Teofila Dach „Lena”
Jestem Teofila Dach. W Powstaniu używałam pseudonimu „Lena”. [Urodziłam się] w 1925 roku. [W czasie Powstania] byłam jako sanitariuszka w Samodzielnym Batalionie Narodowych Sił Zbrojnych przy Mirkowskiej Fabryce Papieru na terenie [miejscowości] Konstancin-Jeziorna.
- Czy urodziła się pani w Warszawie?
Nie. Urodziłam się poza Warszawą, w miejscowości Opacz, koło Jeziornej.
- Jak długo tam pani mieszkała?
Mieszkałam do 1960 roku. Dzieciństwo i młodość spędziłam w [Konstancinie-Jeziornej]. Po 1960 roku [mieszkam] w Warszawie, Tamka 47, [mieszkanie numer 1].
- Czyli wcześniej nie mieszkała pani w Warszawie?
W Powstaniu, nie. Przed Powstaniem cały czas mieszkałam na terenie [miejscowości] Konstancin-Jeziorna.
- Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Czym się zajmowali pani rodzice?
Miałam rodzeństwo – brata i siostrę. Mój tata pracował w Mirkowskiej Fabryce Papieru. Mama zajmowała się domem. W 1940 roku mój brat, został [złapany] w Warszawie w łapance [i] wywieziony przez Niemców do Oświęcimia, gdzie był do 1945 roku. Przeżył i szczęśliwie wrócił do domu. Jeśli chodzi o moje dzieciństwo, szkołę skończyłam w Konstancinie-Jeziornej, siedmioklasową, a od 1940 uczęszczałam do gimnazjum imienia Janusza Gąseckiego w Warszawie, [przy] Sienkiewicza 14. Jeśli chodzi o moją konspirację, to na przełomie lutego i marca wstąpiłam do Narodowych Sił Zbrojnych na terenie Konstancina-Jeziornej.
[W] 1943 [roku].
- Co panią skłoniło do wstąpienia do konspiracji?
Był to ruch, w którym chciałam w jakiś sposób uczestniczyć, zwalczać... Poza tym na pewno duże piętno [na mnie] odbił fakt, że brata nie było, że był w Oświęcimiu. Poza tym, nasza młodzież z tego terenu, była bardzo aktywna jeśli chodzi o konspirację. Koleżanka, z którą jeździłam codziennie do szkoły do Warszawy, kiedyś ze mną rozmawiała czy ja bym nie chciała wstąpić do organizacji. Mówię: „Oczywiście, że tak”. To mnie skłoniło do tego, że wstąpiłam do konspiracji, że brałam [w niej] udział.
- Czy pani rodzice dowiedzieli się o tym w tym czasie, czy też ukrywała to pani?
Tak! Oczywiście, że tak! Przypuszczam, że mój tata też działał w organizacji i dał mi przyzwolenie na to, żebym też brała udział. Oczywiście, że wiedzieli. Wiedzieli dlatego, że w moim domu odbywały się również spotkania, bo po ukończeniu kursu dla sanitariuszek, każda z nas, która uczestniczyła, zakładała sekcję. Ja również byłam „sekcyjną”, zwerbowałam cztery dziewczęta. Jeździłyśmy do szkoły do Warszawy. W moim mieszkaniu odbywały się również zebrania naszej czwórki, bo ja przekazywałam to, co zdobyłam na tych kursach: jak udzielać pierwszej pomocy, jak się zachowywać... Tak że rodzice o tym wiedzieli i akceptowali to.
- Czy te spotkania odbywały się aż do momentu wybuchu Powstania?
Tak, odbywały się cały czas. Czasami na takie spotkania przychodziła nasza drużynowa, Grażyna. Czasami przychodzili nasi chłopcy, bo odbywały się też spotkania, [dotyczące] sposobu obchodzenia się z bronią, niedużą – małymi pistolecikami. Również był kolega, który wykładał nam topografię, czyli rozpoznanie terenu.
- Jak często odbywały się te spotkania?
Normalnie raz w miesiącu. Jak były wakacje i były przerwy w nauce, to częściej. Ci, co nie uczęszczali do szkół i byli na miejscu, mieli te zajęcia częściej, natomiast my – rzadziej. Ale raz w miesiącu myśmy się spotykali. Poza tym kontakty były poprzez to, że myśmy spotykali się w pociągu, jeździli do Warszawy, więc było przekazywanie różnych informacji, tak że te kontakty były na co dzień. Poza tym nasi chłopcy przeprowadzali sporo różnych akcji. [...] Na przykład był taki komendant niemiecki, który musiał codziennie mieć jakąś ofiarę. Nasi chłopcy [zlikwidowali go], w akcji pod Powsinem, kiedy on jechał z Piaseczna. [...]
- Czy oprócz tych spotkań brała pani udział w innych formach konspiracji?
W innych formach nie. Nasze spotkania dotyczyły wszystkiego z zakresu udzielania pierwszej pomocy, na tym myśmy się skoncentrowali. Jak wybuchło Powstanie, na terenie tak zwanej Osady Mirkowskiej, brałam udział w tej akcji.
- Wracając do spotkań, czy były jeszcze inne, oprócz tych organizowanych w pani domu?
Mówię o spotkaniach w moim domu wtedy, kiedy miałam swoją sekcję. Natomiast chodziłam na spotkania, [które odbywały się w budynku tak zwanej] Kasy Chorych, czyli odpowiednika dzisiejszych przychodni. W tejże przychodni, w Kasie Chorych myśmy miały spotkania. Miałyśmy tam wykłady z panią Marią Łepkowską, dyplomowaną [pielęgniarką] na temat udzielania pierwszej pomocy. Miałyśmy też ćwiczenia jak się opatruje i przenosi rannego. Miałam te zajęcia i te spotkania właśnie na terenie Mirkowa, tam, gdzie była nasza drużynowa.
- Później przekazywała pani tę wiedzę innym?
Tak, tak. Oczywiście musiałam zdać egzamin i dopiero po tym egzaminie każda z nas miała obowiązek werbowania następnych dziewcząt i przekazywania tych umiejętności, które ja zdobywałam. Między innymi były „kontrole”. Przychodziła nasza drużynowa, Grażyna, na nasze spotkania sekcyjne. Dokonywała rozmów i przekazywała swoje umiejętności.
- Kiedy dowiedziała się pani, że ma wybuchnąć Powstanie, że już jest przygotowane?
Mieszkaliśmy na terenie Konstancina, gdzie stacjonowało wojsko niemieckie. W 1944 roku, w maju, musieliśmy opuścić dom i zamieszkaliśmy u znajomych, częściowo u rodziny. Kolega powiadomił mnie, żebym wzięła chlebak, podręczną apteczkę i [zgłosiła się] na [punkt zborny] w Klarysewie. Tak też zrobiłam. Zgłosiłam się i dostałam informację, żeby pójść na teren Mirkowskiej Fabryki Papieru [gdzie] był punkt zborny i tam się zaczęło nasze Powstanie.
Tam było zgrupowanie chyba piechoty niemieckiej, trochę było artylerii i tam nasi chłopcy stoczyli, zresztą pomyślnie, pierwszą walkę z Niemcami. Chyba było dwóch zabitych: jeden oficer i jeden żołnierz. Ponieważ dwóch naszych chłopców było rannych w podbrzusze, ja z moją koleżanką Emilią, dostałam rozkaz, żeby pójść – to było jakieś pół kilometra od tej osady – sprowadzić chirurga, bo była potrzebna operacja. No i myśmy we dwie, w nocy, oczywiście zostawiając chlebak, zostawiając apteczkę podręczną, poszłyśmy w kierunku Klarysewa, do lekarza. Było już późno w nocy. Nie mogłyśmy tam jednak dotrzeć, dlatego, że tereny już były zajęte przez Niemców.
- Czy to było w nocy z 1 na 2 sierpnia?
Z 1 na 2 [sierpnia]. Tam jest taka osada Porąbka, gdzie są fabryczne domy. I myśmy tam przesiedziały we dwie na klatce schodowej. Rano na drugi dzień, 2 sierpnia, wróciłyśmy z powrotem na teren osady Mirków. Niestety już byli tam Niemcy. Wszystkich ustawiali pod znajdujący się rząd komórek, mnie z koleżanką również. Dzięki temu, że na terenie osady Mirków była pani Łozińska... Nie pamiętam dobrze nazwiska, która bardzo dobrze znała język niemiecki, po prostu wybroniła mieszkańców tejże osady przed represjami. Mówiła, że to nie jest wina, trudno mówić „wina”, ale mieszkańcy tej osady nie brali udziału w walkach z Niemcami, tylko partyzanci, którzy przyszli z zewnątrz. Użyła jakichś takich argumentów, że rzeczywiście ci Niemcy przyjęli to do wiadomości i nie zastosowali represji wobec nas wszystkich znajdujących się tam i mieszkańców, właśnie dzięki tej pani Łoziny czy Łozińskiej.
- Czy na terenie tej osady nie znajdowała się broń?
Oczywiście, że tak. Kiedy nas wysłano po lekarza, wszyscy mieszkańcy umieścili rannych na [terenie] samej fabryki, tak że Niemcy tam nie mieli dostępu. Nawet gdyby mieli, to by naszych rannych nie znaleźli. Nasi chłopcy zdobyli wtedy w walce broń i amunicję. Było chyba około pięćdziesięciu żołnierzy niemieckich. Nawet chyba około trzydziestu wzięli do niewoli, jak później się dowiedziałyśmy z przekazu koleżanek. W każdym razie stworzyli warunki, że Niemcy nie znaleźli nic takiego, co by ich skłoniło do zastosowania represji. Oczywiście zabili dwóch naszych kolegów, tych, którzy pilnowali jeńców.
Na samej ludności tejże osady absolutnie nie było żadnych represji. Niemcy się później wycofali, dlatego, że Powstańcy przeszli w kierunku samej Jeziornej i dalej stoczyli walkę i tam już sporo naszych chłopców poległo. Na drugi dzień, część walczących chłopców przedostała się do lasu kabackiego, a część do lasów chojnowskich. Nasza drużynowa, Grażyna, zebrała nas z terenu osady Mirków, [wzięłyśmy] trochę żywności, trochę ciepłej odzieży dla chłopców, którzy znaleźli się w lasach chojnowskich. Oczywiście najpierw koleżanki z łączności zbadały teren, czy my możemy przedostać się do lasów chojnowskich i brzegami Jeziorki, poprzez Konstancin, Skolimów szłyśmy w kierunku wsi Czarnów. Ostrzeżono nas, że toczyła się walka pomiędzy Powstańcami z lasu a Niemcami, [więc] żebyśmy przeczekały. Zabrano nas do domu i nawet myśmy widziały jak Niemcy wracają samochodami. Wówczas poszłyśmy w kierunku lasów chojnowskich.
Dotarłyśmy do leśniczówki, gdzie był jeden z chłopców, który brał udział w Powstaniu. Wskazał nam drogę, gdzie mamy iść. Rzeczywiście dotarłyśmy tam w nocy, spotykając po drodze [patrol] naszych chłopców w lesie chojnowskim, trzeba było powiedzieć hasło. Przenocowałyśmy tę noc, otrzymując informację, żeby nawiązać kontakt z pozostałymi, którzy są na terenie Konstancina-Jeziorny.
[Wraz] z czterema [czy] pięcioma koleżankami wróciłyśmy tą samą drogą na teren Konstancina-Jeziorny. Nasi chłopcy usiłowali dostać się do Wilanowa na Sadybę i na Mokotów, a znajdowali się w lesie kabackim, [gdzie] stoczyli niedużą walkę z Niemcami, ale mimo wszystko musieli się wycofać, bo była jednak przewaga wojsk niemieckich. Później (wiem z przekazów) oni połączyli się z chłopcami przebywającymi w lasach chojnowskich, a dalej już przeszli chyba w Góry Świętokrzyskie.
Natomiast na terenie Konstancina był zorganizowany prowizoryczny szpital dla rannych Powstańców, i ludności cywilnej [w opustoszałych willach]. Myśmy brały udział w pielęgnacji [rannych]. Na początku każda z nas miała za zadanie opiekowanie się przynajmniej jednym z Powstańców, to znaczy opatrywanie, nakarmienie. Później, kiedy to się coraz bardziej rozrastało jakoś się zaczęło porządkować szpital, myśmy zajmowały się również organizowaniem żywności i zbiórką środków opatrunkowych, wszystkiego było mało, to była prowizorka, wszystko się organizowało. Byłam zaangażowana, tak jak inne koleżanki, w naszych szpitalach, które były w dwóch willach na terenie Konstancina. To tak trwało do stycznia 1945 roku.
- Chciałabym jeszcze porozmawiać o szpitalu. Na pewno na jego terenie znajdowali się lekarze.
Ach tak, oczywiście, że byli lekarze. Później się to wszystko formowało, ale pierwsze dni trudno było zorganizować. Lekarze i pielęgniarki też były. Myśmy [były] tylko jako pomoc doraźna i żeby temu sprostać, wykonywałyśmy różne czynności.
- A pamięta pani jak się nazywał lekarz, który dowodził tym szpitalem?
Niestety, nie pamiętam tego.
- Mogłaby pani określić ilość osób przebywających w szpitalu?
W tej sali, gdzie ja byłam to może około trzydziestu miejsc. Trudno powiedzieć. Sporo, bo wszystkie pokoje były zajęte. Byli [ranni] z Wilanowa i z Sadyby, z tych rejonów. Jednak było dużo rannych.
- A jak wyglądała sprawa ze środkami opatrunkowymi? Czy nie zdarzało się, że owało tych materiałów?
Oczywiście. Miałam takiego rannego, Andrzeja, starałam się opatrywać tymi środkami, którymi myśmy dysponowali, ale on nie przeżył. Był ranny w podbrzusze. Nie było warunków do tego, żeby prowadzić tak poważne operacje. To była prowizorka po prostu! Dlatego myśmy się później zajmowały zbieraniem od ludności materiałów opatrunkowych, nawet prześcieradeł, które później się darło na wąskie pasy. To wszystko było prowizoryczne.
- Opowiadała pani, że organizowała pani również żywność.
Tak, tak. Z nadwiślańskich wsi dużo gospodarzy było wysiedlonych i oni się umiejscowili na terenie Konstancina-Jeziornej. Po prostu mąka, kasza, ziemniaki – to co było możliwe. Mimo biedy, kłopotów i przede wszystkim warunków, w jakich myśmy się wszyscy znajdowali, nikt nigdy nam nie odmówił. Chętnie dzielili się tym, czym mieli. Myśmy to wszystko przynosiły na teren szpitala, tam były panie, które zajmowały się [rozdzielaniem], żeby w jakiś sposób nakarmić naszych rannych. Tak że to nie było aż takie kłopotliwe, ale trzeba było w jakiś sposób to zorganizować.
- Czy w czasie służby w tym szpitalu miała pani kontakt z żołnierzami niemieckimi?
Myśmy na terenie Konstancina w ogóle mieszkali wśród żołnierzy. Oni wysiedlili wszystkich z willi, które się tam znajdowały i tam mieszkali. A w tym czasie o tyle było, trudno nazwać: „szczęśliwie” dla nas, ale były formacje węgierskie i słowackie. I odnoszę takie wrażenie, że oni wszyscy z przymrużeniem oka patrzyli na te różne [akcje]... Przecież myśmy się musieli poruszać. Oni właśnie tam stacjonowali. Wcieleni, oczywiście, do wojska niemieckiego! Byli Węgrzy i Słowacy. Oczywiście Niemcy też! Ludność musiała chodzić, kopać im okopy, bo przecież tam artyleria stała. Tak że myśmy mieszkali: tu Polacy mieszkali, a tu Niemcy mieszkali. Tak to wszystko wyglądało. Z tego względu miałam styczność z Niemcami przez całą okupację, bo oni przez całą okupację zajmowali teren Konstancina. Przecież nas też wysiedlili z domu, dlatego, że musieli go zająć. Poszliśmy, bo przygarnęli nas znajomi i myśmy mieszkali tam.
- Czy w czasie Powstania też nie było sytuacji problematycznych w związku z prowadzeniem szpitala i tym, że znajdowali się w tym szpitalu ranni Powstańcy?
Raczej nie było. To było zaakceptowane. Nie słyszałam, żeby jakieś sankcje były stosowane, absolutnie nie.
- Jak wyglądał czas zakończenia Powstania? Rozumiem, że pani cały czas znajdowała się na terenie tego szpitala?
Ci, [którzy] zostali na terenie Konstancina-Jeziornej przeszli do swoich domów, a reszta, tak jak już wspominałam, przedostała się z lasów chojnowskich i kabackich w Góry Świętokrzyskie i dalej prowadzili walkę z okupantem, z Niemcami. A myśmy tutaj przekazywali informacje i w zasadzie nasza działalność zakończyła się po wyzwoleniu, z 1945 rokiem.
- Jak państwo zareagowali na wiadomość o upadku Powstania? Czy było to zaskoczenie?
To było tragiczne. Przecież to jest niedaleko, bo odległość była dwudziestu kilometrów, ciągle [widać było] łuny palące się nad Warszawą, to wszyscy bardzo przeżywali. Dlatego i ludność, i my w konspiracji, [robiliśmy] co było tylko możliwe, żeby w jakiś sposób pomóc, okazać tę pomoc na tyle, na ile nas stać było. Przyjęliśmy bardzo tragicznie, że to się skończyło. Mimo wszystko oni wytrwali, Powstanie wytrwało dużo, ale za mało sił było, za mało było broni.
- Jak wyglądała praca w szpitalu po upadku Powstania? Trwało to do wyzwolenia?
Chyba później, od grudnia, już mniej uczęszczałam, dlatego, że coraz bardziej front się zbliżał, a miałam od mojego domu dosyć spory kawałek do szpitala. Tak jak się orientowałam, to ten szpital zaczął funkcjonować, coraz więcej przybywało lekarzy i tak dalej. […]
- Do którego momentu pracowała pani w tym szpitalu?
Jeszcze [w] grudniu i [na] początku stycznia. Jak Niemcy już zaczęli uciekać i front zaczynał się zbliżać, to już rzadziej chodziłam do szpitala. Później, po wyzwoleniu już nie chodziłam, w ogóle już zakończyłam swoją działalność konspiracyjną, już nie uczestniczyłam.
- Czy ujawniła pani swoje uczestnictwo w Powstaniu?
Nie ujawniłam. Jak zaczęłam pracować, to nawet przy wypełnianiu kwestionariuszy personalnych zupełnie o tym nie wspominałam. Miałam bardzo serdeczną koleżankę, której kiedyś w rozmowie powiedziałam, że brałam udział w konspiracji, w Powstaniu, gdzie i na [jakim] terenie. Proszę sobie wyobrazić, że ona poszła do kadr i powiedziała o tym. Zostałam wezwana, przeprowadzono ze mną rozmowę i wtedy uzupełniłam [dokumenty], że brałam udział, gdzie należałam i tak dalej.
- Gdzie pani wtedy pracowała?
W wydawnictwie prasowym, w Krajowym Wydawnictwie Czasopism, które mieściło się wówczas na Złotej. Tam, przed powstaniem Krajowego Wydawnictwa Czasopism była tak zwana delegatura, też prasowa. W 1954 roku, przypuszczam, że po ujawnieniu i uzupełnieniu kwestionariusza, chyba to było w maju, byłam już mężatką, byłam już wtedy w ciąży. Dostałam wezwanie na Cyryla i Metodego, na Pragę do Urzędu Bezpieczeństwa i parę ładnych godzin przesłuchiwało mnie trzech czy dwóch facetów. Pytali o konspirację, o działalności, pytania się powtarzały: ciągle to samo! Jak jeden z panów odszedł to drugi przychodził i przeprowadzali za mną rozmowę. Muszę przyznać, że byli doskonale zorientowani o naszej [powstańczej] działalności.
W tymże roku, tuż przed rozwiązaniem, urodziłam córkę w listopadzie, a to było chyba w październiku, dostałam powtórne wezwanie, ale już nie do Warszawy, tylko na terenie Konstancina-Jeziornej. Jakiś pułkownik ze mną rozmawiał na ten temat, ale już krótko, nie tyle godzin. Przypuszczalnie zobaczył mnie w takim stanie, to dał mi spokój. Od tamtej pory nie byłam nigdzie wzywana. Dano mi spokój. To były dwa przypadki w 1954 roku: raz w maju, a drugi raz pod koniec października.
- Jakie są pani refleksje na temat Powstania?
Uważam, że ono było konieczne. Nie zgodzę się z opinią, że to było [niepotrzebne]... Może było mało przygotowane, ale to, że myśmy stoczyli walkę, że potrafiliśmy się przeciwstawić, że stawialiśmy opór w stosunku do Niemców! Uważam, że to było słuszne! I mimo zapłacenia [bardzo wysokiej ceny], tylu nieżyjących młodych ludzi, którzy by teraz wnieśli duży wkład. Ale to było naszą powinnością, ja tak uważam. To było powinnością młodzieży żyjącej w tamtych latach.
Warszawa, 26 października 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk