Stanisława Wituska "Ada"
Nazywam się Stanisława Wituska. Byłam w Powstaniu, byłam w obozach. Muszę to zaznaczyć, dlatego że wszystko łączy się z Powstaniem i z okresem Powstania. W domu było nas pięcioro dzieci. Tata pracował jako kolejarz i miał kontakt z Puszczą Kampinoską. Myśmy, jako dzieciaki, na razie przyglądali się temu wszystkiemu, ale później zaczęliśmy jakoś rozumieć to, co się tam dzieje. Do nas przyjeżdżają ludzie, robią tacie zdjęcia i przychodzą do nas. To było dla nas zdziwienie. Później już zmądrzeliśmy. A jak zmądrzeliśmy? Chłopcy, czyli moi dwaj bracia, byli wywiezieni do obozu, nie było ich prawie przez całą okupację.
- Dlaczego byli wywiezieni do obozu?
O chłopakach opowiem od początku do końca. Byli złapani w łapance, pracowali na wsi. Znajomi mówili, że oni mogą wrócić, tylko trzeba napisać depeszę, że coś się stało w domu. Rodzice tak zrobili i oni rzeczywiście przyjechali. Mieli wyznaczony termin, kiedy się mają stawić na Skaryszewskiej, bo myśmy należeli na Skaryszewską. Oni oczywiście nie pojechali. W nocy przyszli Niemcy i ich zgarnęli. Wtedy już nie [poszli] do byle jakiego obozu, tylko do obozu koncentracyjnego. Tam przesiedzieli już do końca wojny. Później jeszcze zgarnął ich i nas wszystkich mały braciszek, ale to długa historia. Powiem, jak się zaczęło moje i siostry Powstanie. Tata zawołał nas i mówi: „Słuchajcie, na Rudzkiej mieszka policjant. Nazywa się pan Stanisław. To wy idźcie tam, on wie, że przyjdziecie”. Poszłyśmy z siostrą. Jak dziś pamiętam, że to była Rudzka, że pan Stanisław był policjantem, i wiedziałyśmy, że jesteśmy już zapisane do AK. To był nasz początek.
- To było przed, czy po wybuchu Powstania?
To wszystko było przed Powstaniem. Wtedy już w organizacji mieli odnotowane, że jesteśmy i tak dalej. Ale nie można było tego pisać, bo by Niemcy zgarnęli, tylko trzeba było ustnie. Wtedy nas spytali, jaki [wybieramy] pseudonim, to myśmy sobie wybrały. Siostra [wybrała] „Ewa”, a ja „Ada” i występowałyśmy jako Andrzejewskie. Zaraz oczywiście [ludzie] z AK zaopiekowali się nami. Zgłoszone byłyśmy na kurs sanitariuszek. Przychodziła do nas pani doktor, która mieszkała przy placu Inwalidów, ale nazwiska nie znamy. Może było, ale już nam wyleciało z pamięci. Pani doktór prowadziła z nami szkolenie.
Żeby nie przychodzić tylko do nas, zmienialiśmy miejsce spotkań. Raz u tej koleżanki, raz u tej, bo nas w patrolu było cztery – Jadwiga, Irenka, Cela, Staszka. Trzeba było zmieniać [miejsca], żeby nie naprowadzić na nas. Tym bardziej że w moim domu – tak jak mówiłam – ukrywał się syn nauczycielki mojego najmłodszego brata. U nas było dobrze, po pierwsze dlatego, że tata był kolejarzem. Julek ubierał mundur i szedł do miasta załatwiać [swoje sprawy]. Poza tym u nas było wygodnie z tym, że mieliśmy dużą kuchnię. Wykroili [pod nią] ziemię i to było jak schron. Był położony dywanik i nikt nie wiedział, że tam można się schować. Policjanci dawali nam, że tak powiem, cynk, że dzisiaj będzie łapanka czy coś takiego. Jak byłyśmy włączone, to już o tym wiedziałyśmy.
- Jak wyglądał kurs sanitarny?
Pani doktór mówiła nam przede wszystkim, jak bandażować ręce czy nogi, głowę czy przegub, […] jak robić zastrzyki. Robiłyśmy zastrzyki – koleżanka koleżance. Tak że myśmy wszystko zaliczyły. Trafiłyśmy później do szpitala Dzieciątka Jezus na Nowogrodzkiej. Tam odbywałyśmy praktykę. Tak że byłyśmy całkowicie przygotowane do tego, żeby pójść do Powstania. Tak wyglądało nasze przygotowanie. To jest ta nasza strona – że my już należymy, że już się spotykamy.
Nie można było mówić, że ten czy tamten jest w AK, bo można było to życiem przypłacić, absolutnie. Józieczek, nasz najmłodszy braciszek, mając dwanaście lat nawiązał kontakt z nauczycielami. Przynosił gazetki, wszedł do kancelarii i wkładał po prostu do dziennika. W taki sposób utrzymywał stały kontakt. Syn nauczycielki przebywał u nas, tak że trzeba było jemu też wszystko zabezpieczyć. Ubranie, spanie – wszystko. Także u nas przewinęło się naprawdę dużo ludzi, dużo wartościowych ludzi.
- Czym zajmował się w konspiracji pani najmłodszy brat?
To był urodzony lekarz. […] Wszyscy jego strasznie kochali, ale niestety nie żyje. Nikt z mojego rodzeństwa nie żyje, jestem sama jak palec.
Nie zginęli, tylko już poumierali. Najmłodszy braciszek był bardzo kochany przez ludzi. […]
- Gdzie zastał panią wybuch Powstania?
Wyszłyśmy o takiej godzinie, żeby zdążyć na godzinę „W”. Nie pamiętam, jak to było z Żoliborzem, ale to było jeszcze jeden czy dwa dni. U nas Powstanie zaczęło się na Suzina. Akowcy wyszli z jakąś bronią, już nie wiem z czym, w każdym razie skład był tu, gdzie kino, na Suzina. Wynieśli coś, Niemcy przyuważyli i zaczęła się wojna. Normalnie zaczęła się wojna. My prędko [chwyciłyśmy] za torby, jak to miałyśmy przykazane, że trzeba z torbą lecieć i ratować ludzi. Niestety przy nas zostało zabitych kilku chłopców. Dla dwóch wykopałyśmy groby, pamiętam to jak dziś. Pamiętam, że coś włożyłyśmy chyba do słoika, żeby można było później trafić. Tak się rozpoczęło nasze Powstanie, cały jeden dzień wcześniej. Przy nas niestety zginęli już nasi chłopcy. Miałyśmy iść na zbiórkę.
Po strzelaninie dostałyśmy rozkaz, żeby się natychmiast wycofać do Puszczy Kampinoskiej. Jeden z dowódców wydał takie polecenie. Zaczęli się już grupować do wymarszu. Drugi dowiedział się od „tatarów” i [powiedział], że broń Boże, skąd – „Wracać wszyscy!”. Nam powiedziano, żebyśmy na razie poszli do domu, bo nie wiadomo, jak się zakończy bitwa pierwszego dnia. Na razie mieliśmy się wycofać, bo nie wiadomo, co z tego będzie. Myśmy poszli, tata nas przygarnął, bo nie szedł do pracy. Czekaliśmy, kiedy będzie można wrócić z powrotem. Ale niestety to długo trwało i poszłyśmy na własną rękę. Było dwóch lub trzech chłopców, nazywali się Augustyniakowie i ich mama przeprowadzała wszystkich uciekinierów, naszych chłopców – akowców – z Marymontu na Żoliborz. To był trzeci, czwarty i piąty dzień, tak można powiedzieć, bo to przecież tyle trwało. Nasze koleżanki mieszkały na Żoliborzu, więc poszły tylko do domu.
Był taki moment, że mieliśmy [w domu] dwie furtki do otwierania, żeby było łatwiej uciekać. Jak będziemy mieli kogoś, kto się ukrywa, a Niemcy będą kołatać do jednej furtki, to wychodzą drugą furtką z innej ulicy. Tak że było to przejście u nas zabezpieczone. Wtedy Niemcy zaczęli do mnie i do siostry strzelać z AWF-u. To była pierwsza ulica, przed wojną Podleśna i oni mieli nas jak na dłoni. Tata zerwał się: „Uciekajcie prędko w jedną albo w drugą stronę! Idźcie takim zygzakiem!”. Udało nam się uciec. Ponieważ tak się zachowali, to pani Augustyniakowa zwracała już na to uwagę, żeby jakoś doprowadzić [innych], ale niestety sama zginęła. Naprzeprowadzała tych ludzi pół Marymontu na Żoliborz, ale sama niestety zginęła. Miała chyba trzech synów u nas pod „dwudziestką”, na Krasińskiego 20. Pamiętam tylko Zbyszka. Byłam na pogrzebie drugiego, bo poumierali po wojnie.
- Pamięta pani, jak ludność cywilna reagowała na walki powstańców?
Uważam, że bardzo dobrze, bo na przykład bardzo nam pomagali, naprawdę. Były przecież pootwierane domy, gdzie już ludzie się przenieśli. Mówią nam: „To wy musicie iść i sobie tam same wszystko szykować”. Co można było, to rzeczywiście się wykorzystało, ale nie wszystko można. Byliśmy zresztą zajęci naszymi sprawami. Wreszcie po paru dniach trafiłyśmy z Celą, dotarłyśmy do Krasińskiego 20. Po drugiej stronie Krasińskiego 20 była Krasińskiego 29. […] Grupowaliśmy się i już tam chodziliśmy wszyscy razem. Niezależnie od tych prac doszły nam jeszcze prace przy chłopcach wychodzących z kanałów. Nie da się powiedzieć, z jakim błotem oni wracali. Musiałyśmy ściągać z nich to wszystko i prać. Na Krasińskiego jest tablica, to było na zgrupowaniu, gdzie jest przystanek tramwajowy. Tablica zawiera nazwiska. Jest tam nasz Józio i Cela, wszyscy tam jesteśmy. Tak że doszła nam jeszcze jedna praca, miałyśmy pełne ręce roboty.
Bez przerwy nas wzywali, bo przecież toczyły się walki. My nie stałyśmy gdzieś w kącie, tylko jako pierwsze musiałyśmy lecieć z pomocą tym rannym czy nawet zabitym. Tak było – biegiem. Jak byliśmy jeszcze na Krasińskiego, nie byłyśmy jeszcze u zmartwychwstanek. Do zmartwychwstanek przeszłyśmy chyba 26 sierpnia, dlatego że w klasztorze był szpital polowy. Sam budynek by źle usytuowany, nie można było zabezpieczyć chorych. Wobec tego zlikwidowali i przenieśli się w dwa miejsca. Myśmy nawet chodziły w odwiedziny. Jedno miejsce na Krechowieckiej przy Marymonckiej, na Mickiewicza, a drugiego już nie pamiętam. W ogóle na Żoliborzu było kilka [takich miejsc]. Wobec tego nas dali do 211. plutonu – jest już nasz na stałe, do końca. Te prace też nas już nie opuściły, tak że byłyśmy całkowicie związane i oddane.
- Czym się pani zajmowała? Co należało do pani obowiązków?
Było tak, że myśmy wszystkie [dyżurowały]. Ta ma dzisiaj dyżur na to, ta ma dzisiaj dyżur na to. Tak sobie układałyśmy. Tak jak mówiłam, były dwie osoby na obserwacji na górze. Tak długo nikt nie wytrzyma, więc co cztery godziny była zmiana warty. Wobec tego te dwie osoby schodziły od zmartwychwstanek, bo obserwacja była na strychu. Schodzili i szli się przespać, tak jak wszyscy. Cztery godziny przespałyśmy się, ale jeszcze miałyśmy zajęcie, [mianowicie] telefony. Byłyśmy i telefonistkami. Schodziłyśmy na dół i dla żartu [pytałyśmy]: „Czy jak gęsi będą leciały, też trzeba zgłosić?”. Takie żarciki się trzymały. Mówią: „Wszystko, wszystko trzeba rejestrować”. Tak dotrwałyśmy do końca sierpnia, można powiedzieć. We wrześniu już się rozegrało piekło. Już było natarcie. Budynek zmartwychwstanek był przepołowiony. Jak się Niemcy dosiedli, to całkowicie [zniszczyli].
Mieliśmy straszny kłopot, bo nie można się było dostać do chłopaków ani z tej, ani z tamtej strony, coś okropnego. Cześć chłopców wyszła, bo przecież mieli zajęcia i niestety nie mieli już jak wrócić. Wobec tego nasz dowódca [wydał rozkaz] i pamiętam, że to moja siostra poleciała powiedzieć, że tak się stało i nie mamy pomocy. Niestety, przykro mówić, ale tak było. Pomoc przyszła, ale sami bardzo, bardzo młodzi chłopcy. Na pewno przy kościele Stanisława Kostki są ich nazwiska, tak sobie wyobrażam. Przysłali nam chłopców, a tu się rozszalała burza, bo już nam tu zabrali część. Z drugiej strony mówili, że [idą] na Dworzec Gdański. Ale to nie był Dworzec Gdański jako taki, to było przejście. Ale oni pomylili tory i tam też zginęła cała grupa, tam jak się idzie od zmartwychwstanek do Powązek, na tamtym odcinku. To było ciekawe, że jak koleżanka Irena była ranna, to nie wiemy, jak to było. Ona była z tamtej strony i nie można było się dostać, to były gruzy […]. Tak że myśmy się tam strasznie nachodzili. Czekamy, co będzie. Trzeba prędko nosze i chłopaków wynosić do szpitala.
Już nie pamiętam, ile czasu trwały walki. Nasz dowódca mówi: „No to musimy już to opuścić i wyjść stąd”. Na Krasińskiego 29 była wykopana duża szpara do piwnicy, tak że na drugą stronę ulicy wchodziło się piwnicą, żeby tym biedakom zapewnić jakieś życie. Proszę sobie wyobrazić, są dwie takie sprawy, których nie zapomnę do końca życia. Myśmy już wszyscy szli z tego zgrupowania. Została nas mała grupka, było rannych wiele osób, byliśmy podzieleni na dwa, bo nasz budynek był przepołowiony. Było nas już bardzo mało. Wchodzimy do piwnicy. Nosze – jedne, drugie, trzecie. Widzimy, że coś nie tak. Nigdy się o tym nie dowiedziałyśmy, co się stało z tymi chłopcami, tego nie wiemy. Jeszcze jedna zagadka, bardzo duża… bardzo duża. Dowództwo otrzymało wiadomość, że mamy iść na wały nad Wisłę, że na nas czekają pontony. Została nas już z pierwszej strony klasztoru mała grupka. [Byliśmy] uradowani. Na Dolnym Żoliborzu do końca Krasińskiego jest po prawej stronie park. Weszliśmy do jakiejś willi koło tego parku. Oczywiście wszystko tam było otwarte, bo nikogo nie było, Niemcy bez przerwy strzelali. Weszliśmy. Pamiętam, jak ta willa wyglądała – była cała w lustrach, na każdej ścianie były lustra. Jakie to było ładne…
Lecimy naszą grupą na te wały. Jesteśmy już nad Wisłą, to już mamy parę kroków od pontonów i zaraz jesteśmy uratowani. Lecimy. Przed wałem były ogródki działkowe. Dobiegamy jeszcze kawałek, tymczasem słyszymy strzały. Jesteśmy naprawdę [zdumieni], nie wiemy, co się dzieje. Krzyczymy: „W tej chwili kładź się i nie wolno wam się ruszać! Tu my zaraz zobaczymy, co się dzieje!”. W pewnym momencie zerknęłam, widzę strzał i dziewczyna dostaje w nogę. Turla się wałem i tam została. Mówię: „To jak to, to kto tam jest? Co się dzieje?”. Teraz nie wiemy, czy Rosjanie nas oszukali, że pontony na nas czekają, czy Niemcy. Tego nie wiadomo. Tego nie wiemy do dzisiejszego dnia. My już trochę [byłyśmy] wyćwiczone w wojsku, już trochę załapałyśmy. Wobec tego mówimy: „Musimy się stąd wydostać. Ale jak? Oni mają nas jak [na dłoni]”. W wale były miejsca, gdzie stawiali karabin maszynowy. Dużo miejsca nie zajął, ale porobili jamy i z tego strzelali. Ostrzeliwali nas przy ogródkach.
- Jak się pani stamtąd wydostała?
Leciał samolot. Mówimy: „Słuchajcie, to nasz jedyny ratunek. Ale pamiętajcie, że wszyscy muszą tak samo się zachować. Jak ten samolot nadleci na nas, nad nami będzie, to wtedy musi zerknąć, musi koniecznie zobaczyć, jaki to samolot leci”. Rzeczywiście z gniazda wyleźli ci Niemcy czy Rosjanie – tego nie wiemy – spojrzeli do góry, jaki to samolot. Posypały się strzały, że coś niesamowitego. Nasi krzyczeli: „Szybko! Biegiem! Biegiem! Iksem! Prędko, prędko lećcie!”. Było tam parę drzew i myśmy się schowały pod te drzewa. To było parę kroków od Wisły, to nie tak daleko […]. Później znów mówimy: „No to idziemy, przecież musimy naszych odszukać, bo nie wiemy, gdzie która grupa walczyła”. Proszę sobie wyobrazić, że my się trzymamy, a jedna z naszych koleżanek już wtedy trafiła do kościoła Świętego Wojciecha. My jeszcze byliśmy nad Wisłą. Niemcy już zgarniali tych ludzi, bo to może oni organizowali, czort wie. W każdym razie sprawa z wałami była niewykryta, nie mam pojęcia, jak to było.
- Czy w czasie Powstania miała pani kontakt ze swoim rodzeństwem, z rodziną?
Józio był łącznikiem, tak że się z nami kontaktował. My z Celą też, chyba że wyszła załatwić to czy tamto.
- Miała pani kontakt z rodzicami?
Rodzice byli wysiedleni na Marymont. Tak że można było czasami nawet pójść i wymyć głowę.
- Jak wyglądało życie codzienne, sprawa żywności, wody, higieny w czasie Powstania?
To koledzy [organizowali]. Śmialiśmy się, bo nawet jeden prowadził krowę na rzeź. Mężczyźni załatwiali. Zresztą my też. Pamiętam, że weszliśmy do jakiegoś mieszkania i trzeba było [szukać] na macanego. Wyszliśmy spod zmartwychwstanek, to nas już była nieduża grupka. Znalazłam mąkę, wodę, coś tam jeszcze. Nie pamiętam, co robiłam, czy kluski, czy placki. W każdym razie porucznik mówi: „Słuchajcie, musimy to zostawić. Już musimy odmaszerować”. – „Panie poruczniku, ale my mamy tą miskę z sobą”. Wzięliśmy tą miskę i gotowanie dokończyliśmy na Suzina.
Wszędzie mieliśmy tego pecha. Miałam strasznie gęste włosy. Było pełno gruzu, budynek się rozleciał i byłyśmy całe w gruzach, wyglądałyśmy jak jedno wielkie [nieszczęście]. Zaczęły mi czesać włosy. Uczesały kawałek i mówią: „Słuchajcie…”. To było na Suzina z tej strony, co kino, po prawej stronie. Wtedy krzyknęli, że Niemcy są na klatce, weszli od podwórza. A my jesteśmy na klatce i już jesteśmy w ich rękach. Oni dojdą, a my nie mamy ucieczki. Mężczyźni jak to mężczyźni, polecieli pierwsi i mówią: „Skaczcie” – z parteru wprawdzie, ale parter bardzo wysoki. Do dzisiejszego dnia pamiętam, miałyśmy tylko nasze sanitarne torby i rzuciłyśmy chłopcom. Oni pozabierali torby i później nas pościągali. Lecieliśmy. Tam była też zapora, niesamowita. To się tak odbywało, że doszliśmy do Mickiewicza i zaczęło się: „»Żubry«! »Żyrafy«! »Żmije«!” – nawoływali się, bo nie wiedzieli, kto gdzie trafił. Ciężko było, bo przecież Dolny Żoliborz był cały czas pod obstrzałem, naprawdę coś okropnego. Spotkaliśmy się wszyscy razem. Wieczorem byliśmy jeszcze u tej biednej, co była postrzelona w nogę. Przeżyła. Jak wróciłyśmy od niej, to był meldunek, że walki są zawieszone. Myśmy się cieszyli i nie cieszyli, bo przecież był gruz na gruzie. Niektóre dzielnice przecież tak zburzone, zbombardowane… Ale i ludzi tyle zginęło. Zawsze musimy pamiętać o tym, że nam też pomagają, także my musimy pomagać wszystkim, co zrobić.
Dostałam od kolegi, FN-5 […] do zdjęcia, żeby zrobić zdjęcie. Mówię: „Jakoś muszę się ubrać”. To i mundurek miałam, FN zapięta, fajnie sobie kroczę. To było w zmartwychwstankach, to były końcowe dni. W pewnym momencie strasznie mnie paliła twarz. Mówię: „O rety! A co to się dzieje?”. Poszłam do lusterka, a w tym momencie trzask. Kolega nie zablokował, tylko był wystrzał i prosto w moją koleżankę, a to ja miałam tam stać. Stanęła na moim miejscu, bo pokazywał jej pistolecik. Miałyśmy później trochę kłopotu. Ale opiekowałyśmy się i zanim dojechałyśmy do jakiegoś miasta w Niemczech, to cały czas dbałyśmy o nią. Radziła sobie i kontaktowała się z nami, wszystko było dobrze. Takie są przypadki. Jeszcze śmieszny przypadek. To, co opowiadam, wszystko się łączy jedno z drugim. Trzeba było złożyć broń. Myśmy poskładali. [Niemiec] chwycił się za ręce: „Boże, z czym wyście wojowali?”. Leżał jakiś połamany karabinek czy coś… Później, jak byliśmy w Niemczech jako jeńcy wojenni, to mój numer to 46571. Zapamiętałam i pamiętam mimo mojej sklerozy.
- W jakim obozie pani była?
W kilku. Najpierw nas [umieścili] w stalagu i tam byli Włosi i Francuzi. Mieli tam swoje siedziby i nas też do nich pchnęli. Wszystkie siostry były oddzielnie, wszystkie kierowali gdzie indziej. Zabawna historia. Dostaliśmy paczki z Danii. „No, to ciekawe, co tam jest!”. Była bardzo dobra czekolada, dobre masełko, papieroski. Co tam nie było. O papierosach nigdy nam się nie śniło, ale jak takie dobre papieroski, to trzeba spróbować. Rzeczywiście tak było zrobione. Mnie jeszcze nie było, przyszłam dopiero w następnej grupie, taka zadowolona. Mówię do mojej siostry: „Cela, wiesz co? Paczki mamy z Danii”. – „Co ty powiesz?”. – „No to chodź, ja ci pokażę, zobacz. Zobacz prędko, jakie tu dobre rzeczy są!”. Wyjęłam papierosa, przypaliłam i pokazuję przed nią, że mam papierosa, że jestem taka ważna. Ona na to: „A dlaczego mnie nie częstujesz?”. Okazało się, że ona już pierwsza wypróbowała. Tak się powoli kończył nasz żywot. Przyjechaliśmy, nasza chałupka była zniszczona.
- W jakich obozach pani była i jak się pani do nich dostała?
Najważniejszy to Oberlangen, bo to prawdziwy obóz jeniecki. Nas [kierowali] grupowo, nie pojedynczo. Jak mówiłam, jechały jedne siostry, a później druga grupa. Gross-Lübars i Altengrabow – to były obozy jenieckie i tam byli również Rosjanie. Ale oni tak człap, człap, a nasze dziewczyny jakoś tam wyglądały, biednie, bo biednie. Miałam każdy but inny, jeden inny, drugi inny. A oni tak człap, człap.
- Proszę opisać warunki w obozach.
Niemcy karmili nas zielenizną, a im do naszego jedzenia wlewali wodę, kartofle czy kaszę – już nie pamiętam. W każdym razie bardzo słabo ich odżywiali, nas też bardzo słabo. […] Z Warszawy było nas 1750 walczących kobiet. Dla nas już trochę podszykowali te obozy i wtedy można było jakoś się urządzić. Ale jak tu się urządzić, jak nas zabrali z placu boju, a my miałyśmy na sobie tylko jakieś kapcie i jeszcze coś, a to był wrzesień. W październiku było nam już okropnie zimno. Pamiętam, jak do naszego baraku wszedł Niemiec. Widocznie miałam na sobie nałożoną jakąś byle jaką koszulę. [Popatrzył] i mówi:
Schöne, czyli piękna. Mówił, że też ma córkę, rozumie nas. Był taki trochę wyrozumiały.
- Jak odbierała pani Niemców spotkanych podczas Powstania? Spotkała pani jeńców niemieckich?
Mało. Ale jak dostałyśmy już [jakiegoś] na noszach, to trzeba się było zająć biedakiem, nawet Niemcami. Przecież w pierwszy dzień Niemcy trafili do naszego obozu i ich tak samo się traktowało jak normalnego rannego. Ale mieliśmy trochę różnych przejść. Myśmy były nastawione, że torby pod pachę i lecimy. To nie taka droga, to bardzo okrężna.
- Co się z panią działo po wyjściu z obozów?
Powiem krótko. Dwa razy wyszłam za mąż. Miałam trzydzieści dwa lata, to byłam młoda. Zostałam wdową z trojgiem dzieci bez mieszkania. Proszę sobie wyobrazić.
- Proszę opowiedzieć o momencie wyzwolenia, o powrocie do Polski.
W Oberlangen mówią: „Mamy jeden mundur za dużo, a nie mamy dziewczyny żadnej”. Mówię: „Słuchajcie, dajcie. Jutro będzie mój braciszek. Dajcie, na niego będzie dobry”. Faktycznie. 14 kwietnia zjawia się mój braciszek. Mówi: „Dobrze, jestem”. Rodzice pracowali na kolei. Ściągnął wszystkich – rodziców i dwóch braci. Młody chłopak, tyle miał rozumu i tyle szczęścia. Całą naszą rodzinę wywiózł z Niemiec, tak można powiedzieć. Rodziców, rodzeństwo i siebie – to przecież bohater, naprawdę bohater.
- Po powrocie do Polski pojechali państwo do Warszawy?
Kolega Józieczka nas zaprosił, żebyśmy korzystali z ich willi. Tak się działo. Trzeba było starać się o pracę, zapracować i budować się od początku. Nie było nawet jednego drzewka, wszystko pomarnowane. Rodzice mieli plac, bo dziadek wszystkim swoim dzieciom kupił działkę i każdy miał. Nasz tata też dostał. Sam pobudował. Jak pobudował, tak pobudował, ale mieliśmy bardzo fajne mieszkanie. Rodzice bardzo wcześnie poumierali i moje rodzeństwo też, słowo daję. Jakoś tam się mieszkało. Teraz jest tam bratowa […]. My się wszystkim zadowolimy, co jest i dziękujemy za wszystko, co jest. Mamy pogodę ducha; wszystkich tego uczę – pogoda ducha, bo to takie ważne. W mojej sytuacji – troje dzieci, najmłodszy syn dwa latka. To są moje sieroty, bardzo dobre dzieci, naprawdę.
- Proszę powiedzieć, jakie jest pani najgorsze i najlepsze wspomnienie z okresu Powstania.
Przede wszystkim wypad na wały. Człowiek widział, jak nas oszukali, a nie wiemy kto, czy Rosjanie, czy Niemcy. Pontony. No gdzie te pontony? I jakim cudem nasza Jadwiga znalazła się w kościele na Woli, skoro była z nami na Żoliborzu nad Wisłą? To znaczy, że były jakieś oddziały, które pilnowały ogródków, żeby nikt tam nie przyszedł. Przecież co zrobili później z Wolą? Dla mnie to jest najpiękniejszy cmentarz w Polsce. Kocie łby, gdzie ludzi pozabijali. Pamiętam, jak byłam u kuzynów w Elblągu, to był tam ksiądz, który był w Powstaniu Warszawskim na Włościańskiej. Przeżył tą gehennę. Opowiadał, że strzelali do wszystkich jednakowo i zsuwali do jednego dołka. Wszystko jedno im było, aby prędko pozbyć się trupów. Mówi: „ Boże, jak ja bym się chciał stąd wydostać, żeby później opowiedzieć, jak to było. Boże, ja tobie przysięgam z ręką na sercu, że jak wyjdę stąd żywy, to będę pamiętał o wszystkim i wszystkich”. W pewnym momencie zapaliło się światełko. Zobaczył z daleka: „No ale jak się wydostać?”. Ale po troszeczku, po troszeczku, odgarniał po parę garstek ziemi, żeby stamtąd wyjść, z tego dołu z trupami. Jeszcze w nim było życie. Światełko dodało mu otuchy, że gdzieś tam są ludzie. Pomału, pomału dotarł do mieszkania. Zajęli się nim, zaopiekowali. On był niesamowicie wyczerpany. Jak przyrzekł, tak poszedł na teologię i został księdzem.
- Czy w czasie Powstania spotkała się pani z obrzędami religijnymi? Msze święte, śluby, pogrzeby?
Tak, tak, u nas też były. Z nami był ksiądz Marczuk. Jak się spotykaliśmy na jajeczku i na opłatku, to jeszcze i po kieliszku zawsze wypiliśmy. Był bardzo przyjacielski. Też już nie żyje. Nie jest pochowany w Warszawie, bo miał rodzinę gdzieś dalej […].
- Było wiele publikacji na temat Powstania. Czy wie pani coś, czego jeszcze nikt nie powiedział? Czy jest coś takiego, co chciałaby pani w tym momencie powiedzieć?
Nie mam nic takiego. Mówię wszystko, nie wiem, co by zainteresowało. Nie miałam nigdy przed ludźmi tajemnic i wszędzie byłam zawsze bardzo lubiana, w pracy. Pracowałam w dużym „Zjednoczeniu”, w ministerstwie.
- Czy była pani represjonowana z powodu udziału w Powstaniu?
Nie, u nas nie. To było wyjątkowe „Zjednoczenie”. Byli dyrektorzy, którzy przyjmowali ludzi ze szlacheckiej rodziny. Mam nawet przykład. U nas w „Zjednoczeniu” była przyjęta Broniecka i pracowała chyba w kadrach, już nie pamiętam. W każdym razie dyrektor mówi: „No widzicie, jakich ludzi wam daję?”. Później jeszcze jednego, ale powiem o Bronieckiej. Też wesoła [historia]. Moja mama smażyła ziemniaczane placuszki. Dzieci już sobie dobrze pojadły, to postanowiły, że przylepią na ścianę. Przylepiły na ścianę, moja mama weszła i mówi: „No bójcie się Boga, jak to można coś takiego zrobić?”. Jak przyszłam do pracy, to zaraz opowiedziałam. Była Broniecka i inne osoby. Tak się uśmiała i mówi: „Ja chcę mieć takiego Jacka i takie placki na ścianie”.
Rzeczywiście, dowiedziałam się później, że jak wyszła za mąż, miała syna Jacka i placki znalazły się na ścianie. Takie to były różne historie. Poza tym był u nas przyjęty pan Wróblewski. To był człowiek, który był na placówkach. Miał syna, który jako jedenasto czy dwunastoletni [chłopak] przed wojną prowadził już samochód. A jego tata podpisywał nasze polskie pieniądze. Jest jego podpis „Wróblewski”. Był normalnym człowiekiem, tak że nie wszędzie tak były [represje], nie w każdym [zakładzie].
Warszawa, 18 listopada 2008 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska