Stanisław Wenda
Stanisław Wenda, zamieszkały w czasie Powstania na Puławskiej 16 mieszkania 5.
- Co Pan robił przed wojną? Ile miał pan lat przed wojną?
Urodziłem się w listopadzie 1934 roku. Moi rodzice prowadzili restaurację na Puławskiej 16, a ojciec pracował w Korpusie Ochrony Pogranicza w Sztabie Generalnym na obecnej ulicy Chałubińskiego. Nie wiem, jak nazywała się wtedy. W 1939 roku ojciec emigrował z władzami, z rządem do Budapesztu. W Budapeszcie pracował w ambasadzie polskiej. W październiku lub listopadzie 1941 roku wrócił, oczywiście z brodą, z wąsami, żeby nie można było go poznać, bo nadal działał w organizacji podziemnej. W marcu 1942 roku został aresztowany przez gestapo. Przyjechali w nocy do domu, obstawili dom z wszystkich stron. Mieszkaliśmy wtedy na Puławskiej 16 m. 2 na parterze. Zabrali ojca na gestapo w aleję Szucha na Pawiak. W rezultacie 28 maja 1942 roku rozstrzelali go w Magdalence pod Warszawą, w Lasach Sękocińskich. Z tej racji Niemcy zabrali od razu nasze mieszkanie na Puławskiej i zostaliśmy eksmitowani. Mieszkanie zajął jakiś gestapowiec – Niemiec. Ponieważ mama w tym domu prowadziła restauracje, więc dogadała się z sąsiadką z pierwszego piętra (mieszkanie numer 5), wynajęliśmy u nich pokój i tam mieszkaliśmy. […] Po wyzwoleniu wróciliśmy z powrotem do swojego mieszkania.
Jeżeli chodzi o Powstanie Warszawskie, to kiedy 1 sierpnia wybuchło, byłem wtedy na podwórku – usłyszałem serię z karabinu maszynowego i poleciałem na górę. U nas na górze w mieszkaniu już byli powstańcy, ponieważ na Puławskiej 14 była jakaś ich główna kwatera. […] Poukładaliśmy w oknie materace włosiowe, oni postawili karabin maszynowy i strzelali.
Vis à vis na Puławskiej był tak zwany niemiecki
district (jakieś garaże) i stamtąd walili snajperzy, a oni strzelali stąd. W bramie na parterze też był postawiony karabin maszynowy, też obłożony jakimiś workami nie workami, no i też strzelali
vis à vis. To Powstanie w naszym bloku trwało cztery, pięć dni… Chyba pięć, ale dokładnie nie jestem pewien. Jak powstańcy wycofali się którejś nocy, to wtedy moja siostra z koleżanką mieszkającą w podwórku w tej [samej] bramie sprzątały te gilzy i myły asfalt, podłogę i ściany, aby nie było śladów krwi. Jak Niemcy wchodzili, tam gdzie były ślady krwi, to [wiedzieli, że] tu była barykada, walka, no i tutaj tych ludzi rozwalali.
W czasie jak było Powstanie, to mama [gotowała] w tej restauracji. Ponieważ ludzie wpadli z restauracji do środka, nim zdążyła zamknąć kratę, to kilkanaście osób z ulicy tam wpadło i żywili się u nas w restauracji – jakiś krupnik, jakaś zupa pomidorowa, mama coś tam gotowała. Oczywiście gotowała to i dla walczących na bramie i na pierwszym piętrze. Tam im się donosiło wodę, herbatę, zupę pomidorową… Pamiętam sam kilka razy nosiłem. Ja oczywiście latałem między pierwszym piętrem i parterem. Donosiłem taśmy z nabojami, butelki z benzyną. Przy okazji zostałem ranny. Nie wiem, jak to się stało, ale miałem szrapnel w lewą nogę i postrzał – wygląda mi to na postrzał, bo blizna jest dość duża.
Jak Niemcy weszli już chyba piątego czy szóstego dnia, to [wchodzili] od tyłu, bo ten budynek miał dwie bramy: Puławska 16 i Rejtana. Na Rejtana była brama wjazdowa, a Puławską wchodziło się normalnie na klatkę schodową. Niemcy z dwóch stron weszli z karabinami:
Raus! Hände hoch! Wyprowadzili nas na ulicę Puławską, no i oczywiście z podniesionymi rękoma [prowadzili nas] do koszar na Rakowiecką. Na rogu Rakowieckiej i Puławskiej są koszary wojskowe, były dwa czy trzy hangary, tam nas spędzili, oczywiście ręce do góry… W każdym razie, jak doszliśmy do rogu Puławskiej i Rakowieckiej, to leżały przewrócone dwa tramwaje. Tam były barykady, bo Puławską czołgi szły na wozy pancerne na ulicę Różaną, bo na Różanej była jakaś duża kwatera powstańcza. Właśnie stąd te butelki z benzyną, które były rzucane na Puławską. Jakeśmy doszli do rogu Rakowieckiej, to zobaczyłem, że stoi karabin maszynowy (w tej chwili tam jest kwiaciarnia). Patrzę, leżą dwa czy trzy trupy i mówię: „Rany Boskie! Będą nas rozwalać!”. Wiadomo, idziemy, leżą [już] dwa czy trzy trupy, a nas [prowadzą] prosto na Rakowiecką do tych dwóch hangarów.
Trzymali nas tam dzień czy półtora i na drugi dzień [zabrali nas] na gestapo w aleję Szucha, też z rękoma podniesionymi, całym takim szpalerem [szliśmy] Puławską do placu Unii. Na placu Unii uciekł jeden z chłopaków w moim wieku. Zaczął uciekać w ulicę Klonową. Dostał serię po plecach i chłopaczyna padł. Nas spędzili na gestapo w aleję Szucha (obecnie tam jest Ministerstwo Edukacji Narodowej i Muzeum Walki i Męczeństwa). Jak nas ustawili na tym podwórku, to było pełniutkie podwórko. Pełno ludzi było. Nie było nawet gdzie wetknąć szpilki, tylko środek był wolny. Na pierwszym piętrze jest imitacja balkonu i okno i w tym oknie stał karabin maszynowy. Jakiś Niemiec wyszedł i w języku polskim nam mówił, że kto jest wierzący niech się pojedna z Bogiem, bo będziemy rozstrzelani, bo my jesteśmy wszyscy
Banditen, znaczy bandyci. Oczywiście pamiętam, że spojrzałem sobie w niebo. Zobaczyłem jaskółki latające, mówię: „Cholera, żeby tak się w tą jaskółkę zamienić i wyfrunąć”. Gdzieś godzinę, półtorej, może dwie tak staliśmy cały czas. Kto mógł, to spał, kto mógł, to się oparł, kto mógł, to siadał na tym asfalcie. Jakiś oficer wjechał. Samochodem podjechał pod wejście. Wszyscy Niemcy salutowali:
Heil Hitler! – Heil Hitler! – wszedł na górę. To musiał być jakiś wyższy rangą oficer, bo miał kolorowe lampasy na spodniach. Wszedł na górę, to trwało z pół godziny. Patrzę, zabrali karabin maszynowy. Wyszedł Niemiec i mówi do nas, że nie będą nas rozstrzeliwać, bo dzisiaj o czternastej godzinie dowództwo nad cywilną obroną Warszawy przejął Wehrmacht, a Wehrmacht nie będzie rozstrzeliwał ludności cywilnej i kobiet.
Jeszcze jakiś czas postaliśmy, w końcu:
Raus! Raus! – i wyprowadzili nas aleją Szucha, na plac Unii i znowuż na Rakowiecką. Tam się spało na różnych matach na podłodze. Na drugi dzień gdzieś tak przed południem szedł Niemiec i wybierał ludzi, między innymi wybrał mamę i mnie. Siostra moja została z ciotką w środku, przy tych barakach. No i gdzieś nas prowadzą pod bronią, nie wiemy gdzie –
Raus! Raus! – idziemy. Okazuje się, że na Polnej stał czołg niemiecki. Myśmy mieli być żywą tarczą przed czołgiem, który szedł na politechnikę. Na politechnice była jakaś barykada, ale nie doszło to do skutku. Doprowadzili nas do wysokości ulicy Oleandrów mniej więcej. Nie wiem, czy niemiecki samolot, czy jakiś inny, w każdym razie ktoś zaczął bombardować. Jakieś strzały z góry. No to nam:
Raus! na ziemię. Myśmy poupadali. Zawrócili nas z powrotem na Rakowiecką. Na tej barykadzie widziałem, jak skoczył taki młody chłopak i machnął rękoma, więc dawał znak prawdopodobnie, żeby się przewrócić. W tym momencie nadleciał jakiś samolot nie wiem, czy to był niemiecki, czy jakiś aliancki. W każdym razie ta żywa barykada nie doszła do skutku. Zawrócili nas z powrotem na Rakowiecką i byliśmy tam chyba ze dwa dni. Potem kazali nam udać się do swoich mieszkań, spakować najpotrzebniejsze rzeczy i czekać na podwórku na ewakuację, bo będziemy wywożeni do obozu. Każdy brał, kto co miał, najbardziej potrzebne [rzeczy]. Na przykład mama miała większy węzełek, ja miałem mniejszy i to wszystko leżało na podwórku, na takim kwadracie. Czekaliśmy na ewakuację. W rezultacie wpadł jakiś pijany własowiec – mówili, że to jest Ukrainiec, tylko w niemieckim mundurze. Pijany był kompletnie. Strzelał do kogo popadło. Zabił na podwórku kominiarza, który tam mieszkał. W oficynie mieszkał jakiś facet. Mówili, że to jest folksdojcz, Niemiec. Jego też zastrzelił, więc swojego zabił. Zaczął za nami strzelać. Kto mógł, to swoje węzełki złapał i wybiegł bramą na ulicę Rejtana do Sandomierskiej, na Starościńską. Schowaliśmy się w takim budynku na Starościńskiej, niedaleko obecnie jest ambasada belgijska. Tam byliśmy chyba trzy, cztery czy pięć dni. Ze dwa razy Niemcy w hełmach z blachami [na piersi], żandarmeria, przychodzili wieczorem i kazali otwierać bramę. „Niedługo was zabierzemy…”. Oni przyszli raczej szukać młodych dziewczynek, bo szukali dziewczynek do zabawy.
Po czterech czy pięciu dniach pobytu na Starościńskiej przyszli zabrać majdany: „Na Rakowiecką do obozu jedziecie”. Ulicą Rakowiecką wyprowadzili nas do Niepodległości, [aleją] Niepodległości do ulicy Wawelskiej, Wawelską do Akademickiej (tak teraz się nazywa; po lewej stornie jest akademik na placu Narutowicza). Tam na balkonie stali Niemcy, cała grupa oficerów i przyglądali się, jak my idziemy tym szpalerem. To była cała [aleja] Niepodległości, Wawelska… Straszna masa ludzi. Nie wiem, z kilkanaście czy kilka tysięcy. W rezultacie, jak oni się na tym balkonie nam przyglądali, to puścili na nas przebranych w mundury własowców. Oni grabili, zabierali każdemu co miał: obrączkę z ręki, zegarek z ręki. Jak nie mógł zdjąć obrączki, to ucinał palec. Widziałem to kilkakrotnie. Obok mnie szedł mężczyzna, który miał dewizkę z zegarka i widać było. Zapomniał widocznie, że ma, to [własowiec] wyjął pistolet, strzelił mu w brzuch i wyrwał to wszystko. Trwało to tak kilkanaście minut. Wszyscy ludzie w popłochu lecieli do ulicy Spiskiej, Spiską do Dworca Zachodniego, [zapakowali nas] w wagony elektryczne i wywieźli do Pruszkowa.
W Pruszkowie byliśmy, nie wiem, siedem czy osiem dni. Potem władowali nas w wagony bydlęce po pięćdziesiąt, po czterdzieści osób. Ścisk był niesamowity. Toalety nie było, nic nie było, tylko dziurka wycięta w rogu. Bez wody. Trzy doby nas tak wieźli do Rozprzy, tam już na furmanki i zaczęli rozwozić. Nas mieli wywieźć do wsi Mierzyn, ale mama chciała, żebym był [z nimi]. Przeważnie każdy gospodarz dostał dwie osoby, a nas było cztery: siostra, ja mama i ciocia. [Zawieźli nas] do dworu, folwark niemiecki: Kazimierzów II. Mówili, że tam zarządcą był Polak spod Częstochowy, nazywał się Aleksander Malinowski. Tam żeśmy byli prawie do świąt Bożego Narodzenia.
W międzyczasie były tam jeszcze dwie pacyfikacje lasów. Ten folwark był w środku, a wokoło były lasy. Było tylko jedno wyjście do tego lasu. Pacyfikację lasu robili dwukrotnie, bo szukali leśnych partyzantów. Byli ci partyzanci – kilkakrotnie przychodzili na kwaterę do tego folwarku. Oczywiście jak przyszli na tą kwaterę, to już nikt nie mógł opuścić [folwarku], bo [wszędzie] stały czujki, straże.
Przed Bożym Narodzeniem mama postanowiła, że uciekamy i żeśmy uciekli. W nocy chyba przyjechała furmanka, mama chyba zapłaciła. Furmanka podjechała z boku tego folwarku. Myśmy się w nocy ubrali i [wskoczyli] na tą furmankę. Furmanką pojechaliśmy do Pyr pod Warszawę, bo mamy siostra miała tam dom. Dobrnęliśmy do Pyr w kilka dni (dwa, trzy) – trochę furmanką, pociągami, trochę piechotą… Nawet przechodziliśmy koło „Grubej Berty” w Raszynie.
Jak już byliśmy w Pyrach, to w styczniu była ofensywa i 17 stycznia razem z wojskiem żeśmy weszli do Warszawy (z Pyr było bliziutko). Zajęliśmy swoje mieszkania (właśnie to mieszkanie numer 2, które wcześniej nam Niemiec zabrał). Mama jakoś zaczęła handlować w tej restauracji, która nie była zburzona, tylko obok było zburzone. Bar tam się utworzyło, była herbata, kawa, kanapki.
W 1949 roku mama zmarła, miała zapalenie opon mózgowych. Ja chodziłem do 85. szkoły, potem liceum Rejtana. Siostra moja chodziła do szkoły, do liceum nazaretanek. Tak się żyło. Potem się zaczęło pracować. Dopóki nie miałem dokumentów [na potwierdzenie], to o tym nigdy nie wspominałem. […]
- Pan w 1939 miał 5 lat… Pamięta pan coś?
Pamiętam, że byłem z taką naszą gosposią i siostrą na ulicy Bagateli, tam był ogródek jordanowski (teraz Urząd Rady Ministrów) i dokładnie 1 czy 2 września tam byliśmy. Mama nas wysłała. Słyszałem jakąś strzelaninę, jakieś walenie, jakiś nalot i my z tej ulicy Bagateli przez plac Unii pod murami, pod ścianami [biegliśmy] na ulicę Puławską do domu. No i oczywiście wybuchła wojna. I tak za dwa trzy dni na ulicy Rakowieckiej róg Puławskiej było pożegnanie ojca. Ja nawet podobno tak się darłem, że przez kilka tygodni nic nie mogłem powiedzieć, dostałem naderwania strun głosowych. […] Pamiętam 1939 rok, sam wybuch wojny. W Powstanie to już miałem lat dziesięć, już dużo więcej [pamiętam].
- Czy przez lata okupacji działo się coś tam, gdzie była restauracja, była jakaś konspiracja?
Była. Ojciec wrócił w październiku czy we wrześniu 1941 roku […] Przy restauracji, przy głównej sali był mały pokoik gościnny i tam przez takiego kuriera, który się nazywał Fronczysty (pseudonim ,,Stasio”) został przyprowadzony Edward Rydz-Śmigły. Z tym że ja nie wiedziałem, że to jest Rydz-Śmigły, tylko wiedziałem, że to jest profesor; tak się mówiło: profesor. Potem się okazało, że to był Edward Rydz-Śmigły. On był w tym pokoju gościnnym dzień, nie wiem, może więcej niż dzień, a potem się przeniósł na ulicę Sandomierską do jakiegoś mieszkania generała, żony generała czy pułkownika przedwojennego, nazwiska nie powiem. […] Jak ojca aresztowano w 1942 roku, to na drugi dzień po aresztowaniu przyszła do mieszkania jakaś pani. U nas był taki olbrzymi kredens i w zwieńczeniu była główka jelenia. Mama mówi, że ojciec aresztowany, ona mówi, że jest z organizacji i ma coś do załatwienia. „Co pani ma do załatwienia, jak tu nic nie ma. Męża aresztowali w nocy, o co chodzi?”. I zdjęła tę główkę jelenia z tego mebla i wyjęła plik jakichś grypsów czy szyfrów, schowała to i szybko poszła. Takie momenty pamiętam.
Ojciec nadal tam działał, tylko przy mnie nie mówił, bo byłem za mały, ale widziałem to po zachowaniu ojca. Przychodził jakiś Węgier w mundurze kepi. […] On mieszkał też w tym domu na pierwszym piętrze. To był jakiś węgierski oficer, który przychodził do mieszkania i z ojcem często rozmawiał. Musieli mieć jakieś [układy], tylko wiadomo, że byłem za mały, żeby mi to wszystko mówić. Wiadomo, może dzieciak wyklepie. Ale orientowałem się, że coś jest nie tak. Kiedy przyjechało gestapo koło dwunastej w nocy, to od strony Puławskiej od strony Rejtana otoczono mieszkanie od podwórka... Po jakimś czasie przysłali mi tylko zegarek ojca i futro i przysłali zaświadczenie, że pan Alojzy Wenda [niezrozumiałe] 28 maja 1942 roku i oddali mi zegarek i futro.
Oczywiście często dostaję zaproszenia na 28 maja z Muzeum [Więzienia] Pawiak, bo tam się zawsze 28 maja odbywają msze święte i uroczystości. Tego dnia było tam rozstrzelanych kilkuset ludzi, w Magdalence w Lasach Sękocińskich. No i to właściwie tyle, co mogę powiedzieć. Dziękuję bardzo.
Warszawa, 21 pazdziernika 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski