Nazywam się Tadeusz Kowalski.
Urodziłem się 15 maja 1926 roku. Urodziłem się w Sierpcu, ale już jako dziecko przeprowadziłem się do Warszawy. Tak że szkoły to już pobyt w Warszawie.
Mój pseudonim podczas Powstania był Barograf. W Powstaniu brałem udział w natarciu na lotnisko Okęcie.
Ja jak byłem mały, to ojciec zmarł i z mamą i siostrą przeprowadziliśmy się do Warszawy. Miałem też dużo starszego brata, który mieszkał też w Warszawie i trafił do obozu koncentracyjnego w lipcu czterdziestego roku, do Auschwitz.
Stanisław.
Tata miał na imię Stanisław, a mama Kazimiera, z domu Łukowska. I siostrę Helenę miałem.
W dwudziestym dziewiątym roku.
Ja wychowywałem się… [Mieszkaliśmy razem], mama, siostra i ja. Siostra też była starsza i po zrobieniu matury już pracowała. A mama po śmierci ojca odziedziczyła spadek po swojej mamie.
Chodziłem do pierwszej, drugiej, trzeciej klasy, do prywatnej szkoły na ulicy Targowej. Uczniów w klasie było około ośmiu. Mieszkałem wówczas na Pradze i później przeprowadziliśmy się na ulicę Długą i chodziłem do szkoły specjalnej, w której w poprzednich latach miały praktyki nauczycielki. Ta szkoła była w budynku, w którym za czasów carskich dziewczęta uczyły się i to była szkoła dla dziewcząt dobrze urodzonych. Ona była na ulicy Nowolipki 11, numeru nie pamiętam. To był pałacyk. I przełożona była, woźny w mundurze i tylko sześć klas, bo w tej szkole po sześciu klasach wszyscy szli do gimnazjum. Klasy były dwudziestokilkuletnie i żadnego Żyda nie było w tej szkole, tylko raczej inteligencja, kupcy, stan średni, o, w tej szkole. Tam wstąpiłem do harcerstwa, 72 Drużyna.
Koledzy wstępowali. No i ja raczej byłem chłopakiem, który interesował się przyrodą i wędrówkami, i to mi odpowiadało. [Dzięki temu], że byłem w tym harcerstwie, to później bardzo ładnie mi przychodziło szkolenie w Armii Krajowej i pobyt w obozie koncentracyjnym…
Ta drużyna harcerska to była drużyna takiego pułkownika Baden-Powella. To właśnie dużo obcowanie z przyrodą, cisza, spokój, no i właśnie przemyślania wewnętrzne i kontakt z przyrodą.
Pamiętam dobrze śmierć Józefa Piłsudskiego. Tłumy ludzi. To był maj i na dwa dni przed tym spadł śnieg – w maju. A ja wtenczas mieszkałem na Pradze. No i właśnie przez most Kierbedzia, tutaj do Katedry. Marszałka Piłsudskiego też czasem spotykałem, jak były oficjalne przejazdy do Zamku, no to też chodziłem na Krakowskie Przedmieście i brałem udział. Tak samo później, jak był Rydz-Śmigły. I dobrze pamiętam, jak przyjechał król rumuński w trzydziestym szóstym roku, z synem. Ten syn później też brał udział w zlocie harcerskim w Polsce.
W trzydziestym ósmym roku z Pragi do tej szkoły takiej tej bardzo dobrej… W trzydziestym szóstym roku dlatego się przeniosłem, bo zamieszkaliśmy na Długiej przy kościele garnizonowym, mieszkałem właśnie na Długiej i z Długiej chodziłem do szkoły. W trzydziestym ósmym roku przeprowadziliśmy się do Włoch, bo tam w cenie komornego mieszkanie było już z centralnym ogrzewaniem i z łazienką.
Mama miała spadek, a siostra miała dosyć dobrą posadę, pracując w Pomocy Zimowej. Miała dosyć przyzwoite pensje na tamte warunki, jakieś dwieście sześćdziesiąt złotych czy [coś koło] tego. Później, w trzydziestym dziewiątym roku, wyszła za mąż za inżyniera architekta.
Nie, mama najpierw pomagała siostrze, a później siostra… Tak. I cały czas właśnie mieszkałem w takiej trzyosobowej grupie i w stosunkowo cichej, spokojnej atmosferze. Później, jak się ożeniłem, to też była żona i syn, też.
Mieszkałem we Włochach i do wojny szykowaliśmy się, budując tak zwane schrony. Budowa tych schronów była powszechna. No i między innymi ja i z kolegami zrobiliśmy sobie też ten schron. I pierwsze pociski rano, 1 września, spadły na staw w pobliżu mojego domu. Pierwsza bomba to już w godzinach rannych na staw we Włochach przy ulicy Fabrycznej, a ja mieszkałem na Wesołej, no to jakieś osiemset metrów. No, to pierwsza bomba. I szwagier w związku z zarządzeniem ewakuował się na wschód, a moja mama i siostra (siostra była w ciąży) namówiły taką gospodynię, która prowadziła gospodarstwo warzywnicze, i furmanką gospodyni z dwiema swoimi córkami, moja mama, siostra, ja i brat szwagra (też chłopak w moim wieku) oraz jeszcze pan z dwiema córkami na tej furmance 7 września ewakuowaliśmy się w kierunku Lublina. Poruszaliśmy się tym wozem w nocy. I całą noc słyszałem (posuwaliśmy się szosą w kierunku na Lublin) głosy. „Łódź wzywa pomocy. Łódź wzywa pomocy”. Całą noc te odgłosy były przenoszone do tyłu. „Łódź wzywa pomocy”. W ciągu dnia się zatrzymywaliśmy. Drugiego dnia dojechaliśmy pod Garwolin, wioska, nazwy dokładnie nie pamiętam, kilkanaście kilometrów od Garwolina. Zatrzymaliśmy się w tej wiosce na dzień i tak przed obiadem do tej wsi przyszła grupa żołnierzy, około dwóch tysięcy, z trzema armatami. Dowódcą był kapitan i ten kapitan był w cywilnym ubraniu. A wojsko się zatrzymało na tej wsi i przygotowywali sobie posiłek. Mama z siostrą była w domku gospodarzy, a ja z kolegą, z tymi pannami i ich ojcem byłem w stodole. I do tej stodoły przyszło dwóch podporuczników. I rozmowa z tymi podporucznikami była i nawet podporucznik… ja poprosiłem, gimnazjalista… Starsze klasy gimnazjalne, czwarte i liceum, to przechodzili przysposobienie wojskowe i on jako gimnazjalista z przysposobienia wojskowego zaciągnął się do tej jednostki. Namówił mnie, żebym poprosił tego podporucznika, żeby dał się przejechać na koniach. Ja umiałem jeździć, bo jeździłem dużo na wieś, do mająteczku takich… No, porucznik myślał, że ja jestem bratem pewno tych sióstr i się zgodził. No i z tym chłopakiem wyjeżdżaliśmy poza wieś i nagle strzały armatnie. Momentalnie wróciliśmy. I to już była godzina tak szósta po południu, i oficerowie tego… żołnierze do linii. W tych ogrodach przy tym stole [był] taki ciąg żołnierzy, bo za tą naszą stodołą w ogrodzie stały te trzy armaty, to takie armaty „siedemdziesiątki piątki”, ciągnione przez konie. Do linii, do linii. A ja cały czas w tej stodole. Wszyscy uciekli do tej chałupy, a ja jeden zostałem w tej stodole i obserwowałem tych żołnierzy. Zrobiło się ciemno i po ciemku te strzały umilkły, to żołnierze nasi się wycofali. No to poszedłem do domu, tam gdzie była moja mama z siostrą. W tym czasie na skutek właśnie tych strzałów i tak dalej siostra urodziła córeczkę, przyśpieszony był ten poród. I byłem już w tej chałupie. Zobaczyłem, wszedł żołnierz, w płaszczu takim grubym, wojskowym, w hełmie, rozejrzał się po nas i pokazał palcem na tego młodego furmana naszej gospodyni i go ze sobą zabrał. No i myśmy [zastanawiali się], po co on go zabrał. Mężczyzn nie było, tylko były dzieci i kobiety, a on taki dwudziestokilkulatek. I jego zabrał. Po jakimś czasie on wrócił. Bo nasza gospodyni, jak te walki się zaczęły, wojsko przyszło, to bała się, że jej ten wóz z koniem wojsko zabierze, i temu woźnicy kazała zdjąć koła z wozu. No i ten żołnierz niemiecki go właśnie wywołał, żeby on te koła z powrotem założył. No i ten wóz zabrali. I rano wyszedłem spod tego domu, z domu i poszedłem do tej szopy, to przy szopie było zadaszone takie pomieszczenie na wozy, to tam zobaczyłem [zabitego] żołnierza polskiego, z ogromnym takim brzuchem, przez te… nie wiem, te gazy, że jak spojrzałem, on był taki chłopak troszkę tęższy, ale [miał] taki wystający ten brzuch. I po drugiej stronie chałupy była droga i łąka przy tej chałupie, to [tam] też było zabitych trzech żołnierzy. Byli w takich płytkich rowach strzeleckich i tam zostali zabici. Ci żołnierze zostali pod Garwolinem wzięci do niewoli i tam w kościele przetrzymywani [jako] jeńcy. Do wsi wrócił sierżant podchorąży w mundurze, [to znaczy] uciekł z obozu i wrócił na wieś. W międzyczasie ludność, mieszkańcy, chłopi, zbierali trupy tych żołnierzy, to tych trupów było dwadzieścia jeden. A ten sierżant podchorąży wrócił po to, żeby temu drugiemu chłopakowi … Ja miałem wtenczas trzynaście lat, to z nim zbieraliśmy takie skrzyneczki z lufami do karabinów maszynowych, no i naboje, broń. On później z tymi chłopami [chodził], ta broń została gdzieś zakopana, a on dostał cywilne ubranie i poszedł. Ale właśnie wrócił, żeby to pozbierać tę broń i zakopać. To był sierżant podchorąży.
Do Warszawy wróciliśmy pod koniec września furmanką, tutaj poprzez Górę Kalwarię. Wynajmowaliśmy sobie prywatne furmanki i mieszkaliśmy u chłopów. Mieszkaliśmy jeden nocleg u takich chłopów, że następnego dnia to dziesiątkę wszy miałem. Taka była ta bieda na wsiach i taki niski poziom tej ludności bardzo i to stosunkowo niedaleko Warszawy, bo to…
Tak. I taka właśnie była wieś, tak wyglądała wieś polska.
Tak. No po co? Po co?
Wróciliśmy do Warszawy, mieszkaliśmy we Włochach. Nasz dom był niezrujnowany, ale nasze mieszkanie zajęli żołnierze niemieccy. To były dwa pokoje. Siostra umiała po niemiecku, jakoś się z nimi dogadała. To byli nie esesmani, [tylko] tacy zwyczajni żołnierze, taboryci czy coś, takiego rzędu. Nie tam czołgiści czy tam tego, tylko jakaś służba pomocnicza. Pozwolili nam zamieszkać w kuchni.
Ja byłem uczniem, zdałem do gimnazjum państwowego Lelewela, na Złotą. Do gimnazjum państwowego Lelewela to były egzaminy konkursowe i trudne były, tak że z mojej szkoły tylko ja do tego gimnazjum i jeszcze jakiś znajomy do Poniatowskiego na Żoliborzu, tak że… Tych gimnazjów w ogóle i liceów to było w Warszawie, nie wiem, czy z dziesięć, a gimnazjów dla dziewcząt to może dwa, trzy. Tak że przeważnie do tych gimnazjów się szło po sześciu oddziałach. I egzamin konkursowy. Oprócz tego były samorządowe, prywatne, jakieś kupieckie, tak że można było się kształcić. Ale do gimnazjum państwowego to koniecznie w mundurach. Ja cały czas do trzydziestego dziewiątego roku chodziłem w krótkich spodenkach albo w takich pod kolanem zapinanych, a do gimnazjum kupiono mi już mundurek, mundur granatowy z lampasami, guzikami, płaszcz, czapka, tarcza, bo inaczej do gimnazjum nie wpuścili, tylko w mundurkach i kompletnie. Gimnazjum było czteroletnie, a liceum było dwuletnie. Gimnazjaliści mieli niebieskie otoczki na rękawach i na czapkach. Czapki to takie jak dorożkarskie, takie niebieskie, okrągłe, z daszkiem. I z uwagi, że to było po wojnie, nie wszyscy mieli te mundury, no to jeśli okupacja, to do tego gimnazjum chodziliśmy po cywilnemu, żeby się nie rzucać w oczy.
Ja mieszkałem we Włochach i dojeżdżałem podczas okupacji… Przed wojną to [jechałem] kolejką EKD do Żelaznej i miałem do tego gimnazjum niedaleko, a w końcu października to komunikacja była [utrudniona], kolejki nie było i z Włoch chodziłem piechotą w obydwie strony do tego gimnazjum, tutaj, koło Dworca Zachodniego i z Dworca Zachodniego do Włoch. I przed 11 listopada Niemcy kazali te gimnazja zamknąć i gimnazjum, szkół średnich już nie było. Niemcy pozwolili Polakom zakładać… Szkoły powszechne to były normalnie, cały czas bez żadnych zamykań działały, a te szkoły średnie to Niemcy pozwolili, że Polacy mogą się uczyć w szkołach zawodowych dwuletnich albo handlowych. I ja w tych Włochach zapisałem się do szkoły handlowej, to była dwuletnia szkoła. Ale tę szkołę handlową otworzył dyrektor, który w trzydziestym dziewiątym roku uruchamiał szkołę średnią, prywatną, tak że miał komplet nauczycieli dla szkoły średniej i się przekształcił tam na tę szkołę handlową, po prostu zatrudniając dodatkowo księgowego do przedmiotu księgowego, a tak to w tej szkole handlowej jak była korespondencja, to był normalnie polski, literatura i tak dalej. Matematyka handlowa to była normalna matematyka, żeśmy przerabiali program gimnazjalny, trochę tam tej księgowości. A na łacinę chodziliśmy prywatnie do mieszkania profesora z Uniwersytetu Warszawskiego. No, historię też, ale historię to tak… Ja na przykład byłem biegły z historii, to tak specjalnie tej historii mi nie brakowało, bo ja bardzo dużo książek czytałem, tak że nauka tej historii, dużo książek czytałem, polskiego […] to nie miałem żadnej trudności. No i charakterystyczne to było… To była dwuletnia, a ja już byłem w tej trzeciej, trzeci rok, przypuśćmy, no to wówczas się nazywała II D. Później, jak byłem w czwartej, to następną literkę. No i w tej szkole doszedłem w czterdziestym czwartym roku do klasy maturalnej.
Tak, tak.
Chodziłem na łacinę.
Miałem kolegę, też harcerza, który był trzy lata ode mnie starszy. We Włochach powstała taka… Przed wojną to była straż ochotnicza, a później te władze niemieckie jakoś tak się zgodziły, że to taka półzawodowa. On się zatrudnił w tej straży pożarniczej i namówił mnie też, jako czternastolatka już, żebym się też zapisał. Przy tej straży zastępcą komendanta był oficer rezerwy, podporucznik i on z tych chłopaków stworzył pluton. Ten pluton należał do VII Obwodu, taka stosunkowo niezależna placówka. To był Związek Walki Zbrojnej jeszcze. Organizacji we Włochach było stosunkowo dużo. Ja w tej szkole handlowej, już w drugiej klasie zawiązałem zespół harcerski, zastęp i należeliśmy do hufca Ochota. A w czterdziestym czwartym we Włochach uzależniliśmy się i w tej szkole powstała tajna drużyna „szaroszeregowców”, Zawiszaków i hufiec… proporzec Victoria, od… Hufiec Victoria oficjalnie już w strukturach Szarych Szeregów działał od czterdziestego drugiego roku, a ten mój pierwszy zastęp należał do hufca Ochota.
Nie, w czterdziestym… Koniec czterdziestego, czterdziesty pierwszy rok, ten zastęp założyłem. A wcześniej byłem właśnie w Związku Walki Zbrojnej, w tym plutonie ochotniczej straży pożarnej.
To były dwa różne. Tutaj kontakty ze szkolnymi kolegami, z harcerzami, a tutaj przez tego kolegę, jego kolegów, drugi taki krąg z tymi strażakami. I dzięki tym strażakom…
No, później ci strażacy ze Związku Walki Zbrojnej automatycznie byli w Armii Krajowej.
1 grudnia czterdziestego roku, udokumentowane.
Ja byłem „Heniek”. Ja u harcerzy właśnie i później w tej straży miałem „Heniek”. Bo u nas w harcerstwie to właśnie zalecano imiona i myśmy mieli te pseudonimy imiona. No i w tej straży też miałem „Heniek”.
W czterdziestym trzecim roku kolega namówił mnie… Chciałem być pilotem, no i on właśnie… Jest Baza Lotnicza „Łużyce” i powstawał pluton we Włochach. Namówił mnie, żebym przystąpił do tego plutonu „włochowskiego” Bazy Lotniczej (już ma pan w dokumentach). No i tam przyjąłem pseudonim Barograf. W tej Bazie Lotniczej myśmy mieli dużo szkoleń. W tej straży pożarnej też, takie strzeleckie i tak dalej, a tutaj w Bazie Lotniczej to już szkolenia motorowe… O! Na kurs [00:38:51 niezrozumiałe (Kiprlińskiego?)] zostałem zapisany. To była szkoła nauki jazdy przy Dworcu Centralnym, w Alejach Jerozolimskich. Tam też były silniki lotnicze, tak że… I te prawo jazdy zdobyłem tam, to znaczy oficjalnie nie dostałem, ale przeszkolenie, jazdy samochodowe to przeszedłem.
Nie, nie, właśnie nie. Działałem… Nie pracowałem, tylko w szkole. Tą nauką w szkole to tak się za bardzo nie przejmowaliśmy. Do innych takich [zajęć]… O! Graliśmy w piłkę, gdzieś w jakichś rowach, ale boisk sportowych nie było. Tak że ja równolegle byłem w trzech tych organizacjach.
A właśnie dzięki tej straży, że byłem tym strażakiem i miałem legitymację. Dzięki tej straży pożarnej, [dzięki temu] że jestem strażakiem, miałem tę czapkę tych strażaków, to mnie też uratowało w dniu wybuchu Powstania – ta czapka, granatowa bluza to mnie uratowała przed tego, przed tymi…
Do Bazy Lotniczej „Cecho”. Do harcerzy to ja sam [się] wciągałem, tak? A do Bazy Lotniczej to „Cecho”. A w straży no to [był] ten kolega Jurek.
O, bez przerwy ulotki. Później szkolenia duże we Włochach. Później na przykład też zapoznałem się z Warszawą, z ulicami, z punktami, z przejściami. To było bardzo [poważnie traktowane], takie egzaminy się nawet z tego zdawało. Później obserwacja na szosie poznańskiej przejeżdżających kolumn wojskowych. Później ulotki, żeby [wrzucać] do kina. Ja ani razu nie byłem w kinie. We Włochach było kino, w Warszawie kina były, a ja ani razu nie byłem w kinie. I zbiórki. Zdawało się na stopnie. O, dużo też biwaków. W Strudze, później w Kampinosie, już też w latach czterdziesty pierwszy, drugi, to swobodnie można było. Później Boernerowo, później na Jelonkach, [tam] były te forty, we Włochach były forty, tak że dużo, no. Sprawności, ćwiczenia.
To te szkolenia strzeleckie, no i następnie takie… W dwóch przypadkach byłem, że pożar był. Między innymi samolot wojskowy spadł w Skoroszach, tutaj tak Włochy, Ursus. No to pojechaliśmy tam z tym naszym dowódcą plutonu. No to myśmy nie gasili, tylko raczej ten ogień rozpowszechnialiśmy. I na tych obiektach niemieckich, jak się trafiło taki wyjazd, no to też…
Nie, nie. Ta straż… Włochy były bardzo… Przed wojną w ogóle nie było ani jednego Żyda, ani sklepów, w szkole nic, bo tam było dużo [mieszkańców] pochodzenia niemieckiego i oni się porobili folksdojczami. No w takich Włochach, stosunkowo niedużych, mieli swój kościół, sklepy. W Warszawie to ja widziałem sklepy żydowskie, a we Włochach ani jednego, tylko ci Niemcy. Piekarz jeden, piekarz drugi, rzeźnik jeden, rzeźnik drugi. Sklep, taki spożywczy, Niemka, która nawet po polsku nie mówiła, w tym sklepie, tylko po niemiecku. Jej synowie tak, [mówili po polsku], a ona to nawet trochę siedziała w tym sklepie, ale nic z tego… Tak że bardzo dużo było tych Niemców, folksdojczów. Ale ci Niemcy właśnie na tę straż patrzyli stosunkowo łagodnie, no bo im też była potrzebna, bombardowania czy coś, tak że nie gnębili tych strażaków.
Oni byli nawet tacy sympatyczni, powiedziałbym, nie [byli agresywni], zwykli żołnierze. Siostra rozmawiała, nawet jakąś skórę, coś, przynieśli czy coś tam tego, tak że…
No właśnie dużo oglądałem później te samoloty, czytałem później te, te [publikacje, miałem] znajomych, no i właśnie postanowiłem, że… A robiłem już maturę prawie, to się kwalifikowałem do szkoły „Orląt”. No i dlatego mnie wzięli do tej Bazy Lotniczej, bo przeważnie to byli po szkołach zawodowych, tak że takich maturzystów to tak dużo nie było, tak że byłem przewidywany właśnie, że pójdę do szkoły lotniczej w Dęblinie.
Bardzo dużo było związanych z silnikami. Później też było szkolenie wojskowe, z bronią, zapoznanie się już z pistoletem.
Z realnym.
Tak, tak. Ale nie uruchamiali go, tylko opisywali, jak on wygląda, środek, jego działanie, a rozkręcać to nie, ale działanie.
To był na przykład nasz dowódca plutonu.
On był pilotem lotnictwa, ten mój dowódca plutonu. Dowódca kompanii też był przedwojenny pilot.
Tak, tak. Dowódcą kompanii był kapitan Tomaszewski, „Łoś”. W latach pięćdziesiątych udało mu się dostać do samolotu i przedostał się do Londynu samolotem, jeszcze z kolegą i z żoną (w latach pięćdziesiątych, początek). A bezpośrednio tylko ten dowódca, pilot… Najpierw miałem podporucznika, miał pseudonim Karol, ten, który mnie przyjmował, a później w Powstaniu i w tym szkoleniu to porucznik Krakowski, imienia nie pamiętam, porucznik Krakowski, a pseudonim Zakładnik.
Nie, ale też mapy, topografia, poruszanie się po terenie. Mieliśmy ćwiczenia w lasach, w polu, też i gwiazdy i to też się z tego zdawało, Morse’a też.
Strzelanie, takie próbne, to miałem właśnie w bazie Lotniczej i to w Strudze. No to pojechało nas tam pięciu i ja miałem z tym porucznikiem i dwóch podchorążych było. I ci podchorążowie, to później też w Puszczy Kampinoskiej miałem cały czas [z nimi] kontakty.
O tak. Kilka razy byłem zatrzymywany przez żandarmerię i w czterdziestym drugim roku natrafiłem na… w alei Niepodległości wieszano Polaków, najpierw [naklejali] ogłoszenia. Niemcy wieszali za karę, na przykład za zabicie jakiegoś żołnierza to później kontyngent i byli zabijani Polacy. No, pierwszy to był za Wawer, później… I to były dosyć częste. I też tam się napatoczyłem, no i byli żandarmi, chcieli mnie zatrzymać, ale powiedziałem, że ja do Włoch muszę, do tej straży, bo teraz mój dyżur jest w tej straży. Drugi też przypadek miałem, że we Włochach jak szedłem na punkt zborny, to z kolegą razem szliśmy, kolega miał pistolet, ja nie. I tyraliera niemiecka przez całą szerokość ulicy we Włochach. Ona wtenczas się nazywała ulica Kościuszki… We Włochach dosyć dużo było żołnierzy niemieckich, mieli tam te swoje bazy. I ta tyraliera i oni tak od centrum w kierunku Warszawy się przemieszczali tą główną ulicą, ten oficer w samochodzie. I ci żołnierze doszli do mnie, ja chodnikiem szedłem, jakiś metr i ten oficer machnął ręką, że zawracają. A ci żołnierze, dwóch ich było na tym chodniku, chcieli nas zatrzymać, ale ten oficer, że mają wracać. Ten mój kolega miał pistolet „FN-kę” w kieszeni.
Bardzo dużo, wie pan, bardzo ważne rzeczy. Mianowicie 24 sierpnia… piątego, szóstego, wielki ruch był…
Sierpnia, sierpnia, mówię, dwudziesty czwarty. Wielki ruch…
Czterdziestego czwartego.
Nie, nie, lipca. Wielkie kolumny wycofujących się Niemców, przeważnie na furmankach – wielkie kolumny tych furmanek i tych Niemców z opuszczonymi głowami. Widać było, że to ucieczka i cieszyliśmy się, że to już koniec wojny. I tak dwudziestego szóstego już nie było tej kolumny. A wybuch Powstania dwudziestego siódmego. I dwudziestego szóstego już ja widziałem… I we Włochach, na moim podwórku, i w okolicy stały czołgi dywizji Göringa. Czołgi, nie ma żadnych ruchów jakichś niezorganizowanych tych kolumn uciekających, tylko porządek i ład. Czołgi i normalnie patrole niemieckie chodzące po ulicach. No i wybuch Powstania był przełożony na dwudziestego siódmego. Ja z moją sekcją we Włochach mieliśmy wówczas zbiórkę we Włochach. Stawili się wszyscy, komplet cały, ale zostało odwołane. A był komplet. A później, 1 sierpnia, to tylko byli mobilizowani dowódcy sekcji jak ja i na tych placówkach, punktach zbiorczych, to tak jak u mnie w plutonie to nawet nie pięćdziesiąt procent tego. I żadnej broni, nic – nikt w tym plutonie nie miał żadnej broni. Ten punkt zborny mieliśmy aleja Krakowska i droga, która prowadziła z Włoch, Łopuszańska czy coś, tak się nazywała ta ulica. Żadnej broni. A rozkaz… Baza Lotnicza była przyłączona do „Garłucha”. I w ogóle Baza Lotnicza to powstała [tak, że] została wyłączona jej kadra z „Garłucha”. Ta nowa grupa do obsługi lotniska, ta Baza Lotnicza, ona została wydzielona z „Garłucha” i powstała, żeby później, w Powstaniu, tworzyć załogę lotniska. I rozkaz był, że mamy opanować, zdobyć to lotnisko, zabezpieczyć przyloty samolotów alianckich, uniemożliwić lotnictwu niemieckiemu i miał być też oddział obrony przeciwlotniczej, grupa obrony przeciwlotniczej. Ale ta grupa nawet nie miała karabinu maszynowego, nic. I to były takie główne zadania. Ale właśnie… I Niemcy, personel lotniska, to znaczy piloci, te służby, mechanicy, służby i tak dalej [razem] liczyli około tysiąca żołnierzy. A załoga, która pilnowała tego lotniska, liczyła trzy tysiące żołnierzy. Lotnisko było ogrodzone drutem kolczastym, następnie były bunkry i wieże. Ja na przykład z tą swoją sekcją miałem unieruchomić tę wieżę strażniczą, zdjąć tego strażnika. Na końcu to tysiąc i trzy tysiące, a „Garłuch”… Głównym dowódcą tego całego zgrupowania, zdobycia tego, to był „Garłuch”. No to ta grupa, która miała zdobyć lotnisko, to miała liczyć dwa i pół tysiąca ludzi. Tu cztery, a tu dwa i pół, a na tych punktach zbiorczych stawiło się tysiąc dwustu i bez broni. Pewne niewielkie grupy miały broń. Kompania „Kuby”, która była nawet dobrze uzbrojona, to grupa stu dwudziestu, ta kompania tak liczyła, chłopaków i oni nie czekając na rozkaz tego atakowania, sami się przemieszczali, żeby zająć dogodne stanowisko. Zostali zaobserwowani przez Niemców, bo Niemcy samochody pancerne, tego i wszyscy zostali zabici. A ta grupa była stosunkowo dobrze uzbrojona.
Nie, miała być przywieziona. Później się okazało, Niemcy mieli armat przeciwlotniczych coś koło sześćdziesięciu. Duże bunkry, dużo gniazd karabinów maszynowych, granatniki, a u nas w tej grupie tysiąc dwustu to było mniej pistoletów automatycznych niż tych armat niemieckich. No i właśnie później sidolówki, niektórzy chłopacy mieli sidolówki, butelki, widziałem te sidolówki. To takie pudełeczka, były podobne do pudełka z proszkiem do czyszczenia. To widziałem. Podobnież był rozkaz wydany przez „Montera”, że nieuzbrojeni żołnierze powinni mieć granat, sidolówkę albo butelkę z benzyną, albo kamień o kształcie granatu. To w instrukcji 8 sierpnia do oddziałów, taką informację dowódca Powstania, „Monter”, rozesłał. Kamień o kształcie…
Tak.
Nie, nie, my mieliśmy… To było bardzo dobrze wszystko rozpracowane, na przykład że ja tę wieżę mam zdobywać kilka razy, dojście do tej wieży jak najprostsze i tego… I w ukryciu. Tak że to było stosunkowo bardzo dobrze opracowane.
Już na pół roku i jeszcze wcześniej przed wybuchem Powstania to już my się zapoznawaliśmy. Lotnisko, położenie, wszystko było opracowane.
No oczywiście.
No, czekam na tę broń. I pada rozkaz, że wycofujemy się, każdy samodzielnie i że czekam do nocy. No i ja mieszkałem we Włochach, to stosunkowo [blisko]. Ale też w drodze powrotnej z naszego plutonu dwóch chłopaków zginęło przy torach do Radomia. Jak z Okęcia, Łopuszańska, wycofali się, to dwóch zginęło. Tam kapusta rosła, to tak w polach tej kapusty, tak się tak w nocy… I we Włochach było spokojnie. Atak we Włochach na te obiekty wojskowe też został odwołany, bo też nie mieli broni, a tam były bardzo silne jednostki wojskowe niemieckie.
Tak. Najpierw się zatrzymałem u kolegi, na peryferiach, [na] Łopuszańskiej, bo nie chciałem wchodzić w środek miasta w ciągu dnia, to u kolegi. No i tam była radiostacja, znaczy była taka grupka tych chłopaków i tam przeczekałem do nocy. I jak byłem u tego kolegi, to widziałem przez okno, jak polami (bo Łopuszańska to taka krańcowa ulica już, forty i tam dalej Ursus) w dzień, po drugiej stronie ulicy, gdzie były pola, idzie dwóch chłopaków i dziewczyna. Ci chłopacy mają pistolety maszynowe i idą na Warszawę, wie pan – w dzień. W dzień, w trójkę. Nie wiem, jak oni daleko doszli. Tu Włochy… Gdzie tu Warszawa jeszcze? I oni [szli] przed południem. Ja dzisiaj jeszcze ich widzę. To byli tak też około dwudziestu lat, ta dziewczyna może mniej nawet, a ci chłopacy nie więcej jak dwadzieścia lat. No w ogóle Powstańcy to osiemnastolatkowie, dwudziestolatkowie – to Powstańcy. Starszych to ja widziałem nielicznych.
To był taki lepszy domek. Jego nie ma i po Powstaniu nawet tam nie widziałem… To aleja Krakowska i Łopuszańska. To taki był jednopiętrowy [dom], nas tam kilkunastu było.
Nie, nie, nie. Znaczy z tych najbliższych kolegów moich nie.
Nie. Tylko powiedziano, że… I z drugim kolegą [byłem], z tym „Cecho”… […] Kontynuacja nagrania zarejestrowana 19 marca 2018 roku w Warszawie.
Nazywam się Tadeusz Kowalski, pseudonim Heniek, Barograf.
Po odwołaniu ataku na Okęcie indywidualnie mieliśmy rozkaz, żeby każdy starał się wycofać z kotła. Część kolegów poszła na północ, do lasu, a część w różnych kierunkach. Ja mieszkałem we Włochach, no to w nocy postanowiłem wrócić do domu. Podczas powrotu przez tereny rolnicze, na których rosły kapusta, pomidory, najtrudniej było przejść tory kolejowe do Leśnej Podkowy, Pruszkowa. Mnie się udało przejść szczęśliwie, ale dwóch kolegów zostało zastrzelonych. Po powrocie do domu kontakt w pierwszych dniach był urwany, bo właśnie koledzy z mojego plutonu włochowskiego byli w różnych miejscach. We Włochach stacjonował bardzo duży garnizon wojsk niemieckich i w moim domu mieszkali żołnierze niemieccy. Byli na tyle grzeczni, że nam pozwolili zamieszkać w kuchni. Siostra moja, która skończyła gimnazjum, znała niemiecki, tak że dosyć łatwo się z nimi rozmawiało. Oni nie byli gestapowcami, tylko taboryci, tak że to inny rodzaj wojska. Ale nawiązałem kontakty z kolegami i namówiono mnie, żebym poszedł do Kampinosu. I we dwóch, z kolegą jeszcze, zdecydowaliśmy się, że pójdziemy. W punkcie odprawy, która organizowała we Włochach te przerzuty, poinformowano nas, że mamy iść do Puszczy Kampinoskiej, Wierszy i kontakt będziemy mieli na mogiłce powstańców. Ten kolega, on był z Obwodu VI, a ja z Obwodu VII, ale był bardzo aktywny, bo był w plutonie specjalnym, który wykonywał zamachy na sklepy.
Tak. Wiesiek Dębski „Dziadek”. I powiedziano nam, że nic ze sobą nie potrzeba zabierać, bo w Kampinosie wszystko jest. I na drogę dostałem sto papierosów, a ja byłem niepalący, ale powiedzieli mi, że mi się przydadzą. I po drodze, szczęśliwi… Obydwaj byliśmy w straży ochotniczej we Włochach i mieliśmy odpowiednie mundury, to znaczy czapki i odznaki, że jesteśmy strażakami. I w tych mundurach szliśmy do Kampinosu. I już w Błoniu, tu pod Warszawą, zostaliśmy zatrzymani przez esesmanów. I całe szczęście, że ci dwaj esesmani, którzy nas zatrzymali, zaprowadzili nas do „badylarza” (tak się nazywało tych ogrodników podwarszawskich), i synem tego właściciela też był chłopak, bliski kolega tego, z którym maszerowałem. No i on powiedział, że jesteśmy strażakami, że nie z Warszawy, że jesteśmy spokojni, a my mówiliśmy, że idziemy do Babic, do straży pożarnej i że my tam sprawy służbowe z nimi załatwiamy. I ci esesmani nas puścili. I w dalszej drodze, już jak minęliśmy Babice, to spotkaliśmy samochód nagle, jak maszerowaliśmy drogą. Dopędził nas samochód wojskowy, taki łazik i wysiedli oficerowie. Z początku myśleliśmy, że to są Niemcy, ale okazało się, że to są Węgrzy. Ja umiałem po niemiecku, to [rozumiałem]. Spytali się o drogę do Kazunia, ja im pokazałem tę drogę i oni odsalutowali i odjechali. Przed tą mogiłką powstańców spotkałem dwóch kolegów. Jeden mieszkał, Witek Szwabe, naprzeciwko mojego domu, był ze trzy lata ode mnie starszy, a drugi mieszkał obok i chodząc do szkoły ja go spotykałem w mundurze Hitlerjugend. Bo oni przy szkole mieli ewangelicki kościół. Ten chłopak to też w pobliżu mieszkał i był kolegą tego Szwabe. No, tak że dla mnie było zaskoczenie, Powstaniec z pistoletem maszynowym, razem z tym kolegą i Powstaniec. No, jakim cudem on się znalazł w tym Powstaniu, no to się tego kolegi Witka nie pytałem. Oni nas doprowadzili do Wierszy i tam w pobliżu placu, przy samym placu apelowym, trafiliśmy do takiego biednego gospodarstwa chłopskiego, a po drugiej stronie płotu był budynek, w którym byli żandarmi kampinoscy, polscy, tak że bliski. No i niedaleko radiostacja była, tak że znalazłem się w centrum tego Powstania. Dołączyłem do podporucznika „Bolka”, on miał pseudonim Bolek, był ze Skierniewic, w Skierniewicach był nauczycielem. To był oficer, bardzo porządny gość. I oprócz niego w tej sekcji był mój kolega Jan. Później kolega też, którego znałem z Włoch, Sosnowski i plutonowy z wojska przedwojennego.
Trafiłem do Puszczy Kampinoskiej, jak byli Powstańcy w Warszawie, ten drugi rzut. No, to był około dwudziestego…
Tak. I właśnie moi koledzy… Spotkałem bardzo dużo kolegów z mojego plutonu w Kampinosie, no i w ogóle z Włoch, z tych oddziałów. I ci moi koledzy to byli w tej samej grupie co ja, tylko w innym plutonie. To było zgrupowanie „Korwina”. Zadaniem naszym, tej grupki, było zbieranie zrzutów. Takich grup było dużo. Ale w tym czasie, co ja byłem, to nie było w moim pobliżu żadnych zrzutów i o zrzutach już nie słyszałem. Zajęcie nasze… Nie mieliśmy osobistej broni, tylko broń dostawaliśmy, jak szliśmy na placówkę – wtenczas dostawaliśmy broń. Ja dostawałem ruski stary karabin z pięcioma nabojami, te naboje nosiłem w kieszeni. I jak na placówce, to pięciu nas chodziło i tam był na stałe karabin ręczny maszynowy. Za trzecim razem zainteresowaliśmy się tym karabinem maszynowym i okazało się, że jest nie do użytku. I dowódca tej grupy przynosił nam broń ze zrzutu. Mnie bardzo zainteresował piat, to jest taki pocisk przeciwpancerny… obsługiwanie tego piata. No i nawiązywałem kontakty z kolegami z Włoch. Było tam kilku i między innymi w tej grupie, która była w Warszawie, było dwóch kolegów Mizerskich. Jeden młodszy, który był kapralem podchorążym, w moim wieku, na Dworcu Gdańskim zginął, a ten drugi, ranny, wrócił do Kampinosu. Myśmy się dobrze znali, bo do szkoły chodziliśmy tak… Oni też byli harcerzami, tak że się dobrze z nimi znałem. No i opowiadania. Oprócz tego chodziłem do kolegów, którzy byli też z mojego plutonu i też z nimi się spotykałem. Ten kolega ranny, Grzegorz, opowiadał mi o tych walkach, o dojściu na Żoliborz i później samą walkę. No to opowiadał mi, że w tej grupie, ich tam było około pięciuset czy mniej… to właśnie byli chłopacy z miejscowości podwarszawskich i duża grupa chłopaków od „Doliny”, bardzo duża grupa. Opowiadał o tym, że sam przemarsz na ten Żoliborz to był bardzo ciężki, bo oni oprócz swojej broni mieli jeszcze po dwa karabiny, amunicję, żeby zasilić tą bronią dodatkowo Powstańców, tak że byli bardzo obciążeni. I sama ta droga na Żoliborz była źle zorganizowana, bo nie było żadnych przewodników prawie, jacyś dorywczy, że mieli wielkie trudności z dojściem do Żoliborza. I opowiadał też mi, że w uderzeniu na Dworzec to brali właśnie udział ci chłopacy z Włoch i okolic oraz ci od „Góry” i nie było w ogóle żadnego Powstańca z Żoliborza. Oni byli na kwaterach, na stanowiskach na Żoliborzu, a w tym czasie żadnych takich bitew nie było na Żoliborzu, był spokój i żadna grupa nie była z Żoliborza. Że ci żoliborzanie, którzy znali doskonale ten teren, bo przechodzili też tam w nocy czy w dzień poprzez tory kolejowe, to nie było ani jednego w tym, tylko właśnie na tę śmierć to byli skierowani właśnie chłopacy od „Doliny” i z tego zgrupowania błońskiego. To przeważnie byli spod Skierniewic ci chłopcy.
Właśnie słuchanie tych przeżyć i obserwowanie tego życia na terenie Kampinosu… Ja byłem w pobliżu właśnie tej żandarmerii. To nas troszkę żywili ci mieszkańcy, biedota. Tu kawałek, tam kawałek chleba. Przydziały to dostawaliśmy z kuchni polowej, gotował jeniec rosyjski, który [gotował] baraninę, nie do pogryzienia, i kaszę, którą udało się zdobyć w wypadach oddziałom „Doliny”. I też pozytywne wrażenia miałem, jak odwiedzałem te oddziały „Doliny”. To była grupa bardzo dobrze zorganizowana. Ja chodziłem dosyć często tam, bo kolega mój, z którym przyszedłem, zaczął pluć krwią. No i tam [chodziliśmy] do lekarza. Tam był taki przedwojenny felczer i starał się temu koledze pomóc. Ale tam była, jak się popatrzyło, to była… Bardzo pozytywnie się odnosiłem i pozytywnie byłem i jestem [nastawiony] do porucznika „Doliny” i jego żołnierzy.
Tak, tak. Bardzo energiczny i spokojny gość. Taki, powiedziałbym… Obracał się między żołnierzami. On był zrzutkiem, nie miejscowy kolega ich, tylko zrzutek, ale poprzez tę drogę, którą przeszedł ze swoim oddziałem, no to nawiązał taki bliski kontakt i był bardzo szanowany przez tych swoich podwładnych i przez moich kolegów, którzy brali udział w tym uderzeniu, w walkach na [Żoliborzu] również. Major „Okoń” nie cieszył się autorytetem. I też komenda była niedaleko i do żandarmerii, to ja nie słyszałem, żeby on rozmawiał, tylko bez przerwy nerwowo krzyczał. Tak że nie prowadził [rozmowy], tylko jak major „Okoń” był gdzieś w pobliżu, to słyszałem krzyki, że on jest. Losy tych moich kolegów to były różne. Brali udział w takich potyczkach między tymi oddziałami RONA, ale te potyczki to były takie rozpoznawcze, przed moim pobytem i podczas mojego. Bardzo duża akcja była na Truskaw, [akcja] porucznika „Doliny”, była właściwie zaplanowana i właściwie przeprowadzona akcja ze skutkiem. A te przemarsze do Warszawy dwukrotne, dziewiętnastego i dwudziestego pierwszego, to były organizowane, żeby [zaprowadzić] chłopaków na śmierć. Z tej grupy, tej drugiej, co ten mój kolega zginął, a drugi został ranny, no to w pierwszych minutach od razu zginęło stu dwudziestu chłopaków.
No właśnie. Nie było broni. Następnie już potyczek specjalnie nie było, no i już było, że Kampinos będzie likwidowany właśnie, że będą się przemieszczać gdzie indziej. I w związku z tym…
To było tak koło dwudziestego piątego…
Nie, takie konkretne to we wrześniu.
I teraz tak. I postanowiono, że ci, którzy mieszkają pod Warszawą i mają gdzie wrócić, żeby wracali do domu, a ci, którzy nie mają gdzie wrócić, no to będą brali udział w tym przemieszczaniu. No i też, że był… Co z tymi rannymi, co z tym kolegą? Padały głosy, żeby ta grupa poddała się Niemcom, no ale nie zapadła taka decyzja. No i ten mój kolega zginął pod Jaktorowem, przy przekroczeniu tego rowu, nie wiadomo, co z nim się stało. I co było charakterystyczne, co mi się bardzo rzucało w oczy, to były olbrzymie tabory. Bo te tabory z licznym zaopatrzeniem sprowadził porucznik „Dolina”. Piechota przyjechała na wozach, ta główna, na koniach to tam dwustu z czymś żołnierzy, a reszta przyjechała na wozach. No i te olbrzymie tabory właśnie, i ci ranni. Podobnież…
Ja w związku z tym, po pierwsze, że broni nie miałem i tej broni nikt by mi nie dał, bo jej nie było, bo została na Żoliborzu. No i ten kolega ciężko chorował, tak że koniecznie wymagał [pomocy], no i [zdecydowaliśmy], że wracamy do Warszawy. Ten powrót nastąpił 18 września. I jeszcze charakterystyczne to, że podczas Powstania, jak była ta Rzeczpospolita Kampinoska i nawet pod koniec września, to był stosunkowo swobodny dostęp do Puszczy Kampinoskiej, właściwie [były tam tylko] luźne oddziały tych „ronowców”, tych „ukraińców”, tak że stosunkowo nie mieliśmy kłopotów z przedostaniem się do Włoch. Jak trafiłem do Włoch wieczorem – ten kolega mieszkał na Nowych Włochach, a ja na Starych – to musiałem przejść przez tory kolejowe, przez przejazd, to było po ósmej, to się zatrzymałem u tego kolegi na noc, żeby przez te tory nie przechodzić.
Tak, tak. To był bardzo bojowy chłopak, bo on był w tych oddziałach specjalnych. On się nie uczył, nie chodził [do szkoły]. Ja cały czas chodziłem do szkoły, tak że oprócz zajęć konspiracyjnych miałem zajęcia w szkołach i dodatkowo jeszcze udzielałem korepetycji, żeby sobie dorobić, to korepetycje. I tych korepetycji miałem przynajmniej jedno w ciągu dnia. Uczniowie z pierwszej klasy do czwartej gimnazjalnej przychodzili do mnie do domu. I wróciłem do domu, a tam na podwórku stał czołg z dywizji „Hermann Göring”. No, ale oni w mieszkaniach nie mieszkali, tylko właśnie przy tym czołgu tam… Gdzie nocowali, to tego nie wiem, tylko był ten jeden czołg, kilku żołnierzy, esesmanów. I to byli chłopacy tacy dziewiętnasto-dwudziestoletni, tak że byli prawie że w moim wieku ci żołnierze. I przyszedł 19 września. Ja akurat osiemnastego wróciłem, a dziewiętnastego nawet nie nocowałem w tym domu, tylko właśnie… Bo wróciłem dziewiętnastego, to Niemcy otoczyli Włochy i jeździły samochody z głośnikami, że wszyscy mężczyźni mają wyjść i stawić się na stacji kolejowej. Oprócz tego chodzili po domach. Ja poszedłem do straży pożarnej, bo myślałem, że straż pożarna to jest potrzebna i że zostanie, ale z tej straży też nas wypędzono na przystanek kolei, do parku, przy przystanku kolejowym we Włochach i tam było pierwsze sprawdzanie. Mężczyznom kazano wychodzić, od szesnastu lat do sześćdziesięciu lat, w tym wieku wszyscy mają się zgłosić właśnie przy dworcu kolejowym. Esesmani mieli kartki, pytali się o nazwisko i patrzył na tę kartkę. Zatrzymali kilkudziesięciu mężczyzn, między innymi mojego kolegę Kłosa. On i członkowie jego rodziny, starsi bracia, zostali odprowadzeni i zostali zabici. Ja tego nie widziałem, tylko dowiedziałem się po powrocie, że oni od razu zostali zabici. Nas załadowano do pociągów i przewieziono do Pruszkowa, a w Pruszkowie byliśmy w budynkach kolejowych. Od razu po kilku godzinach wypędzono nas na perony i załadowano do wagonów towarowych. Do takiego wagonu towarowego było upychanych około stu mężczyzn. […] Po załadowaniu nas do pociągów było nas około stu, nie było możliwości usiąść, tylko trzeba było stać. Nie wiedzieliśmy, gdzie nas wywożą. Nasz komendant straży powiedział, że na pewno trafimy do straży, że Berlin płonie, wszystko płonie, to nas zatrudnią jako strażaków, że prawdopodobnie nie na roboty, tylko jako strażacy. Ale już jechaliśmy, w Katowicach pociąg się zatrzymał, przechodził kolejarz i jeden z kolegów go spytał, dokąd ten pociąg jest skierowany. I on powiedział, że do Oświęcimia. A jak do Oświęcimia, no to już wiedzieliśmy, co to jest ten Oświęcim.
Dziewiętnastego wyruszyliśmy, a w ciągu drugiego dnia byliśmy nad wieczorem już w Auschwitz. I tak przez zakratowane okienko spojrzałem na zewnątrz… A jeszcze dodam, że po drodze dwa razy pociąg się zatrzymywał, żeby więźniowie mogli oddać mocz. To na tyle jeszcze byli jakoś [ludzcy], że pozwolili. O żadnej ucieczce nie było możliwe [myśleć], bo to były łąki i bardzo dużo esesmanów. I duże przestrzenie, żadnej zabudowy, tylko łąki. Patrzę przez to okienko, patrzę i widzę takie drewniane budynki i mężczyzn biegających w pasiakach. „No – mówię – co to, bawią się w berka? Co oni tak, dorosłe chłopy i się ganiają?” Tak że ten widok mnie zaskoczył. Po otwarciu tych bram szybko, popędzani kolbami esesmanów… Wysiadać! Wysiadać! Ustawiać się w szeregi biegiem. Cały czas krzyk i bicie kolbami. I w kolumnę, i maszerować. I przechodzę przez takie tereny, gdzie [jest] masę ognisk. Bale, takie drewna, takie dosyć duże, na sztorc ustawione i ogniska bardzo duże. No i taki zaskoczony: po co te ogniska? Ogniska… Może śmieci spalają. Później powiedziano mi, że z krematorium, jak już nie byli w stanie spalić, no to palili Żydów właśnie w tych ogniskach. Nas doprowadzono do łaźni i tam kąpiel. Łaźnie były w tym samym budynku, w którym byli gazowani Żydzi, z tym że nam kazano się rozebrać do naga, stawać pod prysznicami i polewano nas zimną wodą, a nie gazem. Po tej kąpieli (to już była noc) wypędzano nas z tej łaźni, bo następni byli tam kąpani, i na zewnątrz pod tą łaźnią staliśmy nago wszyscy. Żeby było cieplej, to stworzył się taki krąg ludzi, każdy przytulał się do drugiego. Ten krąg cały czas był w ruchu, bo każdy chciał być w środku i przepychał się do środka, tak że cały ten krąg był w ruchu. I tak do godzin szóstej, siódmej rano staliśmy nago. Jak się zrobiło już widno, to więźniowie przynieśli pasiaki (takie ubrania, kalesonki) i w to się ubraliśmy. I buty takie, drewniaki. Jak już zostaliśmy ubrani, to przyszli więźniowie i przynieśli w beczkach jedzenie. To jakaś taka zielenina śmierdząca, nie wiem, co tam było, ale esesmani kazali brać z ziemi… Były nagromadzone kubki, blaszane talerze, to kazali brać naczynie i podchodzić po tę strawę. Ja wziąłem taki kubek, zajrzałem do środka i tam były takie resztki tego, no to podniosłem patyk i zacząłem te resztki wygrzebywać, żeby w miarę ten kubek był czysty. Podszedł do mnie esesman – ja po niemiecku rozumiałem – i: „Co ty jesteś taki delikatny? Ja cię tego oduczę”. I kazał mi wyciągnąć ręce i położył na dłoniach dwa kamienie. I [mam] robić przysiady z tymi wyciągniętymi rękoma, z tymi kamieniami. Ja już zacząłem się męczyć, już coraz mi trudniej, ale cały czas robiłem te przysiady, bo jakbym się przewrócił, to mógłbym być zabity przez pomocników esesmana, kapo, którzy byli przeważnie bandytami, bandyci niemieccy. Mogłem być tymi kijami zatłuczony. Tak że starałem się te przysiady, zmęczony, robić. No i całe szczęście moje, że ten esesman został odwołany, a jak on odszedł ode mnie, to ja te kamienie zrzuciłem i schowałem się między więźniów. Po tym posiłku zaprowadzono nas na blok. To był taki długi budynek. Możliwe, że to były… Bo w Oświęcimiu były koszary wojskowe przed wojną i Auschwitz to był obóz w tych koszarach. A ja byłem w Birkenau, to były takie budynki drewniane bardzo długie, w środku był taki komin jak gdyby, betonowy, i z dwóch stron prycze. Prycze były trzypiętrowe. Pierwsze, parter i trzecie takie… na trzy poziomy były tych prycz. I na te prycze kazali [wchodzić] pomocnicy esesmanów, pędzono na prycze – ośmiu, dziewięciu na jedną pryczę. To były nieduże [prycze], tam były dwa koce, takie podniszczone dwa koce. A te prycze były z desek robione. I dziewięciu. Tak że na wznak nie można było się położyć, trzeba było leżeć na boku. No i leżeliśmy na tych deskach i przykrywaliśmy się tymi dwoma kocami. W obozie ja byłem w czwartym bloku i to była tak zwana kwarantanna, blok kwarantanna. Naprzeciwko mnie, po drugiej stronie drutów był obóz z Cyganami, tak że miałem… W naszym ciągu mój blok był czwarty, a w sąsiednich byli też więźniowie Polacy, w tym rzędzie. Obóz kwarantanna. Ta kwarantanna polegała na tym, że rano więźniowie byli wypędzani, na przykład, o godzinie piątej z baraku i taki esesman, który dobrze mówił po polsku, był naszym Führerem tego bloku, to: „Zimno wam? Tak? No to się zaraz rozgrzejecie”. No i tak: kolumna, czwórki i biegniemy. Bieg. „Padnij! Powstań! Pompki!” I tak cały czas. Kto już nie miał sił, to był na bok odkładany i później wieczorem byliśmy zapędzani do bloków, a tych spod ściany, to nie wiem, byli przez tych pomocników niemieckich ( to też więźniowie, kapo, Vorarbeiterzy, blokowi, następnie Stubendienst) oni tych chorych albo martwych gdzieś tam odnosili. Zorientowałem się, że ta kwarantanna była po to, żeby eliminować tych słabych – słabych, do pracy nienadających się, to ich od razu eliminować. No i następnie złamać psychicznie tych więźniów, żeby byli posłusznymi więźniami – na tym polegała ta kwarantanna. I z pierwszych transportów to te kwarantanny nieduży procent przeżywał. Ja miałem brata, który został aresztowany już w lipcu czterdziestego roku, no to stracił słuch przez to bicie. No to właśnie łamanie psychiki więźniów. I wieczorem przed wpędzeniem nas do baraków to wydawano posiłek. Posiłek to był z zielska jakiś napój, nie wiem, czy tam z ziół, do tego kromka chleba i łyżka takiej margaryny, powideł, jak to [nazywano]. W Warszawie to też podczas okupacji z buraków były robione. To też [w obozie dawano] łyżkę tego i to był cały posiłek. Wypijałem tę zupę, a kawałek chleba zostawiałem sobie na dzień następny, bo następnego dnia rano tylko dostawaliśmy ten ciepły napój, kubek takiego ciepłego i nic więcej do jedzenia. Dlatego sobie zostawiałem ten kawałek tego chleba.
No i całe szczęście, że w tym Birkenau byłem krótko, bo bym nie przeżył. Mianowicie już 30 września zorganizowano transport, załadowano mnie do pociągu i skierowano do Buchenwaldu. Do tego Buchenwaldu trafiłem 1 października. To był też duży obóz, ale w tym czasie jak ja trafiłem do niego, to ci funkcyjni, ci bandyci niemieccy, zostali skierowani na front wschodni i władzę po nich objęli socjaliści i komuniści niemieccy. I oni mieli zupełnie inne podejście do tych więźniów. Nie było bicia, nie było kwarantanny, był po prostu luz, tak że… Apele w Birkenau były bardzo długie, bo jak gdzieś [był] chory, gdzieś skonał czy trudno go było znaleźć, no to apel trwał czasami całą noc, a przynajmniej cztery, pięć godzin, zanim wszystko policzyli. Cały czas trzeba było stać nieruchomo, bo tak od razu jak ktoś się ruszył, to podskakiwali ci blokowi, kapowie i walili kijami. No a w Buchenwaldzie apele były krótkie, esesmani się po obozie, w tym czasie co ja byłem, nie kręcili, tak że… I tę władzę… komuniści i socjaliści. I prawo obozowe było takie w tym, że jakaś kradzież żywności, to był taki przepis wewnętrzny, obozowy, że tego złodzieja można było zabić, że te władze obozowe, więźniarskie pozwalały na to właśnie, na ten samosąd. Tak że w tym czasie w Buchenwaldzie też było okropnie, też więźniowie byli maltretowani. Tam widziałem doły… Żwir, wydobywane kamienie. Ci więźniowie musieli wnosić te kamienie na górę i z powrotem na dół. Jak ktoś się przewracał, to [bito] kijami i tymi kijami był dobijany. Była też fabryka zbrojeniowa, produkowali broń w Buchenwaldzie, przy samym obozie. I jak ja byłem, przyjechałem w październiku, to ta fabryka została przez aliantów w czerwcu zbombardowana, tak że ja uczestniczyłem trochę w oczyszczaniu tego terenu po fabryce. No, część łaźni więziennych też była zbombardowana, ale obozy nie, a w obozie było ze dwadzieścia pięć tysięcy chyba więźniów, a może i więcej. Bardzo dużo baraków. Ja mieszkałem w czterdziestym drugim baraku, tak że było dużo. I te baraki nie były zbombardowane, tylko fabryka, która była w odległości od baraków dwieście metrów. Bloki esesmanów też nie były zbombardowane, tylko fabryka i częściowo łaźnia. W Buchenwaldzie bardzo dawały mi się we znaki pchły, olbrzymie robactwo te pchły. Na pryczach już leżeliśmy pojedynczo w Buchenwaldzie, takie były mniejsze, piętrowe, ale pojedyncze. Był siennik, koc, no i te pchły okropne, to ja na tej pryczy nie leżałem, tylko na ławce, [jednej z takich], które były wzdłuż pryczy. Ale też mnie te pchły atakowały. Były robione [dezynsekcje], proszkiem więźniowie tam pryskali, ale to niewiele pomagało.
Po kilkunastu dniach zostałem z Buchenwaldu wywieziony do podkomanda Leau. Podkomando Leau było na północ od Buchenwaldu jakieś dziewięćdziesiąt kilometrów. To była wioska i dwie kopalnie: Plömnitz i druga o innej nazwie. To były byłe kopalnie, wydobywano tam sól potasową. Te kopalnie były nieczynne i zamieniane na fabryki. Te sztolnie i te [fabryki] były na jakiejś głębokości pięćset, sześćset metrów, bo zjeżdżaliśmy do tych podkładów windami. W tej drugiej kopalni jak przyjechaliśmy, zostaliśmy zakwaterowani, że nocowaliśmy również w tej kopalni. Praca polegała na tym… Też władza obozowa, więzienna to już nie byli bandyci, tylko byli więźniowie polityczni. Na przykład moim kapo był oficer policji czeskiej, a drugiego komanda był Polak wywieziony z Powstania Warszawskiego. Tak że te władze… O! I jeden taki kapo później, na terenie obozu, to był jakiś taki groźny bandyta, a tak to już te władze to też, tak jak w Buchenwaldzie, to już byli właśnie polityczni.
Posiłki to były podobne jak w Buchenwaldzie, to znaczy że na kolację dostawaliśmy bochenek chleba na pięciu. To był takiej mniej więcej wielkości [średnicy dwudziestu, dwudziestu pięciu centymetrów] bochenek chleba na pięciu i był kłopot z jego podzieleniem, bo nie było żadnych noży. No to z drutu – ci więźniowie starali się [kroić] drutem. Następnie dostawaliśmy margarynę, taką kostkę ćwierćkilową, taką kostkę tej margaryny. To taki paseczek. To znaczy ta kostka była dzielona, pięć pasków tak i pięć pasków tak, tak że takie wychodziły paluszki centymetrowe tego. To był przydział – kawałek chleba, ta kromka chleba, ten paluszek margaryny i też łyżka marmolady, tak? Marmolada to się nazywa. A rano płyn. No i ja też starałem się ten kawałek chleba zostawiać na rano, a wieczorem tylko ten… I to cały był ten posiłek.
Praca polegała na tym, że te sztolnie właśnie zamienialiśmy na wnętrze fabryczne, to znaczy te ściany, podłogi się wyrównywało. W korytarzach układaliśmy szyny. I na przykład pierwszego dnia trafiłem do noszenia tych szyn, to znaczy taki odcinek szyny pod taką kolejkę wagoników, wywrotową. To [nosiliśmy] w sześciu. To był dosyć duży ciężar i przydzieleni do tego więźniowie byli niejednakowego wzrostu, to ten ciężar różnie się układał. Tak że ci niżsi byli bardziej poszkodowani. To noszenie tych szyn. Nosiłem te szyny dwa dni. I całe szczęście, że później już tych szyn nie nosiłem, tylko worki z cementem. Te worki do przenoszenia to były takie pięćdziesięciokilowe. No to też kilka dni te worki, no i więźniowie, ci starsi, to już się przewracali, na bok byli odkładani, czy umierać, czy nie. Już były zgony i choroby. I całe szczęście, że te worki też dźwigałem ze trzy dni. Później zostałem przydzielony do pchania i napełniania tych wózków gruzem i wywożenia wagonikami do windy ten gruz. No to taki ten wagonik pchało nas czterech, no to już zupełnie była inna praca. I też stosunek do więźniów jaki był właśnie, że ta władza to była już nie z tych bandytów, obozowa, ale byli esesmani. I esesmani, ci moi, składali się z dwóch grup: byli esesmani niemieccy starsi i młodsi, SS Galizien. I ci SS Galizien dawali nam się bardzo we znaki. Bo to nocowanie w kopalni, w tych sztolniach, trwało może ze dwa tygodnie i później zostaliśmy przeniesieni do baraków, właśnie do tej miejscowości Leau. To były te baraki drewniane, była kuchnia obozowa, była łaźnia także, bo w tej kopalni to cały czas baliśmy się, że w razie czego, to będziemy zagazowani. Przenieśliśmy się do tych baraków, na zewnątrz i z tych baraków dochodziliśmy do pracy, do tych kopalń, około czterech kilometrów. No i podczas tych przemarszów jesienią, zimą, wiosną, to w tych trudnych warunkach my byliśmy ubrani tylko w cieniutkie pasiaki i takie płaszcze cywilne, takie cienkie, po więźniach, którzy trafiali do obozu. W tych płaszczach wycinano na plecach duże płaty i wstawiano, wszywano materiał, z których były robione te mundurki, pasiaki, tak że materiał taki i tutaj wszywana duża płachta, na której były malowane te pasy niebiesko-białe i to był nasz cały ubiór. Niektórzy więźniowie starali się o docieplenie, to znaczy, że znalazł worek po cemencie, robił sobie dziury na głowę i zakładał pod pasiak. Ale esesmani, jak to stwierdzili, [odkryli], a to łatwo było [zauważyć], no to [więźniowie] byli bici i karani. Kara to bicie albo do karceru, to też taka ziemianka, do tej ziemianki. Albo stójka. Stójka to człowiek był przywiązany do pala i stał na palcach, stał tam ileś godzin i przeważnie tak był odwiązywany, no to przewracał się, nie wstawał z tej ziemi, no i był odnoszony. To ci esesmani… I teraz tak: charakterystyczne właśnie w tym obozie, że ci kapowie to już polityczni. Po obozie ci esesmani też tak specjalnie się nie kręcili. No, ci blokowi i Stubendienst to już nie byli ci więźniowie, tylko polityczni, ale też oni się różnie zachowywali. Ja na przykład miałem blokowego młodego Niemca, metr dziewięćdziesiąt, waga tak dziewięćdziesiąt kilka kilo, trzydziestolatek, Niemiec. Podobnież trafił do obozu, bo nie chciał iść do wojska. Czy to prawda, czy nie, tego nie wiem, ale on mówił, że tak. Jego brat podobnież był pułkownikiem lotnictwa. I teraz ten Niemiec… Ja zorganizowałem taką grupę. Dwóch chłopaków było z Włoch, szesnastolatek i dziewiętnastolatek, i trzech z Powstania Warszawskiego, którzy mieli też po siedemnaście lat. Tak dokładnie to [nie wiem], no bo się nie wypytywałem. No to tworzyliśmy taką grupę i ten esesman przydzielił nam pokój, że mieszkaliśmy razem. Też prycze jednoosobowe, dwupiętrowe, w takim tym pomieszczeniu. I teraz tak. Ja harcerz od dziecka, po obozach to ja byłem przyzwyczajony do porządku i do samodzielności. No i my też w tym pokoju [staraliśmy się] porządek zachować i względnie byliśmy sprawni, bo to młodzi chłopacy, ale w sąsiednim pokoju mieszkał… O! Był też taki pokój, gdzie ten blokowy umieścił inteligencję z Powstania Warszawskiego. To znaczy inteligencja, bo tam jak rozmawiałem, to adwokat był i tacy ludzie… Też dosyć czysto i schludnie ubrani i zachowujący się odpowiednio i też mieli taki pokój. A też w innych pomieszczeniach mieszkali ludzie z Powstania, starsi, wywiezieni z Powstania, schorowani, czterdziestolatkowie, pięćdziesięciolatkowie, co to prości ludzie, ledwo chodzący – gdzie on tam myślał o tym myciu się czy tam tego, ledwo chodził – to ten blokowy kopał ich, że co te brudasy, że się nie myją; jak przechodzili, to ich kopał i popędzał kijem. A z tą inteligencją warszawską, z tym mecenasem, bo ten mecenas umiał po niemiecku, to sobie rozmawiał, o różnych sprawach rozmawiał. Z nami nie rozmawiał, ale nas tymi kijami nie gonił, a z tym mecenasem to sobie rozmawiał. Blokowego miałem, który też mieszkał w tym baraku… Ten kapo to jest dowódca brygady pracowników, kapo. I on miał do pomocy Vorarbeitera. No to tym Vorarbeiterem zrobił też Czecha, gimnazjalistę, Czecha, też przyzwoity chłopak. Tak że przez nich to nie byliśmy bici. Oni pilnowali nas przy tych robotach, to jak się esesman zbliżał, to krzyczeli i machali kijami, że „Robić! Robić!”, a jak esesman odchodził, no to był spokój. I też miałem takiego majstra, Niemca, to był też starszy człowiek, i też, jak esesmanów nie było, no to też nam kazał usiąść. Widziałem też, jak takiemu starszemu więźniowi z Powstania Warszawskiego to kanapkę dał. A też taki już chudziutki, taki sześćdziesięciokilkulatek, ten Niemiec. Tak że ta praca już pod koniec to też polegała na tym, że ten więzień musiał się ruszać, ale jak nie było esesmana, to ten Vorarbeiter, kapo i ten Niemiec pozwalał usiąść. Tak że już stosunkowo inne warunki. Ale powtarzam, bardzo dużo było tych schorowanych osób. Ze mną byli z Włoch zabrani Capigowie: chłopak, dziewiętnastolatek, ojciec czterdzieści lat. I ten ojciec odmawiał sobie pożywienia i podsuwał synowi. W styczniu zmarł. [Zabrano go] do szpitala i w szpitalu zmarł. A ten syn nie był w mojej grupie, był w innej, w innym baraku mieszkał, tak że praktycznie się w obozie nie spotykaliśmy. My byliśmy bardzo cienko ubrani i w związku z tym to częste oddawanie moczu. On [wychodził] w nocy, w marcu, z baraku… On mieszkał w dużym baraku (ja mieszkałem w takim niedużym, a on w takim dużym baraku), no to szedł na zewnątrz oddać ten mocz. I szedł w tych drewniakach. To taki blokowy, ten Stubendienst, też więzień polityczny, Czech, chłopak dwudziestoletni, „Co ty? Idziesz w butach? Stukasz, budzisz kolegów? Powinieneś zdjąć te buty, taki był rozkaz. A ty nie zdjąłeś”. I go na stójkę – na zewnątrz, na kilka godzin w nocy, na stójkę. Mrozów nie było, ale ta wilgoć taka i zimno, prawie nago stał. Do szpitala go wzięli i momentalnie, po dwóch dniach już nie żył. Ojciec sobie odmawiał posiłku… I ten chłopak też zmarł.
Tak że te… Mnie zmobilizowali, namówili, to znaczy był Polak, inteligent z Warszawy, taki też dwudziestokilkuletni i on też był jako tłumacz… I [pracował] w szpitalu. On nawet w tym obozie takie miał dosyć dobre względy, bo nie chodził w pasiaku, tylko miał cywilne ubranie, z tym że na plecach był wszyty pasiak. I w tym szpitalu był lekarz, Francuz. Ten Polak z Francuzem tak razem współpracowali. I ten Polak namówił mnie, bo obserwował tych więźniów, że: „Słuchaj, jest taka tutaj tajna organizacja. Czy chcesz przystąpić?”. Że jak Niemcy będą chcieli nas zabijać, to my będziemy się bronić. W Buchenwaldzie to mieli nawet… Bo karabiny były tam produkowane, to mieli nawet, tajna organizacja, i karabiny, i mieli radiostację. Nas było około tysiąca, to stosunkowo niewielka grupa. I przewaga to byli właśnie ci starzy ludzie. My z Włoch to byliśmy tacy młodsi, a tak to przeważnie starsi ludzie. Ta organizacja… [Zapytał], czy się zgadzam. „No tak”. – „No to – powiedział – to wiesz, to weźmiemy cię na izbę chorych, to ty sobie trochę odpoczniesz”. I tam jest jedzenie, bo ci więźniowie umierali, to nie byli w stanie tego jedzenia zjeść. A ci Stubendienst, no to tam sobie swoje też organizowali. No to namówił mnie, żebym się [zapisał] do tej organizacji i do tego szpitala. I w tym szpitalu byłem tylko jeden dzień, bo tak: chleb, faktycznie, było pełno, bo to twardy… Gdzie tam umierający człowiek twardy taki chleb mógł zjeść. Tak że tego chleba było pełno. Ale byłem tylko jeden dzień, jedną noc i powiedziałem, że nie chcę, bo tu umiera, tu jęczą. No patrzeć na tych… Jak ja byłem na tym obozie i w tej pracy, no to zabierali tych chorych, odwozili do izby chorych, ale ja ich nie widziałem, co się z nimi [działo]. Widziałem po terenie, tam w tych moich sąsiednich blokach, że się snują ci więźniowie słabi, ale oni jeszcze chodzą, prawda. A takich, co nie mogli chodzić, to ja nie widziałem, no bo właśnie [zabierano ich] na izbę chorych. Dopiero jak byłem, to się przyjrzałem, że te… Męka, ci ludzie umierają w mękach. Bo ja byłem młodym chłopakiem, harcerzem, byłem bardzo głodny, ale jakichś zgniłych obierek nie ruszałem. Byłem głodny, ale nie ruszałem i żadnych żołądkowych [problemów nie miałem], mnie to nie dotyczyło. A ci inni no to nie zwracali uwagi, ten kawałek chleba, żeby ten smak zmienić, to solą potasową, bo ona była lekko słonawa, troszkę sobie posypywał i jakieś skutki uboczne na pewno były. No, a ja się pilnowałem. No i właśnie na tej izbie przyjęć po nocy takiej temu właśnie Polakowi powiedziałem, że nie, ja nie chcę tego chleba i wracam do komanda.
A do tego szpitala to też się dlatego zgłosiłem, bo podpadłem w pracy esesmanowi, Niemcowi, bo podczas drogi to najbardziej dla nas to byli okrutni ci SS Galizien. A w obozie mieliśmy tych starszych esesmanów. Ale to też był taki klimat już łagodniejszy, że jak pracowałem [jako] więzień, już mogłem sobie pozwolić na pewne rzeczy, które były nie do pomyślenia w Birkenau, nawet w tym czasie, już pod koniec wojny. Mianowicie, esesman, który nas tam pilnował, żebym ja z takim drugim, tym młodszym kolegą, żebyśmy wywieźli beczkę z nieczystościami. Bo więźniowie podczas pracy załatwiali się do tej beczki. A ja mu powiedziałem, że to jest za ciężkie, że to my tego nie uradzimy. No to nawet w Birkenau było nie do pomyślenia, żebym ja sobie na to pozwolił, we wrześniu czterdziestego czwartego. A ja mu się tak tego… No i on tak popatrzył na mnie i mówi: „Za dobrze ci się powodzi”. No i mówi: „Chodź tu ze mną”. Podprowadził mnie do takiej ściany sztolni, kazał mi wziąć kilof i wygładzać tę ścianę, walić i wyrównywać to tym kilofem. I już też się zacząłem męczyć, ale się kończyła dniówka, wieczór, czas wracać do obozu, to on powiedział, żebym następnego dnia się do niego zgłosił i że będę nadal to [robił]. Ale po powrocie to ja tego kapo, Czecha, poprosiłem, żeby mnie posłał nie do tej kopalni, tylko do tej drugiej, w której byłem, jak nas przywieźli. I właśnie jak ten mi zaproponował ten szpital, no to mówię: „O, to też dobrze będzie, bo nie będę chodził do tej kopalni, że nie podpadnę pod tego esesmana, bo tak to by mnie też wykończył”. I jak zrezygnowałem z pobytu w tym szpitalu, to ten lekarz i ten tłumacz, Polak, skierowali mnie do pracy na terenie, do prac ogrodowych (to był marzec), żebym znów tam tym esesmanom nie podpadł. Do tych prac ogrodowych. I trafiła się ta kontrola. Oficerowie esesmani przyjechali na kontrolę do naszego obozu i tych z placu apelowego, zbiórka tych ludzi, co tego… no i w szeregu, no i tak sprawdza… Ten esesman tak przechodził, podszedł do mnie i do tego lekarza: „A dlaczego ten jest tutaj? Przecież on dobrze wygląda”. No i podskoczył ten Polak, tłumacz i powiedział, że jestem gruźlikiem, że już nie mam płuc i dlatego jestem na tym terenie. I faktycznie, jak wróciłem do domu, to były kontrole, rentgeny i powiedziano, że ja się zetknąłem z gruźlicą. Leków nie dostawałem, bo ten mój organizm podczas pobytu w domu jakoś sam zwalczył tę chorobę, tak że leków nie brałem, ale tego specjalnego przeciw gruźlicy nie. No i kilka lat temu robili mi dokładne prześwietlenie płuc już tymi nowoczesnymi aparatami i też powiedzieli, że mam zrosty, że przechodziłem gruźlicę. Tak że [przechodziłem] w tym obozie.
I w tym obozie przebywałem do 14 kwietnia. A przed tym, w marcu, jak pracowaliśmy w kopalniach, jak maszerowaliśmy, to słyszeliśmy strzały armatnie, ale to strzały armatnie z czterdziestu i pięćdziesięciu kilometrów. To było pod koniec marca, to ten front jest niedaleko, tylko nie wiedzieliśmy, czy to Rosjanie, czy [Amerykanie]. Bo podkomando Leau to było Dessau, to takie większe miasto, Halle, Magdeburg – to te środkowowschodnie Niemcy. Tak że w tym rejonie byłem. No to zarządzają ewakuację. Prawdopodobnie poprosili ich mieszkańcy wioski Leau, bali się tych więźniów i poprosili. No i ci esesmani utworzyli taką [kolumnę]. Nas było łącznie może około dziewięciuset, no to kolumna z siedemset osób, w szpitalu zostało około dwustu. I kolumna marszowa z tych pozostałych, chodzących więźniów. I to był 14 kwietnia. Na drogę dano nam po pół bochenka chleba i pięć ziemniaków na drogę każdemu więźniowi. I ciągnęliśmy dwa wozy, w jednym esesmani mieli swoje rzeczy, a w drugim, później, jak nas oswobodzili Amerykanie, to było trochę żywności na drogę. Wyruszyliśmy w tę podróż i kierowaliśmy się na Dessau i Berlin. Na Berlin, bo już nie było gdzie uciekać, bo tu z jednej strony Amerykanie, [z drugiej] Rosjanie i nie było gdzie, no to w kierunku… I pierwszego dnia to było około dwudziestu kilometrów, tak żeśmy… I ci, którzy zostawali – ja słyszałem strzały. I jak ruszyliśmy, to ja słyszałem strzały po kilku kilometrach. To esesmani tych, co zostawali, zabijali. No i podczas tej drogi tych strzałów słyszałem kilka. Nie szedłem do tyłu, żeby oglądać zabitych, raczej starałem się iść z przodu. Przenocowaliśmy na łące i następnego dnia ruszyliśmy w podróż, w dalszą drogę. O godzinie dziesiątej przed południem strzały, wybuchy, my maszerujemy drogą leśną, las z jednej i z drugiej strony, i widzę przebiegających Niemców, dwóch w mundurze, jeden w koszuli. No to Amerykanie może bombardują i oni uciekają przed tym na drugą stronę drogi, a my idziemy dalej. Nagle przed nami z lasu wyjeżdżają z prawej strony cztery czołgi. No, czołgi, to też może Niemcy uciekają. Ale te czołgi dwa przejeżdżają na drugą stronę drogi, a dwa zostają po tej, z której przyjechały i kierują się w kierunku nas, działka te czołgowe w kierunku nas. No to myśmy się zatrzymali, esesmani także. I myśmy maszerowali środkiem drogi, a esesmani wzdłuż rowów, gęstą tyralierą. Zatrzymaliśmy się i ci esesmani wystrzelili krótkie serie z karabinów maszynowych. Jak padła ta seria, to my do rowu, ja do tego prawego rowu, esesmani także do rowu. Strzały umilkły, no to znaczy, że to są Amerykanie, jak strzały padły, że to nie są niemieckie… I więźniowie momentalnie zaczęli rozbrajać tych Niemców. Ja podszedłem do jednego z tych wozów i jeszcze wyciągnąłem jeden bochenek chleba z tego wozu. A rozbrajanie tych esesmanów. Widziałem, taki był ten Ukrainiec właśnie, SS Galizien, blondyn, dwudziestopięciolatek, taki chłopak postawny, to jak więzień podskoczył do niego z tym wyrwanym karabinem i walnął go w głowę, to widziałem, jak szczęka odeszła. Nie chciałem patrzeć i odszedłem. Ale też żeby jakieś takie powszechne było to zabijanie Niemców, to nie zaobserwowałem. Tego właśnie jednego, właśnie tego Ukraińca, a tak to nie widziałem, żeby innych, tych starszych esesmanów żeby zabijali. Niemcy kazali tym esesmanom ustawić się w szereg czy w kolumnę, a nam kazali podejść do autostrady…
Amerykanie. Kazali tym Niemcom się ustawić w dwuszereg, a nam kazali iść Amerykanie… W tym czołgu był już żołnierz, który biegle po polsku mówił, no i kazał podejść, to mówi: „O, tu już jest niedaleko autostrada. My przejechaliśmy z tej autostrady”. Bo całe niebo było samolotów, samoloty, fruwają. I powiedział, że właśnie meldunek z takiego samolotu był do nich, że porusza się niemiecka kolumna, dlatego te cztery czołgi podjechały do tej maszerującej kolumny. Jak podszedłem do tej autostrady, to tą autostradą czołgi w kierunku na Berlin, na Dessau. I te czołgi to w pierwszej linii widziałem. Czołgi pierwsze, kilka czołgów, a zaraz za tymi czołgami samochodziki. W tych samochodzikach były skrzynki z pomarańczami, od razu dostałem dwie pomarańcze i opakowanie wafli. Od razu na tej autostradzie dostałem, z tej furgonetki. Tak ci żołnierze amerykańscy byli wyposażeni bogato.
Doszedłem do tej autostrady i […] zatrzymałem się we wiosce przy mieście Dessau – do Dessau nie poszedłem, tylko w tej wiosce. Tam ci wszyscy więźniowie z Leau… To znaczy nas było tam sześciuset z czymś tych więźniów, różnej narodowości. To była taka zamożna wieś i w tej wsi pracowali jeńcy wojskowi, francuscy. Polaków nie spotkałem, tylko tych więźniów. Więźniowie porozchodzili się po zagrodach niemieckich i zaczęli wyłapywać kury, a niektórzy to za cielaczkami. Następne kroki ich były, że złapał taką kurę czy cielaka, to rozpalali ognisko, tę kurę obskubywali i gotowali w wiadrze na ognisku. Albo też zabili cielaka, albo prosiaczka i robili sobie szaszłyki, kotlety, boczki pieczone. Tak że po mieszkaniach specjalnie to tak nie chodzili, raczej Ukraińcy, i wynosili z domów tych gospodarzy słoiki. No to Niemcy głodu podczas II wojny światowej nie doświadczyli, żadnego głodu w miastach i wsie były bardzo dobrze zaopatrzone. Wieś, bo miała swoje produkty, a miasta miały z kontyngentów z Polski, Francji, Grecji, tak że głodu Niemcy nie doświadczali. A ci Niemcy to mieli drób, bekony, tak że jedzenia w brud. No i właśnie ci więźniowie, dożywianie się. Organizmy poniszczone, a tutaj sobie we trzech na przykład zrobili sto kotletów albo…
Jak popatrzyłem na nich, jak oni się [żywią]… A ja raczej starałem się [zachować umiar], uważałem, że tego nie wolno jeść. No i pierwsze moje zetknięcie z jedzeniem to te sucharki. Później zapisałem się i chodziłem do takiej powstałej kuchni, kuchnie organizowane przez komitety narodowościowe, brałem też udział w tych kuchniach. Żywność, produkty dostawaliśmy od Amerykanów, kaszę, mąkę, mleko, jajka także. I te posiłki sami… Dostawałem też od Amerykanów paczki, tekturowe pudełka, w których też były właśnie biszkopty, czekolady, papierosy, takie te soki, takie do pierwszego posiłku na przykład. No i dużo papierosów. Ja papierosów nie paliłem, to oddawałem kolegom. I to był mój główny posiłek, właśnie obiady w tej kuchni obozowej i te paczki. Koledzy moi, którzy byli ze mną, takich dwóch, nagle zaczęły im się robić wrzody. Ja troszkę [miałem kłopotów] z żołądkiem, ale jakoś sobie poradziłem. Żołnierze, lekarze amerykańscy pomagali.
I zbliżał się koniec, bo ja zostałem oswobodzony […] 16 kwietnia, no i szybko jakoś przetrwałem w tej wiosce ten pobyt. Z tym że Amerykanie to więźniom przez pierwsze dni pozwalali na wszystko, że mogli nawet… O! Ci więźniowie francuscy mogli tych gestapowców nawet zabijać. Że taka jakaś wewnętrzna jest [umowa], że przez pierwsze trzy dni dawali ci Amerykanie nam wolną rękę, że można było robić, co [się chciało]. No, ja Niemców unikałem, nie chodziłem po tych mieszkaniach prywatnych, nie rozmawiałem z nimi, raczej ich unikałem.
I przyszedł 8, czyli 9 maja i koniec wojny. Koniec wojny. Amerykanie powiedzieli, że kto chce, to może wracać do Polski, a kto chce iść na Zachód, to niech idzie sobie na Zachód. Ja postanowiłem wracać do Polski i Amerykanie… To znaczy ten powrót mój to nastąpił gdzieś około 12 maja, [wtedy] się [wybrałem] w tę podróż powrotną. Dostałem trochę jedzenia od Amerykanów. Zrobiłem sobie taki woreczek, gdzie te produkty amerykańskie sobie zapakowałem, i jeszcze z dwoma kolegami umówiliśmy się, że wracamy. Amerykanie podwieźli nas do Elby. Elba to była granica między wojskami Związku Radzieckiego a amerykańskimi. Amerykanie mnie dowieźli do mostu i na tym moście byli już żołnierze rosyjscy. I ci żołnierze powiedzieli, że Polacy niech sobie idą, pokazali kierunek do Polski, a Ukraińców zatrzymywali i na bok. No i ja z tego mostu skierowałem się w kierunku Wittenbergi nad Łabą. Do Wittenbergi nie wstąpiłem, tylko wieczorem się zatrzymałem nad Łabą. Spotkałem żołnierza rosyjskiego, to był taki inteligentniejszy. Ten żołnierz rosyjski rozwiązał worek i w worku miał razowy chleb, kawałek słoniny i melasę cukrową. On się tym posilił i popił wodą z rzeki. A Amerykanie to mieli posiłki kilku… dziesięciodaniowe i dodatkowe paczki. Mieli menażki w takie „dzwonka” pooddzielane, w każdym zagłębieniu mógł sobie inne danie korzystać. Ruszyłem w kierunku na Berlin, na Poczdam. Maszerowaliśmy przeciętnie minimum trzydzieści kilometrów dziennie. Zatrzymywaliśmy się w stodołach. Po stronie radzieckiej to te wsie niemieckie były puste. Po stronie amerykańskiej to już następnego dnia pełne życie było w wioskach niemieckich, Amerykanie spacerowali sobie z Niemkami, życie towarzyskie kwitło. A po stronie rosyjskiej nie spotkałem żadnego Niemca. Te gospodarstwa były puste, wisiały białe flagi. Po takim marszu trzydziestokilometrowym, marszu po tej autostradzie, zatrzymaliśmy się na noc w stodole. Ja na nodze lewej miałem jedenaście bąbli, a na prawej dziewięć. Przekłuwałem sobie te bąble, w nocy mi przysychały i rano w dalszą podróż. I tak doszedłem… Byłem od Poczdamu jakieś osiemnaście kilometrów, ta autostrada. Berlin cały płonął. W nocy i w dzień to światła, ogień i dymy. I autostradą na Frankfurt nad Menem. Doszedłem do Frankfurtu. We Frankfurcie był na torach pociąg towarowy, pusty. Tam byli żołnierze rosyjscy, którzy wracali do jednostek ze szpitala. I tym pociągiem towarowym dotarłem do Frankfurtu. Po drodze też tak jak tych żołnierzy radzieckich tak spotkałem dwóch podchorążych z Armii Krajowej, którzy byli w wojsku ludowym, tak? W ludowym wojsku. Też wracali ze szpitala i też sami sobie mieli organizować powrót. W rozmowie ze mną zastanawiali się, czy wracać do jednostki, czy do Polski. Ja im nic nie podpowiadałem, tak że nie wiem, na co oni się zdecydowali. To byli też chłopacy, tacy dwudziestolatkowie.
Właśnie z Frankfurtu już towarowym dojechałem do Poznania. W Poznaniu NKWD zatrzymało mnie i moich kolegów, a byliśmy ubrani w pasiaki, że jesteśmy podejrzani, i straży kolejowej polskiej przekazali nas, a ci strażacy kazali nam jechać sobie do Warszawy. No i wsiadłem do pociągu do Warszawy i znalazłem bardzo dobre miejsce pod ławką, tam sobie kocyk rozłożyłem i do Warszawy wróciłem 20 maja. Czyli wyruszyłem w drogę tak około dwunastego, a 20 maja byłem w Warszawie. I do Włoch, do mieszkania, w którym mieszkałem, ale już nie do swojego mieszkania, tylko do innego, bo moje mieszkanie było zajęte przez wojsko polskie, Żymierskiego, we Włochach. Tam zrobili sobie główną kwaterę. No i mieszkaliśmy prywatnie w innym mieszkaniu. Mój powrót to 20 maja i to była Wielkanoc.
Nie, to wszystko. No i po świętach wróciłem do szkoły.
Warszawa, 27 lutego i 19 marca 2018 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski