniakowie, ale nie pamiętam), prawie przy końcu Powstania dostał kulą w brzuch, co jest bardzo bolesne i umarł po jednym dniu, ciotka jego była, pielęgnowała go. Teraz jeżeli chodzi o mnie, to ktoś gdzieś mówił, że byłam pierwsza, która przeszła na Czerniaków, co nie jest prawdą, ja byłam drugą. Dołączyły dwie dziewczyny prostytutki. Bardzo odważne, bardzo miłe, przede wszystkim odważne. Może właśnie dlatego były odważne, że miały dość takiego życia, jakie miały, ale w każdym razie jedna z nich była pierwsza, która poszła na Czerniaków, to było koło głuchoniemych, przez park się przechodziło. Tam było na [niezrozumiałe], tam Niemcy stale przychodzili i odchodzili, tak że tam było niebezpiecznie wtedy. Wiem, że nie byłam pierwsza, bo ona mnie tam zaprowadziła, pokazała mi drogę. Na Czerniakowie były młyny. Była niekompletnie przemielona pszenica i właśnie ja nieraz prowadziłam na Czerniaków całą ekipę ludzi, którzy brali worki i przynosili – tak zwana „plujka” [była potem robiona], to właśnie z Czerniakowa szła z tych młynów, tak że to moja była zwykła droga, ale tam nawet dalej nie pamiętam. Gdzieś po jakichś dwóch tygodniach ktoś mi dał tyci pistolet i cztery kule do tego, no to za paskiem to nosiłam, że jeżeli spotkam Niemca tam w parku, to będę strzelać, no i nigdy nie wystrzeliłam, nigdy nie spotkałam żadnego Niemca. Potem jak szliśmy do niewoli, to chodziło o to, żeby zniszczyć, co można zniszczyć, niektóre były zakopane i dałam mój pistolet koledze, żeby wystrzelił, bo się bałam, że jak moje cztery kulki wystrzelę, że przy tym podskoczę, to nie wypadałoby. Jest jedna rzecz, której się przez całe życie i dotąd obawiam – trupów widziałam wiele, nikt nigdy przy mnie nie umarł, ani z rodziny, z krewnych, ze znajomych ani w Powstaniu nikt nie umarł i tego się boję. Do tej chwili nie widziałam nikogo umierającego, ale za to wrażenie… Często chodziłam Wilczą w stronę Politechniki, kiedyś była restauracja, nie pierwszy raz tamtędy szłam, ale była restauracja, gdzie szkło upadło i trzeba było uważnie iść. Byłam zamyślona, spojrzałam na dół i między innymi ozdobami znad sklepu był mały cherubinek. Ułamek sekundy wydawało mi się, że to dziecko leży zabite. To był prawdziwy szok dla mnie. Zdałam sobie sprawę, że to jest ozdoba, że to nic, ale ten ułamek sekundy dotąd pamiętam. Raz jakoby gdzieś, co mi bomba spadła tuż obok, krowa ryczała i kurz był wszędzie naokoło. W kurzu małżeństwo się kłóciło, biegli i kłócili się. Wtedy byłam ranna, jedno zadrapanie, a tak nigdy mi się nic nie stało. Kiedyś szłam na Czerniaków, to nie tylko ekipy ludzi, prowadziłam nieraz. Koleżanka idąca za mną mówi: „Idź prędzej, idź prędzej”. Mówię: „Idę prędko.” Jak wróciłyśmy to mi powiedziała, to ciemno było wieczorem, że między mną, a nią przeleciała kula, nie wiedziałam o tym. Potem jak szłam [ulicą] Wilczą z Politechniki, siedział gołębiarz i nieraz strzelał. Dopiero po Powstaniu dowiedziałam się, że jak się słyszy kulę świszczącą, to znaczy, że ona jest blisko, tak że świszczące kule słyszałam, ale nie zdawałam sobie sprawy, że to jest niebezpieczne. Pamiętam zabawne rzeczy różne. Kiedyś u nas było, o ile sobie przypominam, czterech skoczków, teraz właśnie w telewizji niedawno słyszałam, że oni wszyscy przygotowywali się na pomoc Powstaniu, później byli [niezrozumiałe] i że nikt nie skakał. Tym czasem ja znałam czterech skoczków, którzy tuż przed Powstaniem gdzieś koło Warszawy zostali zrzuceni, jeden to pseudonim „Topór”, jeden „Piorun”. „Topór” był na Wilczej, „Piorun” nie pamiętam gdzie. „Rewera” to był zastępca „Topora” no i czwarty, kiedyś wysoki człowiek, długie nogi miał. Myśmy znaleźli gdzieś zapas ubrań różnych, na ulicy równoległej do Kruczej, jeszcze przed Placem Trzech Krzyży, stamtąd dziewczęta dostały niebieskie koszule, a my w dowództwie czerwone w kratkę koszule, tak że wiem, że gdzieś tam był magazyn i miałam go zaprowadzić, bo buty mu były potrzebne. Okazało się, że ani jednej pary butów dla niego nie było, on nie mógł zrozumieć, jak magazyn wojskowy i nie ma butów. Nie jestem pewna, ale nie wiem, czy nie zginął w czasie Powstania, tamci trzej przeżyli. Danka Piwowońska, która do naszej piątki dołączyła niedługo przed Powstaniem, była moją koleżanką z Białegostoku, ojciec jej był dziennikarzem w Białymstoku. Ona mi powiedziała, tak że mogę ufać, że to była prawda, w ciągu Powstania powiedziała mi, że AL-owcy zabili jej ojca w ciągu Powstania, tak że mieliśmy przyjaciół tam. Chodziła na Starówkę, kiedyś następnego dnia miałyśmy we dwie pójść, ona miała mi pokazać, nigdy nie byłam w kanałach, byłam w najbezpieczniejszym miejscu i nic mi się nie stało nigdy. Ale teraz AL-owcy znowu: na ulicy Wilczej, gdzie myśmy miały na pierwszym piętrze, tam nasza kwatera była, na podwórku ludzie przychodzili po wodę, jak się woda skończyła jeszcze ciekła troszeczkę z kranu, jeszcze można było w piwnicy dostać, tak że kolejka zwykle. Na podwórku było może z piętnastu AL-owców, to było już dobre dwa tygodnie Powstania, bo na samym początku mieliśmy wodę jeszcze, oni się ćwiczyli, wydaje mi się, że karabiny mieli jeszcze drewniane, może prawdziwe. Chodzili w kółko, w lewo, w prawo zwrot, marsz. Powstanie było naokoło nich, a oni się ćwiczyli, tak że prawdopodobnie ci bohaterowie AL-owcy potem mówili, że brali udział w Powstaniu, oni maszerowali, a tam było tak samo niebezpiecznie, jak wszędzie indziej, bomba mogła spaść, a oni maszerowali, w prawo zwrot, w lewo zwrot, takich pamiętam AL-owców, no i właśnie od tej koleżanki, że jej ojca w ciągu Powstania zabili. Raz jeden groziło mi [niebezpieczeństwo]. Po upadku Starówki ktoś wydał mądry rozkaz, żeby wszystkich ze Starówki spisać, spisywani byli w kościele Trzech Krzyży. Rzecz jasna Niemcy z samolotu widzieli ich wszystkich, a oni się gromadzili, szli w stronę tego kościoła, jeden, czy dwa dni, i spisywać ich trzeba było wszystkich, i to takie było mądre. Halina „Chemiczka” miała dyżur tuż przede mną i przyszła, żeby mnie zbudzić, bo miałam zamiast niej pójść tam do kościoła, to Plac Trzech Krzyży chyba, taki okrągły na końcu Wilczej, to tam byli spisywani wszyscy, a ja spałam, mocno spałam, wobec tego jej się żal mnie zrobiło i wróciła, i tam zginęła godzinę czy dwie później. Wszyscy ci ludzie, którzy się spisywali tam zginęli, tam mnóstwo było ludzi, to był czyjś bardzo głupi rozkaz. Tak że jedyne niebezpieczeństwo dlatego, że spałam, to uniknęłam.
- Co pani robiła na Czerniakowie?
Na Czerniakowie tylko ludzi prowadziłam i poza tym tam do magazynów, poza tym Czerniaków należał do nas, do II Rejonu. Jeszcze jedna rzecz, co nie wiem czy się będzie podobać komuś, kto by przeczytał to. „Litwin” był rotmistrzem, dopiero z końcem chyba Powstania dostał awans na majora. On naprawdę był czynny przed Powstaniem, to co trzeba było wszystko przygotowywać. Myśmy w II Rejonie mieli mieć dwa tysiące żołnierzy, więc właśnie II Rejon mi nie pasuje do niczego innego, tak jak czytam, to nie wypada mi jak, tego nie pomyliłam. W każdym razie chyba trzeciego czy czwartego dnia Powstania, kiedy już było wiadomo, że jest Powstanie. W pełnym mundurze, ze wszystkimi odznakami przyszedł pułkownik, nie pamiętał jak się nazywał, wydaje mi się, że może Bogumił, ale nie wiem, no i rzecz jasna jak wyższy rangą, to objął [dowództwo], tak że „Litwin” był tylko pomocnikiem jego. Nie lubiłam go rzecz jasna, dlatego, że wiedziałam, że ktoś kto w mysiej dziurze siedział przed Powstaniem, kiedy było niebezpiecznie i się zjawił na początku Powstania, bo wyglądało, że nam się uda. Jeszcze jedną rzecz pamiętam, to było chyba w sierpniu, ale pojęcia nie mam kiedy, przyszłam raz do dowództwa o coś, z boku siedział żołnierz, mówiący na pół po polsku na pół po rosyjsku. Barka która z Powiśla [była]. Mieli rozkaz, kto i jak nie wiem, mieli rozkaz na nasz brzeg przepłynąć, w połowie, troszkę za połową Wisły, dostali rozkaz powrotu, ponieważ ostrzał był duży, oni przebili się, może on jeden przeżył, nie wiem, ale właśnie na Czerniaków [dostał się]. To było przyjemne przesłuchanie, on widocznie polskiego pochodzenia, bo trochę w rosyjskim było polskiego, bo opowiadał to wszystko, ten ułamek rozmowy słyszałam, nie wiem, ale wydaje mi się, że to był kiedyś rozkaz, kto dał rozkaz całej łodzi, która się miała przeprawić, a później przypomniało im się, że mają nam nie pomagać i dlatego mieli się cofnąć. Kto on był, kiedy on był, to nie wiem, ale wiem, że w dowództwie II Rejonu jego przesłuchiwali. Co więcej? To chyba wszystko, co pamiętam.
- Jak to było, że pani tata był pani zwierzchnikiem, jak wyglądały te relacje?
Żadne, on opiekował się nami pięcioma. Mówił gdzie, skąd, co, gdzie przenieść, jakie rozkazy. Jako łączniczki myśmy brały z jednego miejsca do drugiego różne rozkazy przeważnie. Właśnie jedynie z magistratu było pisemko, które gdzieś przenosiłam, a tak to były rozkazy, co to było nie wiem, ale wiem, że bardzo często, bardzo dużo jeździłam, tak że coś miałyśmy do roboty. Poza przeszkoleniem, raz właśnie rozłożyć karabin i złożyć i troszkę lepsze przeszkolenie, jako sanitariuszki w szpitalu wolskim, a tak to chodziłyśmy i nosiłyśmy różne rzeczy. Tak jak między innymi właśnie pamiętałam fotografie, bo miałam do tego wyraźny rozkaz, że mam za wszelką cenę zniszczyć to, żeby się te fotografie nie dostały w niemieckie ręce, bo tak to normalnie rozkaz jakiś prawdopodobnie nie był na tyle ważny.
- Pamięta pani kontakty z ludnością cywilną?
Jak się szło, to się szło albo między barykadami albo przez piwnice. Raczej przychylnie ludzie myśleli. Myśmy swoje robili, nie było wrogich [głosów]. Wydaje mi się, że tuż przed tym ludność cywilna wychodziła przed nami, bo myśmy wychodziły prawie że ostatniego dnia z bezpiecznego Śródmieścia. Kiedyś słyszałam jakieś przekleństwa na nas, to była ludność cywilna, która wychodziła i mieli nas dość, ale tak – nie, myśmy swoje robili, nie karmiło się, bo myśmy nie mieli więcej żywności niż oni.
- Mówiła pani o mszach. Msze odbywały się przez całe Powstanie?
Wydaję mi się, że tak, tak że w niedziele była msza polowa z rozgrzeszeniem dla wszystkich rzecz jasna. Chyba nic więcej nie pamiętam.
- Jak pani wspomina moment zakończenia Powstania?
Zakończenie Powstania to było dziwne. Przed Powstaniem nie piłam, ale tego dnia ktoś mi dał normalną szklankę, ona była więcej niż połowa wódką napełniona, na czczo, rzecz jasna myśmy nie bardzo dobrze jedli przedtem, wypiłam to. Potem chciałam pójść ze znajomym się pożegnać gdzieś i sobie myślę: „Jak ja pójdę po tym?”. Wrażenie takie było, że wódka w ogóle na mnie nie robiła wrażenia, szłam prosto, bo się nawet wstydziłam tego, po co ja to wypiłam, teraz jak będę szła będę się zataczać – nie, także tak człowiek był podekscytowany tym wszystkim, że pół szklanki wódki nie zrobiło na mnie żadnego wrażenia. Potem jak szłyśmy do niewoli, to tuż przedtem koleżanka mi dała kanapkę, miała z cebulą i powiedziała, że cebula troszkę zepsuta była i taka świetna była. Potem szliśmy do Ożarowa. Teraz syn mówi, że to tylko dwadzieścia kilometrów, myśmy myśleli, że to trzydzieści kilometrów, ale tak wszyscy byliśmy zmęczeni. Wieczorem szłyśmy, śpiewałyśmy i dlatego łatwiej było iść. Idąc jedyny raz w życiu, idąc zasnęłam, śniło mi się coś, śpiew i ruch i szłam, nie upadłam i szłam i spałam, jedyny raz w życiu, bo na stojąco, na siedząco to łatwo, ale nie w marszu, tak strasznie zmęczeni byliśmy.
- Kiedy pani trafiła do Ożarowa?
Ożarów, to tam wojsko szło, tak że pierwszą noc spędziliśmy wszyscy razem, potem moja matka jeszcze ze wsi, jakoby nic nie wiedziała, że my jesteśmy w AK, przybyła do Warszawy. Myśmy mieszkali na rogu Srebrnej i Miedzianej, tak że trzeba było przez Aleje [Jerozolimskie] się do nas dostać. Jak się dowiedziała, gdzie my jesteśmy, gdzie ojciec i ja, nie wiem. Matka się zawsze wszystkiego bała, ale prze Aleje przeszła do nas, no i była. Nie znosiła gotowania i jako kucharka pracowała całe Powstanie, żeby coś robić, jakoś pomagać, tak że matka też poszła do niewoli razem. Byłyśmy najpierw w Sandbostel, to był, tam jeszcze był mój ojciec też. Tam myślałam, że był tylko jeden barak, teraz niedawno książkę czytałam, że był drugi barak kobiet, wśród mężczyzn, którzy przez lata kobiet nie widzieli. Tak że Polacy, ojciec mi mówił później, umawiali się, że w razie, myśmy myśleli wszyscy, że wojna lada chwila się skończy, w razie gdyby nas ktoś uwolnił, to Polacy przede wszystkim do tych baraków, żeby swoich kobiet bronić. Tuż obok był barak Francuzów, oni wszyscy, żeby na kobiety co najmniej spojrzeć i jeden mi w prezencie rzucił woreczek, zbierał guziki przez całą wojnę. Guziki się bardzo przydały potem. Rzecz jasna tam był tłok, na jeden pokój, może taki jak ten, może troszkę większy, nas było trzydzieści, tak że leżałyśmy jak spałyśmy, trzeba było się razem na drugi bok przewrócić, no i wszy przechodziły z jednego na drugi. Zawsze warkocze miałam, to tam obcięłam, żeby mieć trochę mniej. Potem jeszcze wrażenie to było w tym albo w następnym obozie. Najpierw puścili nas do łaźni, niektóre dziewczęta się bały, co tam popłynie, bo widocznie wiedziały o tym, jak gazują. Nie wiedziałam dlaczego się wody bać, ale skończyła się woda, zanim myśmy się skończyły myć. Potem przechodziłyśmy, Niemka pryskała na włosy na odwszanie nas, ale myśmy były kompletnie nagie. Matka miała mały ręczniczek, myśmy się razem trzymały rzecz jasna, to dałam matce, żeby się troszeczkę zakryła tym, obok Niemki siedział Niemiec i oglądał nas, rzecz jasna nawet najładniejsze dziewczyny po głodzie dwóch miesięcy wyglądały pewnie strasznie, a on oglądał, jeszcze później drugi zaglądał, i tak wobec Niemki to wszystko. Na mnie zrobiło [to] takie wrażenie, że wyszłam za mąż za Polaka. Nie mogłabym wyjść za mąż za cudzoziemca, bo nie tylko Niemcy, ale dla mnie każdy cudzoziemiec był takim mężczyzną jak pies. Nie istniał dla mnie, jako człowiek. To było to wrażenie właśnie, upokorzenie, nie dla mnie, bo niech się gapi na mnie, ale wobec Niemki, Niemcy którzy przyszli na nas patrzeć. Z Sandbostel przed Bożym Narodzeniem chyba, Niemcy prawidłowo postąpili, bo wzięli wszystkie kobiety do Oberlangen. To był obóz nad granicą Holandii, gdzie nas było zdaje się blisko trzy tysiące, tak że same kobiety, czyli to było dla nas dużo lepsze. Tam dostałyśmy już raz czy dwa razy paczki z Czerwonego Krzyża. Nudziłyśmy się strasznie, nie zgadzam się znowu, to co pamiętam, pamiętam, że owszem były oferty, żeby na prace pójść, ale nas nikt nie przymuszał, a w innych obozach kobiety jakby były przymuszane, żeby pójść na pracę. My nie, myśmy po prostu odmówiły, ale z drugiej strony nie dawno czytałam książkę kobiety z tego obozu, nie pamiętam, który on był i żadna nie wspomniała jednego, że myśmy miały tam chłopców też, że się urodziło kilkoro dzieci to tak, ale tam był też najstarszy, nie wiem, może miał dwanaście czy trzynaście lat. Myśmy z jednej strony stały na apel, a oni z drugiej strony, tam było maluchów takich z dziesięciu chłopców, to byli żołnierze, prawdziwi żołnierze, prawdopodobnie łącznicy, może w polowej poczcie, oni tam byli, żadna z kobiet nie wspomniała ich, a myśmy zawsze patrzyły na nasze dzieciaki tam. W obozie jeszcze była Żydóweczka i jakoby jej siostra, prawdopodobnie nie, nie siostra. Żydóweczka miała dziesięć albo dwanaście lat, blondyneczka, bardzo miła, nikt nie lubił tej niby siostry, Czarnula, obie one przed Powstaniem, tak jak mi powiedziała, właśnie ciekawa jestem, co się z nią stało, rzecz jasna nikt nie wiedział, że one są Żydóweczki, ale wszyscy wiedzieli, one przed Powstaniem śpiewały po tramwajach: „Dnia 1 września roku pamiętnego”. Ona mi to opowiadała. W jakiś sposób była łączniczką właśnie w tym samym miejscu, gdzie ja, to znaczy już w czasie Powstania, w II Rejonie, ale w drugiej części Powstania, nie od samego początku. Mówiła, że najgorsze co było, rzecz jasna ona nigdy nie miała czasu do szkoły chodzić, czyli nie umiała czytać i największym jej kłopotem było nie przejść gdzieś, tylko pamiętać, który rozkaz do kogo. Jak dostała pięć rozkazów, palec sobie wkładała, bo wiedziała, że nie może na ulicy spytać: co tu jest napisane, a ona nie umiała odczytać do kogo, który jest rozkaz i to było jej największym zamartwieniem. Ciekawa jestem, co się z nią stało później, ona mi w Oberlangen już o tym już mówiła, razem byłyśmy.
- Gdzie zastało panią wyzwolenie?
W Oberlangen. Tam generał Maczek, mieli już na noc stanąć, ale Niemcy się spytali: „Dlaczego nie idziecie do swoich kobiet?”, bo obóz był tylko dla Polek – kobiet, i oni od razu wczesnym wieczorem nas wyzwolili.
- Co się potem z panią stało?
Później przenieśli nas z Oberlangen do Niderlangen. Tam wiem, że matka była przy tym, że szkoła się dla nas od razu zaczęła, żeby się dziewczęta nie nudziły. Nuda była potworna, jeździło się jeszcze na autostopa w różne miejsca między innymi. Przyjechał brat jakiejś siostry, która tam była, i kilkoro ich pojechało autem nim się wojna skończyła. Niemcy wszystkich zabili. Jeszcze jedna dziewczyna motocyklem się próbowała uczyć i nie wracała. Znaleźli ją na jakimś wykrocie, się przewróciła, zabiła się, tak że takie śmierci po wojnie, to są najgorsze właściwie, tego się już nikt nie spodziewa. W Niderlangen zginął mój brat w katastrofie lotniczej 27 lipca, wobec tego znajomy ze Szkocji przyjechał do nas i powiedział. W tym czasie ojciec był w Murnau, w obozie oficerskim, przyjechał do nas, bo to po Niemczech można było łatwo na autostopa jeździć wszędzie. Przyjechał do nas. W tym czasie pamiętam, że miejsce, gdzie matka, ojciec i ten znajomy stali, jak podeszłam oni powiedzieli mi o tym, gdzieś poszłam daleko. Ojciec się zdecydował, że zamiast siedzieć tam to wybierzmy się do Andersa. Myśmy jeszcze zdążyli, tak że ojciec połączył się, mimo że to już było po wojnie, gdzieś na początku sierpnia, to musiało być na początku sierpnia. Byłam w szkole młodszych ochotniczek w Porto San Giorgio. Matka moja była nauczycielką i nie miała wyższego wykształcenia, tylko pedagogiki uczyła, także była tam opiekunką, nie nauczycielką. Ojciec był w Ankonie. Wiem, że jeździłam do Ankony, jak miałam wolne czasem. Po roku musieliśmy pojechać do Anglii, tak jak pragnęłam tego o rok wcześniej i nie mogłam się dostać, pojechaliśmy do Anglii. Obóz był nad granicą Walii, próbowałam się angielskiego uczyć, kiedyś pojechałyśmy do Szkocji kilka na przeszkolenie po angielsku, stamtąd poszłam na polski uniwersytet na obczyźnie. Mąż mój szedł o rok wcześniej i mógł się uczyć po polsku, a ja musiałam wszystko po angielsku zdawać i nic mi z tego nie wyszło, tak że mąż skończył tam studia, a ja utknęłam. Pięć razy zdawałam na Uniwersytecie Londyńskim i nic mi z tego nie wyszło, tam właśnie męża poznałam. Potem jak do Stanów pojechaliśmy w Stanach zaczęłam się uczyć, dzieci były, nie mogłam i miałam czterdzieści dwa lata jak skończyłam pierwsze studia. Zaparłam się, tak że myślałam, że dzieci nigdy nie przerwą, dwóch synów przerwało, ale skończyło i już jedna wnuczka na rok przerwała studia, myślałam, że znów [będę] przykładem dla nich, [myślałam], że nie będą przerywać studiów, nie udało się.
- Czy pani, tak jak mąż, wróciła do Polski dopiero kilka lat temu?
Nawet później, bo mąż przyjął amerykańskie obywatelstwo i na zjazdy jeździł. Kiedyś przyjechał ktoś, było zebranie starych Polaków, związek, myśmy mieli tam wykład. Zaprosili na wykład z ambasady tak zwanej polskiej, do której myśmy nigdy nie chodzili rzecz jasna, kogoś na wykład o Polsce. Myśmy się dowiedzieli o tym i cała grupa Polaków pikietowała ich, ja jedna należałam do tego związku tak że poszłam w środku i powiedziałam, że nie można, że my takiego nie chcemy, mimo że on tu jest na sali, poproście go, żeby on sobie poszedł do domu. Mąż potem miał do Moskwy jechać, chyba tak, chciał przez Polskę [jechać], zatrzymać się, bo tu siostrę miał. Poszedł po paszport, po wizę do Polski, a oni się go spytali czy twoja żona wygląda tak i tak? Ja tak włosy zawsze mam, tak że łatwo mnie w Ameryce poznać, mąż powiedział, że tak. „To może się pan zgłosi, jak pan będzie w Danii, bo my nie możemy, jeszcze nie możemy.” Nie dostał nigdy wizy do Polski przez to, że powiedziałam, że tamten musi się wynosić. Zatem pamiętam, jak z Waszyngtonu do Nowego Jorku cały autobus nas pojechał, żeby witać Jaruzelskiego. Mnóstwo ludzi było tam. On cichcem, chyłkiem przeszedł i na drapaczu chmur, na kilkanaście pięter powyżej było: „Jaruzelski jedź do domu!” albo coś takiego. Jak ludzie to rozwiesili między jednym [budynkiem a drugim]? Pamiętam właśnie jak Jaruzelski w tej chwili dostaje rentę czy cokolwiek, mnie to złość bierze, bo to pamiętam go właśnie z tamtych czasów, kiedy mnóstwo nas się zjechało. Przypuszczam że jakieś dziesięć tysięcy, z Nowego Jorku to dużo, ale z całych Stanów, żeby mu mówić, żeby sobie do Polski poszedł, nie chcemy go.
- Jak pani wspomina Powstanie i myśli o Powstaniu mając tę wiedzę całą i doświadczenie?
To powinnam dodać, od samego początku uważam, że Powstanie powinno było być i to nie dlatego, że dla mnie było na pół radosne. Rosjanie nawoływali do Powstania i to stale, jeżeli my byśmy nie mieli zorganizowanego Powstania, to by wybuchały [bunty], ludzie byli tuż tuż, niezorganizowane Powstanie, to znaczy więcej ludzi byłoby, Niemcy chcieli zniszczyć Warszawę, zniszczyliby Warszawę, Rosjanie nie chcieli iść, to by znowu naszymi rękami, tylko nie zorganizowanymi. Powstanie trwało sześćdziesiąt trzy dni, mimo że myśmy byli na trzy dni przygotowani, ale jednak to było jakoś zorganizowane i co najmniej myśmy wyszli z tego, to znaczy, ci którzy przeżyli wyszli, ludność cywilna jako tako wyszła, a prawdopodobnie pod gruzami by zginęła, tak że wydaje mi się, że straty byłyby te same albo i większe. Z kolei jeżeli wojska polskie walczyły na zachodzie, to myśmy zdaje się, że trzy dywizje Niemców trzymali pod Warszawą, tak że to było wtedy, kiedy potrzeba było pomocy tym na zachodzie, myśmy mimo wszystko przyczynili się do wojny, myśmy nie zrobili nic, ale pomogliśmy tym na zachodzie, tak że mnie się wydaje, że Powstanie dobrze, że się zaczęło, bo byłoby jeszcze gorzej. Ludzie by nie wytrzymali, młodzież nie wytrzymałaby, żeby czekać i czekać i nic nie robić, tak że od początku uważałam, że było warto. W dalszym ciągu ludzie mówili, że nie, trudno jak się przegra, żeby nie mówić, że: nie, po co to było, ale głęboko wierzę, że warto było.
Leszno, 27 września 2006 roku
Rozmowę prowadziła Ola Żaczek