Jerzy Zakrzewski „Młot”
Jerzy Zakrzewski urodzony 22 czerwca 1928 roku w Warszawie. Pseudonim okupacyjny: „Młot”, powstańczy „Młotek”. Starszy strzelec w drużynie „Generała”, w drużynie Szarych Szeregów, która walczyła w 3. kompanii porucznika „Zdunina” w Zgrupowaniu AK „Chrobry II” na terenie Śródmieścia Północ.
- Co robił pan przed 1 września 1939 roku?
Przed 1 września 1939 roku byłem uczniem szkoły podstawowej. Ukończyłem przed wojną cztery klasy szkoły powszechnej. Należałem do harcerstwa, do drużyny warszawskiej harcmistrza Wyrobka. To była przyszkolna drużyna harcerska.
- Gdzie się mieściła ta szkoła?
Szkoła Powszechna numer 58 mieściła się na Targówku przy ulicy Siewnej. W ramach harcerstwa zdobywałem sprawności, dobrze nie pamiętam, jakie, ale ciągle tam się człowiek mobilizował. Bardzo przyjemnie wspominam ze swojego dzieciństwa właśnie życie harcerskie.
- Jak zapamiętał pan wybuch wojny?
Wybuch wojny zapamiętałem bardzo dobrze, ponieważ mieszkałem na Targówku, gdzie po sąsiedzku były wielkie zakłady zbrojeniowe. Były Państwowe Zakłady Inżynieryjne, firma „Pocisk”, później transport był, były warsztaty samochodowe, wytwórnia samochodów obok na Mińskiej. Pamiętam, graliśmy w piłkę, rano 1 września. Jeszcze były przedłużone wakacje. Raptem nadleciały niemieckie samoloty i zaczęły bombardować. To był szok. Uciekaliśmy z łąki w popłochu, a bomby padały naokoło. Z pięknej zabawy zrobiła się od razu tragiczna sytuacja. Przejazdy w okolicy, bo były duże węzły kolejowe, i fabryki, jak na przykład zakłady samochodowe, „Pocisk”, Państwowe Zakłady Inżynieryjne, „Jenicke”, „Greisinger” i inne stanęły w ogniu. Po prostu Niemcy mieli świetną orientację. Widocznie dobrze pracował ich wywiad, że od razu, od pierwszej chwili niszczyli nasz przemysł związany z działaniami wojennymi. Tak właśnie przykro pamiętam pierwszy dzień, a zwłaszcza szósty dzień wojny, kiedy ze swoją matką [wyjechaliśmy poza miasto], bo ojciec wyjechał z warsztatami kolejowymi na wschód w ramach ewakuacji warsztatów kolejowych. Natomiast myśmy z matką uciekli poza miasto, bo bombardowania były tak silne. Tam trafiliśmy na artylerię przeciwlotniczą, na którą Niemcy zrobili dywanowy nalot mocno wyjącymi sztukasami. Myśmy nie wiedzieli, gdzie jest ta artyleria, a ona była w zasięgu ręki. Wiem, że odłączyłem się w bombardowaniu od matki. Uciekałem aż do Kawęczyna, z Kawęczyna do Rembertowa. Wojskowi wsadzili mnie do jakiegoś pociągu i wyjechałem aż gdzieś pod Węgrów, Iganie, Siedlce. Wędrowałem tak po Podlasiu. Do Warszawy wszedłem 14 [września] i tej nocy Niemcy zamknęli oblężenie Warszawy i już zaczął się ostrzał artyleryjski. Pierścień został zamknięty. Nawet ludzie się dziwią, że to niemożliwe, żeby 14 [września] wejść do Warszawy, bo 14 [września] już Niemcy naokoło okrążyli Warszawę. Ale nie szedłem szosami, bo na szosach było bombardowanie, tylko znając tereny, polne drogi, lasy i zagajniki, przedzierałem się do Warszawy bocznymi drogami. To mi się udało. Spotkałem się matką. Matka już myślała, że tam zginąłem. Właściwie to ten chrzest wojenny był bardzo, bardzo smutny.
- Czym zajmował się pan w czasach okupacji, przed Powstaniem?
W czasie okupacji chodziłem do szkoły kolejowej, technicznej na Bródnie, następnie brałem udział też w harcerstwie, w „Szarych szeregach”. Wstąpiłem w 1943 roku do harcerstwa, do „Szarych Szeregów”. Przechodziłem intensywne szkolenie – szkolenie dywersji, szkolenie minerstwa, przeszkolenie ogólnowojskowe, ćwiczenia z bronią, taktykę. Przechodziliśmy właściwie kurs tak zwanej Sondy. To była szkoła niższych dowódców, którą prowadzili uczestniczy szaroszeregowej podchorążówki. Oni prowadzili wykłady. Uważam, że to była bardzo ważna część przygotowania do ewentualnego starcia z Niemcami, ponieważ wszystkie wiadomości, które myśmy przerobili na szkoleniu, one się później w czasie Powstania bardzo dobrze przydały. Na każdym kroku, uważam, że ginęło nas mniej, wyszkolonych ludzi niż jak tych, którzy wchodzili do Powstania bez wyszkolenia. Poza tym brałem udział w małym sabotażu harcerskim, jakieś napisy, przestawianie znaków, przecinanie kabli niemieckich, drobne działania, które dezorganizowały niemieckie życie na terenach Warszawy.
- Wielu kolegów z pana pracy też należało?
Sekcja składała się z ośmiu. Mieliśmy informacje, że są trzy sekcje, które podlegały Wiesławowi Perlikowskiemu, który poległ 18 maja 1944 roku w walce z Niemcami na ulicy Kruczej. Myśleliśmy, że to są trzy sekcje, ponieważ spotykaliśmy się często na ćwiczeniach, w podwarszawskich lasach, w Kabatach albo pod Wiązowną, w Emowie w głębokich lasach. Tak się zdawało, że są te trzy [sekcje]. Potem w Powstaniu i po Powstaniu okazało się, że to nie są trzy, tylko było osiem zastępów i to była duża siła, w sumie około stu ludzi razem. Myśmy sobie nie zdawali nawet sprawy. Tak głęboko była konspiracja postawiona, że nawet w najbliższym gronie nie wiedziało się o tym. Pamiętam, że jak chodziłem do Liceum [imienia] Władysława IV, siedziałem na jednej ławce z kolegą Kossakowskim, zresztą to był syn generała. Nawet przez dwa lata nauki razem nie zgadaliśmy się, że należeliśmy do jednej drużyny „OC 100”. Podlegaliśmy pod jednego dowódcę, Wiesława Perlikowskiego, a później Witka Gutowskiego. Po prostu była tak zakorzeniona konspiracja, że o tym się nie mówiło.
- A pana mama wiedziała o tym?
Mama się domyślała, bo jak szedłem na Powstanie, to mnie znakiem krzyża przeżegnała i przeżyłem.
- Czy miał pan może rodzeństwo?
Miałem dwóch braci, a właściwie to trzech braci, bo najmłodszy brat ojca – Antoni wychowywał się z nami, bo rodzice umarli, jak on miał roczek. Właściwie moja matka go wychowała i on na matkę mówił: „Mamo”.
- Oni też brali udział w konspiracji?
Ten najstarszy, Antoni, brał udział w 1939 roku w wojnie niemieckiej, bo był z poboru w wojsku. Był u Maczka, przez Węgry [przeszedł] do Francji, brał udział w kampanii francuskiej. Później był w Normandii w desancie i poległ pod Calais we Francji. Następny był ochotnikiem w 1939 roku i [był] z żołnierzami przy obronie kościoła w Kołbieli. Dostali się do niewoli i był sześć lat w niewoli niemieckiej w Prusach Wschodnich. Średni brat był w 1 Armii Wojska Polskiego w Lublinie na szkole oficerskiej i później wojnę kończył w Twierdzy Modlińskiej. I ja, powstaniec warszawski.
- Czy pamięta pan, z jakiego legalnego źródła utrzymania żyła pana rodzina?
Ojciec był kolejarzem, pracował na kolei, niewiele tam zarabiał. Na pewno nie starczyłoby to na utrzymanie, bo w wojnę ceny były bardzo wysokie, a zarobki niskie. Natomiast matka trochę handlowała, coś dorabiała, poza tym matka trudniła się rękodziełem, rękodzielnictwem, to znaczy robiła swetry, hafty i inne rzeczy. I to na pewno było głównym źródłem naszego utrzymania. Pamiętam lata okupacji, to było bardzo ciężko, nieraz i nawet może człowiek głodny był, ale młody był, to wszystko na wesoło się bierze.
- Gdzie pana zastał wybuch Powstania?
[Na] wybuch Powstania to byłem przygotowany, bo zastępca podchorążego Wiesława Perlikowskiego, Szkudlarski, przyszedł dzień przed Powstaniem i zawiadomił mnie, żebym się stawił na koncentrację. Stąd wiedziałem o tym. On zresztą teraz jest księdzem w Anglii, ten który mnie zawiadomił. To był przyboczny „Orlika”. Miałem tylko obowiązek [zawiadomienia innych], bo już było przedtem ustalone, kto kogo zawiadamia. Musiałem więc zawiadomić Kajetana Zielińskiego na Grochowie i jeszcze jednego z kolegów i musiałem zawiadomić „Kunę” na Woli. Byłoby to trudne dla mnie go zawiadomić, w związku z tym wiem, że „Kunę” ktoś inny powiadomił. Natomiast wraz z sekcyjnym, Gerardem Niewiadomskim, przeprawialiśmy się, bo to była dosłownie przeprawa przez Wisłę z Pragi na Warszawę, bo mieliśmy miejsce koncentracji ulica Żelazna. Było to bardzo trudne, ponieważ Niemcy czegoś się spodziewali i na moście była szczegółowa rewizja i przez Most Kierbedzia, obecnie w tym miejscu [Most] Śląsko-Dąbrowski, próbowaliśmy przejść, ale nieśliśmy ze sobą broń. Widzieliśmy z daleka, że jak podejdziemy, to nic z tego nie będzie, w związku z tym wróciliśmy na ulicę Brzeską. Zauważyliśmy, że kobiet Niemcy nie rewidują. Jego matka wzięła pistolet, schowała go gdzieś pod podwiązkę i myśmy przeszli. Trochę zagadałem Niemca, bo trochę po niemiecku gadałem, że miałem dowód kolejowy. To też było bardzo ważne. Wytłumaczyłem mu, że jest ewakuacja kolejarzy z prawego brzegu Wisły na lewy i jako kolejarz przechodzę i mam się zameldować na Szczęśliwicach. A że po niemiecku mówiłem, słabo, bo słabo, ale mówiłem, więc Niemiec przytaknął, mnie przepuścił, kolega przeszedł mi za plecami, jak ja zagadywałem. Matkę też puścili, bo kobiet w ogóle nie rewidowali. W kościele świętej Anny oddała nam broń, pożegnała, pocałowała i wróciła z powrotem. Pistolet był chyba „belgijka” „efenka” i trochę amunicji do tego. Właściwie na czołgi żadna broń.
- To było uzbrojenia pana i kolegi?
I kolegi. Tak. Pierwsze uzbrojenie. W godzinie „W” tylko tyle.
- Jeden pistolet na dwie osoby?
W nocy otrzymaliśmy od ludzi kb, z przydziału „Błyskawicę”. Na rozbitym niemieckim samochodzie zdobyliśmy kb. Broni było jeszcze więcej. Zaczynaliśmy bardzo skromnie. Był jeszcze Vis na początkowym uzbrojeniu, dobry pistolet, kaliber dziewięć [milimetrów], był jeszcze „promer”, taki niewielki pistolecik. Mieliśmy [go] do straszenia, a nie do walki. Natomiast gdzieś zdobyliśmy w pierwszych dniach pistolet maszynowy „Błyskawica”. To było coś w rodzaju niemieckiego szmajzera, inaczej, angielskiego Stena, ale polskiej wytwórni. One były wyrabiane tu na Grochowie oraz w Suchedniowie. Zresztą świetna broń. Później jeszcze ktoś wygrzebał z komina schowany z 1939 roku kb. Na Żelaznej odkuł mur i dał nam KB. Jak na tamte czasy nasza drużyna była świetnie uzbrojona.
- Bo to była drużyna „Generała”, tak?
Tak, to była drużyna „Generała”. W skład tej drużyny wchodziły trzy sekcje, a „Generał” był naprawdę urodzonym dowódcą. Atletycznej postawy, chłopiec, który miał szesnaście, siedemnaście lat, ale metr siedemdziesiąt pięć, metr osiemdziesiąt wzrostu, wagi koło osiemdziesięciu, dziewięćdziesięciu kilogramów, siłacz po prostu. Odważny i poza tym o bardzo szybkiej orientacji i dobrze wyszkolony. On był świetnie wyszkolony. On całą okupację doszkalał się pod względem wojskowym i nawet oficerowie, którzy byli przysłani do naszej drużyny, to przy nim nic nie mieli do powiedzenia, bo on był wojskowo mądrzejszy od nich.
Urodzony dowódca.
- Z jak dużym ryzykiem i z jakimi trudnościami wiązała się pana walka w czasie Powstania?
Ocierał się człowiek o śmierć w każdej chwili. Zaczęliśmy od budowy barykad, od obrony przed nacierającymi Niemcami. Pierwszej nocy rozbiliśmy parę wozów niemieckich, zdobyliśmy na tych wozach broń. Niemiecka obsługa wozów poginęła. Mieliśmy na początku bardzo duże sukcesy, te sukcesy nas upajały. Później, z biegiem czasu, robiło się coraz bardziej gorąco, tak że spora ilość kolegów z drużyny, a zwłaszcza z tych, którzy do drużyny doszli, harcerzy, w miarę upływu czasu jednak ginęli. Pamiętam wypad, który prowadziłem właśnie na polecenie „Generała”, żeby przebić się przez Chałubińskiego na ulicę Barbary, bo tam już byli nasi koledzy. Tamta część dzielnicy była w polskich rękach. Przechodziliśmy z Dworca Pocztowego poprzez linię średnicową. Po prostu przebijaliśmy się do Wojskowego Instytutu Geograficznego. Tam już był legendarny Witold Pilecki, [tam] był dowódcą. Meldowaliśmy się u niego, on nas podprowadził dalej, jeszcze dał nam wsparcie. Doszliśmy aż do samej [ulicy] Chałubińskiego i chcieliśmy ulicę Chałubińskiego sforsować na [ulicę] Barbary, żeby tamtą drogą zrobić drugie przejście na Śródmieście Południe, poza tym jednym przejściem, które było przez Aleje Jerozolimskie, gdzieś przy [Alejach] Jerozolimskich 23, czy gdzieś tam. Niestety, był tak huraganowy ogień z broni maszynowej i z granatników od strony Dyrekcji Kolei, że wycofaliśmy się. Doszliśmy do wniosku, że tędy niemożliwe jest przejść. Może gdyby wykop głęboki zrobić od Chałubińskiego, tu gdzie teraz stoi wieżowiec, tam była szkoła samochodowa, to może można by było. Natomiast nie mieliśmy ani sprzętu, poza tym betony i brukowane ulice. Przerastało to nasze możliwości. Wróciliśmy nie osiągając zamierzonego celu. Niemniej po drodze z Wojskowego Instytutu Geograficznego wzięliśmy trochę materiałów wybuchowych, które Niemcy tam trzymali, żeby wysadzić w powietrze. Nie zdążyli wysadzić WIG-u w powietrze. Materiał wybuchowy przenieśliśmy na Żelazną, a potem na Towarową. Przydał nam się potem do minowania ulicy i torów, i potem na torach wyleciała lokomotywa minowana przez nas. Tak że ten materiał wybuchowy bardzo nam się przydał. Przy tym wypadzie przejście przez samą linię średnicową ostrzeliwaną z Dworca Głównego było naprawdę ryzykowną sprawą. Byłem tam lekko ranny, jakiś rykoszet, który odbił się od betonowej ściany, liznął mnie po piersiach. Pierwszy raz byłem ranny. Trzy razy byłem ranny w Powstaniu. Zresztą ostatni raz byłem bardzo ciężko ranny od pocisku czołgowego, na barykadzie, właściwie zostałem wyeliminowany z walki 22 września. Nie nadawałem się do walki, miałem kilka ran, potłuczeń, zwłaszcza miałem parę odłamków w głowie. Wróciłem jeszcze przed kapitulacją do oddziału, ponieważ powiedzieli, że się wycofujemy na linię Żelaznej z Towarowej, żeby się ewakuować. Jak usłyszałem, to przyszedłem do dowódcy „Zielonego” z awanturą: „Co znaczy, się wycofujemy?! Trzeba bronić, a nie wycofywać się!”. I żeśmy się nie wycofali, jeszcze ze dwa dni [broniliśmy się]. Wiem, że każdy strzał to powodował u mnie rozsadzanie czaszki. Byłem tak słaby i tak obolały, że nie nadawałem się do walki, ale mimo to koło mnie walczyli tacy już ranni i chorzy, ostatkiem sił.
- Skąd się wziął pana pseudonim „Młot”, bo to było w czasie konspiracji, a w czasie Powstania wołali na pana „Młotek”, tak?
Tak. Kiedy mnie zapytano, jaki chciałbym mieć pseudonim, jak wstępowałem do Szarych Szeregów, to tak pomyślałem – mój dziadek był w Powstaniu Styczniowym i miał pseudonim „Klepadło”. I tak pomyślałem: „Do klepadła potrzebny jest młotek”. I stąd mój pseudonim. Inna rzecz, że mój dziadek musiał później zmienić nazwisko, bo nazywał się Ostrowski, później miał pseudonim „Klepadło”, pokręcone coś było z ewidencją [...].
- W czasie Powstania koledzy wołali na pana „Młotek”.
„Młotek”. W konspiracji to było „Młot”, ale w Powstaniu to było „Młotek”.
- Jak zapamiętał pan żołnierzy strony nieprzyjacielskiej spotkanych w walce lub wziętych do niewoli?
Pamiętam ich bardzo dobrze. Podjeżdżali uzbrojeni, czołgami, ostrzeliwali huraganowym ogniem. Myśmy się bronili na piętrach, rzucaliśmy granaty, rzucaliśmy butelki zapalające. Później po jednej z naszych obron znów przyjechał drugi raz wóz pancerny pod Żelazną 29/31 i z daleka nam krzyczał:
Hans, komm hier! Hans, komm hier!, ale
Hans, komm hier!, nie mógł już przyjść, ponieważ
Hans, komm hier!, to znaczy ten Hans – myśmy go znaleźli zabitego na samochodzie, ale oni po niego [przyjechali]. Oni myśleli, że może [jest] ranny. Kilka razy w nocy przyjeżdżali i wołali:
Hans, komm hier!. Pamiętam ich. Zresztą oni byli zaskakujący. To był żołnierz niemiecki świetnie wyszkolony, żołnierz bezwzględny. Nasi koledzy czasem ginęli w walce wręcz, jak na Kurzej Stopce, na Towarowej, to była walka wręcz. Padł tam jeden z naszych kolegów, pseudonim „Nieznany”. Dostałem go pod opiekę od swojego dowódcy, bo był nowy na tym terenie i tak mieliśmy dyżur, chyba sześciogodzinny, na barykadzie w bunkrze. Była taka sytuacja, że była cicha, spokojna noc. To było chyba koło 15 września. Było słychać pękające szkło. Szli Niemcy, cicho szli, ale to było kilka [osób], ale nie było widać. Była ciemna noc, bez księżyca, bez gwiazd. Trąciliśmy się, że idą. Przygotowujemy broń do strzału, żeby nie atakowali barykady, chociaż rzadko się zdarzało, bo oni na ogół bronią pancerną podjeżdżali. Ten oddział to myśmy słyszeli, że oni idą, skradają się. W pewnej chwili „Nieznany” mówi: „To ty tu się broń, a ja ich zajdę od tyłu”. Mówię mu, żeby poszedł do dowódcy i zameldował, że Niemcy idą do ataku i żeby kogoś nam dali do pomocy, bo nas dwóch chłopaków możemy nie dać rady. Ale on wyskoczył z bunkra. Nie wkroczył do fabryki Bormana, tylko poszedł w kierunku Placu Kazimierza. Obleciał Sienną daleko, przeszedł na drugą stronę ulicy i chciał od tyłu zaatakować Niemców. Miał ze sobą pistolet, miał granat, miał jakąś butelkę z benzyną. W pewnej chwili słyszę strzał: „Jezus Maria, pomocy!”, Wtedy wyskakuję z bunkra za barykadą, mam ze sobą bergmanna, bardzo dobrą niemiecką broń, którą dostałem, jak podchorąży „Lis” został ranny. Mam granat w kieszeni. Przeskakuję przez szyny w barykadzie, bo znałem to na pamięć, a noc ciemna, niesamowita. W pewnej chwili potykam się o coś, macam, leży i jęczy mój kolega. Rzucam granat w otwór okna, słyszę tupot uciekających nóg. Biorę jego na ręce, jest lekki. To byli chłopcy siedemnasto-, osiemnastoletni, ale niedożywieni. Wiem, że nie miałem żadnego kłopotu, żeby go wziąć na ręce. Z powrotem wycofuję się. Rozpętała się niesamowita strzelanina. Po tym wybuchu granatu rozpętała się strzelanina, nasi strzelali, Niemcy strzelali, którzy byli w tym budynku. Z daleka było widać, bo niektóre kule były świetlne, to było nawet widać łuki torów ostrzału. Przy tym ostrzale przeniosłem go za barykadą. Przeniosłem go do fabryki Bormana, tam go położyłem. Sanitariuszki były przy nim. Pamiętam ostatnie słowa, które powiedział: „Najpierw mnie strzelił w mordę, a później zabił”. To ostatnie słowa. Byłem bardzo zszokowany, bo dostałem jego pod opiekę, walczył niedługo, gdzie był przedtem, to nawet nie wiem, ale z nami był pół dnia i już nie żył.
Nazywaliśmy go „Nieznany” i on figuruje w ewidencji jako „Nieznany”, ale nie mamy ani jego nazwiska… Imię, po wojnie pamiętałem jego imię, dzisiaj nie pamiętam jego imienia. Po prostu, minęło sześćdziesiąt lat, nie pamiętam. Był to dzielny chłopak. Zresztą, jak twierdził porucznik „Zdunin”, że to był podchorąży. On był podchorążakiem. Plan miał bardzo dobry, zajść Niemców od tyłu, plan bardzo dobry, ale w tamtych warunkach trzeba było świetnie znać cały teren. Prawdopodobnie on nie znał Kurzej Stopki, nie wiedział, gdzie jest okno, gdzie są drzwi, którędy wejście, a Niemiec się przyczaił za węgłem okna. Gdy on wchodził, wskakiwał do budynku przez okno, to prawdopodobnie uderzył go najpierw w twarz, a później z bliska [strzelił], bo rana na piersi była osmalona od prochu, czyli musiał być strzał pistoletowy z bardzo bliska. Osmalenie prochem mówiło, że to nie jest kula z daleka, tylko to była kula z odległości kilkunastu centymetrów.
- A skąd ta nazwa Kurza Stopka?
Kurza Stopka, ponieważ harcerze czytali trylogię, czytali o walkach w twierdzach czy Kudaku, czy Lwowa. To był niewielki budyneczek, bo to było biuro handlowe materiałów budowlanych. Na dole tam były dwa pokoiki, na górze dwa pokoiki, na piętrze. Był to wąski budynek. Mógł mieć pięć na osiem [metrów] na dole, a w górę był wysoki, bo było pierwsze piętro i tam był jeszcze duży strych. Budynek był taki jak kurza stopka. W związku z tym, że ten budynek został umocniony – worki z piaskiem, pokryty szczelnie, otwory strzelnicze, to stanowiło główny bastion obrony ulicy Towarowej. Właściwie Kurza Stopka do końca służyła harcerzom jako punkt oporu. Później już jako kupa gruzów była, ale była broniona, jeszcze żeśmy tą kupę gruzu bronili. Zginęło tam kilkunastu harcerzy i harcerek.
- Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?
Początkowo bardzo dobrze. Ludność cywilna współdziałała z nami, budowała barykady, gotowała obiady, częstowała, zapraszała, prała nam bieliznę. To było coś cudownego. Ale w miarę, jak Powstanie się przedłużało, ludność nie miała co jeść i z tej ludności też ginęli, jeszcze częściej jak żołnierze na pierwszej linii, ponieważ Niemcy bombardowali, ostrzeliwali artylerią i zwłaszcza granatnikami, które wpadały do tak zwanych studni. Budynki były obmurowane ze wszystkich stron, a były szyby, budynki, podwórce były jak studnie. Całe życie się koncentrowało w studniach, na podwórkach. A granatnik leciał z góry, bo o ile pocisk artyleryjski będzie leciał w miarę poziomo, czy pod kątem, to granatnik leci w górę i później spada prawie pionowo swoim ciężarem. Stąd on mógł wpaść w każde skupisko ludzi, a zwłaszcza tam, gdzie kopali studnie, gotowali ludzie na podwórkach coś do jedzenia, żeby dymiło, żeby nie dać poznać, gdzie dym się wydobywa, bo Niemcy od razu ostrzeliwali te miejsca z artylerii, więc na podwórkach gotowano, co kto miał, ale wpadały granatniki. Rwał się granatnik, to tysiące odłamków bardzo groźnych raziło. Wielkie straty były poprzez granatniki. W mieście granatnik jest bronią bardzo groźną.
- Czy miał pan kontakt, spotkał się pan z przedstawicielami innych narodowości, jak na przykład Żydzi, Ukraińcy, Białorusini i Rosjanie?
Tak. To był cały konglomerat, bo powiedzmy na Towarowej, jak myśmy zaminowali ulicę materiałem wybuchowym z WIG-u, to wpadł kiedyś samochód na naszą minę, zresztą bardzo sprytnie założoną, bo była deska przykryta, jak samochód wjechał na deskę, deska przycisnęła spłonkę. Miny myśmy sami konstruowali, jakieś pudełko, jakieś coś. Pamiętam, tą minę z „Generałem” żeśmy pół dnia robili, był warsztat na Bormanie i żeśmy tam tą minę sami robili i zdała egzamin. Poza tym drugą minę pod tory kolejowe, też zdała egzamin. Po prostu byliśmy wyszkoleni w konspiracji, mogliśmy sobie na to pozwolić bezpiecznie, bo materiał wybuchowy jest bardzo niebezpieczny, trzeba się umieć z nim obchodzić. Na tym samochodzie Niemcy wieźli jeńców rosyjskich, chyba koło dziesięciu jeńców rosyjskich i Niemcy jak mina wybuchła, to z samochodu uciekli po prostu na drugą stronę. A Rosjanie podnieśli ręce do góry. Więc kazaliśmy im zejść z wozu, rozbitego zresztą, unieruchomionego, na naszą stronę i się zastanawiamy co z nimi zrobić, odesłać ich do dowództwa, bo co z nimi zrobić? Odesłaliśmy ich do dowództwa, ale z jednym z nich spotkałem się w obozie w Lamsdorfie. Okazało się, że to był lekarz, wykształcony człowiek, z którym grałem w szachy w obozie. Bardzo sympatyczny człowiek. On mówił, że tyle się nasłuchał o wrogiej Armii Krajowej i wreszcie sam się znalazł w Armii Krajowej. Tych Rosjan jakoś ocaliliśmy. Ale mój dowódca „Generał” wysłał nas trzech, czy czterech na drugą stronę, żeby uchwycić tych, którzy uciekli, Niemców dwóch, kierowcę i konwojenta. Myśmy poszli na drugą stronę, gdzie był niemiecki teren. Trochę nasi postrzelali z góry, ale my Niemców nie mogliśmy tam znaleźć. Ostrzelali nas z granatników, zaczęli rzucać granaty i wtedy dowódca z okna z Kurzej Stopki dał znak, żebyśmy się wycofywali. Ale wtedy zauważyłem coś. Tam była samochodowa waga i na wadze wskazówki ważenia zaczęły się ruszać i doszedłem do wniosku, że Niemcy schowali się w podziemia do wagi, weszli do urządzeń wagowych. Krzyczę do dowódcy, że oni tu są. Nie, rozkaz kategoryczny, wracać. Jak żeśmy wracali, jeden z naszych kolegów, Rysiek Zubik, wszedł do tego samochodu, wziął karabin i zaczął się ostrzeliwać, bo gdzieś Niemcy markowali uderzenie. Oni chcieli odciążyć tych Niemców, których my chcemy złapać. Była seria z karabinu maszynowego z Tarczyńskiej chyba, od Niemcewicza, z tej strony i on wypadł z samochodu z szoferki. Akurat serie szły po jezdni, że było widać, jak się odbijają od jezdni i trzeba było po niego pójść. Wypadło na mnie, że muszę pójść. Przeskoczyłem barykadę, dopadłem do niego, złapałem go pod ręce, przeciągnąłem go, podałem go, ale on już po drodze krzyczał: „Gdzie moje nogi?! Gdzie moje nogi?!”. Okazało się, dostał postrzał w kręgosłup i w nocy zmarł. To był któryś z rzędu z braci Zubików. Jego brat przed samym Powstaniem został aresztowany, zginął w którymś obozie koncentracyjnym. Dwóch braci, najstarszy i najmłodszy, na Muranowie i ojciec zostali rozstrzelani. Czyli cała wielka rodzina Zubików, to znaczy ojciec, czterech synów, wspaniali chłopcy, wszyscy oddali życie w czasie wojny, a matka po wojnie odeszła od zmysłów. Oni byli rodem z Międzyrzeca Podlaskiego. Matkę później już w stanie niefunkcjonowania umysłowego rodzina zabrała do Międzyrzeca. A Zubik, który był pochowany na Cmentarzu Wolskim, rodzina ekshumowała też do Międzyrzeca. Tak że nie ma w Warszawie śladu po wielkiej rodzinie. Ojciec był kolejarzem, stąd może lepiej znam te sprawy, ponieważ mój ojciec był kolejarzem, a on też był kolejarzem i pracował na węźle Warszawa Wschodnia i stąd mój ojciec go znał i trochę mi opowiadał i stąd łączę te dwie sprawy, już po wojnie z rozmów. Ale w każdym bądź razie rodzina Zubików mogłaby się w Warszawie doczekać jakiegoś wspominku.
Ostatni Zubik zginął u nas przy Kurzej Stopce.
- Jego tata i bracia zostali…
Zostali rozstrzelani na Muranowie. Niemcy jak wkroczyli na Muranów, to rozstrzeliwali mężczyzn. Rozstrzelali najstarszego Rolada i najmłodszego… W tej chwili po sześćdziesięciu latach już trudno mi spamiętać imiona. Jeden z Zubików – Artur – był aresztowany jak plakatowali na Placu Zawiszy odezwy.
- To też byli w konspiracji?
Najstarszy Rolad był w konspiracji. Artur i Ryszard w „OC – 100” w „Szarych Szeregach”.
- Jak wyglądało pana życie codzienne podczas Powstania. Żywność, ubranie, noclegi?
To jest specyficzna sprawa. Jeżeli chodzi o wyżywienie to właściwie nie wiem czym myśmy żyli, mówiąc szczerze. Nie jadło się nieraz przez jeden, dwa dni. Ale czasem się człowiek dorwał do jakiegoś jedzenia, to znaczy zdobytego gdzieś w magazynach niemieckich. Bywało nawet tak, że chodziliśmy na niemiecką stronę. Niemcy uciekli pod naszym atakiem i okazało się, że na tak zwanej Syberii na ulicy Towarowej zostawili cały stół zastawiony jedzeniem: zupami, drugimi daniami. Myśmy złapali to jedzenie i na drugą stronę, żeby się najeść. Poza tym mieliśmy koło siebie magazyny Hartwiga, gdzie trochę było zboża. Mieliło się je w młynkach do kawy i z tego się gotowało jakąś zupę czy kaszę. Poza tym po drugiej stronie ulicy Srebrnej róg Towarowej była restauracja. Tam na dożywianie przychodzili i Niemcy, i my. Były ciągle walki. To miejsce było po naszej stronie, chociaż ta część przechodziła z rąk do rąk. Głównie chodziło nam o utrzymanie tej restauracji, ponieważ w jej magazynach, piwnicach było trochę jedzenia. Chodziliśmy tam głównie na wypady nie tyle przeciwko Niemcom, co po jedzenie. Zdarzało się tak, że nieraz czekaliśmy, słysząc niemiecką rozmowę, aż oni najedzą się i pójdą, a wtedy my pójdziemy zjeść. Głód był bardzo wielki.
- Pamięta pan może nazwę tej restauracji?
Nie. Nie pamiętam, bo ja po restauracjach nie chodziłem. Ojciec mój by pamiętał na pewno. Wiem, że była restauracja i chodziłem tam, zwłaszcza później. Już we wrześniu byłem na takim wypadzie z jednym z kolegów, ponieważ sanitariuszkom owało spirytusu do dezynfekowania ran. Łamały ręce, że jodyny nie mają, spirytusu nie mają, że zakażenia będą. Myśmy tam na siebie mrugnęli z kolegą: „To zaraz przyniesiemy”. One w głowę się puknęły: „Przyniosą spirytus?”. „Na Ząbkowską, na Pragę pojedziecie po spirytus?”. Myśmy przelecieli za barykadą, wpadliśmy na teren Handkego do tej restauracji. Faktycznie byli tam Niemcy akurat, ale wiedzieliśmy, że nie ma co z nimi walczyć, bo zresztą nie było wiadomo jak to robić w piwnicy. Przeczekaliśmy, oni tam widocznie coś wzięli i myśmy zaczęli łazić po tych piwnicach, szukać i na półce znaleźliśmy wódkę czy spirytus – nie pamiętam. Po dwie butelki każdy z nas wziął i za godzinę przynieśliśmy ten spirytus. Było dużo śmiechu i sanitariuszki jeszcze się dzieliły ze szpitalem, bo już były duże trudności, jeżeli chodzi o dezynfekcję ran.
- A ubranie? Bo wychodził pan w sierpniu?
Byłem ubrany tak po wakacyjnemu, po domowemu. Nie bardzo po wojskowemu. A poza tym, to co na mnie było, to w ciągu tygodnia przez czołganie się właściwie wszystko ze mnie zlazło po prostu. Dostałem taki granatowy mundur strażacki i płaszcz, ponieważ na ulicy Ciepłej nasi zdobyli magazyny, a tam były strażackie mundury. Każdy żołnierz dostał przydział: strażacki mundur, więc już jakieś okrycie miałem. Jeżeli chodzi o bieliznę, to zdobyliśmy magazyny Hartwig przy Pańskiej. Były tam wielkie magazyny transportowe Hartwiga, a przed tym wielkim gmachem była taka mała oficyna, z której ludzie uciekli, bo była ona pomiędzy nami a Niemcami, więc powiedzmy na styku walki. Jak miałem koszulę brudną przylatywałem tam, bo była tam szafa rozbita od pocisku, bielizna była wysypana. Przyznam się, że nie byłem na tyle uczciwy, żeby zostawić pieniądze albo pokwitowanie tylko koszulę łapałem i leciałem dalej. Koszulę zdejmowałem, wyrzucałem, zakładałem czystą i miałem. Ale pamiętam jak mój dowódca „Generał” powiedział, że jak złapie kogoś, kto sobie coś przywłaszczy, to zabije. Mówi: „Nie będę się patyczkował”.
Noclegi. Cała rzecz, żeby nie spać na stanowisku ogniowym. Ze spaniem, jak sobie przypomnę, to był zawsze kłopot. Zwłaszcza, że tak się złożyło, że nasza drużyna sobie wypracowała takie warunki, że nie była zwalniana, to znaczy zawsze miała zakwaterowanie blisko barykady, blisko miejsca walki. Tam było dziesięć, piętnaście metrów odległości. Było to dobre, bo łatwo się było skrzyknąć w przypadku ataku, natomiast właściwie to człowiek był cały czas, dwadzieścia cztery godziny non stop na placówce. Ale ze spaniem to było tak, że człowiek mógł spać na stojąco. Po prostu był tak zmęczony.
Pamiętam, że na Towarowej to żeśmy spali: taka szopa była, tam było trochę siana i na tym sianku spaliśmy. To była chyba stajenka dla koni. Niemcy nam to gdzieś 12, 13 spalili, więc tam już nie mogliśmy spać. Była jeszcze wozownia, gdzie były wozy, które jakoś wypchnęliśmy na zewnątrz i zdobyliśmy też trochę siana, wełny drzewnej. Na tym żeśmy spali, w wozowni na terenie Bormana. To było niedaleko – dziesięć, pięć metrów od linii walki. Później nam bombę zrzucili, bomba upadła na ten budynek, rozwaliła go. Upadła dziesięć metrów ode mnie, gdy spałem. Jakiś ogień pamiętam, ale spałem dalej, tylko rano jak się obudziłem to patrzę, a ja jestem cały obrzucony gruzem. Na kocu mam gruz, na podgłówku, w gardle pył. Patrzę a przede mną nie ma ściany. Pytam się: „Chłopaki co tu się stało?”. Mówią: „On głupi, zabiliby go a on by nie wiedział”.
Takie zmęczenie, tak. Ta szopa, wozownia znów przestała być miejscem do spania. Zdecydowaliśmy się i przeszliśmy do Karbochemii (jedyny budynek, który na Towarowej ocalał, który jeszcze do dziś stoi) to jest na róg Srebrnej i Towarowej. Taki trzypiętrowy budynek. Wtedy miał dwa piętra, w tej chwili ma trzy. I tam na parterze wyszykowaliśmy sobie miejsce. Może nie było tam dobrych warunków, bo to była fabryka, wytwórnia ogniw elektrycznych, baterii takich potężnych, że żarówki się paliły. Podłączaliśmy je szeregowo, żeby stworzyć obwód. Miały chyba dwanaście albo dwadzieścia cztery wolty. Przy odpowiednim połączeniu żarówka rozżarzała się. To nie było zdrowe, czuć tam było te kwasy, toksyczność była duża, ale był to budynek bądź co bądź już murowany, osłonowy, dwa stropy nad nami. Tam już spaliśmy do końca Powstania, to już była taka nasza sypialnia. Stamtąd chodziliśmy wzdłuż Towarowej na placówkę. A poza tym była taka sprawa, że właściwie to człowiek nie zdążył przyjść, przyłożyć się i już alarm był, bo już albo pociąg pancerny podjeżdżał z tej strony, albo czołgi i w związku z tym na stanowiska, „Wszyscy na stanowiska”. Ciągle tylko słyszałem: „Wszyscy na stanowiska”.
- Miał pan może jakiś kontakt w czasie Powstania z rodzicami, z najbliższymi?
Nie, nie miałem, bo rodzice mieszkali na Pradze. Co prawda miałem na ulicy Zielnej ciotkę, kochaną ciotkę. Zresztą któregoś dnia byłem na jej grobie, w niedzielę na Powązkach. Do tej kochanej ciotki ciągle się wybierałem – mówię: „Ciotka się ucieszy jak mnie zobaczy, że biorę udział w Powstaniu”. Niestety „Generał”, do którego się zwracałem kilka razy powiedział: „Tak, tak, tak tylko będzie trochę spokoju, to dostaniesz przepustkę i idziesz do ciotki”. Więc „Generał” zginął 30 sierpnia, nie udało mi się do ciotki dojść do tego czasu. Później dowódcą był „Zielony” podoficer z 1939 roku. U „Zielonego” też mi się niestety nie udało. Zawsze była tak gorączkowa sytuacja, że mówił: „No, no widzisz no jak, jak pójdziesz, no jak pójdziesz?”. Tak że u tej ciotki nie byłem w czasie Powstania, ale z tego co wiem, to jej dwie córki też brały udział w Powstaniu: Wanda i Halina.
To chyba był „Bartkiewicz”, wydaje mi się, bo na tym terenie, blisko Marszałkowskiej to były te oddziały „Bartkiewicza” albo [Batalion] „Kiliński”. Nie pamiętam. To były moje siostry cioteczne.
- A jaka atmosfera panowała w pana oddziale?
W drużynie panowała świetna atmosfera, to znaczy pomocy. Jeden do drugiego szedł pod kule. Mnie też koledzy wyciągnęli spod gruzów jak byłem ranny, abym nie zginął pod tymi gruzami, bo ściana się zwaliła do bunkra. Przysypała mnie i byłem ranny i gdyby nie moi koledzy, którzy mnie odgrzebali, którzy się mną zaopiekowali, to bym zginął. Wynieśli mnie, a później opatrzyli rany.
W każdym bądź razie atmosfera była fantastyczna. To jest atmosfera, która się utrzymuje do dziś. Minęło sześćdziesiąt lat, ale ci ludzie są bardzo serdeczni dla siebie jak się spotkają. To jest niepowtarzalne zjawisko, po prostu niepowtarzalne. Z resztą z konspiracji, tam nas było może ośmiu czy dziewięciu, może dziesięciu. A przez drużynę w ogóle przeszło około trzydziestu powstańców. Reszta to byli harcerze, którzy byli z innych oddziałów, albo którzy nie dotarli do swojego miejsca koncentracji. Dowódca, porucznik „Zdunin”, który też był w młodości harcerzem kierował do drużyny harcerskiej tych młodych. Oni się asymilowali w tej grupie. Po dwóch, trzech dniach to nie wiadomo już było kto był stary z drużyny, kto jest nowy. Tak niesamowita więź powstawała w walce, w zagrożeniu.
- Czy przyjaźnił się pan z kimś szczególnie w czasie Powstania?
Na pewno najbliżsi w czasie Powstania byli koledzy z drużyny. To znaczy bezpośrednio kolega sekcyjny był ciężko ranny na początku i on nie brał udziału w Powstaniu we wrześniu, ale dwóch kolegów z konspiracji, z którymi byłem w jednej sekcji, to znaczy Kajetan Zieliński, Bogdan Zadrożny „Kuna” to chyba z nimi miałem najbardziej serdeczne stosunki. Tomasz Breitkopf, Henryk Wierzbowski „As”, to były takie najserdeczniejsze osoby.
Poza tym to wynikało może z tego z kim się miało służbę, bo na ogół służbę się miało we dwóch, żeby jeden drugiemu pomagał. Największa zażyłość powstawała w tych grupach, w tych dwójkach, ponieważ oni byli skazani jak to się mówi na śmierć, na rany i zależało od stanowiska jednego jak się drugi zachowa. Bo nie daj Boże, bywały takie przypadki, byli w drużynie tacy chłopcy, którzy nie nadawali się do drużyny, których w decydującym momencie zawodziły nerwy, zdrowie. Trzeba ich było odesłać na tyły. Tacy byli, że po jednym, dwóch dniach w drużynie, odsyłaliśmy ich do dowództwa, ponieważ zły wpływ wywierali, ze strachu po prostu. Tak jak się mówi, że włosy komuś dęba stają na głowie, to one naprawdę stają. Skóra ściąga się na czubku głowy, mało nie pęknie, po prostu. Tam niektórzy mówią, że się nigdy nic nie bali, no może są tacy, ale większość to jednak się bała. Odwaga, to tylko kwestia pokonania tego strachu.
- Czy w czasie Powstania pan czy osoby w pana otoczeniu brały udział w życiu religijnym?
Bardzo. Ksiądz kapelan „Badur” – Antoni Czajkowski odprawiał msze nawet na tej karbochemii, na półpiętrze. Udzielał odpuszczenia grzechów absulotoryjnie, do komunii przystępowano. Henryk Wierzbowski „As” służył na mszy. Ksiądz przychodził na pierwszą linię i na pierwszej linii błogosławił i komunikował. Było życie religijne. Zresztą w obliczu śmierci, zagrożenia walka i modlitwa były na porządku dziennym: zazębiały się ze sobą. Modlitwa pomagała walczyć.
- Czy podczas Powstania czytał pan podziemną prasę albo słuchał radia?
Radia słuchałem, ponieważ miałem te ogniwa suche, podłączałem je do radia i miałem taki obowiązek... Łapałem na swoim odbiorniku – nie wiem skąd ten odbiornik miałem? Pewnie gdzieś leżał, może ktoś mi go dał, ja w tej chwili już nie powiem. Wiem, że miałem odbiornik, za który czułem się odpowiedzialny. Dowódca zrobił mnie odpowiedzialnym i musiałem robić nasłuch. Londynu on nie łapał, natomiast łapał Gliwice – niemiecką stację Gliwice po niemiecku. W ogóle często przy nim siedziałem. Szczególnie dobrze łapał w takim przekopie: w drodze był przekop przez teren i można było słuchać stacji Gliwice, bo na górze nadawanie tej audycji rwało się. Mając ogniwo Leclanchégo, podłączałem i robiłem nasłuch. Moim obowiązkiem było zdać dowódcy „Generałowi” relację o sytuacji. Moja niemczyzna była słaba, ale na tyle rozumiałem: gdzie Rosjanie, gdzie Niemcy, jakie klęski, jakie sukcesy? Niemcy zawsze o sukcesach mówili, nie o klęskach. „Generał” nawet przed samą śmiercią, jak przebiegał przez ten wykop, to do mnie mówi: „Tylko szybko przetłumacz i daj mi meldunek” i on wybiegł z tego przekopu, i zaraz zginął. Ustrzelił go snajper niemiecki, już mu tego ostatniego meldunku nie przekazałem, bo on już nie żył. Krzyknął tylko: „Sanitariuszka do mnie!”. Zsuwał się po parapecie ranny i jak podbiegłem do niego, to powiedział: „Trzymajcie Kurzą Stopkę!”. To było na zapleczu Kurzej Stopki, przy parapecie okna. Tego okna, do którego wbiegał „Nieznany”, co chciał wskoczyć do środka. Tam Niemiec uderzył go w twarz i w pierś mu strzelił z bliska i przy tym oknie zginął mój dowódca „Generał” – przesympatyczny dowódca.
- To były ostatnie słowa „Generała”, tak?
To było ostatnie zdanie „Generała”.
- Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?
Najgorsze wspomnienia moje to jest jak byłem ciężko ranny, po raz trzeci. Tamte rany za tydzień, za miesiąc się zagoiły i koniec, ale jeszcze do dziś mam odłamki w głowie, bo mi prześwietlali warstwowo. Powoduje to jakieś duże perturbacje, nie mogę wejść na drabinę, nie mogę żarówki wkręcić, firanki założyć, bo mi się kręci w głowie. Do dziś wojna daje znać o sobie po sześćdziesięciu latach. To był najgorszy moment, jaki pamiętam. Byłem półprzytomny jak mnie odkopali z tego bunkra, z gruzu mnie wyciągnęli. Niewiele z tego pamiętam.
Jak opowiadają mi: sanitariuszki niosły mnie na Miedzianą, do punktu sanitarnego pod ostrzałem. Z tydzień tam leżałem. Właściwie tam się nikt mną nie opiekował, od czasu do czasu ktoś wpadł z Bormana, od nas z oddziału. Jakaś dziewczyna czy chłopak przyniósł mi coś. Jeść nic nie mogłem, nie nadawałem się do jedzenia. To był najbardziej tragiczny moment, zwłaszcza, że Niemcy podchodzili. Oni na ten teren Handkego, na tę stronę przechodzili nieraz. Myśmy przechodzili na ich stronę, a oni przechodzili na naszą. Nawet broni nie miałem, leżąc. Kajetan Zieliński przejął ten mój kochany pistolet Bergmann po mnie. To była cudowna broń. Bergmann miał jedną wadę: miał wyszczypany, wyszczerbiony pazur wyciągowy, miał drobną odszczypkę, która powodowała, że blokował czwarty kolejny strzał maszynowy. Trzeba było strzelać krótkie serie po trzy sztuki: trzy sztuki, przerwa, trzy sztuki, przerwa i tak cały czas. Można było wywalić dwadzieścia osiem kul. Była to cudowna broń, chyba kochałem tą broń bardziej jak jakąkolwiek dziewczynę w życiu.
- Jakie jest pana najlepsze wspomnienie z Powstania?
Chyba po pierwszej nocy. Jak obroniliśmy się przed nacierającymi niemieckimi pojazdami pancernymi. Jak się rozwidniło na dole, zeszliśmy i popatrzyliśmy na to pobojowisko. I te nasze zdobycze, pełno jedzenia, jakichś sucharów, jakichś tam innych dobrych rzeczy, czekolady, duże ilości opatrunków, chusty, szaliki, broń, amunicja. Po prostu to był sukces. Myśmy nawet na górze nie wiedzieli, bo ciemno było, noc ciemna, walka trwała prawie do samego rana. Później ci Niemcy, którzy podjeżdżali i krzyczeli:
Hans, komm hier! No i rano jak się rozwidniło to lecimy na dół... lecimy na dół... A na dole są trofea. Uzbroiliśmy się. Mało, bo dowództwo nas tam po macoszemu traktowało – chłopaczki mają dwa pistolety i chcą walczyć. Raptem jak myśmy mieli broń, że hej, mieliśmy tą broń maszynową, „Błyskawicę”, jeden kb, drugi kb zaraz na samochodzie tego Niemca, krótka broń, całe skrzynki amunicji, to myśmy urośli. Przychodzili kłaniali się z daleka, dowódca przychodził, prosił, żeby dać parę łódek amunicji. Więc myśmy byli bardzo ważni i wtedy wypisaliśmy sobie jakąś taką reklamę, tak mi się wydaje. To było pod naszymi oknami, pod naszym budynkiem Żelazna 29, bo 31 była koncentracja. Ten mój „Generał” został podporządkowany „Janosikowi” – Wacław Kucharski, takiemu doświadczonemu partyzantowi. Od razu awansowali mojego dowódcę na kaprala, stopień podoficerski dostał, od razu go odznaczyli i tak dalej. W każdym bądź razie pierwszy dzień, pierwsza noc była pełna euforii walki i to chyba najbardziej wspominam z tych przyjemnych momentów.
- Co się działo z panem od momentu zakończenia Powstania do maja 1945 roku? Czy był pan w obozie?
Byłem w obozie, jako jeniec wojenny 105825 w Lamsdorfie. Tu na Śląsku, ale krótko. To był straszny obóz koncentracyjny dla rosyjskich komisarzy wojennych i oficerów rosyjskich, więc bardzo trudny. Gdybym tam dłużej był, to bym nie przeżył wojny, ale wywieźli nas stamtąd do Norymbergi. Norymberga była obozem kulturalnym, przyjemniejszym i ludzie byli inni. Obsługa była zupełnie inna, nie taka drańska, traktowali nas naprawdę jak jeńców wojennych. Stamtąd jeździliśmy do kopalni węgla. W kopalni węgla nie miałem siły robić, bo miałem jeszcze rany na głowie, w bandażach jeszcze byłem, więc powodowało to jakieś kłopoty... Udawałem, że pracuję, ale Niemcy nie tolerują tego, więc miałem niesamowite konflikty. Wypadek miałem w kopalni: wózek mnie przygniótł – to też mi zdrowia nie dodało.
Kopalnia była ciężka i z kopalni uciekło trzynastu. Udało im się uciec do obozu Hammelburg. Jak w obozie zameldowali, że taka ciężka kopalnia węgla i prawie dzieci tam pracują (bo to ja miałem siedemnaście lat, ale byli młodsi ode mnie), to przyjechała jakaś komisja z Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii i zabrali nas stamtąd. Zabrali nas do Kitzingen (miasteczko bawarskie), na poligon koszarowy. Tam szykowaliśmy koszary na przyjęcie którejś armii powietrznej niemieckiej. Ta armia później przyjechała, tylko ona nie miała samolotów. To było dowództwo, trochę wojska, trochę pilotów i liczyli, że dostaną samoloty. Na co oni liczyli? W każdym bądź razie samolotów nie dostali, alianci widocznie się dowiedzieli, bo po paru dniach jak przyjechali, to wszystko zbombardowali. Piękne miasteczko i koszary zamienili w perzynę! Dywanowy nalot tam był! Co prawda myśmy byli ukryci w drugim, w trzecim piętrze. Gdzieś tam były piękne, świetne bunkry. Ten nalot przeżyliśmy w tych piwnicach... W każdym razie Niemcy chyliły się ku upadkowi.
Później jak amerykański front generała von Pattona się zbliżał, a my byliśmy pod Frankfurtem nad Menem to ewakuowali nas i pędzili przed tym frontem. Słyszeliśmy ciągle front za nami. Oni nas pędzili do przodu prawie pod granicę czeską. Przeszliśmy pieszo tysiąc kilometrów. Trzydzieści kilometrów dziennie o głodzie, chłodzie. Nie wiem jak to się przeżyło, ale była taka sytuacja, że kto zostawał to bywało, że zabijali.
Mnie pamiętam Niemcy złapali. Jakoś się oddzieliłem od oddziału, chciałem coś do jedzenia zdobyć, ale mnie złapali. Psami mnie wytropili, bo ja byłem w głębokim polu. Alzackimi owczarkami mnie wytropili i poszczuli. Ale jeden pies był mądrzejszy od człowieka, bo tego drugiego psa odganiał. Szarpał mnie, porwał na mnie cały płaszcz, gryzł mnie na wszystkie strony, przewracał mnie, obracał. Niemcy zapalili papierosa przyglądali się jak ten pies mnie rozszarpuje. Tylko, że ten drugi pies jak podlatywał, to ten pierwszy mnie zostawiał i do tego drugiego psa i jego odganiał. Proszę sobie wyobrazić, że jak oni przywołali te psy i do mnie:
„Komm, komm” – „Chodź, chodź” – to ja się zorientowałem, a może byłem wystraszony, że ja nie mogę się podnieść i tak pełzam do nich. Oni tacy zadowoleni, klepią psy, że się tak dobrze spisały. Patrzę, a ja nawet jednej kropelki krwi nie mam, nawet jednego zadraśnięcia nie mam! Ubranie u mnie, mundur w strzępach, wszystko poszarpane i doszedłem do wniosku, że pies mądrzejszy od człowieka. Ten niemiecki pies, owczarek drugiego psa odganiał, bo on mnie bronił. Oni zastanawiają się co zrobić? Mówią:
Schiessen! – rozstrzelać i koniec.
A szosą konikami jechali Węgrzy w pięknych mundurach, w pelerynach, w szamerunkach. Wyskoczyli, [...] i pytają:
Was ist los? – Co się stało?. Niemcy mówią, że tutaj mają szpiega, bo to szpieg jest i niech zobaczą jak zaraz oni go rozstrzelają. A ja nie wiem skąd mi przyszło do głowy i mówię:
Lengyel . Po Węgiersku nigdy nie mówiłem. Skąd, ja im powiedziałem, że ja jestem Polak:
Ich bin Polen czy jak... tylko mówię:
Lengyel . Podskoczyli do mnie i mnie odgrodzili od tych Niemców i mówią, że jak
Lengyel , to oni mnie biorą. Oni mówią, że nie, nie ma mowy, bo ja jestem szpieg na zapleczu frontu i oni mnie rozstrzelają. Na to Węgier łamaną niemczyzną mówi, że zanim rozstrzelają to jednak wypijemy coś. Oni mówią, że oni by wypili, tylko nie mają co. Węgrzy skoczyli do furki, przynieśli kamionkę jakiegoś alkoholu, kubki jakieś cynowe. Każdemu kubek nalali, wypili jeden: „O dobre” – no to drugi raz i mówią, że oni jeńca zabierają, a ten jeden Niemiec do drugiego mówi: „Za kamionkę wódki, to tak”. I Węgrzy przynieśli z wozu kamionkę wódki, dali ją Niemcom, mnie wzięli na wóz, konia podcięli batem i pytają się mnie łamaną niemczyzną: „Gdzie?”. Mówię, że jestem z oddziału, który poszedł do przodu, a ja zostałem. Gdzieś pod wieczór dopędzili mój oddział, ucałowali się ze mną, przekazali mnie do oddziału i jakoś ocalałem.
- Węgrzy panu życie uratowali.
Węgrzy mi życie uratowali. Bezsporna sprawa, że Węgrzy mi życie uratowali.
- A jak odbyło się pana wyzwolenie?
Wyzwolenie też jest ciekawe, bo na takiej dużej górze, gdzie Niemcy nas zapędzili. Było nas tam stu, może dwustu jeńców i podjechała amerykańska szpica czołgowa. Podjechało z osiem, dziesięć czołgów i ogłosili przez megafony, że oni wyzwalają, a Niemcy uciekli. Amerykanie zostawili nam sporo jedzenia, że tu przyjeżdżają jakieś oddziały nie frontowe tylko te, które idą na zapleczu i żeby się zameldować. Ale Niemcy oddali strzał spod lasu z Panzerfausta. Poszedł strzał do tych czołgów a oni skierowali lufy czołgów, strzelili do tego lasu po parę razy każdy czołg. Patrzę, a ten dowódca wziął słuchawkę i miał taką skrzynkę i słuchawki. Z tej skrzynki od razu łączy się z artylerią, żeby tam pokryli ogniem, bo już pociski artyleryjskie lecą. Podleciały dwa samoloty i już bombami bombardują las, z którego poszedł ostrzał. Ja się w tej chwili domyślam, że oni mieli telefony komórkowe już wtedy, bo on – ten oficer amerykański to chyba był w randze majora, bo on miał orzełka, czy gwiazdkę. On się porozumiewał gdzieś z dalekim zapleczem, nie telegrafem tylko normalną słuchawką, porozumiewał się z samolotem, który bombardował [niezrozumiałe]. Naprowadzał ten samolot, mówił:
Left, left, left - „Bardziej w lewo, bardziej w lewo!”. Stąd pamiętam, że pomyślałem, że jest to armia świetnie zorganizowana. Tam żaden żołnierz nie szedł pieszo, tam jechały jeepy, na każdym jeepie czterech, sześciu. Reszta na czołgach, na wozach pancernych. Ta armia pojechała do przodu a myśmy zostali.
Po dwóch, trzech dniach przyjechał jakiś oficer. Spisał nas wszystkich, odesłał nas gdzieś bliżej Eistädtu, parę kilometrów. Tam nas zakwaterowali i tam właściwie byliśmy miesiąc czasu na rekonwalescencji. Raczej dochodziliśmy do siebie, dostawaliśmy trzy razy dziennie niezłe jedzenie, jakieś tam ubrania, bo to już było lato. Całe swoje ubrania mieliśmy zawszone. Kazali spalić. Rozpalili ognisko, to wszystko spaliliśmy. Już żeśmy się kąpali – pamiętam – był taki staw, w którym wszyscy mogliśmy się wymyć. Po raz pierwszy od miesięcy się umyliśmy. Każdy dostał mydło, dobrze żeśmy się wymyli, wypucowali, każdego jakoś tam ostrzygli. Staliśmy się dopiero z takich „małp” ludźmi.
- Później wrócił pan do kraju, tak?
Nie, nie jeszcze później byłem w siłach zbrojnych na zachodzie, chodziłem do szkoły na zachodzie. Tam zrobiłem małą maturę, chodziłem do liceum, a wróciłem chyba dopiero w 1947 roku.
Skontaktowałem się z matką. Matka początkowo mówiła mi, żebym nie wracał ponieważ pojadę na Syberię. Powiedziała: „W żadnym wypadku nie wracaj!”. A później napisała do mnie, że załatwiła z komendantem komisariatu na piśmie jego oświadczenie, że nie będę aresztowany. Wróciłem i musiałem się u nich co miesiąc meldować przez całe lata. Nawet jak wyjeżdżałem z Warszawy do rodziny gdzieś, czy jak wyjeżdżałem na wakacje to musiałem w komisariacie się pokazać, zawsze musieli wiedzieć gdzie ja jestem przez długie lata.
- Czy w jakiś inny sposób był pan represjonowany?
Bardzo, byłem trzy, cztery razy aresztowany. Pierwszy raz to była może moja wina, bo zrywałem plakat na Ząbkowskiej róg Targowej, a tam tłumek był i jakiś głupi polityczny plakat był. Jakaś kobietka koło mnie powiedziała: „Za okupacji to by od razu ktoś ten plakat zerwał a dziś stoi tu takie stado baranów”. Ja mówię „Nie, pani się myli, dziś to też można zerwać” i poszedłem, i zerwałem. Jak zerwałem już miałem ręce na ramionach i zabrali mnie na Cyryla i Metodego. Dołożyli mi, dołożyli, ale może mieli za co.
Później byłem aresztowany w pracy. Wezwali mnie do kadr, do wydziału ochrony i mnie aresztowali. Oskarżył mnie – to muszę powiedzieć kto mnie oskarżył – to był żołnierz mojego brata z konspiracji, który był w randze majora w wojsku. Nie wiem dlaczego, on mnie oskarżył, że on po wojnie organizował ze mną walkę przeciwko komunie, przeciwko siłom zbrojnym sowieckim i władzy ludowej. Na tę okoliczność zostałem aresztowany. Raz co prawda na przesłuchaniach, mówiłem, że mnie w kraju nie było. Ja nie mogłem z nim być: „A bo przeszedłeś granicę, później znów uciekłeś, potem legalnie wróciłeś”. I tak dalej. Zwłaszcza wrobili mnie w Regensburg, bo pytał się mnie ten wywiadowca czy ja znam Regensburg. Znam, bo przejeżdżałem tamtędy parę razy, przesiadałem się. Okazało się, że w Regensburgu była szkoła wywiadu, bo jak weszli na ten Regensburg to już mi dołożyli zdrowo. Sprawdzali tam na zachodzie czy ja faktycznie chodziłem do szkoły, czy byłem w Wojsku Polskim na zachodzie, dokładnie wszystko sprawdzali.
W każdym razie jeszcze raz mnie później aresztowali, zarzucali, że to co mówiłem, to wszystko jest nieprawda, że oni mnie mają w rejestrach szkoły Regensburskiej. Co było bzdurą, bo ja stację Regensburg znam, bo mieszkałem w Passawie, a często jeździłem do Norymbergi w celach towarzyskich i tam się przesiadałem, i stąd ten Regensburg. W każdym razie dołożyli mi niesamowicie.
Co prawda wezwali mnie w 1956 roku. Pokazali mi na jakiej podstawie mnie aresztowali. Oskarżył mnie żołnierz Armii Krajowej pseudonim „Żaba” – Edward Zabłocki albo Zawłocki „Rudzielec”. Pamiętam go, bo on przychodził do brata. To był żołnierz mojego brata. Dorwałem go kiedyś. Pobiłem go, też mógłbym odpowiadać, nie wytrzymałem nerwowo. Ale to kanalia. Nie będę mówił. Po pierwsze oskarżył mnie o nieprawdę, a to co dostałem za swoje, to on nie ma się czym chwalić.
- Dobrze, że się wszystko zakończyło...
No tak, no pewno. Dziś żyjemy w innych czasach.
- Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania, czego nikt nie powiedział? Jakieś jedno zdanie?
Trzeba powiedzieć, że Powstanie było, Powstanie musiało być, ponieważ była taka atmosfera w kraju po sześciu latach niemieckich prześladowań, po rozstrzeliwaniach. Rozstrzeliwali na ulicach po sto, po dwieście ludzi, później podjeżdżała zmywarka, trupy zabierali do samochodu. Zmywarka, to znaczy samochód-polewarka. Polewarka zmywała krew, ściekało wszystko do rynsztoka, do kanalizacji. Jeszcze piaskarka podjeżdżała, piaskiem posypała, żeby śladów nie było. Później ludzie palili lampki na tym i wszyscy pałali nienawiścią. Niemcy mieli się swobodnie wycofać po tym wszystkim? Po tych setkach tysięcy zabitych ludzi? Po getcie, gdzie wymordowali czterysta, pięćset tysięcy ludzi? To wszystko Warszawa pamiętała. W związku z tym nie mogliśmy na to pozwolić. Gdyby nawet Komenda Główna nie dała rozkazu, to Powstanie i tak by wybuchło spontanicznie. Wybuchłoby spontanicznie! Niektórzy mówią: „Czy ono się opłaciło, czy nie opłaciło?” W czasie wojny nie ma co patrzeć na to co się opłaci, co się nie opłaci. Tu decydują po prostu chwile i wyższe cele.
Warszawa, 11 stycznia 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama