Szczepan Madej „Suchy”, „Ford”

Archiwum Historii Mówionej
Szczepan Madej, [urodzony] 17 października 1920 roku w miejscowości Wilkanowo (tam się tylko urodziłem i więcej tam nie mieszkałem), powiat płocki. W Powstaniu byłem szeregowcem (nigdy mi stopnie wojskowe nie imponowały), Kolumna Motorowa „Wydra”, Zgrupowanie „Krybar”, pseudonim „Suchy” i „Ford”.

  • Proszę opowiedzieć o pana pierwszych latach. Dzieciństwo – jak pan je wspomina?

Jestem wychowany w rodzinie czysto polskiej, patriotycznej. Miałem pięciu braci, ja [byłem] najmłodszy. Wszyscy uczestniczyli [w walce z okupantem] w czasie wojny. Wszyscy przeżyliśmy wojnę. Dwóch było za granicą.

  • Wróćmy do czasów przedwojennych.

Pochodzę z rodziny rzemieślniczej, samochodziarskiej, dlatego z samochodziarstwem od małego byłem [obeznany], wychowany. Bracia zajmowali się ciężarówkami, transportem i naprawami samochodów.

  • W Warszawie?

W Warszawie.

  • Gdzie?

Dobra 29.

  • Tam rodzice mieli warsztat?

Nie. Starsi bracia mieli warsztat samochodowy.

  • Mieszkał pan na Powiślu?

Mieszkałem na Powiślu. Najpierw na ulicy Furmańskiej, a potem na Tamce, tam mnie zastał wybuch wojny w 1939 roku oraz Powstanie Warszawskie. Przed Powstaniem, w Powstanie i po Powstaniu mieszkałem na Tamce.

  • Ale urodził się pan na wsi?

Dlaczego się urodziłem na wiosce? Jak wybuchła I wojna światowa i w 1915 roku Niemcy wkroczyli do Warszawy, warunki bytu były straszne – to, co mi mama opowiadała. Wzięła dzieciaki i pojechała do rodziny na wieś. Tam się urodziłem. Byliśmy [na wsi] jakiś czas, a potem wróciliśmy do Warszawy.

  • Jak pan wspomina przedwojenną Warszawę? Dużo samochodów jeździło wtedy?

[W porównaniu] do dzisiejszych [czasów] to jest wielka różnica, o wiele mniej było samochodów. Warszawa się rozbudowywała pięknie, więc było zapotrzebowanie na transport, na samochody ciężarowe. Właściwie to już nie ojciec, bo ojciec był chory, wyniszczony, więcej moi bracia się zajmowali samochodziarstwem. Na Powiślu miałem dużo kolegów, [z którymi byłem] zżyty, ale jak wybuchła wojna, to się okazało, że część się zrobiła folksdojczami i zrezygnowałem z kontaktu z nimi. Zostałem z tymi, którzy myśleli patriotycznie, jak ja.

  • Jak wybuchła wojna, pan miał dziewiętnaście lat.

Dziewiętnasty rok miałem.

  • Jak pan wspomina wrzesień 1939 roku?

Straszne napięcie. Moi bracia: Józek w wojsku, Roman też, Stach, starszy ode mnie, walczył w obronie Warszawy. Mnie nie chcieli przyjąć, bo byłem za młody, też chciałem iść do obrony Warszawy. Cały czas jestem w Warszawie. Jako chłopak [byłem] ciekawy. Wszędzie gdzie się coś usłyszało, to biegło się zobaczyć. Wjechały niemieckie czołgi na Grójecką, Niemcy tam dostali lanie, polscy żołnierze rozbili ich, popalili czołgi. Rozeszła się wieść, że dostali takie lanie, więc ja i inne chłopaki pobieglismy zobaczyć, jak to wygląda.

  • Czy pamięta pan, jak Niemcy wkroczyli do Warszawy?

Tak, pamiętam. W Warszawie głodu specjalnie może wtedy nie było, bo Warszawa miała zgromadzone duże zapasy cukru, zboża. Bombardowania tylko były. Mieszkaliśmy na Tamce. Radocha była, bo był strącony samolot niemiecki na ulicy Bartosiewicza, zaraz koło nas. Przeżyłem raz silne bombardowanie. Poszliśmy (z wodą było ciężko) po wodę do Wisły z kolegami. Dla siebie i dla [innych]. Na moście kolejowym stał transport wojska polskiego i wtedy był niemiecki nalot. Nie wiem, czy wypatrzyli wojsko, czy chcieli zniszczyć most? Nalot był silny. Wtedy uciekliśmy. Przy wybrzeżu był podziemny szalet i tam się schowaliśmy. Przetrzymaliśmy bombardowanie, bardzo silne bombardowanie. Myślałem, że się most zwalił, ale później zobaczyliśmy, że nie.
Było jeszcze jedno bardzo ciekawe wydarzenie. Już później było trochę trudniej z żywnością. Nie było kartofli, więc poszliśmy z bratem, z rowerami na Saską Kępę. Ktoś powiedział, że tam można (bo były działki) zdobyć kartofle. Poszliśmy. Raniutko poszliśmy, była mgła i niedaleko, jak jest wał na Saskiej Kępie (teraz są tam domy mieszkalne), byli za wałem Niemcy. Podeszliśmy blisko wału. Pilnowali tego nasi żołnierze i powiedzieli nam, gdzie można [zdobyć] kartofle. Jeszcze nam pomogli. Szybko wyrywaliśmy, żeby tylko złapać w worki, póki jeszcze [jest] mgła, żeby nie być pod ostrzałem. Wzięliśmy to na rower, doszliśmy do ulicy Waszyngtona. Tam też były już umocnienia, były przygotowane polskie działa na czołgi. Co charakterystycznego zapamiętałem: z Grochowa szedł oddział kawalerii, było może ze sto koni. Co ciekawe, jechali trójkami i szły w tych trójkach [również] same konie. Nie było już [na nich] żołnierzy. Zapytaliśmy się: „Co to jest?”. Konie [były] tak przyzwyczajone do tego oddziału, że żołnierz już zginął, ale one maszerowały sobie w tym [oddziale].
Dotarliśmy z kartoflami do domu. Część ludzi już pouciekała przed Niemcami do Warszawy, by schronić się. Znieśliśmy kartofle. Mieszkańcy zorganizowali kuchnię, więc część kartofli daliśmy do tej kuchni. Powiedzieliśmy, jak to wygląda, jak by sobie chcieli [przynieść]. Byli chętni, podobno na drugi dzień nawet poszli po kartofle.
Co jeszcze było ciekawe... Na Tamce jest zakon zakonnic i skarpa. Pod skarpą była ustawiona polska artyleria, która ostrzeliwała stamtąd podwarszawskie stanowiska Niemców. Niemcy nie mogli jej wybadać, bo ogród był nisko, a potem skarpa i najwięcej [strzelali] na skarpę. Nie mogli Polaków zlokalizować.
Kapitulacja. Jako młody chłopak byłem tym [zafascynowany]... Musimy wygrać, to niemożliwe! Straszne załamanie. Mają wkroczyć Niemcy. Pamiętam, [że] wkraczali Alejami Ujazdowskimi, od Belwederu. Nikogo nie puszczali. Oddziały przeszły Alejami Ujazdowskimi i Nowym Światem. Można było zobaczyć, jak maszerowali. Pamiętam jeszcze, [że] komenda miasta była strasznie zbombardowana. Dużo samochodów, popalonych sanitarek. Pamiętam, jak się chodziło, oglądaliśmy to. Pokazywali mi koledzy, mówili: „Tu leżą oficerowie, którzy po kapitulacji odebrali sobie życie, nie mogli się z tym pogodzić”. Potem przyszło załamanie, bo to było zaskoczenie. Czekaliśmy, że będzie się naprawdę dobrze działo, a tu kapitulacja.
Po wojnie trzeba było coś robić. Z samochodziarstwem się na razie skończyło, bo nie było ani benzyny, ani nie dali zezwoleń. Remontowaliśmy maszyny do szycia, bo w domach było dużo popalonych maszyn. Na tych maszynach dobrze się utrzymywaliśmy. Wieś była chłonna tych maszyn, szczególnie większych maszyn, do szycia skór, obuwia. Dostarczało się je na wieś. Tak że nieźle na tym „lądowaliśmy”. Potem w 1942 roku...

  • Czy zetknął się pan z konspiracją?

W 1942 roku w marcu mój najstarszy brat... Dwóch braci, jeden był w tym czasie w niewoli Rosji, drugi walczył pod Narwikiem. Był w wojsku i ewakuowali się na Węgry. Z Węgier dostawaliśmy od niego [wiadomości]... Pocieszał nas jeszcze skrótami: „Ciotka dostała w skórę” – to [chodziło] o Niemców, używał takich [określeń]. Później dostaliśmy od niego jeszcze wiadomość z Jugosławii, bo ich już ewakuowali do Francji i się skończyło, nie było wiadomości. Dopiero potem przyszła do nas wiadomość z Portugalii, ktoś jechał do Portugalii czy... Przysłał parę sardynek. W liście opisał, że był pod Narwikiem i że już jest z powrotem we Francji. Później przeszedł też kampanię francuską, ale dostał się do niewoli. Jego oddział wycofywał się do Szwajcarii, on nie zdążył, dostał się do niemieckiej niewoli. Pisał już z niewoli.

  • Ten, który był pod Narwikiem, to który z braci? Jak miał na imię?

Roman. W średnim wieku. Jak wybuchła pierwsza wojna, to on się urodził tego dnia w 1914 roku.

  • A drugi brat był w Rosji?

Był w niewoli w Rosji. Miał szczęście, bo było porozumienie z Sikorskim, więc lotników, marynarzy puścili wcześniej. Tak, że u Andersa nie był. Tylko najpierw (jak mi opowiadał puścili ich do Archangielska. Służył w marynarce. Ponieważ była umowa, żeby marynarzy i lotników ściągnąć do Anglii, więc on z Archangielsku nie mógł się ewakuować, bo port był zamarznięty, nieczynny, więc dostali się do Murmańska. W Murmańsku przychodziły transporty z zaopatrzeniem dla Rosji i stamtąd [odpływały] między innymi polskie okręty i pojechał do Anglii. Zabrali go tam. Już później w Anglii był przydzielony do generała Maczka. Z Anglii już nie wrócili, bali się. W Rosji dostał tak porządnie w skórę, że już nie chciał tu wracać.

  • Ten brat jak miał na imię?

Józef.
  • Teraz wróćmy do pana, do lat okupacji. Jak było z konspiracją?

Byliśmy we trzech. Najstarszy – Henryk, Stasiek był trochę starszy ode mnie i ja najmłodszy. Ten najstarszy [zaproponował], żeby należeć do konspiracji. Ale byliśmy później na rozmowie i zwrócili mu uwagę: „Panie Henryku, nie możecie iść wszyscy trzej, bo w razie jakiegoś nieszczęścia, wszyscy zginiecie... Rozdzielcie się”. Henryk poszedł gdzieś indziej, nie z nami. Zostałem ze starszym bratem Staszkiem. To był 21. Pułk Piechoty „Dzieci Warszawy”. Tworzyli kompanię, odtwarzali batalion motorowy. Przyjmowali tylko kierowców i mechaników samochodowych. Ponieważ nam tu było akurat najbliżej, zaczepiliśmy się i zostaliśmy. Przysięgę składaliśmy na [ulicy] Podchorążych. Kto nas wprowadzał, nie pamiętam. Brat raczej [pamięta], bo on mną dyrygował, ja niewiele [pamiętam]. Ponieważ on się już miał za wielkiego wojaka, bo walczył w obronie Warszawy, to zawsze mnie traktował [z góry]... Na przeszkolenia, żeby nas zapoznać z bronią, z pistoletami, chodziliśmy na ulicę Sędziowską. Kilka razy. On oczywiście już się orientował, zawsze mi imponował, co to on. „Ty to jeszcze jesteś cielak w tym”. Ale zorientowałem się. Do wybuchu Powstania działaliśmy w konspiracji. Na przykład wielka akcja, [w której] byłem, dla mnie największa akcja... Byłem jeszcze w mniejszych, [ale] to już nie warto [wspominać]. Dwie były. To też było sprytnie zrobione – „Kocioł”. Rozgryźliśmy to.

  • Proszę opowiedzieć o tej akcji.

[...] To był róg Alei Niepodległości i Narbutta. Najważniejszą rolę odegrało położenie domu, gdzie mieliśmy dostarczyć farbę drukarską. Podjechaliśmy tam z kolegą Zbyszkiem Działkiem samochodem. On był wciągnięty w konspirację. Podjechaliśmy. Wejście, gdzie był „Kocioł” było od Alei Niepodległości, ale brama i ten dom był jeszcze w czasie wojny niewykończony. [Budowę] zaczęto przed wojną. Samo wejście było przesunięte bliżej Rakowieckiej, a dom się ciągnął jeszcze w stronę Narbutta, tak że od wejścia był dość duży kawałek. Mieliśmy zostawić tam bańkę. Wtedy nie wiedziałem, co [to było], ale po czasie się dowiedziałem. To była bańka z farbą drukarską. Mieliśmy to zostawić. Kolega, który jechał ze mną (tyle szacunku mam dla niego, już nie żyje, zginął) – nazywał się Zbyszek Działek. Pochodził z Czerniakowa. Na Czerniakowie, jak mówili, było dużo cwaniaków. Był w tym wychowany. Jak podjechaliśmy pod adres na Aleję Niepodległości i była brama zamknięta, to mówi tak: „Szczepan, nie stawaj. Miała być brama otwarta, a brama jest zamknięta. Coś tu jest niewyraźnie. Podjedź dalej do Narbutta, zatrzymasz się przy rogu. Zatrzymasz się, bo jeść mi się chce, kupimy sobie coś do zjedzenia”. Podjechałem do samego rogu do Narbutta i szedłem po śniadanie, ale myślę: „W międzyczasie się zorientuję”. Od Narbutta była jeszcze luka do tego domu i parkan z desek, ze szparami, że można było zajrzeć na podwórko. Idę po śniadanie, a przy ulicy Olszewskiej był mały bazarek – rzodkiewki, kartofle, coś można było kupić. Przechodziłem w tamtą stronę i zerknąłem. Patrzę, że na podwórku tego domu zamiata dozorczyni. Blisko. Myślę: „Zajrzę”. Nie podejrzewałem, że tam jest „kocioł”. Zajrzę i zobaczę, co się [dzieje]. Sprytna była kobieta – wchodzę przez furtkę, a ona pod nosem, tylko do siebie, nie zwracając uwagi, że ktoś jest, przy zamiataniu mówi: „kocioł”. O, to już się zorientowałem. W międzyczasie szło dwóch żandarmów od Alei Niepodległości i weszli w Narbutta. Myślałem, że to jest normalny patrol, a okazuje się, że oni już byli związani z „kotłem”. Jak się zorientowałem, to myślę: „Będą na pewno wracać”. Oglądam się, w parkanie są szpary, będą widzieli, jak stoję. Ale patrzę, [że] furtka jest na słupach. Brama była umocowana i furtka zrobiona z drzwi dużych ściennych. Myślę – dobrze, wycofam się do tej furtki, nie będą mnie widzieli, jak będą wracać i dam nura wtedy, jak oni przejdą. Rzeczywiście, od Olszewskiej jak wchodzili, Olszewską wracają, słyszę ich kroki. Idą. Nadsłuchuję, kiedy kroki ucichną, jak wejdą w Aleję, to już ucichną. Rzeczywiście tak było. Kroki ucichły. Jestem w furtce, otwieram [ją]. Dom był troszkę wysunięty, a parkan był z pół metra dalej tak, że nie od razu wyskoczyłem na ulicę, tylko byłem jeszcze za... Wyjrzałem, patrzę, [że] przy samochodzie, który zostawiłem, stoi esesman odwrócony tyłem. Myślę – no, sytuacja „dobra”. Już nie idę w tamtą stronę, tylko do [ulicy] Olszewskiej. On mnie nie zauważył. Doszedłem do Olszewskiej na drugą stronę. Jak byłem na drugiej stronie, to już byłem pewniejszy, że nie mam z tym nic wspólnego. Kobiety miały rzodkiewki, kartofle. Biorę od razu rzodkiewki, oderwałem natkę, że jeszcze będę coś brał. Chciałem wziąć cztery bułeczki. Pieczywo za Niemców było na kartki, więc bułeczki sprzedawało się spod lady. Kobiety handlowały, miały przykryte [pieczywo]. Wziąłem bułeczki. Pamiętam, byłem w berecie, zdjąłem beret, wrzuciłem to w beret i mówię: „Kawałek masełka nie znajdzie się u pani?”. Ona mówi: „Może się i znajdzie”. [Kupiłem] jeszcze taką kosteczkę masełka. To też było niedozwolone. Jak już to wszystko zgromadziłem, to już będę szedł. Obserwuję, a on cały czas rozmawia ze Zbyszkiem Działkiem, odwrócony plecami, „ukrainiec”. To był „ukrainiec”, bo zobaczyłem na rękawie z daleka – SS Galizien. Rozmowa wciąż [trwała]. Widocznie utwierdzał się w czymś. Myślę, skąd skombinować soli do rzodkiewki, bo chodzi mi o czas, żeby to wszystko zgrać, żeby wszystko mieć jak przyjdę, żeby było, że wychodziłem po śniadanie. Ona mówi: „Mam sól, mam trochę”. Zrobiła tutkę, wysypała soli. Zadowolony. Są rzodkiewki. Masło schowałem do kieszeni, bo [pomyślałem], że może się do tego masła przyczepić. Bułki – właściwie niby nie wolno, ale jednak kobieciny handlowały. Przychodzę do samochodu, nie z tej strony, gdzie on stoi, normalnie idę od strony kierowcy, wsiadam. Patrzy się, co wyciągam. Jeszcze mówię do Zbyszka: „No, śniadanko mamy wspaniałe”. [Esesman] wtedy machnął ręką i odszedł. Zostawił nas. Uwierzył, że to śniadanie. Nie wiedziałem, jak ruszyć, byłem taki napięty. Ale wsiadam do samochodu, ruszamy. Troszeńke odjechaliśmy i stanęliśmy, żeby wszystko z nas spłynęło. Zbyszek Działek mówi: „Słuchaj. Musimy powiadomić o tym «kotle», bo to jest ważne. „«kocioł» «kotłem», ale będą ludzie szli”. Szybko dotarliśmy do Zbyszka balickiego. Zbyszek Balicki, wspaniały chłopak, zginął w Powstaniu, bardzo odważny. Wróciliśmy do niego i mówimy. Mówi tak: „Dobrze, że żeście powiedzieli. Zaraz zaalarmuję, że tam jest «kocioł»”. Za jakiś czas dowiedzieliśmy się. Mówi: „Wiecie co? Naprawdę uratowaliście wielu ludzi. Tylko się dostała «kotłem» jedna osoba, pan Zdzisław Dekiert” – prowadził warsztat samochodowy – „i jego ojciec”. Mówi: „Wszystko się udało”. Jak po wojnie było: Dekiert przeżył, nie trafił do Oświęcimia, tylko do innego obozu. Dziadek jego, ojciec nie przeżył. Później z nim się stykałem, bo miał warsztat samochodowy na Mokotowie na ulicy Niedźwiedziej.

  • Ale to już było po wojnie, wróćmy do okupacji. Pan jeszcze wspomniał o ważnej akcji, o której chciał pan mówić.

Krótka akcja. Też bardzo ciekawa akcja. Trzy akcje, które zapamiętałem dokładnie. Zbyszek Balicki wiecznie coś kombinował. To był samochód strażacki. Byliśmy w straży fabrycznej, w fabryce. Były nas dwie sekcje, dwudziestu chłopaków, ale to wszystko było z AK. Z dwudziestu zostało nas czterech. To wszystko w Powstanie, byli w niewoli i już nie wracali, bo się bali. Nasz komendant Stefan Pilecki przeżył. Trochę jeszcze nas ratował we wszystkim.
Opowiem drugą akcję. [...] [Na] rogu Czerniakowskiej i Łazienkowskiej był zniszczony budynek, pamiętam jak podjechałem. W budynku prowizoryczny dach i też mieścił się samochodowy warsztat, w ogóle [były warsztaty] mechaniczne i samochodowe. Tak było za Niemców, trochę samochody, trochę się naprawiało maszyny, aby się nie dać. Trzeba było tam pojechać i zabrać motocykl niemiecki, Wehrmachtu. Pamiętam, [że] były na nim numery Wehrmachtu. Omawialiśmy ze Zbyszkiem Balickim, jak to zrobić. Mówi: „Słuchaj, fabryka, w której pracujemy ma wytwórnię torf u w Strudze” – było ciężko z opałem – „i wyciągają do palenia torf. Tak zrobimy: weźmiemy worki papierowe, naładuje się torfu” – jeszcze dobrą uwagę dał – „żeby to nie spadało, nakryje się siatką i podjedziesz, weźmiesz tego torfu”. Torf był na stacji kolejki w Strudze, to torfowisko. Mówi: „Tylko starą siatkę weźmiemy, żeby to nie było wyreżyserowane, że to zrobione teraz, tylko że już wcześniej”. Skombinowaliśmy starą siatkę, pojechałem ze Zbyszkiem Działkiem na torfowisko. Zbyszek był moim pomagierem (tylko nie trzeba [mylić tego] Zbyszka, co był „dyrygentem” i tego chłopaka z Czerniakowa).
Jechaliśmy [w ten sposób]: ponieważ będziemy z powrotem wracali, żeby motocykl przywieźć, więc [była] decyzja, że musimy jechać inaczej... Warszawa była zamknięta szlabanami, przy wylotowych ulicach. Pojedziemy przez Rembertów i mostem Poniatowskiego, a wracać będziemy już mostem Kierbedzia i Radzymińską. Tak pojechaliśmy. Przyjechaliśmy, motocykl wyciągnęli ze schowka, załadowali na samochód, umocowali pod koła, żeby się nie ruszał. Obłożyliśmy z powrotem workami. Część worków została, bo miejsce zajął motocykl. Siatkę opięliśmy elegancko i wracamy stamtąd. Jedziemy z powrotem Powiślem nad Wisłą, na most Kierbedzia. Nie było przejazdu na Radzymin, jaki jest teraz przy Dworcu Wileńskim prosto, tylko trzeba było jechać Ząbkowską do Radzymińskiej, przez tory i znowu się dostać do Radzymińskiej. Jedziemy. Przejechaliśmy tory na Radzymińskiej, było dużo torów, kolej na Wileński. Przejechaliśmy, ale z daleka patrzymy (jeździliśmy tam do fabryki, to przejazd już [znaliśmy]) zamknięty szlaban, a przy szlabanie wartowników nie ma. Zawsze stali. Dwóch albo jeden stał. Żeśmy się trochę [zaczęli zastanawiać], że coś jest niedobrze. Dlaczego ich nie ma? Zbyszek Działek mówi: „Może skręcimy w bok, poczekamy aż wrócą?”. Mówię: „Słuchaj, a jak oni z daleka obserwują? Może i nas zaobserwowali, że dopiero skręciliśmy. Może też nie będzie dobrze?”. – „No to jedziemy”. Przejechaliśmy. Szlaban zamknięty. Stanęliśmy. Wyszedł stamtąd jeden w czarnych spodniach, tłumacz. Czarne spodnie nosili Dolmetscherzy, [ci] co znali i polski, i niemiecki. Wyszedł do nas szkop, pyta się: „Dokąd jedziecie?”. Mówię: „Do Strugi”. Jeszcze Zbyszek [dodał]: „Do Strugi jedziemy”. „Dobrze. Ale czy Struga jest przed Radzyminem, czy za Radzyminem?”. Nie orientował się. Mówię: „Nie, przed Radzyminem Struga jest”. „No dobra. Wiecie, co zrobicie? Przyjdzie tutaj moja kuzynka, to ją podrzucicie. Ona przed Strugą chce wysiąść w Pustelniku”. Co mieliśmy powiedzieć? Że nie? Ponieważ ciasno było, bagaże miała ze sobą, więc Zbyszek wyszedł, usiadł z tyłu na samochodzie na skrzyni, a ona wsiadła [do środka]. Jedziemy z nią. Przyjechaliśmy. Grzecznie podwieźliśmy ją na boczną ulicę, wysadziliśmy. Podziękowała, poszła. Wróciliśmy z motorem na miejsce, skąd braliśmy torf, bo o to chodziło, żeby motor przywieźć. Przyjechaliśmy na miejsce, zwaliło się wszystko. Motor raz dwa zabrali. Zdaje się, że motor był potrzebny, [bo] szykowali jakąś akcję. Tak się domyślałem. Oczywiście udała się też ta akcja. Nie była wielka, ale się udała.
Ostatnią moją [akcją] była [...] hurtownia niemiecka.

  • To polegało na tym, że były potrzebne środki opatrunkowe, lekarstwa? Po to była akcja robiona?

Akcja była [po to], żeby zabrać Niemcom środki opatrunkowe i medykamenty i dostarczyć na Bagno. AK miało tam swój sklep sztuczny. Żeby tam dostarczyć.

  • W którym to było roku?

To było w 1944 na przełomie maja i czerwca, było już ciepło. Zbyszek Balicki mnie z tym zapoznał: „Jest taka robota, ale bardzo poważna. Musimy się przygotować. Chcemy obrobić hurtownię niemiecką. Na Dobrej 28 jest hurtownia, ale będzie roboty na cztery samochody”. „Dobrze”. Ustawialiśmy to. „Samochód jeden, pierwszy, będzie stał na Drewnianej, na wjeździe do fabryki Fuchsa. Drugi będzie stał na wjeździe do elektrowni na Elektrycznej”. Żeby [było] blisko, [ale] żebyśmy nie wszyscy jechali razem, bo to by się rzucało w oczy, tylko pojedynczo, żeby samochody tam wjeżdżały. Trzeci miał róg Zajęczej, [gdzie] była taka „szmelcownia” i czwarty na Solcu, żeby łącznik miał blisko. Zakład był opanowany już o szóstej rano. Nazywaliśmy ich „spadochroniarze”. „Spadochroniarze” już od szóstej tam byli, opanowali, a od ósmej miała się zacząć akcja.
Dzień przed tym wpada do mnie Zbyszek Balicki wieczorem i mówi: „Słuchaj, jest straszna niespodzianka”. – „Jaka niespodzianka?” – „Ten z fiata, który miał jechać z przyczepą, Miechowicz” – z Wileńszczyzny, fajny chłop – „dostał zawału”. Zresztą się nie zdziwiłem. Miał dwóch chłopaków – czternaście, piętnaście lat, jak się dowiedział o tym wszystkim, to nie dziwne, że dostał zawału. Zbyszek mówi: „Jest zmiana. Pojedziesz fiatem” – piękny 621 typ, wojskowy typ – „z przyczepą na miejsce Miechowicza. Ty miałeś jechać fordem, pojedzie ktoś inny. Tylko musimy tam raniutko pojechać i wóz zabierzesz ty, a ja już resztę pozałatwiam”. Miał motocykl zarejestrowany na jakiegoś folksdojcza, bo Polacy nie mogli mieć motorów. Motocykl Ariel. Ten motor był [moim] marzeniem. Rano wpadliśmy do Pustelnika, bo tam była cała fabryka, w Warszawie mieli tylko biura i szybciutko stamtąd, żeby zdążyć na Drewnianą na ósmą godzinę. Zdążyliśmy. Podjechałem przed ósmą i czekam na łącznika. Przed ósmą przychodzi łącznik i mówi do mnie: „Jedź pod rampę i od razu ładować szybko”. Było przygotowane, kręcili się koło tego, wszystko było zorganizowane. Ładują pierwszy wóz. Załadowali skrzynię fiata, załadowali przyczepę. Patrzę, a na przyczepie (miała być wspaniała francuska przyczepa na Michelinach, co to miało nie być!) [w oponie] nie ma powietrza! Ale decyzja była: „Odjedź tu, zrób miejsce, żeby inny samochód podjechał pod rampę”. Odjechałem, ale szczęście akurat naprzeciwko, Dobra 29 była wulkanizacja. Znałem wulkanizatora. Pan Kamiński, dobry Polak był. Ściągamy koło i szybko do wulkanizacji, żeby robić, a oni ładują resztę. W międzyczasie jak tam się kręciłem [zauważyłem, że] stał samochodzik, pół-bagażóweczka pod plandeką. Niechcący zajrzałem. Patrzę, siedzi dwóch chłopaków i na skrzyneczce mają karabin maszynowy. Nie wtrącam się, tylko to mi wpadło w oczy.
W międzyczasie [idziemy] z kołem do pana Kamińskiego, do wulkanizatora. Zachodzę. Pan Kamiński mnie też znał, ale mówi tak: „Chłopaki, co wy się tak grzebiecie?”. Myślę sobie: „Rany boskie! To taka tajemnica miała być i już on wie?!”. Ale był bystry chłop, kręcił się po ulicy i się zorientował. Mówi tak: „Zaraz będziemy coś z tym kołem robili, ale może znajdzie się dętka”. Szukał dętki, takiego rozmiaru nie było, więc raz dwa chłopaki, którzy tam pracowali, rozebrali koło. Wulkanizować trzeba. Wulkanizacja nie jest taka szybka, bo klej musi przeschnąć, tak że zeszło nam z założeniem ze dwie godziny. A w międzyczasie załadunki się odbywały.
[Zaniosłem] koło, założyliśmy i jazda. Na skrzynię do mnie siada czterech chłopaków w więziennym umundurowaniu, a na szoferce siada dwóch w więziennych mundurach. Więziennictwo miało ciemnozielone mundury. Z pistoletami maszynowymi siadają na szoferce, a „więźniowie” jakoby siadają na skrzyni, na kartonach. Cała kolumna stamtąd wyrusza. Było około jedenastej. Ruszamy całą kolumną i jedziemy Dobrą w stronę Karowej. Ze mną siedzi porucznik, [który] dowodzi. Też w mundurze więziennictwa. Przed Karową zatrzymuje, mówi żeby się zatrzymać. Zatrzymałem się, za mną następne trzy samochody i czekamy. Czekaliśmy ze dwadzieścia minut. Ludzie przechodzili, myśleli że więźniowie, chleb dawali, papierosy chłopakom dawali. On tylko jeszcze tak [powiedział]: „Proszę nie dawać żadnych grypsów”. Czekamy. Jedzie [samochód, który] widziałem z karabinem maszynowym, Karową. Jedzie Karową, skręcił koło niego. On wyszedł, żebym widocznie nie słyszał, [o czym] będzie rozmawiał. Wyszedł do tego samochodu, za chwilę wraca, siada koło mnie i mówi: „Jedziemy”. A do mnie mówi: „Wiesz co? Róg Krakowskiego [Przedmieścia] i Karowej wszystkie samochody sprawdza feldżandarmeria, ale my już jedziemy”. Skręcamy w Karową, cała kolumna, podjeżdżamy do góry ślimakiem, dojeżdżamy do Krakowskiego Przedmieścia. Patrzę – rzeczywiście stoi trzech żandarmów, ale nas nie zatrzymują. Tylko nam się przyglądali. Skręciliśmy, jechałem pierwszy. Skręciłem w Krakowskie, zaraz w Ossolińskich i w stronę grobu Nieznanego Żołnierza. Cała kolumna, jedziemy koło grobu Nieznanego Żołnierza, przejechaliśmy do Królewskiej, w Królewską i jedziemy dalej.
Przed Marszałkowską znowu się zatrzymujemy, ale tam już króciutko. Powierzono mi [zadanie]: „Jedziesz już sam, bez obstawy. Prowadzisz samochód na Plac Grzybowski, na Bagno, ale nie wjeżdżaj pod sklep AK, tylko wjedź od strony kościoła Wszystkich Świętych do podwórka. Tam masz się rozładować”. Jadę, nikt mnie już nie zatrzymał. Wjeżdżam na podwórko. Tam akurat spotkałem Zbyszka Balickiego, był całym „dyrygentem”. Pokazał mi, żebym podjechał bokiem, żeby szybko otworzyć klapę. Otworzyło się klapę i rozładunek. Coś wspaniałego! Do tego rozładunku nawet przychodziły kobiety, [które] tam mieszkały. Wszystko się za to złapało. Wiedzieli o tym, że to widocznie będzie. To trwało tylko może z piętnaście minut. Rozładowane wszystko momentalnie. Jak [zostało] rozładowane, Zbyszek Balicki mówi: „Jedź samochodem na Górczewską i zaraz za wiaduktem kolejowym skręć w lewo. Podjedź, będzie ze trzysta metrów, będzie zakład chemiczny. Wjedź tam, oddaj książkę wozu i kluczyki, ktoś się tobą zainteresuje. Powiedz tylko, że przyjdzie ktoś inny, już nie ty, tylko przyjdzie inny kierowca i będzie brał szkło wodne”. Jest taki produkt chemiczny – szkło wodne. Dowiedziałem się potem. „Szybko wracaj do mnie”. [Z powrotem dotarłem] stamtąd do Wolskiej, jak najszybciej się dorwałem do tramwaju, jadę tramwajem. Przyjechałem pod Halę Mirowską. Była komunikacja, ale [przez] Plac Grzybowski smaruję pieszo ile sił. Na Placu Grzybowskim, na schodach do kościoła Wszystkich Świętych stoi Zbyszek Balicki. Zauważył mnie, zszedł już uśmiechnięty. Mówi: „Wszystko rozładowane na medal. Wszystko jest załatwione pierwszorzędnie!”. Mnie najwięcej uderzyła wtedy jedność ludzi, jaka była. Kobiety, które widziałem, że mają dom, już jest rodzina, [a] przyszły. Ta jedność mi wtedy zaimponowała. Zbyszek mówi: „Co robimy z radości?”. „Bo ja wiem? Nie wiem co”. „Chodź, idziemy na flaki”. Wróciliśmy na Tamkę, [gdzie] była „Wisienka”, restauracja. Poszliśmy na flaki i uspokoiliśmy się. To była akcja, naprawdę... Do dzisiaj wspominam, że się tak udała!
  • To na pewno było potrzebne do Powstania Warszawskiego. A jak pan wspomina 1 sierpnia 1944, Powstanie Warszawskie?

1 sierpnia po pierwsze wspominam [tak], że za późno dostałem powiadomienie. Do końca byłem organizacyjnie w coś wplątany, Zbyszek Balicki zawsze miał jeszcze coś do załatwienia. Miałem jechać na Plac Narutowicza, miałem się zgłosić do kościoła. Przyleciał do mnie brat, jeszcze próbowaliśmy, ale już nie dało rady, już była taka strzelanina. W ogóle nie było mowy, żeby tam można było się dostać. Reszta chłopaków co byli w straży, Mietek Jagiełło mówi: „Chodźcie” – ktoś się dowiedział – „w kościele tworzą kolumnę motorową”. W kościele u świętej Teresy były arkady, podjeżdżało się. Stały już cztery samochody. Tymi samochodami przyjechali na Powstanie z Gór Świętokrzyskich partyzanci. Był porucznik, pięknie uzbrojony. Imponowało mi to strasznie, szczególnie „Colty”, broń. Mówi tak: „Pan Bóg mi was zesłał, bo będziemy tworzyć kolumnę motorową, dobrze żeście przyszli”. Zakwaterował nas w kościele. Przychodzi noc. W międzyczasie trwały walki o elektrownię. Nas tam nie angażowali, były oddziały, [które] walczyły o elektrownię. Na drugi dzień elektrownia już padła, wcześniej przed południem już ją dobili.
Jeszcze powiem komiczną rzecz. Nocowaliśmy na plebanii, na kwaterze w kościele i w nocy zrobiło się zimno. Byliśmy lekko ubrani. Mnie wyznaczyli na wartę. Byłem na warcie, ale chłopaki mówią do mnie: „Skombinuj coś do nakrycia, może jakiś koc, czy coś”. Zacząłem buszować, patrzę, coś takie kosmate, ciepłe jest. Przyniosłem, nakryłem ich. Budzimy się rano, a to był... taki całun. W śmiech wszyscy: „Będziemy żyli, jak żeś nas tym nakrył”.
W kościele byliśmy tylko dwa dni. Przekwaterowali nas do ogrodu na Okólnik. Tam, zdaje się, było konserwatorium. Był piękny park, zarośnięty, krzewiasty. Przybywało samochodów. Przybył „Kubuś”, później zdobyto „Szarego Wilka”. Dobry park [samochodowy] już był. Mieliśmy fajne kwatery, było luźno, zaopatrzenie w żywność było lepsze, bo była kuchnia. Było już wojsko.
Może [opowiem], jak miałem wypadek, byłem ranny. Rano któregoś dnia szef kompanii mówi do mnie: „Słuchaj, weźmiesz hanomaga” – dobry samochodzik był, akurat jeździł nim mój kolega, był ranny – „pojadą jeszcze inne wozy i pojedziesz [na] róg Smulikowskiego i Tamki do dyspozycji medyków, bo jest dużo rannych. Trzeba ich będzie stamtąd porozwozić”. Wyjechałem. Wracam do Tamki. Szczęście w nieszczęściu. Tamka jest ulicą wykrzywioną i pod górę. Na Wiśle krążyły dwie kanonierki. Były od czasu, jak Niemcy minowali mosty, pomagały im przy tym. Zostały na Powstanie i co i raz ostrzeliwały Powiśle. Wtedy jedna ostrzeliwała Powiśle. Ponieważ ulica [była] krzywa, to pociski dochodziły tylko do ulicy Topiel. Albo się rozbijały o mur, albo rozbijały się o jezdnię. Już dalej, jak ulica Cicha i wjazd do sióstr zakonnych to spokojnie, było normalne życie. Jechałem według rozkazu na Smulikowskiego i przy wjeździe do sióstr (nie wiem, jak się uliczka nazywała, Kazimierza zdaje się [mówili] na nią) stał powstaniec i kierował ruchem. Zatrzymał mnie: „Będziesz jechał wtedy, kiedy ci powiem. Nie wyrywaj się, bo tu obserwuję”. Kanonierki strzelały w pewnych odstępach. Miały przerwy. Widocznie gdy strzelali, to orientowali się po dymie, bo był ciemny dym z pocisków. Czekam. Przyszedł czas, spojrzał na swój zegarek i mówi: „Jedź”. Ruszyłem. Dojechałem do Solca. Od Solca do Tamki była postawiona barykada. Tamką był zrobiony wąski przejazd. Pierwszy pocisk, który uderzył przede mną z tej barykady, strącił „kozły” obite drutem. Strącił „kozioł” na przejazd. Musiałem się zatrzymać, żeby ten „kozioł” stamtąd odsunąć. To było dość ciężkie, jeszcze tymi drutami pokaleczyłem ręce, ale jakoś odsunąłem i ruszyłem. Nie dojeżdżając do Dobrej – „film mi się urwał”. „Film się urwał”, bo trafił pocisk. Oni nie celowali we mnie, to był akurat przypadek. Pocisk trafił w samochód, a mnie ranił.
Co było ciekawe: doświadczenie tego Ślązaka, szefa kompanii Motorowej. Mierzyłem benzynę i mówię do niego: „Szefie, tu jest mało benzyny. Doleję”. Mówi: „Co, chcesz się spalić? Na co ci więcej benzyny? Po co ci?” Wsadził [miarkę], to był stary typ samochodu, benzyna leciała pod własnym ciśnieniem, tylko bez pompy. Było tej benzyny może ze dwa litry. Mówi: „Wystarczy. Wystarczy ci, zobaczysz”. Dzięki Bogu, że tak było. Samochód się i tak zapalił, byłem trochę poparzony. Byłem nieprzytomny. Też szczęście w nieszczęściu – mój starszy brat też był ze mną, tylko nie w samochodzie, [a] przy pomocy rannym. Dowiedział się, że samochód się [palił], domyślił się: „Oho, pewnie będzie tam Szczepan, brat”. Przyszedł i mnie wyciągnęli na nosze.
Jak mi opowiadał, dostarczył mnie do punktu. To była duża brama. Ten dom pewnie stoi. Układali, zbierali tam [rannych] i stamtąd dopiero do szpitala. Jakiś czas tam leżałem. Obudziłem się, już oprzytomniałem. Byłem już obandażowany. Siostra mi powiedziała: „Jesteś w szczęśliwym położeniu, bo masz tylko tu ruszone, a jesteś tylko pokaleczony. Żadnych kości nie masz [naruszonych]. Wszystko jest w porządku”. Leżał koło mnie jakiś chłopak, też na noszach. Pyta się: „Nie masz papierosa?”. Mówię: „Trafiłeś akurat na harcerza, nie palę papierosów, nie mam”. Patrzę, a ten chłopaczyna obydwie nogi... Jedna niżej, w ogóle nie miał nóg, tylko już zawiązane paskami. Jeszcze zacząłem siebie [sprawdzać], czy wszystko u mnie [w porządku], czy siostra mnie nie „napuściła”. Patrzę, że u mnie jest możliwie. Potem nasze samochody chodziły jeszcze z kolumny, zabierały [rannych]. Mnie też zabrali i przywieźli do kolumny. Chłopaki jedni żartowali: „Z czego?” „Z kanonierki”. „Aa, to z procy dostałeś. To nic nie jest”. Proca! Ta proca do dzisiejszego dnia... sześćdziesiąt lat kłopot.
Decyzja. Powiśle już ledwo zipało, bo już bombardowania. Wszyscy decydują. Mówię: „Decydujcie co”. Miałem blisko dom, matkę. Mówią: „Nie, nie pokazuj się tam lepiej. Raczej do Śródmieścia. Nawiewajcie do Śródmieścia”. Moja obecna żona też mieszkała blisko i zorganizowali transport do Śródmieścia. Udaliśmy się w nocy. Znajomi pomogli, bo mieli już wyszykowaną kwaterę na Piusa. Przetransportowaliśmy się. Ale było [trudno]. Byłem ranny, nie mogłem iść, to tak ledwo, ledwo. Odpoczywałem, ale dobiliśmy do punktu. W dzień jeszcze na Mokotowską 55 – punkt sanitarny, żeby [zrobić] opatrunki i to załatwić. W [punkcie opatrunkowym] był lekarz Gruzin, chirurg, który uciekł z niewoli niemieckiej i był w partyzantce. Świetnie mówił po polsku. Nawet był wesoły, bo jak rozmawialiśmy i mówię, że świetnie [mówi po polsku] to on: „Słuchaj, ja i po polsku przeklinam dobrze. Nie gorzej od ciebie”. Wszystko mi wyczyścił, wyjął odłamki. Nie było to nawet duże. Trochę gruchotało, bo zawsze to jest... Ale zrobił, co mógł. Więcej nie można było. [Oświetleniem] były karbidówki i świece, to co on mógł zrobić więcej?
Zakwaterowaliśmy się. Jeszcze wrócę do jednego [wydarzenia]. Na kwaterze znaleźliśmy [z przyszłą żoną] worek z sucharami, to był opuszczony [dom]. Ten worek sucharów to było zbawienie. Suchary były z robakami, ale to nieważne, bo wytrząsało się robaczki i tak się przeżyło. Byłem tam do końca kapitulacji.

  • Żonę poznał pan już w czasie okupacji?

Znaliśmy się, bo na Tamce mieszkaliśmy przez ulicę tylko.

  • To była pana sympatia?

Sympatia. Też była w czasie Powstania, tylko że się wcale nie ujawniła. Była w poczcie harcerskiej. Wcale się nie ujawniała. Ja też tylko podałem, że byłem w Powstaniu. Przedtem w ogóle nie podawałem tych rzeczy, że byłem już przedtem w konspiracji. Skąd!
Przychodziłem później do tego [chirurga] na opatrunki. Zaprzyjaźniłem się [z nim]. Jeszcze coś powiem strasznego. Chirurg jednego dnia mówi tak: „Przyjdź na drugi dzień, to pomożesz mi, znieczulenie zrobisz”. Myślę sobie: „Co za znieczulenie?” Ale idę, bo mi zmieniał opatrunki. Czekaliśmy jeszcze na jednego chłopaka, bo do tego znieczulenia było potrzebnych trzech. Znieczulenie było [takie], że trzymaliśmy rannego, a on jemu [ucinał] prawą nogę... Do kolana, to mięso, ciało było, a tam wystawało ze dwadzieścia centymetrów kości. Musiał to urżnąć, żeby jakoś załatać. Pamiętam, że trzymałem chłopaka mocno za ramię. Był trochę przywiązany do łóżka (polowe czy...już nie pamiętam). Drugi chłopak też trzymał. I to na żywca! Urzynał to piłką do metali (oczywiście musiało to być wygotowane). Tym urzynał! Szybko mu to szło, widocznie piłka była ostra. Takie znieczulenie. Byliśmy do [takiego] znieczulenia.
Kwaterowaliśmy na Okólniku. W ogrodzie było dużo trawy. Przyszedł pan, który miał konia i nie miał go czym karmić. Mówi: „Czy może sobie ten koń u was kwaterować?” Wszyscy chłopaki chętnie [się zgodzili], bo to takie ładne konisko. Dla zabawy nawet był, cukier mu dawali. Tak sobie ta „konina” jakoś przeżyła do czasu, dokąd nie przyszli żołnierze ze Starego Miasta. Przyszli jak padła Starówka. Część żołnierzy była zakwaterowana u nas i oczywiście spragnieni jakiegoś mięsa. Mówią: „Chłopaki! To wy macie takiego konia i mięsa nie macie?!” Zastrzelili tego konia. Część poszła na kuchnię. Ponieważ była decyzja, że pójdę do Śródmieścia, więc też tego mięsa z konia kawał mi odkroili. Zabraliśmy mięso. Nawet chyba zdążyliśmy... chyba było uduszone. Wzięliśmy trochę mięsa, suchary. Jak chodziłem na opatrunki przyszedł chłopak, też powstaniec. Miałem piękny oficerski pas z koalicyjką, na pistolet. Przedwojenny, oficerski. Temu chłopakowi strasznie się to podobało. Mówi: „Koniecznie chcę to od ciebie. Co zrobimy? Jak się zamienimy?” Mówię: „Pieniędzy [mi] nie potrzeba. Na co mi teraz pieniądze?” Ale on mówi: „Wiesz co? Jestem w tej kolumnie, co noszą jęczmień od Haberbuscha. To ci dam jęczmienia”. W jednym worku trochę jęczmienia, w drugim, zawiązane [tak], żeby to [wziąć] na plecy. Dałem mu pas, on mi dał jęczmień. Potem kręciliśmy jęczmień na maszynce do mięsa i trochę się pluło, trochę się [jadło] i jakoś do końca przetrzymało się na tym. Najwięcej kłopotów było z wodą. Z wodą było ciężko.
  • Był pan już tak ranny, że nie brał już pan bezpośrednio udziału w Powstaniu?

Nie, już się nie nadawałem.

  • Jak przyszedł moment kapitulacji, to jak pan wychodził? Z ludnością cywilną?

Nie zgłaszałem się, bo się nie nadawałem. Zresztą chłopaki mi mówili, znajomi: „Gdzie ty do niewoli pójdziesz! Wykorkujesz w drodze. Skąd! Idź na swoją rękę”.
[Opowiem, jak] się wydostaliśmy, bo to też jest bardzo ciekawe. Okres kapitulacji, przyszliśmy do jakiejś kuzynki na Chmielną, po drodze. Tam się dowiedzieliśmy, że róg Grzybowskiej i Towarowej wychodzą i cywile i wojskowi. Wojsko też wychodzi, powstańcy stamtąd. Od kogoś dostaliśmy racuszki na drogę. Podzieliliśmy się, liczyliśmy się [z tym], że nas rozdzielą, że znajdziemy się gdzieś w Oświęcimiu. Przychodzimy na Grzybowską. Masę ludzi jest w cywilu, oddziały wojskowe też stoją do wyjścia. I taki incydent: siedział podoficer niemiecki z SS. Sprawdzali dokumenty. Nie wiem, im nie tyle o dokumenty może chodziło, tylko o woreczek. Przeważnie [do kobiet], żeby [dać] woreczek i rabowali. Normalnie zabierali pierścionki, coś... Obserwował to oficer z powstańców i go to rozgniewało. Doszedł do niego i mówi, że chciałby się widzieć z jego przełożonym. [Trochę rozumiałem] wtedy niemiecki, trochę się orientowałem ze szkoły. Mówi, że, jest taka zawarta umowa, że SS nie ma prawa kontroli przy Powstaniu, tylko Wehrmacht [to] przejmuje. [Niemiec] poszedł po oficera i więcej nie przyszedł. [Robił to] na swoją rękę. Zwiał. Za jakiś czas mówili, żeby ruszać. Ruszyliśmy, idziemy. Oddziały wojskowe zatrzymywały się róg Chłodnej i Placu Kercelego. Składały broń. Niemcy (nie wiem czy, to była [dla nich] radocha) robili sobie zdjęcia. Ale byli grzeczni. To był Wehrmacht. [Byli] koło żołnierzy, ale nami, cywilami się nie interesowali. Idziemy dalej Wolską. Była strasznie wypalona. Tylko w bramach stoją żołnierze, żeby nie wchodzić, tylko żeby dalej iść.
Doszliśmy do kościoła i był wiadukt. Stał młody oficer Wehrmachtu, porucznik. Nas jakby coś tknęło, Duch Święty podpowiedział. Doszliśmy do niego i naiwnie do niego mówimy łamaną niemczyzną, że idziemy tutaj niedaleko do Piastowa, mamy rodzinę i chcemy iść pieszo. Zaczął najpierw tłumaczyć, że pojedziemy sobie z Dworca Zachodniego, bo co mamy iść pieszo. Ale przyglądał nam się, słuchał, słuchał. Nareszcie patrzymy, już widocznie miał dość słuchania, machnął ręką i odszedł od nas. Wiedzieliśmy, że się zgodził. Ruszyliśmy zaraz przed siebie za wiadukt, nikt nas nie zatrzymuje, tylko Ela [moja późniejsza żona] odzywa się do mnie i mówi: „Słuchaj, czy oni nam nie strzelą w plecy?”. Mówię: „Idziemy! Co się martwisz już!”. Idziemy Wolską, dochodzimy do cerkwi i patrzę, że zamieszanie, dużo wojska. Skradaliśmy się bokiem, bokiem, były jakieś krzaki, żywopłot. Przeszliśmy. Gapię się na to z daleka. Chowali własowców i uczestniczyli w tym prawosławni księża. Ci nieboszczycy byli w plastikowych workach, do diabła ich leżało. Trochę mi się na śmiech wzięło z radości, że nie tylko Polacy niewinnie cierpieli.
Idziemy, mijamy kościół katolicki. Zaraz za kościołem minęliśmy... Przed nami pole, rosną pomidory i cebula. Co to była za radocha, cebula! Nie zbierali. Weszliśmy w pomidory, raczymy się tymi pomidorami, ale z daleka patrzę [i widzę] dwóch chłopców. Żywopłot, stoją za żywopłotem i nerwowo na nas kiwają. Zobaczyłem, że sytuacja nie jest za bardzo wesoła. Idziemy do tych chłopców, a oni mówią: „Proszę państwa, tu jest bardzo niebezpieczny punkt, bo tu jest zaraz «Dobrolin»” – to była kiedyś fabryka – „stoi żandarmeria i wszystkich zabierają. Nawet robią tutaj wypady, jak ktoś idzie, to [zabierają]. My państwa przeprowadzimy. Dokąd chcecie iść?”. „Do Piastowa”. „Przeprowadzimy was bezpiecznymi [drogami]. Powiemy, kiedy macie iść i jak”. Szliśmy z nimi, dowiedzieliśmy się od nich się wielu rzeczy. To byli chyba nawet harcerze. Byli też już skierowani, żeby pomagać. [Szliśmy] bocznymi uliczkami, równolegle do szosy warszawskiej, żeby nie iść szosą warszawską. Ci chłopcy doprowadzili nas do stacji Mory. Aż tam... Jeszcze nas pouczyli, żeby nie iść broń Boże przez Gołąbki, tylko iść polnymi drogami. Jeszcze [jeden z nich] powiedział: „Tu będzie taka aleja lip. Broń Boże tamtędy. Tam są składy amunicji”. To wszystko wzięliśmy sobie do serca i idziemy do Piastowa. Idzie dwóch chłopaków i w koszyku niosą bułki, paryskie bułki. Pytamy się, czy te pieniądze są ważne. „Ile pan chce, żeby tylko pan miał” – mówi jeden z tych chłopaków. „Sprzedacie?” „Sprzedamy”. Miałem cztery tysiące złotych. Jak tutaj przyszli żołnierze ze Starówki, [to] niektórzy mieli masę [pieniędzy]. Nabrali pieniędzy z Wytwórni Papierów Wartościowych, „górali” i później jak przyszli tutaj, to jedni mówią, „idą, nie idą” i [jeden] mówi: „To jak chcesz, to sobie bierz”. Wziąłem cztery tysiące –na pamiątkę.
Jeszcze się pytam [chłopaków], czy mają [wydać]. „Mamy reszty”. Kupiliśmy bułek. Idziemy. W Piastowie mieliśmy kuzynkę na [ulicy] Orła Białego, która tam mieszkała. Miałem adres, to idziemy. To było zresztą przedmieście Piastowa, to było bardzo wygodne. Przyszliśmy do niej – pani Szwoch, pamiętam jeszcze nazwisko. Ucieszyła się strasznie, że jeszcze żyjemy. Ale największą radochą było dla nas [to, że] powiedziała, że matka moja żyje i znajduje się we wsi Wołucza między Rawą a Skierniewicami. Przypadkowo się dostała, bo w czasie Powstania opiekowała się wieśniaczką, którą zastało Powstanie i opiekowała się [nią] na Tamce. Razem co miały, to jadły. Ta [wieśniaczka] ją wzięła (to też starsza kobieta) do Wołuczy. Ucieszyłem się bardzo, że mama żyje. A tutaj gdzie teraz mieszkamy, był drewniany domek teściowej (jeszcze wtedy nie była teściową). Domek stał. Kierowaliśmy się do tego domku. Jakiś lokator już tam był, pamiętam.

  • Ale już udało się państwu wyjść z Warszawy, to już takie mniej istotne rzeczy. A gdzie pana zastał koniec wojny?

Zaraz powiem. Jeszcze jest ciekawa rzecz – łączność, żeby ktoś nas przeprowadził wieczorem do tego domku. Przyszedł ktoś wieczorem, przyprowadził nas. Zakwaterowaliśmy się i byliśmy tu tylko cztery dni. Którejś nocy słyszę zamieszanie na placu. Myślę, co tam jest. Wyglądam przez okno – masa wojska. Kładą się pomęczeni na trawie, odpoczywają. Wychodzę na dwór, zatrzymuje mnie żołnierz, wylegitymował mnie. Zaczął ze mną rozmowę. Zaczął się pytać jak było przed Powstaniem, jak Niemcy się obchodzili z Polakami, Powstanie. Wszystko się wypytał. Dowiedziałem się od niego, że jest świeżo zmobilizowanym studentem psychologii, świeżo wziętym do wojska, wróg Hitlera. Aż „piał” ze złości, do czego on doprowadził. Mówi do mnie tak: „Jeżeli chcecie się uratować, to jutro rano musicie stąd uciekać. Przed siódmą. Uciekać stąd”. Mówię: „Dokąd będziemy uciekać?”. „Do Ursusa. [Jak] będziesz w Ursusie, będą szły pociągi z Dworca Zachodniego. Mają «poławiacze min»”. Tak to nazwał. Wiedziałem, co to „poławiacze min”. Dwa puste wagony i tam się siadało. Z pociągu nie wysadzali. „Idźcie do Ursusa, wsiadajcie do tego pociągu i udajcie się za Warszawę”. Wyszliśmy przed siódmą, to już obstawiali. Jak stąd wychodziliśmy, to już obstawiali wojskiem, otaczali Piastów na „brankę”.
Przychodzimy do Ursusa, akurat jakby na zamówienie, taki pociąg stoi na dworcu. Część ludzi już była na „poławiaczach”, my też się wdekowaliśmy na „poławiacze”. Jedziemy, ale przed nami Piastów! Wyobrażamy sobie, co to będzie w Piastowie. Jedzie pociąg, dojechał do stacji, zwolnił, ale w ogóle się nie zatrzymał. Zatrzymał się dopiero w Żyrardowie. Minęliśmy największe niebezpieczeństwo. W Żyrardowie patrzymy – na dworcu masa wojska, ale węgierskiego. Byli Węgrzy. Szalenie przyjemni, zainteresowali się nami. Słuchali, dawali nam konserwy. My szczęśliwi i oni. Po jakimś czasie rusza pociąg, przyjeżdżamy do Skierniewic. W Skierniewicach „wysiadać”, bo to jest... Patrzymy – kontrola nie z tej ziemi, nie wydostaniemy się stąd. Błąkamy się daleko od tego. Podszedł do nas kolejarz, już wiedział: „Chodźcie, zaprowadzę was w jedno miejsce i czekajcie, aż po was przyjdę”. Czekaliśmy długi czas. Przyszedł ten kolejarz, wyprowadził nas i mówi tak, śmieje się: „Ponieważ dzisiaj jest święto dyszla..”. – to jest jarmark – „...chłopi zjeżdżają na targ, to zabierzecie się z nimi, gdzie będziecie chcieli. Dopytacie się, to was podwiozą”. Znaleźliśmy takich, co jechali w tamtą stronę. Zabrali nas. Nie całą drogę, bo zostały jeszcze ze cztery kilometry, było parę kilometrów. Jechaliśmy. Ale powiedzieli nam znowu ciekawą informację: „Nie idźcie szosą, bo Niemcy na Rawce budują umocnienia”.

  • Ale to już za szczegółowo pan opowiada. Chciałabym zapytać o koniec wojny.

Koniec wojny zastał nas we wsi Wołucz. Tam dotarliśmy. Wkroczyli Rosjanie. Pierwsze oddziały [zrobiły] na mnie pierwszorzędne wrażenie. Czołgi, oni w kożuszkach na czołgach. Parę godzin bez przerwy szosą jechali. Kierowali się na Łódź, czy gdzieś. Potem przejechali, wkroczyła hołotka, rabusie i inne cholery. Przetrzymaliśmy to jeszcze i udaliśmy się do Warszawy. Pieszo. Część się jechało. Wzięliśmy bimbru, to się dawało Ruskim, podwieźli nas kawałek. Przyszliśmy do Warszawy. Dom, [który] mieliśmy na Tamce, zbombardowany. Powyrywane sufity, dziury, ale nie spalony. Ale musieliśmy tam wrócić, żeby zabrać swoje rzeczy, które zostawiliśmy i wróciliśmy z powrotem do Warszawy. Zostaliśmy w Warszawie. Zakład, gdzie pracowałem przedtem, zaczął trochę działać, więc zacząłem pracę w tym zakładzie. Szykowaliśmy forda, remontowaliśmy dla tej fabryki i stopniowo potem człowiek się wplótł w to życie, wciągnął się.

  • Czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej i udział w Powstaniu Warszawskim?

W ogóle się nie przyznałem. Dopiero jak [był] ZBoWiD, zarejestrowali. Oni już wtedy nas nie ruszali. Już takie było machnięcie ręką, już byliśmy niegroźni.

  • Proszę powiedzieć, dlaczego miał pan takie pseudonimy: „Suchy” i „Ford”.

„Suchy” to było pierwsze, jak [wstąpiłem] do 21. Pułku. Potem „Ford”, wtedy jak działałem przy Zbyszku Balickim, [który] „dyrygował” różnymi przewozami. Miałem pseudonim „Ford” , bo jeździłem fordem.

  • Na zakończenie mam takie pytanie. Czy gdyby miał pan znowu dwadzieścia cztery lata, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?

Poszedłbym! Na pewno. Chociaż później to się dawało we znaki, ale poszedłbym. Posady na przykład nigdzie nie dawali, nic. Ale i tak dobrze wylądowałem, bo jeszcze z bratem wyszykowaliśmy stary samochód i przez kolegę właściwie dostałem wspaniałą robotę [...]. Tak, że wylądowałem dobrze.

Piastów, 9 marca 2007
Rozmowę prowadziła: Małgorzata Brama
Szczepan Madej Pseudonim: „Suchy”, „Ford” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Krybar”, Kolumna Motorowa „Wydra” Dzielnica: Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter