Irena Mycke „Ira”, „Grzybowska” , „Kobylińska”
Nazywam się Irena Mycke z domu Kleczyńska, moja matka miała na imię Helena, ojciec Zygmunt. Miałam tylko jedną siostrę. Urodziłam się w Warszawie 26 listopada 1920 roku. Do harcerstwa należałam od 1932 roku. W 1934 roku miałam jedyne przyrzeczenie i przysięgę w życiu. Krzyż harcerski dostałam w 1934 roku. Pełniłam wszystkie funkcje od zastępowej do zastępcy komendantki chorągwi mazurskiej w Olsztynie.
- Teraz może zaczniemy od wybuchu drugiej wojny światowej. Proszę opowiedzieć o tym i o swojej rodzinie.
W 1938 roku, już po maturze, należałam do kręgu starszoharcerskiego studentów ANP. Wtedy wszystkie uczelnie warszawskie miały swoje kręgi starszoharcerskie. Szefem tego kręgu był Edward Zürn, który też był studentem, jednocześnie pracował i to był późniejszy szef głównej kwatery. Ponieważ nie lubiłam patrzeć na krew, więc w 1939 roku na wiosnę przeszłam przeszkolenie łączności prowadzone przez harcerki w dawnym „Domu Harcerza” przy ulicy Łazienkowskiej 7. Przed wybuchem wojny, jako przeszkolona harcerka, mająca ponad osiemnaście lat…
Wszystkie uczestniczki [obrony Warszawy] miały służbę w Centralnej Zbiornicy Dozorowania Kraju. Tam były tylko harcerki i tylko dziewczyny z PWK, starsze też, ponad osiemnaście lat. Dowódcą był wojskowy. To było ogłaszanie najazdów samolotów niemieckich na Polskę i [podawanie ich] odległości. Później już w Warszawie nasz dowódca dawał znać do obrony przeciwlotniczej, żeby nasza brygada pościgowa ruszyła przeciwko Niemcom. Z drugiej strony wtedy ogłaszano alarm przeciwlotniczy dla ludności cywilnej. Potem naturalnie wszyscy nasi harcerze gdzieś się znaleźli, a ja, ponieważ byłam blisko wodza i jego żony, bo to też była harcerka, to automatycznie przeszłam do „Szarych Szeregów”. Wtedy była zmiana nazwy Związku Harcerstwa Polskiego na „Szare Szeregi”, czyli nie byłam w żeńskim harcerstwie, tylko w męskim. Z tym że na samym początku jeszcze dano mi drużynę, właściwie to się nazywało ognisko przykuchenne – dziewczęta i chłopcy od siedmiu do szesnastu lat, niechodzący do szkoły, czyli taka trudna młodzież. Dostawaliśmy obiad tylko i to opieka społeczna organizowała w Warszawie. Zaraz po tym Edek, nasz późniejszy szef, założył sklep na ulicy Grzybowskiej 90 jako swoją komórkę i tam przeszłam.
To był rok 1942.
- Może wrócimy do pani rodziny, do czasu wybuchu wojny. Gdzie pani mieszkała, co robił pani ojciec?
Mieszkałam na Pradze, na ulicy Nieporęckiej koło Monopolu Spirytusowego, po przeciwnej stronie. Mama nie pracowała. Ojciec był kierownikiem warsztatów szkolnych Szkół Rzemieślniczych PZInżu, potem w AVIA. Przed wkroczeniem Niemców nie wyjechaliśmy z Warszawy, zostaliśmy na miejscu. Z tym że ojciec zaczął pracować w AVIA – bo to było blisko – jako arz. Moja młodsza siostra jeszcze wtedy zdała maturę i poszła do szkoły Zaorskiego. Stąd później skończyła medycynę i została lekarzem. Z tym że ją skierowano na wyjazd na roboty do fabryki do Niemiec. Ale za osełkę masła żeśmy ją wykupili. Skreślili ją z listy, ale nie mogła już pracować, czyli [pracował] tylko ojciec. W 1942 roku ojciec umarł na suchoty. Nikt z nas nie zachorował. Mama całe życie nie pracowała, jak to dawniej. Rodzice na tyle zarabiali, że i dzieciaki mogły się uczyć.
Jeżeli chodzi o rodzinę, to mój ojciec miał jeszcze dwóch braci i dwie siostry, ich było dużo. Siostry były nauczycielkami, a bracia, jeden był głównym księgowym w macierzy szkolnej, a jeden to był lawirant, malarz. Co namalował sobie, na rynku sprzedał i jakoś po tych siostrach i po tym wszystkim… Później chłopcy – jeden był w moim wieku, a jeden był o trzy lata starszy, ożenił się zaledwie trzy miesiące przed tym, jak wybuchła wojna. Brali udział w Powstaniu, wywiezieni do Oświęcimia i stamtąd na piechotę do Mauthausen. Po przyjściu na Mauthausen zostali obydwaj zastrzeleni. Dlatego mam ten ryngraf, chociaż nie mamy już mężczyzn w mojej rodzinie.
- Proszę opowiedzieć, co pani robiła w czasie okupacji. Zajmowała się pani harcerzami, tak?
Nie, byłam cały czas na skrzynce kwatery głównej.
- Proszę opowiedzieć, co pani robiła.
Moja szefowa – też koleżanka – wyszła za Edka i w 1942 roku urodził się im synek. Wobec tego byłam jedyną obsługą tej całej skrzynki, nie było nikogo.
Co czwartek przychodziły łączniczki grupy wykonawczej „Szarych Szeregów”, które przynosiły dla „Pasieki”, czyli dla kwatery głównej, prasę, dla „Agrykoli” w harcerskiej podchorążówce też. Poza tym w pierwszym okresie – jak tylko tam przeszłam – czyściłam broń. Doskonale się znałam na wszystkich typach rewolwerów, bo trzeba było to rozłożyć, moczyło się w nafcie. Nafta stała w baniakach, też w sklepiku. Później się czyściło i zabierali. Broń długą mieliśmy tylko raz, było to pięć karabinów. U mojej koleżanki z uczelni, też harcerki, tam gdzie mieszkała na ulicy Wawelskiej 20, jak nasi żołnierze ustępowali [podczas wojny obronnej Polski], to zakopali całą radiostację. Edek razem z chłopakami włożyli czapki telefonistów, postawili na ulicy namiot i wykopali. To było wykopane na chodniku. Te karabiny przyjechały do nas do sklepu, było pięć długich karabinów, bardzo dobrze utrzymanych, i radiostacja, która była u nas na Grzybowskiej. Ale niestety później dostał ją ze strony harcerzy [kolega o] pseudonimie „Słoń”, on zginął i to wpadło.
- Pani studiowała, uczyła się jeszcze, czy już tylko pracowała?
Tu pracowałam tylko. Właściwie nie miałam możliwości, bo moje [gimnazjum] zostało zlikwidowane. Wracając do tematu, później przed niektórymi akcjami „Parasola” i „Zośki” przychodziła jeszcze Jolanta (miała pseudonim „Jola”), która przynosiła broń. Po tą broń zgłaszał się niejaki „Miecz” (stopnia nie pamiętam, ale to był chyba albo kapral, albo sierżant) przed rozmaitymi atakami „Szarych Szeregów”, między innymi na Celestynów. Zabierał tą broń i później… Ciekawa była też rzecz, ćwiczenia wszystkich instruktorów harcerskich w Lasach Chojnowskich. Każdy miał broń i to były nocne ćwiczenia. Wtedy Niemcy ich bardzo ganiali. Ale trzeba trafu, że pochowali, zostawili tą broń, wrócili normalnie do pracy (bo to były nocne ćwiczenia, niedzielne) i później między innymi tą broń też musiałam wozić. Julek najmłodszy, zresztą mój kolega ze studiów, też miał swój pistolet i musiałam to zawieźć.
Wtedy miałam taką… można powiedzieć, że dobrze wyszłam na tym, bo Edek mi przywiózł to do sklepiku i później mówi: „Zanieś to Julkowi po drodze”. Mieszkałam na Pradze i on też mieszkał na Pradze. Dobrze, jadę, ale kupiłam chyba dwa kilo gruszek, opakowałam ten pistolet w torbie. Dojeżdżam na Miodową, wysadzili nas wszystkich, łapanka. Ustawili wszystkich aż pod Senatorską, cały rządek. Zastanawiałam się: „No zostawić ten pistolet? Szkoda. Wziąć – znajdą, bo przecież Niemcy nas pilnują”. Albo brali do samochodów (na Placu Zamkowym były budy), albo jak bym zostawiła, to by zastrzelili ludzi z dwóch wagonów. Wtedy pomyślałam sobie, że trzeba jakoś tutaj… Dobrze znałam tam wszystko, bo stryjek mieszkał na Krakowskim Przedmieściu. Przy Koziej Niemiec, przy kościele Niemiec, przy wieży Niemiec. Wtedy jeszcze był wiadukt kolejowy, przejazd praski i na jednym chodniku stoi Niemiec, na drugim chodniku stoi Niemiec, a w głębi wozy i Niemcy. Co robię? Idę prosto na jednego Niemca. Doszłam, nie znam niemieckiego, ale tyle to mówię:
Bitte, nacht Praga. Wyciągnęłam gruszkę i mu daję. Wziął gruszkę, zjadł. Później łapę wkłada do torby, a ja się bałam, dlatego że ten pistolet odbezpieczyłam, że w razie czego… Ale to głupota była, bo torba była gruba. Wziął sobie drugą i widzę, że Niemiec spod kościoła świętej Anny, spod wieżyczki, też się uśmiecha. Ale u Niemców to był zwyczaj, że jak tu go postawili, to on tu pilnował. Zjadł drugą gruszkę, a ja swoje:
Nach Praga. Wtedy złapał mnie za ramię, wepchnął na chodnik i mówi:
Nach Praga! Schnell, nach Praga! – no i mnie wypuścił. Pół mostu szłam normalnie, ale później to już byłam w strachu. Mówię sobie: „Przecież do Wisły nie będę skakać”. Dalej był szpital Przemienienia, to był szpital wojskowy wtedy, ale tamtych Niemców się nie bałam. Przyszłam do Julka, mieszkał na Targowej, a on mówi: „Chyba ci dam herbaty” – bo po mnie chyba było trochę widać. No i ten pistolet ocalał. Miałam później swój pistolet.
Mogłabym jeszcze drugą taka rzecz powiedzieć. Podczas Powstania, na samym początku, jak kazali harcerzom… […] To się wiąże też z Niemcami. Przyprowadzili mi chłopaków piętnasto-, szesnastoletnich, żeby ich schować, bo nie mają rodziny, pochodzą z Warszawy i tak dalej, trzeba było dać jeść. Mnie przydzielili na Pradze, to znaczy Edek przydzielił jeszcze do pomocy Krystynę, zresztą też kolporterkę. Mówię: „Słuchaj, przecież za parkiem Paderewskiego są działki. Mamy kaszę, ale może tam są pomidory” – i jakoś się wybraliśmy po te pomidory. Mimo wszystko doszliśmy, ale tam przecież chodziło zawsze po trzech Niemców. Godzinę policyjną mieliśmy… O godzinie drugiej popołudniu był już koniec – nie wolno było iść po wodę ani po nic. Doszliśmy do działek, czerwonych pomidorów na razie nie było, tylko zielone. No to żeśmy trochę żółtawych, zielonych [włożyli] do koszyka, ale przecież trzeba było przejść pod wiaduktem kolejowym, a tam byli Niemcy i na Dworcu Wschodnim stał wtedy pociąg pancerny. Postanowiliśmy przejść tam, gdzie teraz jest boisko, a wtedy było wysypisko, [niezrozumiałe] miało i śmieci. No to mówię: „Pójdziemy sobie przez park Paderewskiego i do tych śmieci”. W parku opuszczone dwa wielkie namioty, Niemcy polecieli na most Poniatowskiego. I co zostawili? Hełm znalazłam i chyba pięć naboi. To jest koło pomnika, już blisko ulicy Zamoyskiego. Weszłam na drzewo, powiesiłam ten hełm niemiecki, a pięć naboi zawinęłam w wysmarkaną, białą chustkę i trzymałam w ręku. Dobrze, że trzymałam w ręku. Przeszliśmy to wysypisko, przeszliśmy na Jagiellońską, przeszliśmy na Targową i trzeba było tylko przeskoczyć przez ulicę Targową, na drugą stronę do bazaru Różyckiego. Tutaj nikogo nie widać, no to biegiem. Nie wiadomo, jak się znalazło po przeciwnej stronie trzech Niemców i od razu nas zatrzymali. Jeden złapał za koszyk, na ziemię, podeptał. Jeden nic nie robił, tylko pistoletem swoim trzymał na ulicę, a ten zaczął rewidować i mnie obmacuje od góry do dołu. Przedtem krzyczeli:
Hände hoch! I ja tą zasmarkaną chusteczkę z nabojami w ręce trzymam. On tutaj nie ruszył mnie nawet, tylko później stuknął mnie kolbą od szmajsera i mówi:
Weg! – uciekliśmy na bazar. To był drugi taki przypadek, kiedy trzeba było mieć zimną krew, odwagę. Dlatego to opowiedziałam jedno z drugim, bo to były najgorsze [zdarzenia].
- Jak pani pamięta Warszawę z czasów okupacji?
[…] Myśmy mieszkali na ulicy Nieporęckiej, na piątym piętrze, czyli wysoko. Jedna strona to były bloki, później tam była niemiecka druga linia oporu. Ojciec nie wyjechał, bo był pociąg podstawiony do Łucka, żeśmy nie wyjechali, tylko zostali. Ale ponieważ mieszkaliśmy miedzy Dworcem Wileńskim a Dworcem Wschodnim, to tata powiedział: „Tu jest niebezpiecznie, idziemy do Cześka”. To był brat. Brat Czesiek mieszkał też w niezbyt bezpiecznym miejscu, bo na Krakowskim Przedmieściu, ale przy Miodowej. Tam żeśmy byli.
Ja byłam w tym czasie [wojny obronnej w 1939 roku] w łącznicy, a później gasiłam pożary, ale piaskiem. Jeszcze z drugą dziewczyną [miałyśmy] wanienkę i żeśmy z lejów wybierali ziemię, bo wody nie było. Nasze chłopaki mieli siekiery i jedną piłę. Piłowali dach, żeby się dalej nie zapaliło, i ocaliliśmy następny domek. Jeszcze jak biegłam przez Plac Zamkowy, to urwało mi obcas w bucie, bo tak strzelali. Ale jak już to wszytko się skończyło, to wracamy do domu, a tu w kuchni nie ma ściany. Po przeciwnej stronie w rogu była kuchnia na fajerki i wielka, gruba bomba, która rąbnęła we fajerki i nie wybuchła, tylko stała. Ojciec poszedł do naszych saperów, ale oni powiedzieli: „To Niemcy niech zabierają, bo to jest ich. My tu już nie będziemy, bo idziemy do niewoli”. Rzeczywiście [poszliśmy] do komisariatu później. Niemcy to tylko powiedzieli: „Cicho chodzić, delikatnie i my tam przyjedziemy”. Dwa miesiące mieszkamy, chodzimy cicho koło bomby. Wreszcie wysiedlili nasz cały dom na Ząbkowską, przyjechali samochodem. Później co się okazuje? Bomby nie zabrali, bo powiedzieli, że to jest bomba lotnicza, a oni są od artylerii. [Kazali] tylko cicho chodzić i [wracać] z powrotem. W sąsiedni dom też [uderzyła] bomba duża jak długość łóżka, przebiła cztery piętra i na pierwszym piętrze też nie wybuchła, tylko spadła na łóżko ze sprężynami i babka trzymała tam bety. Dopiero na dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem przyjechali lotnicy i zabrali tą bombę. I takie rzeczy też były. Później już [byłam] cały czas w harcerstwie, w „Szarych Szeregach”.
- Jak wyglądało pani życie codzienne? Jeździła pani do pracy, tak?
O, jeździłam do pracy, dostawałam czterdzieści złotych na miesiąc. Bilety ulgowe, bo jeździłam na studenckich, były tanie, ale owało. Czyli do tego interesu jeszcze dokładałam. Później mi Edek podwyższył, dostałam pięćdziesiąt złotych na dojazdy. Sklep był otwarty od rana i sama zamykałam na klucz. Edek pracował u „Philipsa”, więc codziennie popołudniu jak chodził… zresztą i w dzień wychodził, bo był w zaopatrzeniu, to zabierał pieniążki, a ja klucze – jak mówił mój szef, żeby mi się nie nudziło. A miałam wolne tylko niedziele…
Wtedy były wielkie aresztowania na Pradze tych wszystkich, którzy na przykład malowali kotwice. Zresztą wtedy został aresztowany naczelnik od sabotażu, harcmistrz. Zostałam przydzielona do harcerki, która zginęła zresztą w Powstaniu, nazywała się Krystyna Wiśniewska. Wtedy mnie objechała. Dlaczego? Dlatego że rysowałyśmy kotwice, już na mnie przyszła kolej, bo tak na zmianę [malowałyśmy]. Trzeba było napisać „Polska walczy” i kotwicę. To było na Dzwonkowej, na fabryce przy Mińskiej. Z tego wrażenia, to był mój pierwszy napis, zamiast „Polska walczy”, napisałam „Polska zwycięży”. Ona mnie objechała, że to nie tak. Wytłumaczyłam jej, że „zwycięży” ma o dwie litery więcej niż „walczy”.
W tym czasie miałam jedną rzecz. W szkole powszechnej na ulicy Otwockiej, naprzeciwko bazyliki… Szkoła była zajęta przez Niemców i to tych, którzy robili łapanki i rozstrzeliwali ludzi. Z tym że postanowiłam nalepić na tym budynku:
Deutschland verloren, bo takie były wtedy akurat nalepki. Zrobiłam sobie wywiad, swojej szefowej nie powiedziałam, bo nie wolno było samej. Kilka razy tam podeszłam, ale przecież miałam wolne tylko niedziele i [popołudnia] po pracy, Zauważyłam, że ci Niemcy cały dzień, jak nie są na akcji, to siedzą w oknach i zaczepiają dziewczyny. Jedna brama była od ulicy Łochowskiej i druga na drugiej ulicy, a główne wejście było od Otwockiej. Chodził jeden wartownik, który szedł od bramy na ulicy, później skręcał na Łochowską, dochodził na Otwocką, do końca i wracał. Obliczyłam sobie, jaki to jest czas. Kiedyś, to było rano, przed pracą jeszcze, przed siódmą rano poszłam, mając tą
Deutschland verloren, w kieszeni, a w drugiej… przecież nie mieliśmy kleju, tylko gotowaliśmy z mąki, to miałam tubkę. Wybrałam sobie porę, kiedy ci Niemcy jedli śniadanie, czyli nie siedzieli w oknach. Doszłam do bramy, wyciągnęła nalepkę, prztyknęłam kleju, przylepiłam i sobie spokojnie poszłam. Weszłam na schodki do bazyliki, żeby zobaczyć. Tamten Niemiec dopiero wracał, przeszedł koło tego, doszedł do tamtej bramy, bo dalej to już nie byli Niemcy, tylko Polacy mieszkali. Doszedł do końca bramy i zrobił wielki szum. Bardzo mi się to podobało. Dalej już nie łapali nikogo, tylko objeżdżali tego wartownika, że nie pilnował. Ale jak mógł pilnować, jak to kawał drogi.
Później, żeby mi się nie nudziło, to znowu na soboty i niedziele woziłam gazetkę „Wschód”, organizacji bojowej „Wschód”, do Lwowa. Tu była fizyczna wytrzymałość, bo zamykałam sklep w sobotę, szłam do kościoła na Długą, siadałam w czwartej ławce. Przychodził harcerz, nazywał się Stasiu Peterek, miał pseudonim „Dyrektor”. Patrzył, czy jestem, jak zobaczył, że tak, to siadał koło mnie. Później zbierał się, wyszedł i skądś brał ten „Wschód”. Przynosił mi paczkę i przynosił mi właśnie dowód na [nazwisko] Kobylińska, ten fałszywy. Jako „Kobylińska” jechałam do Lwowa. Pociąg popołudniu i teraz co? Głupio zrobił Jankowski, stoliczki małe, że to się otwierało i było nałożone. Już miałam gotowe, Stasiu mi przynosił do kościoła. Baby wiozą słoninę, tłumoki wielkie, a ja ze stoliczkiem z czterema nogami, mały stoliczek do czyszczenia butów. To mnie choroba też wzięła, na następny raz już sobie sama zrobiłam inaczej. Jechało się do Krakowa, czekało się około dwie godziny, a to już była godzina policyjna i zresztą pełno Niemców. Potem do pociągu, który podstawiali do Lwowa. Jechałam do Lwowa, we Lwowie miałam dwa miejsca do dania. Na ulicy 11 Listopada zostawiałam połowę, na placu Solnym zostawiałam resztę, wszystko na piechotę, bo łapali Ukraińcy. O godzinie szóstej był pociąg z powrotem.
Nie, szóstej popołudniu, bo w nocy jechałam, rano dojechałam, rozdałam wszystko. Jeszcze babka na tym drugim miejscu zawsze poczęstowała mnie kawą z mlekiem i chlebem. Byłam stale wygłodzona, bo myśmy nie mieli co jeść. O szóstej z powrotem, przesiadka w Krakowie, w Warszawie jestem już na noc właściwie, tylko że to było blisko, kilka kroków od Dworca Wileńskiego. No i w poniedziałek normalnie otwieram sklep. To wszystko dodatkowo, oprócz mojej roboty w sklepie. We Lwowie byłam ostatni raz, jak sowieci zdobyli wiochy około sześćdziesiąt kilometrów na północ od Lwowa. Słyszałam już armatnie strzały, to była wczesna wiosna 1944 roku.
- Proszę opowiedzieć o swoich pseudonimach.
„Ira” używałam dlatego, że wszyscy mówili Ira. To zresztą mnie wybroniło, ale już w późniejszym czasie. Później miałam pseudonim „Grzybowska”. Mam świadectwa wystawione przez „Orszę”, „Ira Grzybowska” – i nazwisko też, podpisane „Orsza”. Bo weryfikację nam zrobili przecież później. Miałam jeszcze „Grzybowska” w zależności od potrzeby. A do Lwowa to już jeździłam jako „Kobylińska”. Miałam dowód osobisty wystawiony przez Dworzec Główny, że pracuję na Dworcu Głównym i w każdym razie już nic wspólnego nie miałam z domem i ze swoim nazwiskiem. Za mąż wyszłam dopiero w 1946 roku, już z Olsztyna. Jeszcze byłam na prawie trochę później, ale to już nie warto [wspominać], dlatego że rzuciłam w ogóle wszystko. Jak wróciłam z wojska, to też był dobry sposób.
- Jak już pani wróciła po wojnie?
Tak.
- To zaraz do tego dojdziemy. Proszę opowiedzieć o „Kamieniach na szaniec” i o tym, jak pani brała udział w drukowaniu, w kolportażu.
W drukowaniu nie, bo „Kamienie na szaniec” były drukowane w Wojskowych Zakładach Wydawniczych.
Nic mi Edek, mój szef, nie powiedział, że cały pierwszy nakład przyjdzie do nas. Ale przyszedł w dzień, normalnie tak jak przychodził i powiedział: „Dzisiaj tutaj przywiozą paczki”. Ale nie powiedział co i poszedł sobie. Ale przyszedł szef kwatery głównej Stasiecki, pseudonim „Piotr Pomian”. Usiadł sobie na krzesełku, nic nie gada specjalnie, to co zwykle. Dopiero on mi powiedział, że tu przywiozą nakład „Kamieni na szaniec”, że to wszystko później będę dzielić. Hasło mi podał: „Gość, który przywiezie, powie: »Przywiozłem papier kancelaryjny«” – rzeczywiście było to popakowane w formacie A4. „A ty masz odpowiedzieć: »Pomogę przenosić«” – żeby było wiadomo, że to są swoi. Rzeczywiście, było już około piątej, miedzy czwartą a piątą zajechała ryksza. Ten chłopaczek taki mizerny, chudziutki, myślałam, że to jakaś sierota od zakonników i on mi mówi, że przywiózł papier kancelaryjny. Wszystkie paczki załadowane tak, jak sprzedawaliśmy papier kancelaryjny. Przywiózł, postawił na podłodze koło okna, nic nie mówi, raptem: „Do widzenia”. – „Do widzenia”. Poszedł i pojechał. Wtedy dopiero Piotr mówi: „Czy ty wiesz, co tu jest? To jest cały pierwszy nakład naszego pisma harcerskiego napisanego przez harcerza dla harcerzy”. Tak mi to powiedział, pamiętam to wszystko. Rozerwał jedną paczkę, wyjął jeden numer i mówi: „Masz, to dla ciebie. To jest pierwszy numer z całego pierwszego nakładu”. I ja ten numer posiadam. „Ale nie wolno ci dać teraz nikomu do czytania, bo jeszcze się nie rozeszło”. Później dał grafik, według którego mam to popakować. Musiałam to z parteru po drabinie na ostatnie piętro i tam znowu rozdzielałam to sobie, bo ten bierze dajmy na to dwie setki… Dwie chorągwie przyjeżdżały na następne dni i wszystko zabierali. Te „Kamienie na szaniec” ocalały u mnie w chałupie, mimo dwóch rewizji, jak szukali u mnie radia, nadajnik i to co chowałam później. Wzięłam „Kamienie na szaniec”, szafę mieliśmy, pod spodem można było [schować] i na pinezkach papierkami przypięłam z góry, że z dołu nie było widać. Wymieść czymś nie można było, to ocalało i mam do dziś.
- Czy pani w czasie okupacji tylko pracowała, czy też pani bawiła się gdzieś, chodziła na randki?
Nigdzie się nie bawiłam, nie chodziłam na randki. Zresztą mieliśmy kolegów, oni przychodzili do sklepu pogadać. Ten Julek najmłodszy, co zginął w Powstaniu, to codziennie był u mnie, bo pilnował drukarni na Grzybowskiej. Zawsze się kręciłam koło drukarni, koło tego wszystkiego. Tak że Janek na początku został zamordowany razem z matką z ulicy Barskiej 20… Bielski… Bielecki… Przypomni mi się nazwisko. Był twórcą planu, harcerz, pracował w gazowni miejskiej, przechodził przez Grzybowską, to zawsze zaszedł. On mnie nauczył jujitsu. Mówił: „Jak co, to ty musisz wiedzieć, gdzie kogo walić”. My w sklepie… byłam bidna, drewniaki nosiłam, przecież nie było stać nas na te… To ja w tych klępach grubych i on mi dopiero rękę wykręca, tego owego i nauczyłam się. Później chłopa potrafiłam przewrócić, to znaczy jego, bo to żeśmy tak ćwiczyli sobie, bawili się. Tak że na miłość to podkochiwaliśmy się w Julku, a później wyszłam za jego brata starszego, jak Julek zginął. Majątku nie zrobiłam, bo nie miał kto płacić, „Szare Szeregi” nie płaciły.
- Z czego pani się utrzymywała w tym czasie i po śmierci ojca?
Po śmierci ojca to najpierw kupiłam natek pietruszki i koperku na ulicy Targowej pod wiaduktem. Powiązaliśmy, zaniosłam do mamy i powiedziałam, żeby to sprzedała. Ale mama się wstydziła handlować, nie chciała i musiałam iść z tą pietruszką z powrotem na ulicę i tą zieleninę sprzedawałam. W tym czasie, kiedy miałam te dzieciaki (też mam fotografie), to dostawałam za to obiad, codziennie miałam obiad i codziennie mogłam na garnuszku przynieść coś do domu. Siostra pracowała i wtedy mieliśmy bardzo kiepsko. A ja nie mogłam, bo ten sklep siedział mi na głowie.
To była pół-hurtownia, właśnie materiały piśmienne, papiery pakowe i w piwniczce były zapalniki do armat artyleryjskich. Nie mieliśmy, ale Edek był artylerzystą przedtem, więc on to jakoś skombinował. Ten sklep istnieje, tylko teraz tam jest fryzjer chyba. To mały sklepiczek. […]
- Przejdźmy już do Powstania. Jak pani pamięta ten czas przed Powstaniem, co się działo, gdzie pani była, jak był wybuch Powstania?
Cały czas przed Powstaniem byłam w tym sklepiku. Działaliśmy przecież wszystko, bo to było wiadomo, chłopaki przychodziły po broń, gazetki, tego, owego. 1 sierpnia około godziny dziesiątej rano przylatuje Edek i mówi: „Zamykaj prędko kramik – bo tak on to nazywał – dziś będzie Powstanie. Tylko tu jest jeszcze radio do odniesienia do skrzynki »Pasieki« na Wilczą”. Akurat Krysia przyszła i mówi: „Co ja mam robić?” A Edek mówi: „Idź do pomocy”. Ona była kolporterką, też z grupy wykonawczej ją… Ona jeszcze żyje. Chodziła zresztą do tego samego gimnazjum, tylko na nią nie patrzyłam, bo była o cztery klasy niżej, to się już nie liczyło. W każdym razie tak się żyło. Jak przyszedł Edek, to mówi: „No zamykaj”. Sam pomagał, żaluzje żeśmy zaciągali. Mówię: „No to masz tu klucze”. Oddałam mu wtedy klucze, a on mówi: „Masz iść na Pragę, siedzieć w swoim mieszkaniu, czekać. Przyjdzie do ciebie harcmistrz, szef Pragi”. To był inżynier Jaczewski, pseudonim „Brzoza”.
Ale Jaczewski się spóźnił, nie przyszedł. Czyli dwa pierwsze dni zajęliśmy się w szpitaliku, w prywatnej klinice doktora, którego później sowieci aresztowali, doktora Zielińskiego. Nie wrócił. Dali nam, żeby chodzić po aptekach i żeby dostawać bandaże i to wszystko. Ale później przychodzę do domu, przyszedł gość, przedstawił się, że jest szefem od tajnych gazetek, szefem BIP-u na Pragę. Pyta, czy chcę zostać łączniczką. Mówię: „Jaką?”. On mówi: „Od nasłuchu, zaniesienie codziennie do powielarni. Powielarnia jest na ulicy Nieporęckiej”. Też o dwa domy dalej. Mówię: „Naturalnie”. – „No to idziemy”. Od razu poszliśmy, dom Białostocka 2, chociaż oszukiwałam, że to jest dom Białostocka 20, żeby później po prostu nie wiedzieli kto, co, jak. Przychodzimy pod dom, a tam tabliczka: „Wstęp wzbroniony, tyfus”. Stempelek i zamknięte drzwi. Ale „Longin” (bo on miał pseudonim „Longin”) zadzwonił. Taki dosyć jeszcze w sile wieku, patrzył się przez okieneczko, nic nie powiedział, otwierał. Przeszliśmy przez podwórze po prawej stronie, na górę. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to jest major, dowódca mojego rejonu. Ale był nasłuch tam i oni mnie od razu do kuchni. W kuchni dał mi jedne, drugie i mówi: „Teraz posłuchamy. Będziesz przychodzić tu przed godziną dwunastą. O dwunastej jest dla Polski audycja z Londynu. Musimy to wszystko wiedzieć. Później to zabierzesz i zaniesiesz na Nieporęcką do powielarni”. Trzeba sobie wyobrazić, że Niemcy są wszędzie… Aha i jaką drogę sobie wybieram? Ząbkowską stale jeździły czołgi i dużo było niemieckiego wojska, bo oni jechali na Radzymińską, na front już dalej, więc wybrałam Białostocką. No to dobra, szłam Białostocką, załamek był przy mennicy, to się jeszcze patrzyłam, jak dalej przy Nieporęckiej. A na Nieporęckiej wpakowałam się na trzech Niemców. Co mam robić? Tam nie ma domów. Z jednej strony węgiel i tory, z drugiej strony mur mennicy i spirytusu, więc idę na nich. Jeden stale tym pistoletem… Przeszłam ukosem Nieporęcką i jak zobaczyłam pierwszą bramę otwartą, to skok. I [Niemiec] nie chciał, mógłby mnie zastrzelić, ale puścił serię po chodniku. Wtedy doszłam do swojego domu piwnicami, bo były poprzebijane wszędzie piwnice. Po prostu zaniosłam później już gdzie trzeba, o te dwa domy dalej. Była Zuzia i był Zbigniew Wasilewski, pseudonim „Sebyła”. Wydawaliśmy codziennie około 500 egzemplarzy, dwukrotnie, mam też niektóre.
Później już ja nie [nosiłam], tylko przychodziła Krysia, która przeniosła się do mnie, chociaż mieszkała na Pradze. Zabierała cały nakład i szła na Tarchomińską 1. Tą babkę na Tarchomińskiej złapali. Całe szczęście, że Krysię z aresztu wypuścili przedtem, a ja jeszcze zostałam. Ta baba mnie nie znała wcale, bo ja do niej nie chodziłam, ani razu nie byłam, Tak że już tutaj było to dobrze… Powiedziałam: „Pokażcie później Fejginowi, co to jest, to powie”.
Ale śmiesznie było… Jak aresztowali mnie i Krysię i zaprowadzili tam, gdzie byli dawniej Niemcy, do tej samej szkoły – tam został utworzony ratusz Warszawy. Obsługiwały to kobity… żołnierki, co przyszły z Rosji. Siedzimy, Krysię na trzeci dzień wypuścili, dlatego że powiedzieli, że ona jest młodociana. Nieprawda – jej ojciec był trochę lewicowy, poręczył i ją wypuścili, a ja jeszcze zostałam.
W tym kryminale też mi się udało, dlatego że pierwszego dnia, jak nas zaprowadzili, to w piwnicy były tylko dwa piętrowe łoża. Krystyna się bała [leżeć wysoko], to leżała na dole, ja na drugim i wszystko w porządku. Pierwszego dnia „platerówka” przyprowadziła jakąś starszą kobitę, pokazali jej co i jak, ale nie zapalali światła. Miałyśmy światło, tylko zapalane było z korytarza. Zabrała się, poszła, coś na nią nakrzyczała, a ta baba zaczęła jęczeć, stękać w nocy: „Ojej, jak boli, jak biją! Dajcie mi pić!”. A moja Krysia taka była, że dla wszystkich bardzo dobrze. Gębę jej zatkałam ręką i mówię: „Cicho siedź!”. I dobrze, bo okazało się, że jeszcze nad ranem znowu przyszła „platerówka”, zabrała ją. Ta jak aniołek zeskoczyła z łoża. Tam przy jesieni nie było nawet słomy, tylko [leżało się] na dechach. Poszła…
- Za co była pani aresztowana?
Zaraz powiem, tylko dokończę, bo będzie jeszcze ciekawa rzecz. Na drugi dzień Krysia dostała rozstroju nerwowego i musiała latać, a latryna była na podwórzu. Trzeba było wystukać drzwi, przychodziła „platerówka” i pod karabinem szło się na podwórze. Tu też wieczorem, to już jest po capstrzyku, po dziesiątej godzinie, Krysia musiała wyjść, wali, przyszła [strażniczka]. Ale ta dziewczynina była niska, a karabin piechociński to metr sześćdziesiąt sześć. Postawiła ten karabin koło drzwi, tamtą zabrała i mówi: „Nie rusz, bo nabity” – i poszła. Trzeba trafu, że urządzili nocny obchód po celach, bo była chorążyna nad plutonem tych dziewczyn. Była chorążyna i jedna kapral, a nasza piwnica była ostatnia. Jak posłyszałam, to myślę sobie: „O tej porze nie powinno tu być szumu”. Złapałam ten karabin i położyłam na piętrowym łóżku za deską. Tamte wracały i ta „platerówka” na tyle była sprytna, że czym prędzej Krysię [wepchnęła] z powrotem do latryny i mówi: „Przeczekamy”. Bała się, że zostawiła broń. Jak się uspokoiło, to przyszły i ta dziewczyna znowu oniemiała, mówi: „A gdzie mój karabin?”. A ja mówię: „No, mówiłaś, że nabity, to ja się go boję. Idź sobie sama weź”. Wlazła na łóżko, zabrała. Od tej pory, na następny dzień dostawałyśmy kilo chleba razowego. Dostawałyśmy tyle kaszy, że przez okienko dzieciakom dawałam. Tam było nieopalane, zimno. Później jedna „platerówka” przynosi parkiet z podłogi, bo piecyki były, tylko nie były opalane. Wygarnęła wszystko, śmieci, jakieś papiery niemieckie miała, podpaliła. Ciepło miałam, a Krystynę już wyprowadzili.
Miałam wtedy za sąsiada żołnierza polskiego, którego skazali na śmierć, wyprowadzili zresztą i zabili. Dopiero później pierwszy raz na piętro z rzeczami... Zawsze chodziłam z torbą OPL-u, bo strzelali, to miałam przecież bandaż i zawsze nosiłam pół litra wódki, bo to pieniądz był i nosiłam papierosy. Idę na górę i przychodzi bardzo elegancki pułkownik. Pyta mnie, czy byłam w AK? Mówię, że nie byłam. „A dlaczego nie byłaś? Taka młoda to powinna być w wojsku, a nie tutaj nic nie robić. Co robiłaś?”. Mówię: „Pracowałam od świtu do nocy”. – „A Marksa znałaś?!”. – „Słyszałam, że taki był, ale nie znałam go”. – „A »Montera« znałaś?” – gdzie mi było do „Montera”, przecież dowódcy warszawskiego. Mówię: „Tak, znałam dwóch”. A on taki [zdziwiony]: „Gdzie?”. – „Jeden przed wojną to nam kran zreperował, jak nam się popsuła woda w kuchni. A drugi raz, to był monter od samochodu, ale on już nie żyje”. Wtedy była rewizja u niego. Chorążyna dała mój chleb dziewczynie do sprawdzenia, czy czegoś w nim nie ma. Chleb i wódkę to zawsze nosiłam. Chleb mi oddali, owszem. Ta dziewczyna, która miała pisać protokół, nie umiała pisać na maszynie, więc co i raz wracała. Nie było protokółu żadnego, a tylko ten powiedział… Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że to jest taki ważny człowiek, pierwszy komendant Warszawy, jak mi powiedzieli. On mówi: „Ja ci to obiecuję, będziesz wolna”. Zawsze o Armii Krajowej coś i o harcerzach. „A byłaś w harcerzach?”. Mówię: „Harcerze to dzieciaki, a ja jestem przecież już dorosły człowiek”. – „No to ja ci obiecuję, będziesz wolna”. Dopiero na dole zapytałam się, już byłam za pan brat z tymi dziewczynami, żołnierkami, mówię: „Co to taki elegancki?” – był ekstra ubrany, uczesany, w ogóle jak nie wojna. „Kto to?”. – „To nasz pierwszy prezydent”.
Tutaj stał żołnierz, kazał mi wsiadać do gazika. Wyszedł jakiś kapitan, też przyzwoicie wyglądał, siadł koło mnie. Przejeżdżamy koło naszej ulicy, mówię: „Ja tu wysiadam, przecież mam już iść do domu”. Nic się nie odzywa, tylko skręcają w Targową, skręcają w Grochowską i pyta mnie po drodze: „A co to jest?”. Mówię: „Przecież jest napisane, że to »Wedel«”. – „A co to jest?”. Tak się nie odzywałam, bo byłam zła. Później: „A co to?”. – „A tutaj to telefony robią i to dzwoni, to się nazywa Dzwonkowa”. Jeszcze dojechaliśmy tak do Podskarbińskiej i wtedy: „A co to za pomnik?”. Mówię: „A to warszawscy robotnicy wystawili przy budowie traktu do Brześcia, żebyście mogli wcześniej przyjść”. Później połapałam się, że jemu chodzi o to żebym nie wiedziała gdzie… Dojechaliśmy do pętli, a on mówi: „A gdzie my jesteśmy?”. Mówię: „Tutaj to jest pętla”. – „No a tu dalej?”. Mówię: „Dalej nie jeździłam”. – „Jak to z Warszawy jesteś, a nie jeździłaś?”. – „Nie, bo jeździłam tylko tramwajami. Na piechtę nie chodziłam”. On wtedy klepnął szofera w plecy i mówi: „Jedź prosto”. A myśmy skręcili do Rembertowa wtedy. Właśnie później były te badania w Rembertowie, ale tam jakoś umiałam się z tymi ludźmi dogadać.
Bo ten gość to był Różański i to była Informacja, badania wojskowe. Jak mnie tam przywieźli, ten Różański, jeszcze nie wiedziałam, że to Różański, kazał iść na piętro. Żołnierz, który tam był, nie chciał ze mną rozmawiać. Ale przyniósł mi dwa sienniki ze słomą i położył w przedpokoju. W nocy zaczęło się badanie. Okazuje się, że za tym przedpokojem był jeszcze pokój, jeszcze wtedy nie wiedziałam i był na górze świetlik. W tym świetliku zobaczyłam tylko głowy, dzieciaka i jakiejś kobity. Ona mówi do tego dziecka: „No, powiedz, co wiesz!”. To słyszałam. Myślę sobie: „O choroba”. Bo to była matka z dzieckiem na Tarchomińskiej, gdzie Krystyna nosiła i gdzie później przyjeżdżały po towar. Później jak były jakieś badania – nie wiem, skąd oni tych ludzi ściągali – to do mnie przychodził starszy już żołnierz, zwykły szeregowy pod karabinem i przechodziliśmy na tym samym piętrze na strych, druga połowa to był strych. Co było robić? Nic nie było na tym strychu, on wyciągnął machorkę i daje mi zapalić, a ja mu junaka wyciągnęłam, daję mu zapalić i mówię: „Ja nie zapalę, bo jestem chora na wątrobę”. Tak zawsze mówiłam. „A skąd ty jesteś?”. On mówi: „A z Wołynia”. – „Ale chyba jesteś już żonaty?”. – „A tak, mam już czworo dzieci”. – „No i co, do wojska cię wzięli? Jaki ten Wołyń piękny, jaka tam ziemia!”. A ja nigdy na Wołyniu nie byłam jeszcze wtedy. Chłop się rozczulił, opowiadał mi. Mówię: „A kto to jest ten, co mnie przywiózł?”. – „To Różański”. – „A co tu jest?”. – „Tu jest informacja wojskowa, a ten drugi to Fejgin. Będzie miał odznakę gwardyjską, sowiecką”. Mówię: „Tego to nie widziałam”. – „A to jeszcze go zobaczysz”.
Mnie w Rembertowie nie dawali jeść ani pić. Powiedziałam, że muszę iść do ubikacji. Żołnierz mnie zaprowadził, stał, ja sobie poszłam i zobaczyłam po przeciwnej stronie studnię. Poszliśmy do tej studni, on sam naciągnął mi wodę. Wtedy się dopiero umyłam, po czternastu dniach chyba. Ta piwnica była po węglu, to sobie można wyobrazić, jak wyglądałam. Napiłam się dużo, zaprowadził z powrotem na strych… Przepraszam, cofnę się troszeczkę, jak przywieźli mnie na górę, to przyszedł najpierw oficer sowiecki i mówi: „Ira?” Mówię: „Na imię mi Irena”.
Ot, prapał gołobczyk. (przepadł gołąbek). Zabrał się i poszedł. Później przyszedł cywil, stanął naprzeciwko mnie, przygląda się. Przyuważyłam, że to mógł być ten, który nas pilnował już w Warszawie. Rozzłościłam się, wstałam i mówię: „Przyjrzyj mi się dobrze, ja mam dobrą pamięć, to tobie też się przyjrzę”. No nic, słowa nie powiedział, poszedł. Później zresztą chodził za mną, tylko już go wykiwałam wtedy.
- Jak długo pani była w Rembertowie?
W Rembertowie byłam niedługo. Cztery czy pięć dni chyba, ale bez jedzenia. Później ostatnie badanie – też noc. Już był jeden i drugi. Mówi: „No dobrze, żeście wydawali takie [gazetki]”. Mówię: „Ja tam nic nie wiem”. A on mi macha przed nosem naszymi gazetkami. Mówię: „Niech mi pokaże, to zobaczę, co to jest, to wam powiem”. Fejgin jemu powiedział: „No to daj”. On dał. A ja co zobaczyłam? Nie patrzyłam, co tam jest, tylko na datę, bo było umówione, że jeżeli ktoś z nas, czy „Longin”, czy ja, czy ten major będzie aresztowany, to gazetka wyjdzie z datą późniejszą, kiedy się już siedziało. Zobaczyłam, że na całe szczęście trzynastego już siedziałam na Otwockiej, a gazetka z trzynastego, mówię: „Jak ja to mogłam nosić i wydawać?”. Później [opowiadałam wszystko] – od Adama i Ewy, ciotki umieściłam sobie tam, gdzie jeszcze byli Niemcy. Siostra była w partyzantce, ale też była za Wisłą, mama była też tam, tak że po praskiej stronie tylko ja byłam… Aha i ten strażnik mówi: „Jak cię tu przypalimy, to będziesz inaczej mówić!”. Zamiast lamp były łuski od karabinów i onuce. Takie trzy lampy tam stały, bo to było oświetlenie. Leciał, naciska kontakt i woła: „Anton!”. Mówię: „Przecież nie ma światła”. To było od światła, a on niby go wołał. Tak mnie chcieli straszyć, a ten się bardzo przyzwoicie zachowywał, bo nic nie gadał. Później jak już po tym gadaniu, [opisywaniu] wszystkich ciotek, babek i umarłych powiedziałam… Aha, był jeszcze jeden, siedział przy maszynie rosyjskiej, plutonowy, który pisał protokół. Fejgin czyta po rusku do końca i pokazuje palcem: „Tu podpisz”. Mówię: „Jak ja mogę podpisać, jak ja nic, ani słowa po rusku nie umiem?”. – „To ja ci wytłumaczę”. Wszystko to tłumaczył, głupoty tam były, ale wszystko pasowało. Na tyle lat okupacji to już człowiek znał się. Dojechał do końca i mówi: „No to teraz podpisz”. Mówię: „Nie wiem, czy pan kapitan dobrze tłumaczy, czy to tak jest napisane”. Już wtedy się zdenerwował i mnie objechał, no to podpisałam. Nic nie było w tym, tylko było, że nie wolno mi powiedzieć, że byłam w Rembertowie. Moją wódkę wyciąga z mojej torby Różański, stawia i mówi: „No a teraz po
stakańczyku”. – „Wy możecie pić, a ja nie mogę”. – „Dlaczego nie może?”. – „Wątroba mnie boli i zaraz będę rzygać tutaj. No to chyba nie chcecie?”. – „No to nie”. Rano śpię sobie na swoich workach w przedpokoju, przychodzi jakiś sierżant i mówi: „Zbieraj się, idź do domu”. Mówię: „Jak mogę się zbierać? Oficer mnie tu przywiózł”. A on mi jeszcze nawymyślał i mówi: „Jak cię wypuszczają, to ty idź”. Jeszcze poszłam i na bramie dałam strażnikowi papierosa, żeby mojemu Antonowi, który siedział na strychu ze mną zawsze, dał drugiego papierocha. Przyszłam do domu i pierwsze co, to na schodach sąsiadka mówi: „Wie pani, była u pani rewizja. Chcieli coś wyszabrować, ale nic nie wzięli, bo nic nie wynosili”. No i dobrze, to wszystko było zachowane.
- Poproszę, żeby pani teraz zbliżała się do końca Powstania i powiedziała, jak dalej potoczyły się pani losy.
Wszystkich lekarzy aresztowali, na Sybir pojechali, na Ural pojechali. Jeden nie wrócił, właśnie Zieliński. Ten dziad chodził za mną, tylko że miał czapkę z Białorusi, to był znaczny, ten co mi się przyglądał. Później, chyba była nas setka, to byli powstańcy i rozmaici, do Lublina…
To jeszcze był dalszy ciąg, jak tylko wkroczyli. Tu dochodzę do wojska.
- Ale w jakim czasie, w czasie Powstania?
Tak, jeszcze w czasie Powstania. Idziemy do browaru w Lublinie – Krystyna, ja, jeszcze jakaś jedna dziewczyna i reszta chyba stu rozmaitych i z 27 Dywizji Wołyńskiej z kompanii warszawskiej też byli chłopcy. Zapisali nas, rano przydział chleba i tuszonki, obiadu nie ma. Śpią ludzie na podłogach. Miałyśmy dobrze, bo kobiet było około dwadzieścia, w tym jedna podporucznik pilot. Wtedy pomyślałam, że trzeba jakoś stąd uciec. Tam codziennie [wybierano] stu ludzi, listę miał podporucznik czasu wojny, jakiś młody chłopak, czytał nazwiska i ci ludzie musieli wstawać i on tą kompanię stu ludzi wyprowadzał dokądś. Wtedy myślę: „Nie, tutaj nie ma już życia”. Kiedyś jak on wyczytywał, podchodzę do niego, mówię: „Panie poruczniku, niech pan nas tu dopisze”. Mówi, że on nie może, bo nie ma czym pisać. Miałam pióro wieczne i mówię: „Masz, to ja to pióro wieczne dam, ale tu mnie wpisz”. Mówi: „Nie mogę, dlatego że tu mam pieczątkę i już podpis dowództwa”. Mówię: „To dobrze, bo jest wolne miejsce”. Wpisał i nawet nie wiedziałam, dokąd wyprowadza. Myślałam, że to na stację. Okazało się, że na Majdanek. To była straszna rzecz ten Majdanek. Na Majdanku główny, który na ewidencji nas przyjmował, to było już popołudniu, to przyjął hurtem, więc nie wiedział kogo ma. Później dziesięciu to do tego batalionu, a dziesięciu czy piętnastu do tej kompanii, rozdzielał i tak dojechał do setki. Miała być setka a 102 było. Mówi: „Nie było zapotrzebowania na kobiety. Co zrobić?”. Mówię: „To nie nasza rzecz, co zrobić”. – „Dzwonię do dowódcy”. Nie było dowódcy, już poszli na zabawę do Lublina. Dyżurny, który był tam, mówi, że on nic nie wie, jego to nic nie obchodzi. Zakwaterować i dać jeść. Jutro rano do komendanta. Jeden jedyny raz z czteromiesięcznego pobytu na Majdanku, mieliśmy koc. Bo tam nie było koców, były straszne warunki, gorzej niż w ciupie, niż chyba za Niemców. Na następny raz do dowódcy, a dowódca mówi: „Skoro tu napisali, że ma być, to ma być tutaj”. No i już, zostałyśmy. Wcale go nie obchodziło, żeby sprawdzać, czy ma być, czy ma nie być. W ten sposób trafiłam na… Ubikacji dla dziewuch nie ma, wody do mycia nie ma. Owszem, raz w tygodniu kąpiel, tam gdzie Żydów kąpali. Nie ma mydła. Co prawda pięć złotych dostawało się żołdu na miesiąc, ale to nie było co, bo trzeba było łyżkę sobie kupić, nie było łyżek. Łyżkę nosiło się w kieszeni, a chłopaki w butach nosili łyżki, żeby nie ukradli. Dziewczyna znalazła wesz, to nie dawaliśmy do pralni już, a szczurów było tyle, że choremu na izbie chorych odgryzły duży palec. Buty kierzowe doskonałe na lato, na jesień przemakały na pęknięciach. Kierzowe buty to brezent malowany na czarno. W zimę było w tym zimno.
- Co pani robiła w Majdanku?
Na razie nic nie robiłam, bo to było przejściowe. Przyszła sowietka z ruskiego pułku lotniczego, nie lotniczka, tylko z artylerii przeciwlotniczej, która niby broniła Lublina i chciała do wojska ruskiego. Ale mówię: „Ja ochotnik do wojska polskiego, [mam iść] do ruskiego?”. Nie dali mnie do ruskiego. W tym czasie oficerowie zakładali kantyny, na każdym polu kantyna. Wtedy się zgłosiłam sama, powiedziałam, że jestem wykwalifikowana ekspedientka, że się znam na tym i dali mi kantynę. Było nas sześciu do tej kantyny, szczury straszliwe. Później co ciekawe, że w Lublinie była szkoła podchorążych pomocniczych, to znaczy mundurowa kompania, żywnościowa i finansowa. Przeważnie to byli podoficerowie już starszawi, kilku było warszawskich powstańców. Mnie wzięli jedną na setkę tych chłopów.
Nie chciałam, a to był major, taki ruski Polak, który wybierał. Wiedziałam, że to do szkoły oficerskiej, bo on przyszedł brać kandydatów. Dobrze, ale chciałam, żeby któraś z dziewczyn [była ze mną]. Mówię: „Nie chcę, bo tam żadnej nie ma”. On mówi: „U nas to tak jest. Jak kto na
wostok, to na
zapad, jak na
zapad, to na
wostok. A koleżankę to zawsze sobie znajdziesz”. Wzięli mnie i okazało się, że tam trzeba zdawać egzamin. Kobita, która była żoną pilota z Dywizjonu 303, tylko była rozwiedziona, zdała gorzej niż ja. Ona trafiła do mundurowej kompanii, a ja jednak trafiłam do kompanii finansowej. Bardzo się cieszyłam, bo nie straciłam… To była mordęga, dziesięć godzin nauki i wszystkie ćwiczenia. Ale całą gospodarkę pieniężną, prowadzenie tajnej kancelarii. Pierwsza moja praca była później w urzędzie skarbowym, w kancelarii właśnie, na…
Już po wojnie. Tylko mówię, że to mnie się przyda…
- W jakim czasie pani poszła do tej szkoły?
W szkole, to było już po wojnie, 1945 rok, wrzesień, wyszła odezwa, właściwie rozporządzenie, że kobiety do cywila, ale nie obowiązywało to oficerów. Oficerowie musieli odsłużyć dwa lata i musiałabym odsłużyć dwa lata. Ale poszli mi na rękę, bo powiedziałam, że nie chcę już być w wojsku. Ponieważ nie mogli tego załatwić w MON-ie, bo powiedzieli, że to dywizja, napisali do dywizji. Dosłownie już klękałam do awansu szablą i normalnie 14 września dostałam zwolnienie. Z tym że zabrali mi ciuch, dali kurtkę nową, dali po raz pierwszy skórzane buty, tylko za duże, ale magazynier powiedział: „Masz na początek. Jak sprzedasz, to będziesz miała”. Zabrali mi pelerynkę, bo miałam…
To był właśnie 15 września 1945 rok. Wtedy mało tego, mój pluton dostał przepustki i odprowadził mnie na dworzec, cały pluton. Jednego podchorążego dali mi, żeby mnie zawiózł do domu do Warszawy, odstawił do mamy. Mama już wróciła wtedy z siostrą. Siostra była ranna w głowę, była sanitariuszką w Puszczy Kampinoskiej, ale już byli w Warszawie. Ktoś by powiedział, że dumna byłam, bo przyjęli mnie na prawo i zaliczyli mi jakieś egzaminy, wszystko dobrze. Dostałam wreszcie posadę, wydawanie karteczek żywnościowych, to dobra posada. Pracowałam tylko piętnaście dni, bo komendantka chorągwi olsztyńskiej napisała do mnie list. To była nauczycielka z gimnazjum, które skończyłam. Tam była komendantką chorągwi. „Przyjeżdżaj, robimy kurs drużynowych. Tylko dziesięć dni”. Bo to na zimę, na święta i nowy rok. Swojej szefowej mówię, że chcę urlop na dziesięć dni, bo będę miała tego, owego. A ona mówi, że wykluczone, święta się zbliżają, trzeba rozdać [kartki]. W rezultacie wywalili mnie z roboty. Paczkę unrowską miałam dostać, to mama nie dostała. Pojechałam na dziesięć dni, okazało się, że zaraz zostałam oboźną i kwatermistrzową, bo nie było co jeść. Duńska firma opieki dała tylko do smarowania orzechowy… Później trochę kaszy owsianej i czarnej kaszy, po raz pierwszy jadłam, afrykańska kasza drobniutka. Jak jeden dzień była kasza w zupie, to na drugi dzień była na gęsto. Mleka nie było, bo nie było krów, kompletnie nic. Ci Duńczycy mówią, że oni chętnie by dali, ale nie mają ani mięsa, ani tłuszczu. Urząd skarbowy przydzielił nam pusty dom po Niemcach i to był zimowy obóz. Były wilnianki, były trzy czy cztery warmianki, warszawianki też były, był obóz…
- Przepraszam, zbliżamy się już do końca. Czy pani chciałaby jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania albo jakiejś pani działalności w trakcie okupacji?
W czasie okupacji to przyznam się, że chodziłam zawsze głodna, bo nie było co jeść, bo nie dostałam… Codziennie coś było, bo dwa razy w tygodniu była normalna prasa, później broń, później czyszczenie broni, dopóki nie odkryli wszystkiego. Później znowu – że byłam tak oblatana w tym, to mnie dali na Pragę. Szef głównej kwatery mnie przydzielił.
- Czy na koniec chciałaby pani jeszcze coś dodać do tego wszystkiego, co pani powiedziała?
Chodziłam z siekierą na lód, rąbałam lód, bo ryba była śnięta pod spodem. Miałam tylko pięć złotych, za które kupiłam… Buty sprzedałam. Jeździłam za darmo pociągami jako zwolniona i na osiedlenie. Kupiłam piwnicę z węglem. O mało, właściwie się nawet zatrułam tym koksem, ale nie było co jeść.
Nie, to było w Olsztynie. Trochę po obozie było tego. Ale na przykład dostaliśmy po Hitlerjugend stanicę harcerską, dom. Przeprowadziłam się. Tam przecież nic nie było, bo później był szpital sowiecki. Chodziłam z krótkim wiosłem jako z karabinem, bo chodzili szabrownicy i jeszcze był Hitlerjugend, nie było wtedy bezpiecznie. Miałam latarkę, którą jeszcze mam nawet, to była niemiecka latarka, jak się zmieniało światło, to brzdękała jakby spust spuszczał z karabinu. Z piętra krzyczałam: „Stój! Kto idzie?! Bo będę strzelać!”. A miałam tylko wiosło. Później dostałam dobrą posadę. Potem w urzędzie skarbowym mi się nie podobało, no bo gdzie, ludzie… Aha. Dlaczego zostałam w Olsztynie? Bo jak było przyrzeczenie harcerskie harcerzy po kursie, to myśmy dawali dzieciom z dziecińca pół swojego chleba, na który przydział musiał mi dać burmistrz Olsztyna i to wtedy, jak piekarz będzie miał mąkę. Ale piekarz powiedział, że wykombinuje mąkę i mieliśmy chleb.
Już na przyrzeczenie harcerskie zaprosiliśmy całą wieś. Jeden z tych chłopaczków przyprowadził swoją babcię. Jak się już wszystko rozeszło, ci goście olsztyńscy, ciągnie mnie za rękaw, a ja nie miałam nawet ubrania, tylko szynel wojskowy. Ciągnie mnie za rękaw i mówi: „Pani, pani, powiedz mi, kto ja jestem”. Mówię: „Jesteście pewnie babcią tego grzecznego chłopca”. Chłopak miał może z dziesięć lat. Ona mówi: „Nie, nie to. Bo jak byli Niemcy, to mówili: »Wy polskie świnie«. Jak byli sowieci, to mówili: »Wy niemieckie faszysty«. A jak są Polacy, to przyjechali końmi i zabrali nam wszystko. Ja majtków nawet nie mam i ręką zasłaniam dziurawą spódnicę”. Wtedy cały wykład dałam o Warmii: „Warmia należała do biskupów polskich, to była Polska i stąd jesteście Polakami”. Jak ta dziecina powiedziała: „Babciu, ja chcę do harcerzy”, to myślę sobie: „No nie ma co”. Nie wróciłam do Warszawy, zawaliłam te sądy, z roboty wyrzucili i zostałam tylko z siekierą. Za te pięć złotych to było krzesło, siekiera i węgiel w piwnicy.
Ale [później] dostałam dobrą posadę, bo organizowano Wojewódzki Urząd WFiPW. Byłam później na PWK, na kursie u nich. Mam zezwolenie na prowadzenie pracy organizacyjnej na teren województwa i byłam referentką od Przysposobienia Wojskowego Kobiet w szkołach. Czyli miałam dodatkową płacę, bo mnie za te szkoły płacili. Zwalniali mnie raz w tygodniu na… Nie bałam się żadnych ubowców, bo mi żaden nie mógł podskoczyć. Mówię: „Co, ja żołnierz, a ty będziesz mi tutaj, jak…”. Ale na tyle byli ostrożni, że jak było głosowanie „3 razy tak”, to ani ja, ani Krystyna nie znalazłyśmy się na liście do głosowania. Jedna z harcerek, kwatermistrz nasza, została aresztowana na dwadzieścia cztery dni. Tylko komendantka chorągwi głosowała z tych wszystkich. Tak to było. Wyszłam za mąż wtedy, bo jak przyjeżdżałam, to Jurek przychodził na dworzec. Myślę sobie: „Po cholerę on przychodzi na ten dworzec?”. On mówi: „Bo to już jest godzina policyjna, to cię odprowadzę”. Tak mnie odprowadzał, później [mówi]: „Pójdziemy na grób Julka”. Poszliśmy na grób Julka i później raz, dwa, trzy i się ochajtnęłam. Moje harcerki ofiarowały mi obrazek, że lecą bociany i tak dalej.
Warszawa, 30 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich