Irena Dębowska
Irena Dębowska, urodzona w Warszawie. Mieszkam obecnie w Warszawie. Pochodzę z wielodzietnej rodziny.
- Gdzie pani mieszkała w czasie okupacji?
W czasie Powstania Warszawskiego mieszkałam na Żoliborzu.
- Proszę opowiedzieć o swoim domu rodzinnym.
W trakcie Powstania Warszawskiego moja najstarsza siostra miała dwadzieścia jeden lat, młodszy brat – dwadzieścia lat i średnia siostra – dziewiętnaście lat.
Sześć i pół. Najstarsza siostra była zamężna, miała pięciomiesięczną córeczkę. W czasie wybuchu Powstania moja mama poszła odwiedzić moją siostrę.
- Na jakiej ulicy państwo mieszkaliście?
Mieszkaliśmy na ulicy Niegolewskiego, tuż przy kościółku Świętego Stanisława Kostki (kościółek jest przy Krasińskiego).
Moja mama odwiedziła [moją] siostrę. W tym czasie bawiłam się na podwórku, moja siostra przyrządzała obiad. Nagle ludzie zaczęli uciekać do domów. Przybiegłam do domu. Przez okno zobaczyliśmy mundury, zaczęła wyć syrena. Bardzo martwiłam się o swoją mamę, bo nikt nie przewidział, że będzie wybuch Powstania Warszawskiego. Zaczęłam strasznie płakać. Zaczęła wyć syrena i nadawali: „Alarm dla miasta Warszawy”. Za jakiś czas zaczęła się strzelanina, Niemcy już byli blisko nas i zaczęli wypędzać nas z domu. Myśmy schowali się w jednej ze szkół na Żoliborzu, w alei Wojska Polskiego – to był nieduży, jednopiętrowy budynek. Nie tylko my, ale wszyscy wokół nas, schowaliśmy się do tego budynku.
- To cały czas jest pierwszy dzień Powstania?
Może drugi, trzeci dzień Powstania, ale już w czasie Powstania. Brak nam było mamy. Nie wiedzieliśmy, jakie są [losy] najstarszego brata, bo brat był wywieziony do Niemiec. Jeszcze przed Powstaniem jako dziewiętnastoletni chłopiec był wywieziony do Niemiec na ciężkie roboty. Tato został zabrany z pierwszej łapanki, która miała miejsce na Żoliborzu w 1940 roku. Całe życie wychowywałam się bez taty, opiekowała się nami mama, była nas czwórka dzieci. Mój tato został zabrany – znam to z opowiadań mamy, bo mama mi powiedziała, dlaczego tato zginął. Były podstawione budy i Niemcy ładowali do samochodu ludzi z ulicznych łapanek. Do mojej mamy przyszła sąsiadka i powiedziała: „Słuchaj, Niemcy zabrali twojego męża do samochodu”. Moja mama zabrała tylko taty jesionkę, szalik, kanapki i w ostatniej chwili, kiedy tato już ruszył budą, rzuciła to tacie do samochodu. Nie wiedzieliśmy, [jakie są] losy taty. Ci, co wiedzieli, to [orientowali] się, że ci więźniowie pojadą do Oświęcimia. Tato martwił się o swoje dzieci, o swoją żonę – moja mama była bez zawodu, cały czas pracował tato. Martwił się, jak mama poradzi sobie z czworgiem dzieci. [Tato] pracował w kamieniołomach. Był zabrany z narzeczonym mojej siostry, młodym chłopakiem, który uciekł z Oświęcimia. Mój tato powiedział: „Nie zrobię tego, dlatego że muszę wrócić do domu, do dzieci”. Był chyba sześć tygodni w obozie i w niedługim czasie został zamordowany i spalony w piecu krematoryjnym. Pojechałam [później] do obozu – jak zobaczyłam piec krematoryjny, to od razu zemdlałam, bo przypomniałam sobie, jak mój tata został spalony. Były długie szyny, piec, wkładali tam nieboszczyków – otwierał się ruszt, od razu w ogień i spalony tak jak śmieć. Kiedy zajrzałam do książki i był [w niej] numer mojego taty, to zapisałam [go] sobie.
[Potem] był Związek Bojowników o Wolność i Demokrację. Moja mama zapisała się do tego związku, ale potrzebny był numer obozowy taty. Napisałam do muzeum do Oświęcimia, że proszę o zaświadczenie, że mój tato od takiej do takiej daty przebywał w [obozie]. Przysłano mi (jeszcze na dzień dzisiejszy mam takie adnotacje) [odpowiedź], że pod tym nazwiskiem figuruje inne nazwisko więźnia. Dlaczego tak było: jak byłam w Oświęcimiu – [napisane jest] że w obozie stracono dwa miliony ludzi – to jest nieprawda. Nikt nie ustali jaką ilość tam zamordowano, bo na jednym numerze i nazwisku jednego więźnia [faktycznie] było trzech, czterech i dziesięciu. Dlatego mi napisali, że pod tym nazwiskiem figuruje nazwisko innego więźnia. Potem mama zrezygnowała z [członkostwa], bo trzeba było płacić składki, a w domu było bardzo ciężko. Brat wrócił z Niemiec, najmłodsza siostra była bez pracy.
- Jak oczyma dziecka zapamiętała pani Powstanie?
Jak byliśmy już w schronieniu, w szkole (aleja Wojska Polskiego – jest do dziś), to nie było co jeść. Mamy nie było. Mama szła do nas okopami (bo siostra mieszkała na Powązkach) chyba około tygodnia. Zobaczyła znajomą sąsiadkę i zapytała się: „Gdzie jest Ircia i Jasia?”. Sąsiadka wskazała jej i mama trafiła do nas do szkoły. Nie było co jeść, nie było co pić, powstańcy, co mogli, to nam donosili. Myśmy patrzyli w niebo – były samoloty i starsi ludzie mówili (ja patrzyłam jako dziecko), że już nie będzie wojny, że na pewno Powstanie ucichnie. Były ogromne huki [powodowane] przez tak zwane krowy. Jak Niemcy nakręcili „krowę” (znają ją powstańcy), to ciało ludzkie w mgnieniu oka było w rozsypce.
Mama dotarła do nas. Po jakimś czasie – chyba wtedy kiedy już była ewakuacja Warszawy – do naszego schronienia weszli Niemcy. Rzucili w przedpokoju granat, myśmy wszyscy ogłuchli. Doskoczyłam do mamy, inne dzieci też do swoich matek, a Niemcy krzyczeli do nas:
Banditen! Banditen! Jedna z naszych sąsiadek mówiła poprawnie po niemiecku i powiedziała: „To nie są bandyci. To są staruszki, matki z dziećmi”. Otworzyli drzwi i natychmiast kazali nam wyjść na zewnątrz. Niemiec stał koło Niemca, z metr [jeden od drugiego], z karabinem maszynowym. Z Żoliborza pędzili nas okopami do ulicy Okopowej. Szliśmy po trupach! Nie było wyjścia, bo Niemcy co rusz oglądali się, żeby nikt nie uciekł. [Szliśmy] Okopową do Wolskiej. Cały czas z jednej i z drugiej strony byli Niemcy. To była nie tylko nasza grupa, z innych dzielnic też były. Zobaczyliśmy kościół Świętego Wojciecha. Wszystkim pędzonym było już wszystko jedno, czy to będzie śmierć, czy życie. Rzuciliśmy się do tego kościoła. Nie poszłam z siostrą do głównego ołtarza, tylko z bocznej strony. Mama usiadła, oparłam głowę mamie na kolanach. Ktoś zobaczył działki – przynosili [stamtąd] kapustę, pomidory i rozdawali dzieciom, co tylko było można.
Ludność cywilna. Rzucili się na działkę i co tylko mogli – kapustę, pomidory, nawet niedojrzałe, ziemniaki – co tylko było można, żeby dać dzieciom. Niemcy krzyczeli, żeby natychmiast wychodzić [z kościoła]. Kto mógł, kto jeszcze miał siłę, to wyszedł z kościółka i doszedł do szosy ulicą Wolską. Kto nie mógł wyjść, to Niemcy rozstrzeliwali w bramie kościoła. Na ulicy Wolskiej szliśmy prościusieńko – nikt nie wiedział gdzie. tekst
Zaprowadzili nas do Pruszkowa, [gdzie] był obóz przejściowy. Na jedną stronę kierowano młode dziewczyny i młodych chłopców – do obozu. Teren był ogrodzony drutami kolczastymi, co metr stał Niemiec z karabinem. Na wieży obozu był komendant. Pamiętam, że była trupia czaszka, przekreślona i było napisane: „Przekroczenie tego miejsca grozi śmiercią”. Moja siostra była już za drutami obozu, ja [zostałam] tylko z mamą. Mama szła do komendanta, a ja biegłam za mamą. [Jeden z mężczyzn] poprawnie mówił po polsku i powiedział: „Gdzie pani idzie? Zaraz zabiją panią i to maleństwo. Gdzie pani idzie?”.
To był niemiecki posłaniec. Mama mówi: „Nie mam męża, nie wiem, jakie są losy mojego syna, młodsza córka jest za drutami tego obozu…”. Moja siostra była na zewnątrz obozu. Był tam barak i była na zewnątrz. [Posłaniec wtedy] powiedział: „To niech pani idzie ze mną”. Doszedł do bramy, gdzie wprowadzano jeńców. Chyba po niemiecku powiedział do Niemca, że bierze tę dziewczynę w czerwonym sweterku, wzywa ją komendant. Niemiec kiwnął na siostrę:
Komm! Komm! Siostra przyszła do bramy, a za siostrą jeszcze koleżanka – chwyciła [siostrę] za ręce. Tym sposobem, jak była otworzona brama, to siostra wyszła z koleżanką. [Posłaniec] powiedział: „A teraz radźcie sobie same. Co możliwe, to zrobiłem”.
Na terenie znowu [podział]: młode dziewczyny na [jedną] stronę, matki z dziećmi na drugą stronę. Mnie z mamą Niemiec kazał iść do wagonu. Brak nam było siostry, bo znowu poszła do obozu (nie za druty, tylko przed). Poszłyśmy do wskazanego wagonu. Wagony były bydlęce. Tłum był niesamowity, bo ile mogli, tyle wpakowali do wagonu. Mama miała chustkę w kratę taką jak koc. Nie wiem, jak mi przyszło do głowy – może dlatego, że byłam roztropnym dzieckiem – powiedziałam do mamy: „Mamo, daj mi tę chustę”. Włożyłam ją pod pachę. Nie umiałam zejść z wagonu, bo stopnie były strasznie wysokie. Upadłam. Nikt mi nie pomógł, dlatego że Niemcy obserwowali nas cały czas. Okrężnymi drogami, z pomocą ludzi obok, z chustą, doszłam do swojej siostry. Moja siostra podwinęła mi nogi, założyła sobie chustę jak babunia, przytuliła mnie i skierowałyśmy się do miejsca, gdzie czekała na nas mama. Byłyśmy już we troje, ale ktoś powiedział, że będzie jeszcze sortowanie w wagonach. Mamie zamarło serce, bo jak zabraliby z wagonu, to już nie ma żadnego wyjścia. Przytuleni do siebie w wagonie modliliśmy się.
Nie pamiętam, w jakim czasie ruszyły wagony. Po drodze ludzie podawali nam picie, bochenki chleba, bo wiedzieli, że ci ludzie jadą na Oświęcim, że to już jest ich ostatnia droga. [Ludzi dzieliła] od pociągu duża odległość, więc kto mógł, to podwiązywał chleb, butelki [na] paski, szelki, żeby coś dać. Nikt nie wiedział, dokąd jedziemy. Jechaliśmy na Oświęcim, ale tam gdzie tory prowadziły do Oświęcimia, był wysadzony most i [wieźli nas] drogą okrężną, ale już nie było możliwości dotarcia do obozu, do Oświęcimia. Skierowano nas [do miejsc] w powiecie kieleckim. Mam nawet dokument, że przyjechali ludzie z Warszawy, żeby władze sołeckie nie utrudniały nam pobytu.
- Kto wystawił ten dokument?
Niemcy – to jest w języku niemieckim. Wypisali to Niemcy. Potem dali nam drugi dokument, że wracamy do Warszawy.
Trafiliśmy do najbogatszego gospodarza w powiecie kieleckim – tak nam mówiono, że to był najbogatszy gospodarz w całej wsi. To było małżeństwo z dwójką dzieci. Pamiętam jego nazwisko – przydzielono [nas] do pana Piotra Gomulickiego. Dał nam pomieszczenie przy oborze. Rzucił nam jeden snopek słomy, a nas było dziewięć osób. Podłoga była betonowa. Z Warszawy wyszliśmy przecież w lecie, w upalne dni, to był sierpień, nikt nie miał takiego okrycia, żeby móc czymś przykryć się. Nie dał nam nawet koca. Był piec, [gospodarz] dał nam worek mąki. Nie dał nam węgla. Moja mama z sąsiadką chodziły do lasu, przynosiły chrust i piekły mace. To był nasz całodobowy posiłek. Czasami jedliśmy raz dziennie, [czasami] wcale. Kiedy matki kładły nas spać to ja i inne dzieci płakaliśmy, bo byliśmy głodni. Nie było wyjścia – nic. Kiedy Warszawa została wyzwolona, a ruskie wojska szły zdobywać Kraków, to przez tę wieś, województwo kieleckie przejechały kuchnie polowe – tak jak w wojsku. Zobaczyli przez okno młode dziewczyny i zatrzymali się. Zniszczyli gospodarzowi całą bramę, bo wjechali na podwórko. Był dowódca, [który] zlecił gospodarzowi… Rozbili mu komórkę, przynieśli węgiel. Dali część wieprzowego mięsa, młode dziewczyny ugotowały ([również] dla tego wojska) barszcz ukraiński. Dowódca kazał dać przede wszystkim dzieciom. Powiedział do gospodarza: „Jak ty możesz?! To są dzieci! Zabijemy cię, jak nie przyniesiesz!”. [Gospodarz] przyniósł jajka, miód, chleb. Myśmy nie wiedzieli, na którym jesteśmy świecie – tego dnia, kiedy oni byli. Ale jechali [dalej] na zdobycie Krakowa, [więc byli] przelotnie.
- Czy u gospodarza byliście zmuszani do pracy?
Nie, w ogóle nie interesował się nami. Nie udostępniał nam wody, o cokolwiek prosiliśmy, to był dla nas obojętny. Zamożny człowiek, biedy nie doznał, to nie wiedział, co to jest bieda. Myśmy opowiadali im, ile dni nie jedliśmy, że jedziemy z Warszawy. Korespondowałam [z nim] ze trzy lata, chociaż to był niezbyt [dobry] człowiek. [Pisałam], że osiedliliśmy się w Warszawie, że dojechaliśmy szczęśliwie – była taka korespondencja. Potem wywnioskowałam, że nie ma co i zaniechaliśmy korespondencji.
Jak przez radio usłyszeliśmy (w korytarzu u gospodarza grało radio), że Warszawa została wyzwolona – wszyscy płakaliśmy. Mama z sąsiadką zostawiły nas – młodsze dzieci i starsze – i przyjechały do Warszawy. Na miejscu naszego domu była bomba – nic nie było. Nie było władz, żeby gdzieś zgłosić się, żeby [mieć] dach nad głową. Tym niemniej mamy przyjechały do nas, żeby nas zabrać – do naszej kochanej Warszawy. Dostaliśmy kwit na przejazd koleją, żeby władze nie utrudniały, gdyż udajemy się do swoich miejsc zamieszkania. Na Żoliborzu było biuro informacyjne, [do którego] zgłosiła się mama. Dostaliśmy pokoik, dziesięć i pół metra. Było tam wszystko, tylko łazienka była obok. W pokoju byłam ja, mama, siostra, brat, [który] wrócił z robót z Niemiec. Wszyscy tam mieszkaliśmy. [Potem] brat ożenił się, siostra wyszła za mąż, byłam tylko ja z mamą. Bardzo ciężko chorowałam na nerki, a nie było lekarstw. Nawet w szpitalach nie było leków. Lekarze nie rokowali [dobrze, jeżeli chodzi] o moje życie. Ktoś podał nam [adres]. Na ulicy Bytomskiej na Żoliborzu była lekarka, Niemka i ona [mi] to troszeczkę zaleczyła, bo miałam strasznie wysoką gorączkę. Tak mieszkałam chyba do 1954 roku. W międzyczasie poszłam do szkoły podstawowej – z opóźnieniem. Pierwszą Komunię Świętą też przyjęłam z opóźnieniem. Całe życie było dla mnie jako najmłodszej z rodzeństwa bardzo ciężkie.
- Pani wszystko, całą okupację, widziała jako dziecko. Jak to na panią wpłynęło?
[Dodam], że jak Niemcy pędzili nas Wolską to był bardzo duży tłum i [szliśmy] bardzo powoli. Patrzyłam, że wyprowadzano ludzi z domu. Nie wiedziałam [wtedy], co to jest egzekucja. Ludzie trzymali [ręce na karku] i za chwilę ci ludzie to były trupy – z całego budynku, z ulicy Wolskiej. Widziałam te egzekucje. Widziałam egzekucje małych dzieci. Widziałam leżącą, ranną mieszkankę Warszawy, a wokół niej troje zabitych dzieci. Wzywała pomocy, ale nikt jej nie mógł pomóc, bo każde oddalenie to była egzekucja. To bardzo wpłynęło na stan mojej psychiki. Do dnia dzisiejszego, kiedy wspominam Powstanie, te wspomnienia są dla mnie makabryczne. Może moje rodzeństwo odczuło to w inny sposób, a ja – jako dziecko....
Czasami idę do szkół i opowiadam swoje wspomnienia. Dzieci odbierają to inaczej – tak jak ja bym to odebrała. Bardzo mi współczują, że nie miałam gdzie się uczyć, że nie miałam co jeść, że nie miałam gdzie spać. Jednocześnie nadaję taki charakter patriotyzmu, bo to jest mój patriotyzm [w stosunku] do mojej kochanej Warszawy. Nie ukrywam, że jestem bardzo znerwicowaną osobą. Nie oglądam żadnych filmów o przemocy. Przeżyłam naprawdę… […] Niejednokrotnie kładłam się spać głodna, rano wstawałam głodna. Nie było co jeść. Jeszcze dokąd nas Niemcy nie wypędzili do obozu, to powstańcy co mogli, to nam przynosili. Nawet moja siostra gotowała powstańcom.
[Dodam], że na Starym Mieście, na ulicy Mostowej 1 (tego budynku już nie ma) mieszkali moi dziadkowie ze strony taty. Mój tatuś miał pięciu braci i ci bracia zginęli w czasie Powstania Warszawskiego. Moja babcia z sąsiadką niosły powstańcom ogromny kocioł, Niemcy nakręcili „krowę” i dzieci mojej babci, które w czasie Powstania walczyły na Starym Mieście powiedziały, że tutaj gdzieś jest zabita ich mama. Kopali gdzie tylko było można, ale nawet nie znaleźli szczątek, to było w rozsypce. „Krowa” była znana, jak Niemcy ją nastawiali, to w górę leciały już [tylko] strzępki ciał. Nic nie było – ani głowy, ani ręki, ani nogi – kompletnie nic. Tak straciłam pięciu wujków – rodzonych braci mojego taty. I tak straciłam babcię – mamę mojego taty.
- Czy ma pani chociaż jedno przyjemne wspomnienie z wczesnego dzieciństwa?
Nic. Jedno wspomnienie, [które] może być nie dla mnie, tylko dla mojej siostry: w powiecie kieleckim, gdzie byliśmy, w mojej siostrze zakochał się chłopak. Był jedynakiem. Bardzo chciał jechać do Warszawy. Jak myśmy wiedzieli, że już tego dnia jedziemy do Warszawy, to on wszystko spakował, że jedzie do Warszawy i tu w Warszawie ożeni się z tą dziewczyną. Strasznie tego dnia płakał. Nie można go było zabrać, dlatego że był jedynakiem i pomagał rodzicom w gospodarce. A nawet [nie było] gdzie. Jak mamy przyjechały – nie było żadnego dachu nad głową, to gdzie zabrać człowieka, który ma dom i wszystko, co jest potrzebne? Gdzie go zabierać? Nie było żadnych możliwości.
- Czyli nie przytrafiło się pani nic dobrego?
Nic. To nie była wojna, to było Powstanie, ale nie daj Boże, żebym drugi raz to przeżyła. Naprawdę nikomu, najgorszemu wrogowi nie życzę. Tu [można] bawić się, a za moment już biorą Niemcy, już wojna, huki. Dla mnie to było ogromne wrażenie.
Warszawa, 15 października 2008 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon