Bogdan Kamieński, urodzony 26 lipca 1928 roku w Warszawie. W Powstaniu brałem udział na Mokotowie w zgrupowaniu „Baszty”, w kompanii wartowniczej, w stopniu starszego strzelca. Miałem pseudonim „Maciek”.
Przed wojną mieszkałem w kilku miejscach. Po [moim] urodzeniu przenieśliśmy się do Dęblina. Mój ojciec był oficerem lotnictwa w stopniu kapitana. W Dęblinie był szefem wyszkolenia. Potem przenieśliśmy się do Torunia. W Toruniu ojciec był dowódcą eskadry w 4 Pułku Lotniczym i zastępcą dowódcy pułku. Następnie w 1936 roku ojciec został przeniesiony na stanowisko komendanta szkoły pilotów w Masłowie koło Kielc. Tam byliśmy do marca 1939 roku. Później ojca znowu przeniesiono jako komendanta do szkoły pilotów na Lublinku pod Łodzią. Zaczął się rok 1939.
Mam brata Ryszarda, młodszego o siedem lat. W czasie wojny mój ojciec brał udział w kampanii wrześniowej jako pilot. Latał w zgrupowaniu generała Kleeberga i do kapitulacji był w tym zgrupowaniu. To była tak zwana Grupa Operacyjna „Polesie”. Stamtąd jeszcze wyleciał z meldunkami do Warszawy – to był chyba 27 września 1939 roku. Został zestrzelony niedaleko Otwocka, został ranny, w czasie okupacji leżał w szpitalu. Jako inwalida nie został zabrany do obozu jenieckiego, do oflagu. W czasie całej okupacji mieszkaliśmy w Warszawie aż do Powstania.
Wybuch wojny zastał nas na Lublinku pod Łodzią, gdzie ojciec ewakuował samoloty, które stamtąd trzeba było wyewakuować również z pilotami. To byli piloci wyszkoleni już na samolotach silnikowych i odlecieli na wschód. Potem znaleźli się wszyscy w Rumunii i potem walczyli w Anglii.
Tak, wiedział o tym, że będzie wojna. Mój ojciec był bardzo zaangażowany w szkolenie lotnicze i bardzo żałował, że tak szybko skończyła się ta kampania. Był rozżalony na niektóre sprawy związane z lotnictwem.
Najbardziej był rozżalony na koordynacji obrony lotniczej, to było bardzo zdecydowane. Poza tym, poza koordynacją działań, również fachowego wykorzystania sprzętu lotniczego. Trzeba pamiętać, że w 1939 roku bardzo dużo samolotów ze względu na atak niemiecki – taki bardzo znienacka – uległo zniszczeniu nawet na lotniskach, a można było tę sprawę zupełnie inaczej załatwić. Niestety, nie starczyło chyba myśli przewodniej, jak to może być w czasie wojny. Zawsze mój ojciec mówił, że powinniśmy wykorzystać doświadczenia, jakie można było zdobyć po ataku niemieckiego tak zwanego korpusu lotniczego „Kondor” w Hiszpanii (w czasie wojny domowej w Hiszpanii), gdzie naloty odbywały się bardzo podobnie do naszej wojny i działań wojennych w Polsce. Mianowicie były naloty bombowe z dużą ilością samolotów i niszczyli nie tylko obiekty wojskowe, ale również obiekty cywilne. Między innymi trzeba pamiętać o zniszczeniu takiego miasta jak Guernica – to był pokaz, co może zrobić niemieckie lotnictwo w swoim działaniu.
Mój ojciec latał na wielu samolotach. Był kierownikiem szkolenia, więc latał zarówno na samolotach myśliwskich P-11, P-23 „Karaś”. Nie wiem, czy latał na bombowcach „Łoś”, bo to były samoloty, które były specjalistyczne, wchodziły do akcji i do służby w latach 1937 – 1938, wtedy kiedy mój ojciec był zajęty szkoleniem pilotów w swoich szkołach lotniczych w Masłowie i potem na Lublinku.
6 września wyjechaliśmy z Łodzi, tuż przed zajęciem jej przez Niemców. Wyjechaliśmy samochodem z moim ojcem, z matką i z bratem. Dojechaliśmy do Warszawy i ojciec zgłosił się w Warszawie do komendy uzupełnień, która skierowała go na front.
Obronę Warszawy przeżyłem na Dolnym Mokotowie na ulicy Belwederskiej (kwartał Parkowa, Łazienki, Podchorążych). Pamiętam ten okres bardzo dobrze, miałem już wtedy ponad jedenaście lat, więc byłem już po piątej klasie szkoły powszechnej. Pamiętam każdy drobny szczegół. Do nas do kwartału została skierowana rozbita Armia „Pomorze” generała Bortnowskiego. Byli w Łazienkach, to były odziały kawaleryjskie.
Pamiętam tragiczną rzecz, jak było składanie broni przez tych żołnierzy, którzy płakali. Dla nas, dla chłopców, to było dziwne, bo żołnierze mieli broń, mieli karabiny maszynowe i trzeba było mieć dużą siłę woli, żeby to składać w momencie kapitulacji Warszawy 27 września. Potem weszli Niemcy, żołnierze wyszli kolumną przez Belwederską. Szli dalej w kierunku na Piaseczno. Wojna w 1939 roku nawet dla takiego małego, mimo wszystko, chłopca jak ja, była wielkim przeżyciem.
Składali na Parkowej (dzisiaj jest tam kwartał rządowy). Składali na chodniku – karabiny, karabiny maszynowe, wyposażenie (bagnety, szable).
No pewno! To było straszne.
Nie, Niemców przy tym nie było. Niemcy na pewno przyjechali później, bo w momencie kiedy wojsko składało broń, to tylko pilnowali – jak sobie przypominam – nasi podoficerowie czy oficerowie, pilnowali porządku w akcie składania broni.
Potem już weszli Niemcy, więc z miejsca zaczęła się bardzo ostra okupacja – otoczyli wszystko, myśmy tam nie mogli w ogóle dojść. Pamiętam tylko, że kilku starszych chłopców (było tam osiedle ZUS-u, które miało pod domami kanały, gdzie szły rury grzewcze od centralnego ogrzewania) zabrało dwa ciężkie karabiny maszynowe i ukryło je między rurami. Był tam między innymi syn (już starszy) dozorcy, który pilnował tego osiedla. To było kilka bloków – pięć czy sześć – mieszkali tam, przeważnie, oficerowie, bo było to osiedle trochę oficerskie. Schowali karabiny maszynowe – nie wiem, co potem się z tym stało. Mieli już pojęcie o tym, że trzeba to ratować.
Dla mnie zaczęła się okupacja. Był koniec września, więc zaczęła się szkoła. Przez kilka miesięcy chodziłem do tak zwanej Szkoły Mazowieckiej na Litewskiej 16 w Warszawie. Skończyłem tam szóstą klasę i potem tę szkołę zlikwidowali Niemcy. Otworzyli szkołę zawodową na Śniadeckich, tam skończyłem wszystkie klasy gimnazjalne i w 1944 roku zrobiłem małą maturę.
Tak. Nasza szkoła była pełna konspiracji, bo była organizacja harcerska. Był Związek Harcerstwa Polskiego i Związek Harcerstwa Narodowego. W 1943 roku, po rocznej przynależności do ZHP, szybko zostałem drużynowym 7. Drużyny Warszawskiej i byłem drużynowym do Powstania. Miałem pięć zastępów, wszystko to byli chłopcy na Mokotowie. Poza tym w szkole były komplety. Dzięki obecności na kompletach wykładowcy Wyższej Szkoły Służby Zagranicznej ze Lwowa [Kowalenko] (profesora, który później był rektorem Wyższej Szkoły Handlu Morskiego w Sopocie), dzięki temu, że tutaj był, dostałem się na studia. Jako były żołnierz AK i powstaniec nie było możliwości na Wybrzeżu, żeby się dostać. Trzeba pamiętać, że z Wybrzeża wyrzucali ludzi, nawet zasłużonego profesora, ekonomistę i kierownika budowy Gdyni Kwiatkowskiego wyrzucono z Wybrzeża.
Zbiórki w czasie okupacji odbywały się w mieszkaniach poszczególnych zastępowych. To była taka organizacja, że chodziłem na zebranie zastępu, zastępowy meldował mi, że tego i tego dnia odbędzie się zbiórka zastępu. Chodziłem na zebrania na poszczególne zastępy. Byłem znany w zasadzie tylko w obrębie mojej drużyny. Początkowo nawet było tak, że były tylko zebrania z zastępowymi, a potem były zebrania już z całymi zastępami. To już było tuż przed Powstaniem, więc chłopcy już byli przeszkoleni, jeśli chodzi o broń, umieli już obchodzić się z bronią. Mieliśmy czasami wypożyczony karabin, który trzeba było umieć rozłożyć, złożyć, zobaczyć, jak to wygląda. Oczywiście przynosił to specjalny łącznik. Czasem na zebraniach były również i pistolety, ale bardzo rzadko. Trzeba pamiętać, że to odbywało się prawie w ciągu dwóch lat.
Poza tym zastępy chodziły na rozmaite akcje. Były akcje rozlepiania, roznoszenia gazetek, obserwowania, spisywania pociągów. Wówczas była kolejka, która chodziła z ulicy Puławskiej do Piaseczna. Kolejką jeździli zarówno Polacy, jak i Niemcy, odbywały się transporty. Pod Warszawą, w Lasach Kabackich, na Natolinie były wielkie niemieckie składy amunicji, wielkie składy sprzętu, broni. Te rzeczy spisywało się, potem oddawało się do hufca, hufiec dalej do chorągwi. Jak dalej szły meldunki (i kto dostawał), to myśmy oczywiście już nie wiedzieli. Wszyscy drużynowi szczepu mieli hufcowego. Drużynowi mieli zebranie z hufcowym i na tych zebraniach były już szkolenia wojskowe trochę wyższej kategorii. Był omawiane akcje, sposoby walki, szczegóły broni, omawiany tak zwany regulamin piechoty – to też żeśmy przechodzili.
Byłem na Mokotowie na ulicy Kazimierzowskiej, ponieważ do nas nie dotarła informacja, nie przyszedł łącznik. W zasadzie powinienem być na Woli, ale ponieważ nie dotarł łącznik, wobec tego zebrałem swoich zastępowych, którzy byli osiągalni i zgłosiliśmy się do kompanii wartowniczej przy Komendzie Placu na Mokotowie na ulicy Malczewskiego. Od tego zaczęła się służba. Pierwsza służba była na ulicy Odyńca, na pierwszym piętrze, na rogu ulicy Kazimierzowskiej i Odyńca przy parku Dreszera. Otrzymałem tam pierwszy chrzest bojowy, mianowicie czołg, który widziałem, dokładnie na krawędzi parku Dreszera wystrzelił kilka razy i między innymi pocisk trafił w balkon, na którym siedziałem. Na szczęście siedziałem za murkiem, a pocisk przeleciał obok przez kratę i wybuchł w pokoju. Od tego czasu zostałem dokładnie ogłuszony i od tego czasu trochę uje mi słuchu w prawym uchu.
Najpierw byliśmy brani do budowy barykad. Między innymi budowaliśmy barykadę na ulicy Puławskiej naprzeciwko kościoła Świętego Michała. Była głęboka barykada – głęboki rów zrobiony przez ulicę Puławską. Rów szedł od parku Dreszera aż do ulicy Dolnej. Tamtędy przechodziły oddziały na Dolny Mokotów. Tam również ewakuowali się ranni, którzy byli przenoszeni do szpitala elżbietanek na ulicy Tynieckiej.
Budowałem przy pomocy łopaty – kopałem i wyrzucałem ziemię na ułożone kamienie z jezdni, płyty chodnikowe. Wszystko, co tylko było można, co dało się zaciągnąć na barykadę, to kładło się na barykadę, a potem wszystko jeszcze zasypywało się, bo rów był głęboki. [Rów] był co najmniej na dwa metry głęboki, szeroki też na dobre dwa metry. To była dość duża barykada i trzeba było ją wykopywać. Poza tym barykada była ostrzeliwana przez artylerię, więc od czasu do czasu jakiś pocisk wybuchł w barykadzie. Raczej nie przypominam sobie bezpośredniego trafienia, ale barykada była co jakiś czas rujnowana przez artylerię. Byliśmy przecież naprzeciwko Puławskiej, naprzeciwko Rakowieckiej, gdzie były oddziały SS, gdzie było duże zgrupowanie wojska niemieckiego, więc stale byliśmy ostrzeliwani.
Barykadę budowaliśmy przez kilka dni i co jakiś czas byliśmy wzywani, bo byliśmy skoszarowani na ulicy Malczewskiego.
Później została zdobyta szkoła na ulicy Woronicza róg Puławskiej. W szkole wzięliśmy około trzydziestu jeńców. Między innymi nasza kompania była też wezwana do pomocy, byliśmy w tak zwanym drugim rzucie. Jeńców potem zgromadzono w piwnicach na ulicy Tynieckiej i myśmy ich pilnowali. Musieliśmy im pomóc wynieść kubły z fekaliami, musieliśmy im pomóc dostarczyć wodę, musieliśmy dostarczyć jedzenie. W czasie Powstania to było wszystko do zdobycia, bo na szczęście żeśmy mieli sporo cukru i makaronu ze spółdzielni „Społem” na ulicy Różanej, gdzie w zasadzie zaopatrywała się cała „Baszta”. Był do jedzenia cukier, makaron i pomidory – takie było menu.
Oni nosili kubły, ale musiałem ich pilnować z karabinem, żeby nie uciekli.
Nie można. Jeńca przecież nie można zabijać. To był jeniec, poddał się. Zresztą to byli przeważnie starsi ludzie, którzy byli absolutnie otępiali. Nosili wiadra, nosili wodę, pichcili sobie. Trzeba było ich po prostu przypilnować.
Potem, jak Mokotów poddał się i cały garnizon akowski z Mokotowa znalazł się na Forcie Mokotowskim na końcu ulicy Racławickiej (tam gdzie kiedyś była radiostacja), przyjechał do nas generał von dem Bach-Zelewski i powiedział nam wówczas, że zostaliśmy uznani za kombatantów, więc nie zostaniemy rozstrzelani – nie będziemy uznani za bandytów, tylko za żołnierzy wojska regularnego. Stamtąd żeśmy poszli do niewoli.
Jeńcy zostali wypuszczeni przez oddziały niemieckie, które zajęły nasze tereny. Oddziały zajęły ulicę Tyniecką, więc myśmy zostawili Niemców. Co mieliśmy z nimi robić? Brać ich do kanałów też nie było można, nie było sensu, więc zostawiliśmy ich. Jak Niemcy tam weszli, to ich zajęli i uratowali, nakarmili – to już ich sprawa. Ci jeńcy potem chodzili wśród jeńców Mokotowa w Forcie Mokotowskim i praktycznie mówiąc, dziękowali nam, że żeśmy obeszli się z nimi po ludzku. To też był akcent, który trzeba podkreślić, jeśli chodzi o historię Powstania, bo nikt z tych jeńców nie został zastrzelony ani nie był bity, ani w jakiś sposób szykanowany.
Tak. Tak było.
Niemcy zabijali, ale to byli żołnierze Wehrmachtu – właściwie żołnierze lotnictwa. To byli lotnicy, którzy nie mieli takich… Esesmani – oczywiście [zabijali]. Żeby to było SS albo „ukraińcy”, to by była inna sprawa.
Znalazł się jeden oficer SS, który przyjechał samochodem, nie wiedząc chyba, że w Warszawie odbywa się Powstanie, w sam środek naszego zgrupowania na Mokotowie. Był niesamowicie bezczelny. Oczywiście rozbrojono go, zrewidowano. Początkowo [nic] nie znaleziono, a potem [odkryto], że na udzie miał przymocowany pistolet. Zabrali mu ten pistolet i za posiadanie nieujawnionego pistoletu został rozstrzelany i zakopany przy alei Niepodległości, przy tak zwanym Alkazarze. [To rozstrzelanie] to był jedyny wypadek, który znałem, ale to był facet, który… Po prostu jeden okaz nienawiści do Polaków.
Jeńcy byli szczęśliwi, że znaleźli się znowu wśród swoich. Od razu zostali nakarmieni i umundurowani, bo przez cały czas, praktycznie przez całe dwa miesiące byli w takich warunkach, w jakich byli i powstańcy. Byli ostrzeliwani – ulica Tyniecka była ostrzeliwana przez ciężką artylerię, która stała na Polu Mokotowskim. To był kaliber 152 mm, to są ciężkie działa, których wybuch likwidował praktycznie mały domek ([taki] jakie były domki na Mokotowie), bo to były ciężkie wybuchy. Niezależnie od tego były tak zwane krowy, czyli miotacze min niemieckich, sześciolufowe, które też nas bombardowały. Wybuch takiego pocisku nawet w odległości kilkunastu metrów rzucał człowiekiem o ścianę domu czy gdzieś na odległość nawet kilkudziesięciu metrów. To była ogromna siła podmuchu.
Ojciec przez Powstaniem kazał mi uczyć się angielskiego i niemieckiego, którego zresztą mieliśmy dość w naszej szkole na Śniadeckich 8. Już wówczas znałem dobrze niemiecki, bo mieliśmy profesora, który stale nam powtarzał, że język wroga trzeba znać. To mi zresztą potem bardzo pomogło w mojej „karierze” jeńca wojennego, potem w Niemczech.
Nie pamiętam, czy żeśmy rozmawiali. W każdym razie dziękowali nam za to, że myśmy ich uratowali od ognia ich artylerii, bo myśmy ich trzymali w piwnicach, nie pozwalaliśmy im wychodzić na zewnątrz, bo byli narażeni na ostrzał, który był stały. Nie było wielkiej przerwy między ostrzałem. Trzeba było przeciskać się między domami.
Takiego wyżywienia jak powstańcy to może nie dostawali, ale ograniczone ilości – też dostawali jedzenie. Nie mogliśmy ich głodzić. Dostawali zupę z pęczaku, z makaronu. Przeżyli dwa miesiące i nie umarli. Nikt nie umarł, nikt nie zginął.
Byłem tak zwanym rozprowadzającym – rozprowadzałem warty. Przez pierwszy miesiąc Powstania z naszej kompanii wartowniczej, mając stopień starszego strzelca (to zresztą żaden stopień), byłem dowódcą sekcji, więc rozprowadzałem warty. [Rozprowadzałem] co dwie czy cztery godziny na poszczególne posterunki, żeby ustawić wartowników. Również braliśmy udział w akcji. Byliśmy wysłani na działania w forcie na Sadybie. […] Potem zostaliśmy wycofani do Królikarni.
Polegała na strzelaniu do pokazujących się Niemców, na pracy z bronią.
Myśmy bronili fortu na Sadybie, który był naszą powstańczą redutą na Dolnym Mokotowie. Potem trzeba było stamtąd wycofać się, bo to było bardzo blisko Wilanowa. W Wilanowie stali z kolei Węgrzy, którzy nie brali udziału w walkach przeciwko powstańcom. Wręcz przeciwnie, pamiętam nawet taki moment, kiedy węgierski major przyjechał bryczką, dwa piękne konie, na Mokotów. Nikt go nie zatrzymywał. Między innymi przywieźli nam granaty. Te granaty były dla nas symboliczną pomocą, ale to była pomoc, bo to były granaty zaczepne, bardzo skuteczne – czarne walce z czerwoną opaską. Przy naszych granatach, jakie myśmy mieli (tak zwane sidolówki), to był rzeczywiście mercedes wśród granatów.
Przyjechał i powiedział, że Węgrzy nie będą walczyć (zresztą później była inna [sytuacja], którą przeżyłem w związku z Węgrami). Węgrzy byli już właściwie prawie internowani, bo wówczas Węgrzy przeszli na stronę Rosjan. To były oddziały, które jeszcze nie wiedziały, co mają ze sobą zrobić. Zresztą potem te oddziały Niemcy internowali w obozach, obok obozów jenieckich.
Na ulicę Malczewskiego. Były rozmowy w dowództwie – nie mogłem brać w nich udziału, bo byłem młodym chłopcem.
Tak, widziałem, ponieważ myśmy byli osłoną sztabu, a sztab mieścił się na Malczewskiego. Był tam pułkownik „Daniel” (pułkownik Kamiński) i między innymi również mój ojciec pełnił tam dość poważną funkcję, bo był komendantem placu na Mokotowie. Między innymi jemu podlegali również jeńcy i kompania wartownicza, w której służyłem – tak przypadkowo się złożyło. Ojciec był wprawdzie inwalidą, ale zgłosił się do pułkownika „Daniela” i pracował w sztabie na Malczewskiego.
Jako komendant placu, jako oficer. Był w stopniu kapitana.
Piotr Kamieński.
Mój ojciec miał pseudonim „Rola”.
To już później, jak byłem w niewoli i byłem ewakuowany z całą kolumną jeńców wojennych z Hamburga na północ, do Husum, przez cały Schleswig Holstein. Zakwaterowano nas w dawnym obozie koncentracyjnym. Obozu już nie było – były tylko baraki. Połowa tego obozu była przedzielona. W [jednej] połowie mieszkali internowani Węgrzy (wprawdzie jeszcze z bronią) i był tylko jeden płot między nami, jeńcami wojennymi a Węgrami. Wówczas, tuż przed samą kapitulacją Niemiec, bardzo poważnie zachorowałem na paratyfus. Miałem silną gorączkę, byłem nieprzytomny. Przez druty Węgrzy przechodzili do nas, my do nich, tak że była to już absolutnie współpraca. Przyszedł major – lekarz węgierski i dał mi na pewno leki, które doprowadziły mnie do tego, że potem, jak obóz został zajęty przez Anglików, to wówczas przyjechały karetki i zabrali nas do szpitala w Schleswigu. Obudziłem się w szpitalu już po tym, jak ze wszystkiego mnie rozebrali, ubrali w piżamę. Obudziłem się i zobaczyłem nad sobą anioła, który przyniósł pomarańczę. To była angielska pielęgniarka. W szpitalu doszedłem do siebie, byłem tam prawie miesiąc na rekonwalescencji. To był angielski szpital wojskowy, który Anglicy normalnie od razu założyli. Wyrzucili niemiecki personel lekarski, przyjechali Anglicy i Anglicy mieli szpital pod sobą.
Tak.
Pamiętam smak tej pomarańczy. Trudno zapomnieć.
Byłem wysyłany na placówki. Między innymi dookoła Królikarni były wykopane okopy – siedziałem w tych okopach i od czasu do czasu strzelałem. Miałem karabin kbk i strzelałem z tego karabinu. Ponieważ Niemcy też nas ostrzeliwali z ulicy Chełmskiej, z rogu Belwederskiej, tak że żeśmy z nimi od czasu do czasu wymieniali ogień. Wiele nie strzelaliśmy, bo raz, że nie było dużo amunicji, a poza tym odległość wynosiła około 300 – 400 metrów, więc trudno było rozpoznać. Ale wiem, że w pewnej chwili wyprowadzili działko, z którego chcieli nas ostrzeliwać (małe działko). Oficer, który tam stanął bezczelnie w pozycji stojącej, pokazywał: tam strzelać, tam strzelać. Wtedy udało mi się, nastawiłem odpowiednio celownik, strzeliłem i o dziwo ten Niemiec się wykopyrtnął, przewrócił od razu, więc chyba coś mu zrobiłem.
Chodziliśmy z bronią na patrole w kierunku Fortu Mokotowskiego. Niemcy się bali, myśmy się bali, więc tak żeśmy chodzili koło siebie, ale nic się nie działo.
Poza tym nasza kompania była też użyta do zdobycia magazynów na ulicy Różanej, skąd wyrzuciliśmy „ukraińców”, a sami żeśmy zdobyli wiele materiału takiego jak kombinezony, jedzenie, trochę broni. Tak że to był bardzo znamienny okres, kiedy trzeba było walczyć.
Tak, też miałem. Szary kombinezon. Udawaliśmy, że jesteśmy wojskiem pancernym, bo przecież Pułk „Baszta” był pułkiem pancernym, wobec tego mieliśmy pancerniackie naszywki, czarno-żółte trójkąty (każdy sobie zrobił z kokardki czy tasiemki). Nosiliśmy normalnie opaski i pod kombinezonami nosiliśmy normalne ubrania, bo nie było żadnych innych mundurów.
Sprawdzałem, kto jest kto – tak jak pełni się wartę. Nie można było wpuszczać każdego, kto by chciał wejść do sztabu.
Nie przypominam sobie. To był teren ściśle chroniony.
Nie, ja nie. Mój ojciec został zastrzelony przez tak zwanego snajpera – „gołębiarza” – na ulicy Kazimierzowskiej róg Racławickiej. Wyszedł przed dom, dostał postrzał w szyję i po kilku minutach umarł.
Przyleciał do mnie łącznik i powiedział, że ojciec zginął. Poszedłem, musiałem wykopać grób, zbudować trumnę i trzeba było pochować ojca.
18 sierpnia.
Moja mama była właśnie w piwnicach tej willi, [przed którą] wyszedł ojciec. Było tam kilka rodzin schowanych i była tam moja mama z moim bratem. Ojciec zaszedł, żeby przynieść im trochę drzewa do opalania tak zwanej kozy – piecyka, na którym sobie gotowali. Nie można było wyjść na zewnątrz, bo cała willa była zupełnie ostrzelana – pociski padały raz z tej, raz z tej strony, przez pierwsze piętro, przez parter, nie można było wyjść. Były tylko dobre piwnice. To była willa zbudowana przez byłego właściciela tak zwanych kogutków, Gąseckiego. Bardzo dobrze zbudowana, był dobry schron, nawet betonowe piwnice, betonowe ściany, więc trzeba przyznać, że na warunki powstaniowe był to niesamowicie bezpieczny schron. Ale niestety ojciec zginął.
Potem Powstanie zawężało się coraz bardziej, kurczył się nasz teren, aż w końcu żeśmy znaleźli się na ulicy Bałuckiego przed wejściem do kanału.
Czekaliśmy na wejście do kanału i ewakuację do Śródmieścia. Niestety nie załapałem się – albo może nie niestety, ale na szczęście, bo ci, którzy weszli, to potem na Dworkowej zostali rozstrzelani. Niemcy wyciągnęli ich z kanału niedaleko – od Bałuckiego do Dworkowej jest może kilometr.
Wajda przedstawia wejście do kanału na Starówce, to było co innego.
Nie, nie. To było zupełnie zorganizowane, poszczególne oddziały wchodziły do kanału, w porządku, były pilnowane. W Powstaniu była przecież jeszcze żandarmeria i żandarmeria pilnowała porządku. Kto miał wejść, to wszedł, kto nie miał wejść, to nie wszedł. Myśmy byli oddziałem drugoliniowym, więc chcieli najpierw puścić tych, którzy mieli pełne uzbrojenie, a nasze uzbrojenie było raczej bardzo słabe. Chcieli najpierw puścić tych wszystkich, którzy byliby przydatni na Śródmieściu. Część przeszła, a część została rozstrzelana na Dworkowej.
Bo mnie nie puścili, nie byłem na tej liście, na której byli inni.
Staliśmy w piwnicach, skryliśmy się.
Tak.
Potem w pewnej chwili przyszedł oficer i powiedział, że Mokotów poddaje się – była godzina dziesiąta rano – i należy wyjść z bronią na ulicę Bałuckiego. Oddać, złożyć broń, ustawić się przed czołgiem w kolumnę. Z Bałuckiego, potem Szustra, przeszliśmy na Fort Mokotowski. Tam było około pięciu tysięcy żołnierzy z Pułku „Baszta” i z innych ugrupowań.
Zdawaliśmy broń. Miałem pistolet Vis, który odziedziczyłem po ojcu, i tego pistoletu nie oddałem Niemcom. Okienka od piwnic były zakryte ziemią i rozmaitymi zabezpieczeniami i wsunąłem [pistolet] głęboko w ziemię, nie oddałem. Miałem jeszcze ze sobą dwa granaty, [więc] oddałem je. I hełm niemiecki, bo całe Powstanie chodziłem w niemieckim hełmie.
Tak, zdobytym.
Na ulicy Szustra.
Niemcy zachowywali się w porządku (to byli czołgiści), ale „ukraińcy”, którzy potem konwojowali nas, to bili kolbami, ja też dostałem kolbą w nerki. Tak jak to z jeńcami. W każdym razie byliśmy dla nich bandytami, których trzeba rozstrzelać, a tutaj okazało się, że nie wolno rozstrzeliwać, bo już zostaliśmy uznani za kombatantów, że pójdziemy do obozów jenieckich. Zresztą von dem Bach-Zelewski, jak przyjechał na Fort Mokotowski, to stanął na środku i przez megafony ogłaszał, że pójdziemy teraz do niewoli, będziemy traktowani jako jeńcy wojenni i nie mamy się obawiać tego, że nas rozstrzelają.
Mówił po niemiecku, a tłumacz tłumaczył. Rozumiałem, bo znałem niemiecki – oczywiście nie znałem tak biegle jak później, ale znałem, wiedziałem, co mówi.
Nie, dopiero potem, w obozie jenieckim już był dryl wojskowy.
Wtedy już były i zbiórki, i tak zwane apele – tak jak zawsze, wszędzie jest w wojsku i w obozach jenieckich także.
Wróciłem w 1946 roku.
Tu była moja matka, tu był mój kraj. Wydawało mi się, że trzeba wracać. Mogłem jechać do Kanady, mogłem jechać na Jamajkę, mogłem jechać do Anglii, bo potem już byłem w 1 Dywizji Pancernej. Ale nie było sensu zostawać. Zresztą wróciłem i nigdy nie żałowałem tego, że wróciłem. Zdałem w Polsce maturę, zrobiłem studia, pracowałem, założyłem rodzinę. Nigdy nie tułałem się po Angliach czy Kanadach. Niektórym powiodło się, a niektórym bardzo się nie powiodło. Jeżeli generał Sosabowski rozwieszał firanki u Anglików, a jeszcze inni generałowie zajmowali się rozmaitymi działaniami, pracą, która uwłaczała ich stopniu generalskiemu? Ale co mieli robić? Żeby zarobić, trzeba było pracować.
Mój brat był Marcin, wołało się go Maciek, to byłem „Maćkiem”.
Po moich przemyśleniach obecnych?
Chyba tak. Chyba tak, bo młodzież była pełna zrywu i chęci odwetu na Niemcach. Byliśmy zresztą chowani [inaczej], mieliśmy zupełnie inne wychowanie. Nasz patriotyzm był zupełnie inny niż obecnie.
Sopot, 29 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama