Jadwiga Bajdecka „Wiśka”
Jadwiga Bajdecka pseudonim „Wiśka”, urodzona 20 marca 1923 roku w Nowej Wsi, powiat Sokołów Podlaski. Walczyłam w „Baszcie” na Mokotowie jako sanitariuszka.
- Proszę mi opowiedzieć o latach przedwojennych. Czym zajmowali się pani rodzice? Czy miała pani rodzeństwo?
Moi rodzice byli rolnikami. Miałam czwórkę rodzeństwa. Wszystkich w domu było nas pięcioro. Do szkoły chodziłam już w Sokołowie Podlaskim. Potem do gimnazjum w Siedlcach, do Królowej Jadwigi. Wojna przerwała mi naukę.
- Jak pani zapamiętała wybuch wojny, wrzesień 1939 roku?
To wstyd mówić. Cieszyłam się, że do szkoły nie potrzeba iść.
- Pani była wtedy u rodziców?
U rodziców.
Wojsko wracało. W międzyczasie to im podawało się jakieś jedzenie, mleko, wodę, chleb. Na furmankach wieźli rannych i tak dalej przez wieś.
- Później wkroczyli Niemcy.
Później wkroczyli Niemcy. Już do szkoły nie poszłam. Szkoły już nie było w Siedlcach. Tylko w 1940 roku w styczniu przyjechałam do Warszawy. Dalej chodziłam do Gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej.
- Dlaczego pani przyjechała do Warszawy? Tu była jakaś rodzina?
W Warszawie miałam stryjostwo.
- Gdzie pani zamieszkała w Warszawie?
Na Hożej 68 mieszkania 47. Potem, jak zrobiłam małą maturę (później robiłam maturę już na kompletach), poszłam do szkoły pielęgniarskiej na Koszykową 78. Do Powstania mieszkałam w internacie.
- Czy należała pani do konspiracji?
Byłam na tych kompletach, to była konspiracja. Tam mnie zapisali do „Szarych Szeregów”, ponieważ byłam harcerką w szkole podstawowej. Dalej kontynuowałam.
- Czy przechodziła pani jakieś kursy, szkolenia w konspiracji?
Nie. Tylko na przykład robiliśmy jakieś szaliki, rękawiczki dla żołnierzy w lesie. Takie tylko były zadania konspiracji, w której wtedy byłam. Później, jak już byłam w szkole pielęgniarskiej, to przywozili też różnych rannych, trzeba było się nimi opiekować specjalnie.
- Gdzie pani była w szkole pielęgniarskiej? Co to była za szkoła?
Na Koszykowej 78. Warszawska Szkoła Pielęgniarska.
- Czy chodziła pani do szkoły razem z panią Wandą Thun?
Razem, tak. Byłam na wyższym kursie. Byłam czterdziesty piąty, a ona była chyba czterdziesty siódmy. Ale razem spotkałyśmy się także w Powstaniu na Mokotowie.
- Jak pani zapamiętała 1 sierpnia wybuch Powstania? Czy dostała pani jakiś rozkaz?
Tak. Dostałam rozkaz. Dostałam torbę sanitarną. Polecenie, że jeżeli mogę kogoś zabrać, to żebym wzięła ze sobą. Koleżankę z pokoju, z którą mieszkałam, namówiłam, żeby poszła ze mną. Miałyśmy się stawić na Dworcu Głównym w Warszawie. Na Dworzec Główny już nie mogłyśmy dotrzeć. Tam miano nas posegregować, gdzie mamy pójść. Ale długo, długo nic nie było. Potem do Śródmieścia już nie było wstępu. Skierowano nas na Mokotów. Na Mokotów dotarłyśmy, trzy dni szłyśmy. Przydzielono nas do „Baszty”, kompania K-2. Szefem moim był doktor Emil Łoza (późniejszy profesor Łódzkiej Akademii Medycznej, już nie żyje). Z tą koleżanką byłyśmy do końca Powstania.
- Jak nazywała się koleżanka?
Mieczysława Galica.
„Mietka”.
- Gdzie pani była? W szpitalu na Mokotowie?
Nie. Należałam do patrolu sanitarnego, który razem z wojskiem wychodził do walki. Myśmy brały swoje nosze, które miałyśmy przydzielone, i szłyśmy za naszą kompanią. Nosze się nie składały, miałyśmy z nimi wiecznie kłopoty.
Nie można było przejść, były za szerokie. Nie składały się, żeby gdzieś się przesunąć przez płot, trzeba było przesadzać.
- Byłyście we cztery do tych noszy?
Nie. Tylko dwie.
Ciężko. Chodziłyśmy do parku Dreszera na zrzutki z samolotu, też z noszami.
- Kto robił zrzutki? Rosjanie czy Amerykanie?
Były i takie, i takie.
Nie. Byłyśmy tylko chyba ze trzy razy. Były rosyjskie, to pamiętam, że było parę termometrów i trochę słoniny.
Lekarskich.
- Jak ktoś był ranny, to panie brały rannego na nosze i dokąd musiały go przetransportować?
Jeśli był bardzo ciężko ranny, to do szpitala elżbietanek. Takiego, którym mogłyśmy same się opiekować, zabierałyśmy do swego punktu sanitarnego.
- Gdzie ten punkt się znajdował?
Punkt znajdował się w różnych piwnicach, bo coraz to się przesuwaliśmy – a to do przodu, a to do tyłu. Ranni leżeli w piwnicach.
- Jak było dużo rannych, to też panie były we dwie?
To tam było nas więcej. Była pani Stefania, nie wiem, jak ona się nazywała. Albo była pomocą dentystyczną, albo była dentystką, nie wiem. „Marysia” była. Też nie wiem, jak się nazywała. Miała pseudonim „Marysia”. Wszystkie razem. Jeszcze była jedna, ale nie pamiętam jej [pseudonimu].
- Był ranny powstaniec i krzyczał: „Sanitariuszka! Sanitariuszka!”?
Różnie było. Wołali i nie wołali. Wyjście do walki – gdzieś na Mokotowie jest szkoła, tam byli Niemcy. Chcieliśmy ją zająć. Ale taki młody chłopiec był obwieszony butelkami. Jak Niemcy puścili serię, to zrobiła się żywa pochodnia. Wszystkich – było widać – wystrzelali jak kaczki.
- Miał po prostu przygotowane butelki zapalające. To było straszne.
Straszne. Widok okropny.
- Pamięta pani pierwszego rannego, którego pani transportowała albo jakiegoś szczególnego, który pani utkwił w pamięci?
Było takich kilku. Szczególnie mi utkwił w pamięci Zbyszek Janiak. Tak się nazywał chłopiec, który został ranny. Jak uderzyła Bomba, to jej pęd rzucił go w kraty piwniczne. Całą jedną stronę miał poharataną. Obcięta ręka, obcięta noga.
Potem chodziłam do niego do szpitala elżbietanek na nocne dyżury. Jak trzeba było, zmieniałyśmy się. Miałyśmy jeszcze do tego swoich w piwnicy, takich lżej rannych. Potem był taki, co miał pseudonim „Wojtek”. Byłam gdzieś wysłana na Czerniaków. Nie pamiętam dzisiaj, po co tam szłam. W każdym bądź razie nic nie załatwiłam. Wracałam z powrotem. Trzeba było przebiegać przez ulice, które były ostrzeliwane. Wyczekałam moment, jak skończyła się seria [strzałów], to przebiegłam. Raptem rusza mi się gruz. Najpierw się zlękłam, bo jak zobaczyłam panterkę, myślę sobie: „Niemiec jakiś pewnie”. Ale to był młody chłopak postrzelony gdzieś w szyję. Miał uszkodzone tętnice. Jak go odgrzebałam, pytam się, czy może wstać. To wstał. Jak zaczęliśmy biec, to dopiero zobaczyłam, że jest ranny, bo krew zaczęła lecieć. Do samego końca leżał w naszych punktach sanitarnych.
Przeżył.
- Ten pierwszy też przeżył?
Ten pierwszy nie przeżył. Mowy nie było o tym, żeby przeżył. Ale podziwiałam go. Miał lat szesnaście, nie jęknął. Potem tylko prosił, żeby powiadomić jego rodziców, ale ani nie podał żadnego adresu, ani nic, bo nie był już w stanie. Później, jak zobaczyłam go w spisie zmarłych, to myślę sobie: „Rodzice na pewno już wiedzą”.
- W spisie po wojnie go pani zobaczyła?
Po wojnie.
- W jakiejś książce, czy w jakimś innym spisie?
Nie pamiętam, gdzie to było.
- Długo pani do niego chodziła na nocne dyżury?
Niedługo, bo długo nie żył. Wdała się zgorzel gazowa, prędko to poszło.
Miał poharataną twarz, cały bok, bo jak się wbił w te kraty, to był bardzo mocno…
- Zdawał sobie z tego sprawę?
Na pewno sobie zdawał sprawę. Jeśli prosił o zawiadomienie rodziców, to sobie zdawał sprawę, że nic z tego nie będzie.
- Nie bał się? Nie żałował?
Nie. Właśnie podziwiałam go za to, że nawet nie jęknął.
- Został ranny na początku Powstania, czy później?
Chyba tak gdzieś w środku.
- Młody chłopak – szesnaście lat.
Młody. Szesnaście lat.
- Pamięta pani, jak wyglądał, jaką miał twarz?
Pamiętam go tylko z takiej poharatanej twarzy, a tak to nie pamiętam.
- Później byli jacyś inni ranni czy jakiś umierający powstaniec, który utkwił pani szczególnie w pamięci?
Był taki też, który nie wiem gdzie... Chłopcy przynieśli go na nasz punkt nieprzytomnego. Nie wiem, nie był postrzelony nigdzie, tylko był nieprzytomny. Z szybkim tętnem, które pokazywało na to, że ma jakiś wylew wewnętrzny. Ten zmarł.
- Nie wiadomo nawet od czego?
Nie wiadomo od czego. Nie wiadomo, kto to był. Nie wiem, skąd on był, kim on był. [Został] pogrzebany gdzieś w ogrodzie.
- Miał opaskę, że było widać, że powstaniec?
Był nagi.
- Nagi? To tak, jakby mu ktoś zerwał ubranie.
Tak, jakby mu ktoś zerwał ubranie albo może gdzieś spał. To wyglądało, że może spał gdzieś na piętrze. Jak było bombardowanie, to może wypadł z łóżka. Nie mam pojęcia. Ale w każdym bądź razie nie miał żadnej opaski, żadnego ubrania na sobie.
- Kto zajmował się grzebaniem zmarłych?
Chłopcy z kompanii.
- To były pogrzeby oficjalne czy bardziej skromne?
Były szybkie. Chyba tylko przy jednym byłam czy przy dwóch, gdzie był także ksiądz. A tak to nie było czasu na jakieś uroczyste grzebania.
Nie. Natomiast moja koleżanka była ranna.
- Jak to się stało? Została ranna, jak panie poszły razem z oddziałem na akcję?
W momencie jak ona była ranna, to myśmy się przenosili – nie pamiętam ulic, bo byłam przyjezdną warszawianką, nie znałam tak dobrze Warszawy – bliżej parku Dreszera. Wyszła rozeznać się w sytuacji, co dzieje się naokoło. Dostała jakimś odłamkiem w szyję. Miała uszkodzoną tętnicę, bardzo krwawiła. Ale też na miejscu została opatrzona, doktor był. Potem byłam z nią do końca.
Później, już jak się Powstanie kończyło, to już z tego miejsca (ponieważ przenosiliśmy się) zabraliśmy tylko tych chorych, których można było nieść, prowadzić, a trzech nieprzytomnych zostawiliśmy. Potem wieczorem chciałam do nich się dostać. Myślę sobie: „Może któryś z nich oprzytomniał? Może potrzebuje picia czy żeby coś mu dać jeść?”, ale straże nie chciały mnie wypuścić.
Tak. W końcu zgodzili się na to, bo koniecznie chciałam, perswadowałam im, że przecież jakby on tak leżał i czekał na zmiłowanie to... Ale twierdzili, że tam już są Niemcy. Ponieważ się upierałam, powiedzieli: „To idź”. Poszłam, ale nie doszłam do nich. Dopóki szłam rowem okopowym [byłam bezpieczna]. Szpital elżbietanek się palił. Potem już, jak wyszłam na wierzch musiałam przejść przez ogród jednej willi, przejść na drugą stronę ulicy, żeby dostać się do tych moich leżących. W ogrodzie usłyszałam kroki, przywarłam do ziemi. Tak z paru metrów zobaczyłam Niemca. Rzucił rakietę do góry, ale ponieważ leżałam w jego cieniu, to mnie nie widział. Wycofałam się. Już nie doszłam do nich. Ale potem właśnie od Wandy Thunowej się dowiedziałam, że zaraz jak tylko Niemcy weszli, to ich zabili, usłyszała trzy strzały. Ona była w drugiej kamienicy ze swoimi rannymi, z którymi została, bo było ich siedmiu.
- Mówiła, że słyszała tam strzały? To znaczy, że Niemcy strzelali do nieprzytomnych chorych.
Tak z tego wynika.
- Wróciła pani później do swojego oddziału?
Tak. Wróciłam.
- Była pani cały czas jak gdyby w pracy, przecież była pani strasznie zmęczona. Czy był jakiś moment, że mogła się pani przespać?
Były takie momenty. Jak kompania nie szła do walki, to zostawało się na miejscu, bo było kilka kompanii. Moja była druga z kolei.
- Na miejscu też pani miała rannych?
Też miałam rannych. Trzeba było prać i coś jeść, starać się o pożywienie, o opatrunki. Biegałyśmy do szpitala, żeby dostać jakiś materiał do opatrunków.
- Pani musiała sama robić jedzenie dla chorych, czy ktoś pani przynosił?
Czasami ktoś przynosił, ale najczęściej trzeba było gotować. Chodziłyśmy na Pole Mokotowskie, tam były pomidory, ziemniaki. Kopało się, gotowało.
- Z wodą też były duże trudności?
Były studnie. Dzięki Bogu były różne takie możliwości, że woda była.
- Wiedziała pani, że jest ewakuacja kanałami, że idą do Śródmieścia?
Tak, wiedziałam. Przygotowywałam swoich rannych, którzy mogli iść, żeby szli do kanałów, żeby przedzierali się, gdzie ich kierowano.
- Co z tymi, co nie mogli iść?
To byłyśmy z nimi.
- Wiedzieli, że zostają? Nie mieli pretensji, że ich zostawiają?
Nie mieli pretensji, bo nie było możliwości. Jak nie chodzili, to jak mogli iść?
- Pani nie chciała zejść do kanałów? Nie chciała uciec razem z resztą?
A co z tym zrobić? Byłam do końca. Jak już wojsko wyszło, jak ludzie już wyszli, byłam do samego końca z tymi, którzy nie mogli wyjść.
Ich było trzynastu, już później zebranych różnych w jednej z piwnic. Potem furmankami byli przewiezieni na wyścigi konne.
- Pani siedziała z rannymi. Nie bała się pani, że jak Niemcy wpadną, to was rozstrzelają?
Byli Niemcy, ale już było po upadku Powstania, nie baliśmy się, że nam coś zrobią.
Ale był taki moment, że wyszłam po wodę, żeby poszukać wody. Trafiła mi się jakaś pani, która nie poszła z cywilami, jak wyprowadzali Niemcy. Miała wnuczka, dziesięciolatka może. Powiedziała mi, gdzie jest studnia. Poszła z tym wnuczkiem ze mną do studni dla siebie po wodę. Wtedy wyszedł gdzieś z domów, które jeszcze się nie paliły, jakiś Niemiec. Mnie za kołnierz, podłożył mnie rewolwer pod łopatki, podprowadził do jakiegoś mieszkania. Jak mnie wprowadził, to zobaczyłam resztki ludzkich ciał i skrzepniętą krew do kostek. Zamknął drzwi na klucz. W tym momencie, jak on się odwrócił od drzwi i podszedł do okna, ktoś zaczął manipulować przy zamku, więc on szybko [podbiegł], a mnie zrobiło się niedobrze. Zaczęłam zwracać. Podszedł do drzwi, otworzył je. Stało dwóch Niemców starszych. Wtedy wziął mnie za kark i wyrzucił, to tylko dwa kozły zrobiłam po schodach. Jak przybiegłam do swoich podopiecznych, to dwa dni nie mogłam mówić. Wszyscy się pytali, co i co, a ja tylko: „Yyy, yy”. Uważam, że to był cud, że ocalałam.
- Gdyby nie tych dwóch Niemców?
To nie wiem, co by było. Pewnie bym była resztkami.
- To był wermachtowiec? To naprawdę jakiś cud.
Naprawdę cud.
- W tym pokoju leżały kobiety, różne kawałki ciał?
Nie wiem. Nie wiem! Ręce. Kawałki rąk, buty z nogami. Nie wiem, bo zrobiło mi się niedobrze.
- Wydaje mi się, że chciał panią zgwałcić i dopiero zabić.
Przypuszczam, żeby tak było.
- Zabić mógł panią przy studni.
Mógł, ale jemu chodziło o co innego. Ale ja nic, tylko kombinowałam, jak tu uciekać. Myślę sobie: „Będę uciekała, to strzeli i będzie koniec”. Nie było możliwości, bo wszystko się paliło. W ogień tylko mogłam uciec.
- Co się stało z kobietą z wnuczkiem?
Nie wiem, co z nią się stało, bo została przy studni. Ale Niemców już tam nie było, a ci dwaj to prawdopodobnie tacy (bo to byli starsi) co chodzili, mieli wytrychy, okradali mieszkania. Przecież ludzi nie było. Ponieważ było zamknięte, też chcieli się dostać.
- Przestraszył się, że będzie miał świadków. Puścił panią wolno. To już było zawieszenie broni?
Już było zawieszenie.
- Pamięta pani jego twarz? To na pewno musiał być jakiś zwyrodnialec.
Tak jest, na pewno.
- Ci ranni powstańcy nie wiedzieli, że coś się stało, próbowali dowiedzieć się czegoś, ale pani w ogóle nie mogła się wysłowić?
Nie. Ze dwa, trzy lata nie mówiłam na ten temat.
- Tych trzynastu rannych pozdejmowało opaski?
To już nie miało sensu – opaski czy nie opaski. Jak już było zawieszenie [broni], już byli bez opasek, bo leżeli.
- Później przyjechali Niemcy i zabrali ich na jakieś furmanki?
Tak. Przyszły furmanki. Ich [położono] na te furmanki i wywieźli na wyścigi konne. W stajniach było dużo słomy. Tam ich porozkładałyśmy, bo nie tylko ci moi byli. Inne kompanie też miały swoich. Stamtąd wszyscy potem zostali wywiezieni do Skierniewic, do obozu. Nigdy nie słyszałam później, żeby ktokolwiek wspominał o Skierniewicach.
W Skierniewicach było nas też kilkanaście, przez dwa tygodnie, do 15 października. W barakach leżeli ranni. Chodziłyśmy na dyżury do rannych. Ich wywożono. Codziennie jakiś transport wieźli do Niemiec i jechała któraś z pielęgniarek czy sanitariuszek. 15 października przyszedł Niemiec, przyniósł nam zwolnienia, kartki takie, że nas zwalniają z obozu. Myśmy nie bardzo chciały, bo chciałyśmy dalej być przy swoich rannych. Przemówił po polsku: „Tu jesteście u siebie, wiecie, gdzie się ruszyć, a tam będziecie na obcym terenie. Nie wiadomo, co z wami jeszcze być może”.
W mundurze niemieckim. Przyniósł zwolnienia, Polacy jeszcze nie mieli wtedy żadnej władzy.
- Gdzie panią zastał koniec wojny?
W Krakowie, ponieważ wyjechałam ze swoją koleżanką. Ona pochodziła z Poronina. Jechałyśmy do niej. Nie mogłam wrócić do rodziców, ponieważ już byli Rosjanie po tej stronie Wisły. Pojechałam z nią do Poronina.
Po drodze zgubiłyśmy się, ponieważ w Częstochowie była jakaś przesiadka. Tyle było narodu, że dosłownie wypchnęli ją z kolejki, a ona jeszcze była słaba, bezsilna. Została w Częstochowie, a ja pojechałam, bo dostałam się do pociągu. Potem wróciłam po nią do Częstochowy, ale jej nie zastałam, bo w międzyczasie już odjechała. Wracając, w Krakowie spotkałam koleżankę z Powstania. Zabrała mnie do jakichś swoich znajomych. Tam byłam do końca.
- Pani rodzina przeżyła wojnę?
Tak, bo byli w Sokołowie Podlaskim.
- Dlaczego przyjęła pani pseudonim „Wiśka”?
Jadwiga – Wiśka. Tak mnie nazywała mama w domu – Jadwinia, Winia, Wisiunia.
- Jak wybuchło Powstanie, pani miała dwadzieścia jeden lat.
Tak.
- Jakby pani miała znowu dwadzieścia jeden lat, czy poszłaby pani do Powstania Warszawskiego?
Pewnie bym poszła.
Sopot, 30 października 2008 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama