Tadeusz Komornicki „Załęcki”
Nazywam się Tadeusz Komornicki, pseudonim „Załęcki”. Urodziłem się w 1926 roku w Warszawie na Woli. Walczyłem w 7. Pułku Piechoty „Garłuch”.
- Proszę powiedzieć coś o swoich rodzicach. Czym się zajmowali?
Moje pochodzenie jest robotnicze. Ojciec był pracownikiem Monopolu Tytoniowego na Dzielnej, a matka przy mężu, jak dawniej bywało.
Nie.
- Jak pan pamięta lata młodości jeszcze przed wybuchem wojny? Jakie zostało panu wspomnienie?
Przede wszystkim miłość do wojska. Czym to się charakteryzowało? Między innymi tym, że ojciec był uczestnikiem I wojny światowej w kawalerii i w związku z tym w Łazienkach przy 1. Pułku Szwoleżerów, co niedziela odbywały się wojskowe zawody konne i zawsze z ojcem jeździłem na te zawody. No i obowiązkowo defilady na 3 maja.
- Czyli ojciec w głównej mierze przekazał panu taką patriotyczną postawę, tak?
Tak, dziadek też był w niewoli niemieckiej, też brał udział… Muszę się jeszcze pochwalić, że jak żył Marszałek Piłsudski, to byłem w Belwederze jako delegacja dzieci z Monopolu Tytoniowego i wręczaliśmy papierosy Marszałkowi. To było przedszkole przy Monopolu Tytoniowym.
- Zrobiło to na panu duże wrażenie wtedy?
O! Piłsudski to był ktoś dla dzieci, a dla mnie został do dzisiejszego dnia bardzo wybitnym człowiekiem.
- Proszę pana, jak pan zapamiętał 1 września 1939 roku, wybuch wojny?
Zapamiętałem w ten sposób, że z mamą odprowadzaliśmy ojca na Dworzec Wschodni, bo był zmobilizowany i jechał na front. Wracając już na rogu Żelaznej i Leszna, bo wtedy Leszno się nazywało, nie jak teraz Aleje Solidarności, to złapał nas nalot bombowy. Chociaż ja się tym nie przejmowałem, bo mnie to ciekawiło. Za to zostałem przez matkę ukarany, bo się wyrwałem, kazano zejść do piwnic, a ja się wyrywałem zobaczyć co to jest. Później po kapitulacji Warszawy Niemcy sobie zrobili tak, że na każdą ulicę wkraczała kompania ich wojska, takie symboliczne, że zajmują miasto. To takie moje spostrzeżenia.
- Zostali państwo tam w swoim mieszkaniu na Woli, tak? Nie wynosiliście się państwo?
Tak, dokładnie Nowolipki,
vis-a-vis kościoła.
- Jak wyglądały dalsze miesiące pod okupacją?
Po skończeniu szkoły powszechnej poszedłem do szkoły zawodowej, czyli do Gimnazjum imienia Konarskiego. No i nauka, kombinacje różne, później przecież jak robili getto, to ta ulica częściowo, akurat tam gdzie mieszkałem, podlegała pod to getto. No to przeprowadzka na Pragę, bo musieliśmy to mieszkanie opuścić, a zająć pożydowskie.
Na Targowej.
- Z czego się państwo utrzymywali?
Ojciec wrócił z kampanii wrześniowej i znów zaczął pracować w Monopolu Tytoniowym. To było główne źródło dochodów rodziców. Dawniej dzieciom nie dawano kieszonkowego tak jak teraz i my, to znaczy ja z kolegami żeby mieć swoje kilka złotych, kupowaliśmy chleb. Karmelicką chodził tramwaj, czyli przez getto, my do tego tramwaju wsiadaliśmy, w getcie wyskakiwaliśmy, sprzedawaliśmy ten chleb Żydom i na tym mieliśmy kilka złotych dla siebie.
To grosze były, ale dla takich chłopaków z takiego kursu jak było trzy, cztery złote, to już było coś.
- Czy taka działalność długo trwała?
Dopóki się rodzice nie dowiedzieli.
Normalnie, przecież młodzi ludzie nie umieją utrzymać tajemnicy. W związku z tym, że mój ojciec pracował w Monopolu Tytoniowym, to dostawał deputaty papierosowe i koledzy moi mówili: „Tadek, byś przyniósł papierosów.” Pod schodami w kamienicy mieliśmy miejsce zbiórek. Nikt nie liczył tych papierosów, bo dużo było, to jak się mówi popularnie podwędziłem ojcu, poszedłem i częstowałem kolegów. Któraś z matek nakryła nas i jak swojemu synowi dolała, „Skąd to?!” – to powiedział i między innymi wsypał ten nasz proceder handlu z gettem.
- Rozumiem, że później nie miał pan już innego źródła zysku? Czy też…
Nie, to co od czasu do czasu mama dała, ojciec, od czasu do czasu dziadek, no to…
- Czy w czasie okupacji wstąpił pan do konspiracji?
Tak, na terenie Gimnazjum Konarskiego.
- Jak do tego doszło, czy któryś z kolegów wciągnął, jak to się stało?
Tak, to się odbywało na zasadzie kolega, kolegę.
- W którym roku to miało miejsce?
Dokładnie pamiętam, tylko dnia nie pamiętam, daty, styczeń 1943 rok.
- Czy pana rodzice się o tym dowiedzieli?
Nie.
Ukrywał pan?Ukrywałem, po tej wpadce z gettem, to już wszyscy zamknęliśmy usta, ukrywałem.
- Jakie były pana obowiązki, czy też szkolenia jakie pan przechodził? Jak wyglądały…
Przede wszystkim szkolenia, kolportaż…
- Pamięta pan, jaką prasę pan kolportował?
Trudno mi powiedzieć, bo mnie osobiście w ogóle lepiej podobało się roznosić i tym podobne, bo to wzbudzało emocje, niż czytać to. Tak jest prawda.
- Szkolenia, jakie były szkolenia?
Szkolenia pojedynczego strzelca, później drużyny i zarys plutonów, ale ci, co nas szkolili, to sami nie za bardzo wiedzieli, bo trzeba sobie zdawać sprawę, że nas szkolili podchorążacy, którzy, albo byli w trakcie szkolenia podchorążówki konspiracyjnej, albo byli świeżo upieczonymi podchorążymi. Wiadomo, że w konspiracji tyle wiedzy nie przekażą, jak normalnie. To tyle.
- Czy w związku ze swoją działalnością w konspiracji był moment zagrożenia, że znalazł się pan w niebezpieczeństwie?
Nie, osobiście do tej drużyny, do której należałem, to nie było, nie mieliśmy takich zagrożeń. Za wyjątkiem, ale to już była pewnego rodzaju łobuzerka z naszej strony, bo na Targowej pod piętnastym mieścił się posterunek żandarmerii, żandarmeria niemiecka stała i tam na jakieś święto, nie przypominam sobie jakie to święto szkopy mieli, wywiesili chorągwie. Uchwaliliśmy zerwać jedną chorągiew i będzie klika slipów, uszyją mamy z tego i tak zrobiliśmy. To tylko jedna taka, ale to taki młodzieżowy wybryk.
- Czyli rozumiem, że nie miało to żadnych konsekwencji?
Nie, bo zaraz skręciliśmy w boczną uliczkę i tam Port Praski, zaraz krzaki, a każdy skrawek ziemi tam znaliśmy doskonale, tak że jakby nas nawet ścigali, to by nas tam nie złapali, ale nikt nie zauważył po prostu.
- Czyli odbywał pan szkolenia i kolportował prasę, tak to wyglądało do momentu gdy Powstanie wybuchło, tak?
Do Powstania.
- Czy dowiedział się pan wcześniej o tym, że Powstanie wybuchnie?
Pierwszy to był stan alarmowy, chyba 26 lipca, czy 27 lipca poszliśmy na koncentrację, tylko zastrzegam, że z datami mogę się mylić o dzień, dwa, bo wylatuje to z pamięci. Koncentrowaliśmy się na ulicy Podskarbińskiej i na drugi dzień przyszedł rozkaz: „Do domu, odwołane.” Rozczarowani byliśmy. Później przyszedł następny rozkaz, mnie zawiadomiono w niedzielę, że mam się zgłosić na ulicę Łódzką, bo jednak Powstanie będzie, ale kiedy, to nie było wiadomo. W niedzielę z kolegą poszliśmy na Łódzką, mosty już były bardzo silnie obstawione, przy mostach okopana niemiecka artyleria przeciwlotnicza, do strzelania naziemnego, ale po zrewidowaniu nas, my nie mieliśmy przy sobie nic, przeszliśmy. Na Łódzką przyszliśmy do mieszkania kolegi, którego ojciec był właśnie dozorcą tej kamienicy i tam byliśmy do trzydziestego pierwszego. To był wtorek, dostaliśmy na Łódzkiej rozkaz przejścia na Włochy. Pamiętam dokładnie ulicę, Fabryczna 8 znowu do mieszkania kolegi. Tam przenocowaliśmy i tam dostaliśmy rozkaz, pierwszego już, że mamy się stawić na koncentrację w Alei Krakowskiej 175, podano nam hasła, znak rozpoznawczy i gdzieś około godziny czwartej wyruszyliśmy z Włoch na Okęcie.
- Jak liczną grupą państwo tam poszli? Jak liczna była grupa, w której pan wtedy się znajdował?
To była 3. kompania, kryptonim „Maria”, dokładnie 3. Batalion, 3. kompania o kryptonimie „Maria”, Pluton kaprala podchorążego „Kota” i „Sępa”. To był jednopiętrowy budynek, między innymi restauracja tam była, koncentrowały się tam dwa plutony, właśnie podchorążego kaprala „Kota” i kaprala „Sępa”.
- Na Aleję Krakowską ruszyli państwo w grupie kilkunastu osób, tak?
Tak, nas szło z Włoch sześciu i już przy Alei Krakowskiej łączniczki stały i kierowały nas po podaniu hasła.
- Czy dotarli państwo na miejsce zbiórki na czas, przed godziną „W”?
Przed godziną „W” i z wielkim rozczarowaniem.
Dlatego, że jak szliśmy, to myśleliśmy, że zastaniemy broń, a tam były trzy karabiny. Ja byłem szczęściarz i na mnie wypadł karabin, sześć czy pięć stenów, dokładnie nie pamiętam i jeden erkaem. Na karabin, mauzer niemiecki, miałem dwadzieścia pięć sztuk amunicji i granaty. Było trochę gamonów angielskich i milsów, a reszta to „sidolówki”.
- Ta broń, którą pan wymienił, to była na cały batalion?
Mogę tylko powiedzieć, co na te dwa plutony było, bo byłem za niski, jak to się mówi, byłem chłopakiem, jeszcze nie skończone osiemnaście lat, żeby mnie wtajemniczano w takie sprawy. Mówię tylko fakty, które ja zastałem. To, co się dowiedziałem po wojnie, to już nie ma nic do rzeczy.
- No nie, nie pytam o to. Powiedział pan, że przypadł na pana karabin, jak to się odbywało, podział broni?
Trzeba powiedzieć sobie szczerze, że byliśmy bardzo słabo wyszkoleni i tak, że jak który sobie lepiej dawał radę z bronią, to temu przydzielali. Akurat miałem szczęście, bo nie, że ja sobie lepiej dawałem radę, bo byli może i lepsi ode mnie, akurat miałem szczęście, że „Sęp” dowódca mojego plutonu przydzielił mi ten karabin.
- Jak w związku z tym wyglądała godzina „W”?
Cicho, spokojnie, słyszeliśmy strzały, słyszeliśmy wybuchy, my siedzieliśmy cicho, bo nasi dowódcy, właśnie ci podchorążacy, doszli do wniosku, że ten rozkaz, który my otrzymaliśmy na godzinę „W”, jest nie do wykonania.
Ataku na lotnisko. Z czym?! Obok jakieś dwieście metrów była szkoła, tak zwana Boscha i kwaterowała tam kompania, czy batalion SS, tego nie mogę powiedzieć. My siedzieliśmy cicho, później przyszedł rozkaz, łączniczka przyniosła w nocy rozkaz żebyśmy nie rozpoczynali ze względu na słabe uzbrojenie, nie mieliśmy w ogóle szans. Przychodzi ranek 2 sierpnia, ja akurat miałem wartę w tej restauracji. Dawniej te okna, drzwi na noc zastawiali deskami żebyśmy mieli pole obserwacji, to jedną deską usunęli. Akurat miałem wartę i przechodził patrol lotników niemieckich, jeden z tych szkopów się odłączył i do tej restauracji. Przy mnie był kapral podchorąży „Sęp”, ja mówię: „Panie podchorąży, rąbać przez drzwi? Strzelać?” On mówi: „Nie, cicho.” On zaczął zaglądać, a to taka szpara była, bo jedna deska nie była założona i nieszczęście, bo z pomieszczenia wyskoczył kolega ze stenem, ten szkop zobaczył i podniósł alarm. Zaczęło się. Zaraz ze wszystkich stron ogień dostaliśmy, rzuciliśmy kilka granatów, strzelać nie było do kogo, bo oni byli ufortyfikowani, a my nie. Nasz dowódca podchorąży „Sęp”, po naradzie z drugim dowódcą „Kotem” podchorążym, mówią: „Przebijać się. Uciekać z tego domu.” Bo tam luźna zabudowa, żadnych szans nie było i „Sęp” organizuje drużynę przebicia. Kto pierwszy? Ci, co mają broń. Przeszliśmy z restauracji obok, do pokoju, otworzyliśmy tam okno i z tego okna… a tam od chodnika do tego domu był pas, wtedy były to działki, ludzie tam sobie uprawiali. Wyskoczyliśmy, zaraz w boczną uliczkę skręciliśmy i poszliśmy dalej. Jak Niemcy to zobaczyli, to zaryglowali ogniem, że już nikt nie mógł tam wyskoczyć.
- Czyli jakaś część została tam w tej restauracji?
W całym domu, tam koncentrowały się dwa plutony, ponad osiemdziesiąt osób. My między tymi domkami, ogrodami uciekliśmy i natknęliśmy się na pluton polskich lotników, który miał za zadanie, jak my opanujemy lotnisko, to oni mieli zabezpieczyć te urządzenia. Pilotem był tylko jeden, dowódca Bazy Łużyce, porucznik „Łoś”, a reszta miała służyć do obsługi urządzeń lotniczych.
- Gdzie państwo spotkali tych lotników?
Trzy, czy cztery ulice dalej oni byli skoncentrowani. Zdaliśmy relację żeby coś zrobić, bo tam tyle ludzi zostało i ten dom płonie. Ten porucznik też rozłożył ręce, bo tak samo on był i jego ludzie uzbrojeni jak i my, w kilka pistoletów ręcznych. Wysłał patrol nasz ze swoim podchorążakiem, żeby zobaczyć jak sytuacja się przedstawia, ale ten dom już płonął ze wszystkich stron. Wycofaliśmy się i z drugiego na trzeciego sierpnia porucznik „Łoś” wyprowadził nas na Opacz, to jest pomiędzy Włochami a Ursusem, to taka osada, czy wioska. Starał się nawiązać jakieś kontakty, nic mu się nie udało. Czwartego, czy piątego, tam byliśmy dwa, czy trzy dni na Opaczy, już sobie nie przypominam dokładnie.
- Proszę powiedzieć, te osoby, które zostały w tym domu, w tej restauracji, co się z nimi stało? Nie udało im się?
Zginęli, część się uratowała, która była w piwnicach, przeczekała i w nocy kilku osobom udało się wyjść. To już [wiem] z relacji, zaznaczam, bo kolega tam został w piwnicy, z mojej drużyny i w nocy tam właśnie udało im się wyjść. Tam rozegrała się tragedia, bo ze stena kilku pozbawiło się życia, sami się rozwalali. Taka sytuacja nie do wyjścia była, to już relacja od tego kolegi, nie tylko od jednego, bo od kilku i od sanitariuszek. Tam zginęło około pięćdziesięciu osób, to i mężczyźni i kobiety, łączniczki, sanitariuszki zginęły tam. Historia moja dalsza. Po trzech, czy czterech dniach, jak zaznaczyłem, porucznik „Łoś” mówi: „Chłopcy, ja nie mam innego wyjścia tylko was rozpuścić. Kto chce, to niech idzie na Warszawę, może mu się uda przebrnąć, może nie. A kto chce, to niech co chce robi.” Miałem kolegę, pseudonim „Owens” mówi: „Tadek, ja mam pod Sochaczewem rodzinę. Urywamy się do nich, a później zobaczymy.” Wzięliśmy po „góralu”, ten karabin oddałem, bo tam kilku się zgodziło iść na Warszawę, oddałem karabin, amunicję i granat, no i rozstaliśmy się. Po dwóch, po trzech, nas trzech poszło. W Komorowie dotarliśmy do kolejki wąskotorowej, a że byliśmy bogaci, bo każdy miał po pięćset złotych, to wykupiliśmy sobie bilety.
- Skąd państwo mieli te pieniądze?
Dał nam po pięćset złotych ten porucznik przy rozpuszczaniu nas, rozwiązaniu oddziału. Dojechaliśmy tą kolejką wąskotorową do Grodziska, a tam znowu na kolej i dojechaliśmy do Żyrardowa. Z Żyrardowa pierwszy przystanek, to była wieś Wiskitki, taka osada. Dlaczego tam? Bo ja tam raz w życiu byłem jak ojca brat brał ślub. Ci państwo mieli piekarnię i tam byłem na ślubie, na weselu, za okupacji to było. Z Żyrardowa doszliśmy do Wiskitek i miałem szczęście, bo może ci ludzie by mnie nie poznali, bo raz w życiu mnie widzieli, ale moja stryjenka, żona najmłodszego brata mojego ojca, akurat była z dzieckiem tam u nich, u swoich rodziców. Oni mieli piekarnię, przyjęli nas, nakarmili nas, ale nie proponowali żebym tam został, że oni mnie zalegalizują, zatrudnią. Ale ze mną było dwóch kolegów, jak razem, to razem. Dostaliśmy po bochenku chleba, jakąś kiełbasę i na drugi dzień pod Sochaczew. Doszliśmy tam. Jak tam doszliśmy, to ludzie się bardzo bali, że ich posądzą, że przetrzymują powstańców. Ale udogodnili nam nawiązanie kontaktu z organizacją, z Armią Krajową i zaprowadzili najpierw jednego. Poszedł właśnie „Owens” do jednego pana, dopiero później dowiedzieliśmy się, że to był starszy sierżant przedwojenny i był w konspiracji w Sochaczewie. Jak tam kolega był, to on wyspowiadał go, jak to się mówi, za nas i za siebie, nic nam nie obiecał, powiedział żebyśmy na razie czekali i on się z nami skontaktuje. Zapytał się tylko czy mamy pieniądze, a ten kolega mówi: „No skąd?” Nie przyznał się, że dostaliśmy, no to dał mu trzysta złotych, po sto złotych na łebka. Za dwa, trzy dni przyszedł łącznik żebyśmy z nim wieczorem szli. Gdzie? Co? Jak? Nie wiemy, ale idziemy. Już zapomniałem jak ta miejscowość się nazywała, to raczej nie miejscowość tylko osada, wiatrak, to znaczy młyn tam był, tam nas zaprowadził, patrzymy, a tam pełno ludzi, wszyscy młodzi i dziewcząt kilka. Do dowódcy nas doprowadził, jeszcze zapytał się, kto my, jak, co. Czy chcemy iść do puszczy, do partyzantki? Mówimy: „Tak.” „Aha, to dobrze.” Sobie coś napisał na kartce, zawołał jednego, później wiedzieliśmy kto to, a z początku nie wiedzieliśmy kto. To był plutonowy, kazał nam żebyśmy z nim poszli, no i odżyliśmy. Weszliśmy do stodoły, pełno karabinów, dwa erkaemy, steny. Byliśmy w siódmym niebie. Od razu dostaliśmy po karabinie, a amunicji ile kto chciał, ile mógł udźwignąć. Mało tego, jak o jedenastej wieczór pierwszy rozkaz do wymarszu był, to jeszcze drugi karabin dostałem. Dlaczego? Żeby zanieść tam na dozbrojenie innych. Tak się zaczęła moja przygoda z Puszczą Kampinoską, to znaczy byłem wcielony do batalionu majora „Korwina”, kompania kapitana „Mścisława”, pluton porucznika „Nawrota”.
- Czy to był jeszcze sierpień jak maszerował pan do Puszczy Kampinoskiej?
Sierpień i później cały wrzesień, aż do wymarszu z Puszczy Kampinoskiej. Jeśli chodzi o wymarsz z Puszczy Kampinoskiej do…
- Może by pan tak opowiedział właśnie trochę o partyzantce w puszczy, jak tam było?
Co ja mogę powiedzieć? Byłem tylko wykonawcą rozkazów. Chodziliśmy na placówki, na których od czasu do czasu były walki. Jedna placówka była o najgorszej sławie – Pociecha. To słynne jest z historii, tam jest niedaleko cmentarz na Palmirach, za Palmirami, za tym cmentarzem, na wzgórzach zalesionych, dzień i noc tam była placówka nasza, bo tam przechodził trakt łączący Modlin z Warszawą i my odcinaliśmy tam. Co raz były tam potyczki z Niemcami, można powiedzieć, że pewnego rodzaju bitwy, bo trwały nie raz dwa, trzy dni. Tak było aż do wyjścia. Jak już przyszedł rozkaz wyjścia, my akurat mieliśmy placówkę, nasz pluton na Pociesze właśnie i wtedy już cały dzień byliśmy w walce. Jeszcze powiem jedno, mówiłem, że miałem karabin, ale młodego chłopaka, niedoświadczonego, to, co pasjonowało? Automat, sten i jeden podchorąży miał stena jak tylko przyszliśmy do tego plutonu, ale mnie akurat przypadł polski mauzer radomskiej produkcji, w bardzo dobrym stanie, bardzo dobrze zakonserwowany i przetrzymany. Jak przyszliśmy tam, nie wiem, dwa, trzy dni, to ten podchorąży mówi: „Wiesz co?” A ja byłem już w jego drużynie, „Wiesz co? Chcesz tego stena?” Ja mówię: „No oczywiście.” Myślałem, że niebo się przede mną otworzyło, a on wziął mój karabin. Dopiero później się puknąłem w głowę, bo sten nadaje się do walki w mieście, w lesie, ale na bliskie odległości, a w polu to karabin, erkaem, cekaem. Ale wziąłem stena i byłem zadowolony. Jak mówiłem, ostatnie dni mieliśmy placówkę na Pociesze i już dwa dni atakowali Niemcy, bo Mokotów już padł, były już godziny policzone Żoliborza i wymarsz na Góry Świętokrzyskie. Ale też rozkaz nie był kategoryczny, tylko kto chce i dowódca batalionu, w którym byłem, major „Korwin”, powiedział że on ze swoim batalionem przechodzi do konspiracji, a jego batalion składał się z ludzi miejscowych, z okolicy Sochaczewa i z pobliskich miejscowości koło Puszczy Kampinoskiej, że on przechodzi do konspiracji. Wtedy dowódcą Puszczy Kampinoskiej był major „Okoń”, on mówi: „Dobra.” Że byłem w tym batalionie, ten pluton przechodził też do konspiracji, to przeszliśmy do konspiracji, oddając co lepszą broń tym co szli na Góry Świętokrzyskie, a my przeszliśmy do konspiracji. Zakwaterowali nas z „Owensem" na wsi Młokas, też u gospodarza, który był członkiem Armii Krajowej oczywiście, mnie u niego, a kolegę obok u sąsiada. Byliśmy w dyspozycji porucznika „Nawrota”. Na czym to polegało? Przede wszystkim na rozbijaniu bimbrowni. [...] Dlaczego? Dlatego, że po wódce człowiek nie panuje nad sobą i dużo wsyp było. Ale z drugiej strony biorąc, to było jedyne źródło utrzymania dla uchodźców z Warszawy, bo oni się przeważnie tym trudnili, no to my mieliśmy rozkaz rozbijania tego. Różnie to tam bywało.
- To była działalność w ramach konspiracji?
Tak, w ramach konspiracji cały czas. Tam właśnie, aż do wkroczenia polskich i sowieckich wojsk, byłem na Mokasie. Od czasu do czasu kwatery zmienialiśmy żeby nie stale [w jednym miejscu]. Ja miałem albo na Mokasie, albo trzy kilometry dalej wieś Lasocin, albo tam, albo tu, tak, że zmienialiśmy kwatery. Do chwili wkroczenia wojsk tam byliśmy. Po wkroczeniu tych wojsk, jak to się mówi, manatki się spakowało, a nie mieliśmy co pakować, od tego trzeba zacząć, ale dostaliśmy od tych gospodarzy bochenek chleba. Ale jaki to bochenek... taki pięciokilowy wiejskiego wypieku. Pod pachę i na Warszawę. Do godziny policyjnej doszliśmy do Górczewskiej, dalej już nas nie chcieli puszczać, bo posterunki chodziły i patrole. Do spalonego domu, do piwnic poszliśmy, to jeszcze ciepłe mury były, bo żarzył się węgiel, co ludzie mieli tam na opał. Tam przenocowaliśmy w piwnicy i rano do domu. Mostów nie było, to był styczeń, Wisła zamarznięta, przez Wisłę po krze i do domów…
- Nie był pan zaskoczony tym jak wygląda Warszawa?
Byłem zaskoczony? Byłem na to przygotowany, bo w lesie widzieliśmy codziennie łunę i płonące miasto, ale takiego zniszczenia, to sobie nie wyobrażałem. Dopiero idąc Górczewską i później przez Żelazną Bramę, dopiero widziałem, co to znaczy zniszczenie. Szliśmy, to jeszcze przecież trupy powstańców leżały na ulicach.
- Pamięta pan co pan czuł, myślał w czasie tego przejścia?
Nie jestem w stanie odpowiedzieć. Jedno mogę powiedzieć, że nienawiść do Niemców wzrosła jeszcze tysiąckroć więcej jak była.
- Udał się pan do domu, tak? Przeszedł pan przez Wisłę i co pan zastał?
Mieszkanie niezniszczone, wszystko w porządku, ojciec, matka żywi.
- Byli wtedy tam w tym domu, gdy pan wrócił?
Tak. Ojca nie było, bo ojca zwerbowali, drużyny tworzyli do odbudowy mostu przy Cytadeli, tego kolejowego, żeby po prostu mogły transporty przechodzić, bo to jeszcze wojna trwała. Ale później po pracy przyszedł i zaczęło się życie od nowa.
- Jak wyglądało to nowe życie?
Przeciętnie, jak to można nazwać życiem, bo pierwsze kroki, jak to się mówi, to nie było życie tylko wegetacja. Przecież nie było możliwości żadnego zatrudnienia, każdy co miał coś tam, to wyciągał, sprzedawał i tak próbował żyć, jak to się mówi, aby dalej. Z biegiem czasu się normowało. Ojciec później poszedł do pracy, znowu do Monopolu Tytoniowego, ale już nie do fabryki, bo fabryka na Dzielnej, Dzielna – Pawia, była zniszczona, tylko na Nowy Świat do dyrekcji. Tam była Centralna Dyrekcja Monopoli Tytoniowych na całą Polskę. Tam ojca zatrudnili, z początku za bochenek chleba. Mama żeby pomóc, zaczęła handlować na Bazarze Różyckiego.
Czym się dało, ja pomagałem mamie, się nazywałem wspólnikiem, ale się stale kłóciłem, bo wspólnikiem byłem do roboty, a do pieniędzy to nie. Dawała mi mama, ale ja sobie wyobrażałem, że dużo więcej mi się należy, ale mniejsza z tym.
- Czy może pan podać przykład czym państwo handlowali?
Przede wszystkim chustkami.
- Skąd te chustki państwo brali?
To nie takie, bo i do nosa chustki, ale przeważnie chustki na głowę. [...] Kupowało się białe płótno, cięło się i oddawało się do druku, różne wzory, kwiatki, nie kwiatki i tym podobne. To był bardzo poszukiwany artykuł na wsi, przede wszystkim dla kobiet na wsi, na żniwa, a najwięcej poszukiwane było na Rosję. Kolejarze polscy się trudnili tym, że kupowali, wwozili tam i swoje mieli… Taka mała dygresja, mogę powiedzieć, że płacili „świnkami” za to. [„świnki” to są] dziesięciorublówki złote, a „kasztany” to dwudziestodolarówki złote amerykańskie. Język konspiracyjny, okupacyjny ma dużo takich wyrażeń, których dzisiejsza młodzież i dzisiejsi ludzie nie znają. Tak się żyło. Matka mnie ganiała, żebym skończył z tym procederem i wziął się za naukę, a mnie się nie bardzo chciało. Dlaczego mnie się nie chciało? Wtedy szalała taka propaganda, że wisi na włosku trzecia wojna światowa i przyznam się, że z mojej strony to głupota była, ale myślałem tak i nie tylko ja, bo kilku kolegów też tak myślało, że wojna, znowu poniewierka, to nie warto, i tak ziemia, i tak ziemia. Ale żeby w domu mieć spokój, to zapisałem się, żeby skończyć Gimnazjum Konarskiego to miałem niecały rok, pół roku. Jakoś tam przebrnąłem. Przyszło wojsko, czas do wojska.
- To znaczy po ukończeniu szkoły?
Tak, no bo już miało się dziewiętnaście lat, już się wkraczało w dwudziestkę, to wtedy obowiązkowa służba wojskowa. Do wojska. Dokąd? Jak na wstępie zaznaczyłem, że wojsko to było dla mnie wszystko, na podchorążówkę. Złożyłem podanie, nawet przechodziłem badanie, bo chciałem zostać pilotem. Wtedy jeszcze w Warszawie się to nie odbywało, bo swój instytut mieli w Pruszkowie, tam jeździłem na te badania, ale na badaniach odpadłem, na tak zwanej karuzeli. [...] Proponowano mi, w zamian za pilotaż, nawigację. Uniosłem się honorem, że jak nie pilotaż, to nic. Skierowali mnie na podchorążówkę piechoty. Najpierw na pół roku, tych wszystkich delikwentów, to się nazywało podchorąży, jeszcze nie podchorąży, bo jeszcze nie byliśmy po przysiędze, w stanie rekruckim, do Łodzi do Szkoły [niezrozumiałe], ale to tylko na ten okres rekrucki, na przeszkolenie i uświadomienie nas. Po tym okresie złożyliśmy tam przysięgę i stamtąd do Jeleniej Góry na podchorążówkę już właściwą. To była specjalność grenadierzy pancerni.
1947 rok, 1947, 1948, 1949, ale że na podchorążówce bardzo się starałem, to doszli do wniosku, że mnie się jakaś nagroda należy. W ramach tej nagrody skierowano mnie na ulicę Sztabową do Wrocławia, do informacji! To odpowiednik UB w cywilu. Tam zaczęło się moje szkolenie dalsze i „spowiedź” tak jak dzisiaj, tylko dzisiaj jest przyjemna, a tam nie była przyjemna. Co było przyczyną tego? Ktoś tam w moich aktach dopatrzył się, że byłem w Armii Krajowej.
- Wcześniej pan tego nie powiedział?
Nie, ja nie kryłem tego, to dla mnie był zaszczyt. Czego miałem się wstydzić? Chociaż tam w informacji mi wybili z głowy to, że mam się czego wstydzić. Nie to, że wybili, ale zamknęli mi usta, bo wiedziałem, że dalej nie pojadę na tym wózku. Siedziałem tam dziewięć miesięcy, na informacji, w śledztwie, później rozprawa sądowa. Do rozprawy sądowej znowu upłynęły trzy miesiące i dostałem trzy lata w zawieszeniu. Jak się zapytałem za co, to mnie włosy na głowie stanęły. Próbowałem wyprowadzić batalion w Jeleniej Górze do lasu, ale cóż ja mogłem mówić, oni decydowali. Drugi zarzut: „Nielegalne posiadanie broni.”
- Jakiego okresu dotyczył ten drugi zarzut?
Że po wojnie posiadałem nielegalnie broń, ale to jest faktem, posiadałem. Miałem wisa i siódemkę belgijską. Skąd oni to wiedzieli? Od mojego przyjaciela, na podchorążówce zawiera się takie przyjaźnie. Raz byliśmy na urlopie, a już byliśmy na trzecim roku podchorążówki, czyli na ostatnim roku, jeszcze mieliśmy cztery, czy pięć miesięcy nauki do promocji. Rozmowa jak między kolegami i on mówi: „Chciałoby się mieć osobiście swoją broń.” Nie wiedziałem wtedy, że my już współpracujemy z informacją na terenie szkoły, dopiero później się dowiedziałem. Mówię: „Wiesz co Krzysiek, co się przejmujesz? Ja mam dwa kopyta, to po promocji ci jedno dam.” „A jakie?” Ja mówię: „Siódemkę ci dam, bo wisa to sobie zatrzymam.” W ten sposób wpadłem, ale broni tej nie znaleźli, bo jak przyjechali do domu robić rewizję, to ojciec już i matka wiedzieli, że jestem aresztowany, bo następny kolega przysłał list do domu, że jestem aresztowany. Ojciec wziął te „gnaty”, jak to się mówiło i upłynnił, po prostu wrzucił do Wisły. Tak, że nie znaleźli. W myśl prawa to była sprawa poszlakowa, bo nie było dowodów, ale to nie szkodzi, te trzy lata dostałem w zawieszeniu. Czternaście miesięcy odsiedziałem i zwolnili mnie z więzienia. We Wrocławiu siedziałem na Kleczkowskiej i do koszar, bo ja przecież w mundurze byłem, a że byłem niepokorny, to i po wyjściu z więzienia… Bo wychodząc z więzienia nie założyłem pasa, nie założyłem furażerki, tylko płaszcz, podniosłem kołnierz, wojskowy płaszcz, ręce w kieszeni i zasuwam na dworzec żeby jechać do Jeleniej Góry, bo dali mi tam rozkaz wyjazdu i bilet dali do Jeleniej Góry, do jednostki z powrotem, więc zasuwam tam. Patrol: „Jesteście wojskowi?” Ja mówię: „Pół wojskowy.” „A skąd?! Dowody!” Pokazuję kartę z więzienia, a to jakiś sierżancina był dowódcą tego patrolu. „No jeszcze was tam nie nauczyli?!” Mówię: „I nie nauczą.” „A gdzie pas?!” Mówię: „W kieszeni.” „Dlaczego nie założycie?!” „Dlatego, że mnie się nie podoba, to nie założę.” „A furażerka gdzie?! Macie?!” Ja mówię: „Mam. Nie widzicie?” A miałem furażerkę pod pagon wsuniętą. „To załóżcie. Jak wy [wyglądacie]?!” „Tak jak chcę, tak wyglądam. No co mnie zrobisz? Znowu do więzienia? To chodź wracamy.” On mi na ty i ja mu na ty. Machnął ręką, bo widział, że nie dojdzie ze mną do ładu i poszedłem. Przyjechałem do Jeleniej Góry, na wartowni się zameldowałem u oficera służbowego, od razu na „spowiedź”. Był szef sztabu szkoły, z informacji byli i proponowali mnie żebym został, żebym z następnym, bo mój rocznik już wyszedł, a z następnym żebym przystąpił do promocji. Powiedziałem: „Dziękuję, ja już się w to nie bawię.” „No to co? Pójdziecie do cywila?” Ja mówię: „Jak najbardziej.” „A jak?” Ja mówię: „Jak?” „Ubranie i tak dalej?” Ja mówię: „To napiszę list żeby mnie rodzice przywieźli.” Oni mówią: „Nie, to pojedziecie w mundurze i tam później w garnizonie w Warszawie zdacie te sorty mundurowe.” „Dobra, mnie tam
ganz egal. Grunt, że jadę do domu. Już wyleczony jestem z wojska.” Przyjechałem, a jeszcze się musiałem co miesiąc meldować na milicji, ale to niedługo trwało, bo później mi nie kazali już się meldować, z tego tytułu, że miałem wyrok w zawieszeniu i już nie chodziłem. No i że miałem tą Szkołę Konarskiego zawodu tokarz, to podjąłem pracę w Polskich Zakładach Optycznych. Tam pracowałem aż do emerytury. Najpierw jako tokarz, później jako brygadzista, później chcieli mnie awansować na mistrza, na majstra tak zwanego, nie chciałem, bo brygadzista więcej zarabiał od mistrza, dlatego nie chciałem. Później ożeniłem się…
- Nie spotkały pana później represje, prześladowania?
Nie, już później nie.
- Proszę powiedzieć jeszcze jak pan teraz z perspektywy myśli o Powstaniu?
Jak ja myślę o Powstaniu? Jako Polak, to popieram ten zryw. Ale natomiast potępiam naszych przywódców za nieudolne zorganizowanie Powstania, gdzie to jest podobne! Miesiąc przed Powstaniem z Warszawy się tysiąc „Błyskawic” wysyła w teren?! [...] Tak jakby Warszawa miała nadmiar broni? Jeszcze jedno, chaos organizacyjny na każdym kroku był uwidoczniony. W związku z tym, my w „Garłuchu”, jako 3. Batalion, nie mieliśmy zdobywać Lotniska Okęcie. My mieliśmy przydział Krakowskie Przedmieście…
Nie Krakowskie Przedmieście, Uniwersytet Warszawski, a na miesiąc przed Powstaniem przerzucono nasz batalion na Okęcie. Jakie myśmy mieli tu rozpoznanie terenu i wszystko, przerzucono nas tam gdzie my dopiero pobieżnie się zapoznawaliśmy z tym. No, ale tak było.
Warszawa, 27 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk