Lucyna Koć „Maja”
Nazywam się Lucyna Koć, z domu Matejewska. Jestem wdową. Mam syna Pawła. W 1939 roku skończyłam czwartą klasę w szkole nr 75 na Żurawiej 9. Szkoła była w domu prywatnym i była mocno pokiereszowana. Szkoła była państwowa, tylko że nie było tyle budynków, więc szkoły były w normalnych blokach. Niemcy zaraz nas zabrali. Na Kruczej 21 była szkoła żydowska. Tam ich wyrzucili. Były bardzo przykre warunki. Potem [przenieśliśmy się] na aleję Róż, w końcu na Mazowiecką 4. Od razu ogłosili, żeby przynosić wszystkie książki literatury pięknej do szkoły dla tych maluchów, żeby to zniszczyć. Miałam dużo starszego rodzeństwa, więc mi wytłumaczyli, o co chodzi. Oni chcą po prostu palić te książki. Naturalnie nic nie przyniosłam. Drugie takie wezwanie było, jak byliśmy już w czwartej czy piątej klasie. Do Arbeitsamtu w szeregach nas prowadzili. W szkole nauczycielki miały obowiązek rejestrowania nas jako siłę roboczą do Niemiec. Matka jednej z koleżanek z mojej ulicy, która znała dobrze moich rodziców i moją rodzinę, tylko do mnie szepnęła: „Nie mów tylko czasami, że masz starszych braci”. Nie miałam zamiaru mówić. Później było bardzko ciężko, bo wszystkie parki były pozajmowane przez Niemców. Tylko park Ujazdowski był odrobinę wolny, ale jak chcieliśmy grać w piłkę, to zaraz Niemcy
Laurentia, liebe Laurentia mein. Niemki się bawiły i wyrzucały nas z placu. Później zaczęłam chodzić do szkoły na Bracką 18. To były [komplety] pod płaszczykiem szkoły ogrodniczej, ale mnie nie było stać na komplety. Tam tylko na pozór była szkoła, a tak to wszyscy chodzili na komplety. Ja musiałam to przerwać, bo miałam czterech braci, starszą i młodszą siostrę.
Moi rodzice mieli przez trzydzieści kilka lat sklep kupiecki na Czackiego 6 na wprost [budynku Stowarzyszenia] Techników, więc im pomagałam. W 1939 roku cały przód został zniszczony, tylko parter został. Tam trzeba było kartki nalepiać, segregować. Nawet kartofle przez kartki były załatwiane, trzeba było sprowadzać. Na ulicy wagę postawić i ludziom kartofle rozważać.
W czasie okupacji było dość ciężko. Początkowo było bardzo ciężko, później ludzie nauczyli się jakoś żyć w okupacji. Prędzej coś tam załatwić. Później pomagałam w sklepie na Czackiego. To jest ulica, która miała tak zwany dowcip: przejście – ślepy zaułek do Mazowieckiej. Tam było przejście na Mazowiecką. Na Czackiego było bardzo dużo akcji AK, dużo zabitych, cuda niewidy. Ja byłam drobniejsza niż wszyscy moi rówieśnicy i szczuplutka z warkoczykami, więc wtedy jeszcze mnie nie zaczepiali. Wiele razy widziałam zabitych mężczyzn.
Kiedyś padł młody mężczyzna. Uciekał przed pościgiem, w ręku miał pistolet. Nie wiedział, że na Czackiego przy Traugutta była filia elektrowni i tam byli Niemcy, którzy mieli broń i go zastrzelili. Tam było bardzo dużo akcji. Bracia moi wpadali czasami (bo tam każdy trochę starał się pracować) i była taka akcja, że szedł młody mężczyzna placem Napoleona i z prochowca wypadł mu magazynek (wtedy były modne prochowce – takie białe, beżowe płaszcze), a Niemiec szedł z kobietą i mówi: „Skąd pan to masz?”. No i ten chłopiec bez zastanowienia, nie wyjmując ręki z kieszeni, strzelił do niego. Niemiec się przewrócił. Tego chłopaka gonili aż do Świętokrzyskiej. Wpadł w Świętokrzyską i tam go dorwali. Kopali go i jeszcze Niemcy go podpalili. (Bracia moi byli wysocy – około 1,90 metra nawet, ja byłam najmniejsza z rodziny). Karol myślał, że to Michał, Michał myślał, że to Karol. Wszyscy byli podobni ubrani, wszyscy wysocy, ciemni. Akcje były bardzo liczne.
Jeśli chodzi o Powstanie, to Powstanie zastało mnie na Czackiego i zaczęło się od placu Napoleona – dzisiaj plac Powstańców. Tam była już strzelanina. Ojciec mój już nie pracował, bo był kilka razy aresztowany przez Niemców. Przyszedł po coś do sklepu, ale zatrzymali go znajomi [mówiąc]: „Panie Matejewski, tyle lat…”, żeby pogadać. Jak wyszedł, to była już walka. Wrócił się. Wtedy oni już pędzili ludność cywilną przed czołgami dla ochrony. No i myśmy się jeszcze schowali w piwnicy, a potem uciekliśmy na Traugutta. Tam mieszkała siostry koleżanka, którą wysiedlili z dzielnicy żydowskiej. Okna jej mieszkania wychodziły na kościół Świętego Krzyża. Mieszkanie było zniszczone. Pokój był tylko deskami zastawiany, nie było ściany. U niej byliśmy dwa dni. Ludzie przypadkowi, którzy szli, to wpadali tam. Walki o kościół Świętego Krzyża były ogromne, więc strzelali po oknach tego domu. Musieliśmy zejść do piwnicy. Całą noc siedzieliśmy w piwnicy. Koło mnie siedziała na skrzynce starsza babcia. Szła do kościoła, zastało ją [Powstanie], no i wpadła. Ona chciała wyjść do toalety na podwórze. Coś się ruszyło i Niemiec strzelił. Babcia cofnęła się – zabita.
Później wyszliśmy stamtąd: moja siostra, ojciec i ja. Szliśmy Traugutta do Czackiego. Na rogu Czackiego jest bank i balkonik i tam wyszli nasi akowcy w mundurach niemieckich, po niemiecku krzyczą:
Hände hoch! Podniosłam ręce, a to byli nasi.
Myśmy jeszcze poszli do sklepu. Tam mieliśmy jeszcze żywego kurczaka, który chował się na podwórzu. Dawniej nie było tak, żeby ludzie kradli. Zaniosłam to do wojska i mówię: „Panowie weźcie to, bo ja będę wędrować do domu”. Nie przyszło mi do głowy, że można go było zabić. Wyszliśmy koło „Wedla”. Na Szpitalnej już stał zniszczony czołg niemiecki, już domy [na ulicy] Widok się paliły. Zatrzymaliśmy się na wprost Kruczej. Była tam klatka schodowa. Całą noc siedzieliśmy na tej klatce. Jakaś pani karmiła nas tam jajami na twardo, bo szykowała widocznie na wyjście dla swoich synów. Starsza siostra była większa, ratowała dom, bo zapalił się dach. W południe wyszliśmy z powrotem, żeby przebiec aleję i Kruczą dojść do Żurawiej. Było dość ciężko. Pędziłam jak szalona, bo tam jeszcze Niemcy leżeli w kawiarniach przy stolikach. Doszliśmy do Żurawiej. Tam na razie była oaza spokoju, ale od razu zgłosiłam się do placówki na Żurawiej 29. Prowadziła mnie Jolka Surkont. To była rodzina Zwieleńskiego. On był znanym lekarzem ginekologiem – bardzo dobry człowiek. Miał jednego jedynego syna Jerzego, tak samo jak on. Jak Powstanie wybuchło, to oni wyszli z moją matką na klatkę schodową i zaczęli się modlić, a on mówi: „Mój syn zginie. Ja wiem, że on zginie”. I zginął. Miał przestrzeloną tchawicę. Mój brat też, ale jemu umieli to zatrzymać, a Jurkowi Surkantowi nie. Leży w kwaterze kilińskiej, u św. Antoniego ma tablicę. A mojemu bratu, zresztą każdemu, który szedł (jeden był żonaty), matka dała duży obrazek Matki Boskiej. On go nosił. Raz był ranny. Drugi raz był ranny na Granicznej blisko PAST-y. Skonałby z wypływu krwi, bo [dostał] w lewą rękę kulą dum-dum. Ten obrazek ma do dziś dnia. Na nim jest tylko wąski paseczek białego, a wszystko było zalane krwią. Wszyscy lekarze go leczyli. Leczył się półtora miesiąca, ale który był słabszy, to chłopcy zapadali od razu na gruźlicę. Mama robiła koninę i dawała chłopcom, żeby jedli, i to mu uratowało w życie.
W przeddzień końca Powstania młodszy brat znalazł profesora Degę. To był światły człowiek, bardzo zdolny chirurg ortopeda i człowiek nieskazitelny. On był z Poznania i powiedział: „Trochę gipsu, trochę drutu. Za godzinę będę”. Drut był wszędzie, ale z gipsem było trudniej. Zrobił mu usztywnienie rąk nazywane samolot. Nogi też miał ranne. No i na wóz. Myślałam, że do Krakowa. Dopiero teraz się dowiedziałam, że zawieźli ich do Milanówka, a tam jedna z sióstr nie wytrzymała nerwowo i zostawiła ich po prostu bez opieki i zwiała. Widocznie nie wytrzymywała nerwowo, nie mogła dać rady. Dopiero po miesiącu dostał się do Krakowa. Do czerwca 1945 roku wychodziły mu jeszcze kości, ale ręka jest. Wszyscy lekarze orzekli, że trzeba rękę usunąć. Do dziś dnia ma tą rękę, a zaczął dziewięćdziesiąt lat.
Na tej kwaterze nosiło się i meldunki, nosiło się wodę i nosiło się fasolę. Fasola była tylko czarna. Jak przyszedł mój brat, ten który był w „Chrobrym”, to pamiętam, jak nam pokazywał i mówił: „Patrz, to jest mój obiad”. Trochę pszenicy w szklance, a reszta słodkiej wody. To był obiad dla mężczyzny, który miał około metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Mój brat miał różne perypetie. Miał przestrzeloną tchawicę, ale wyszedł z tego, umieli mu zatrzymać. Był w Murnau. Z Murnau wywieźli ich do Niemiec, później we Włoszech do Bari i już wracał do Polski na statku, ale (widocznie matka wymodliła) spotkał kobietę, która powiedziała: „Kolega Chrzanowskiego Wiesława i Władzia „gadułki” (tego Bartoszewskiego)”. Kobieta mu powiedziała: „Dziecko, gdzie ty? Ja znam Rosję. Ty nie idź – bo on był ze Stronnictwa Narodowego – bo ty nie wyjdziesz z więzienia”. Brat się cofnął. Tam ożenił się z koleżanką z AK, skończył architekturę i pracował. Pracował w Libii, gdzie robili szyby naftowe. Umarł dwa lata temu... Był bardzo dobrym Polakiem. Jak przyjeżdżał do Warszawy, to wyjeżdżał z gorączką, tak był zawsze przejęty. Wszystko wiedział, konkursy... Na Ealingu mieszkali. […]
A tutaj to były różne akcje. Myśmy mieli w zasięgu od Książęcej do Alei Jerozolimskich, całą Nowogrodzką, Żurawią, Wspólną. Mój dom był na rogu. Tu była duża elegancka knajpa [niezrozumiałe], a następny dom to był właśnie nasz. On ocalał do Powstania, bo Niemcy bali się rzucać bomby, żeby nie trafić w pocztę, bo tam cały czas byli Niemcy. Między innymi dlatego zginęła moja babcia, bo jak uderzyli we Wspólną, to wszystkie sadze z kominów osiadły na ludziach. Starszy człowiek nie wytrzymał, bo to była za duża porcja tej przeszkody. Babcia została pochowana. Leży dzisiaj na Woli w kwaterze powstańców. Tam mają pięknie wypisane nazwiska. Tutaj, mimo wszystko, dużo kolegów poginęło. Najzabawniejsze jest to, że ta kwatera, w której ja byłam (to był przypadek zresztą), była prowadzona przez Austriaka, który mieszkał tutaj już przed wojną. Nazywał się Franz Müller i miał dwóch synów, którzy byli w czasie Powstania w AK. Odnalazłam ich (młodszy brat nie żyje), mieszkają we Wrocławiu. Poza tym Witold Fronczak, Jurek Brzozowski – więcej się znało po pseudonimach. Tych, których bliżej znałam, z siostrami chodziłam do szkoły, tam się więcej znało.
Pamiętam zloty, jak były zrzuty. Każdy się cieszył, ludzie klękali, dosłownie modlili się. A to były paczki, które w większości trafiały do Niemców. To taki przypadek, bo wiatr tak powiał, więc ci Niemcy mieli większe tereny. Pamiętam, jak wmawiali tym naszym chłopcom, że tylko na dwa, trzy dni wychodzimy z Warszawy i później wrócimy. Brat pojechał furą do Milanówka, a ci wszyscy poszli. Jeden brat miał już dziecko, to żona mu nie pozwoliła iść. Jeden był na Woli. Miał być rozstrzelany w pierwszej czwórce pod halą Mirowską, ale przyszedł rozkaz, żeby tego nie robić. Ocalał, ale też już nie żyje.
Pędzili nas Marszałkowską. Tam były góry i doły, chociaż to była jeszcze dzielnica nie tak strasznie zgruchotana jak Czerniaków, Starówka. Bratowa moja była na Starówce, to mówi, że był tak wielki strach wśród ludzi, że tracili głowy, chowali się pod serwetki w kościele Najświętszej Marii Panny na Nowym Mieście. Tam przecież dużo sióstr zakonnych i ludzi zginęło. I spadł ten krzyż metalowy, który był na górze. Ludzie w tym szale zapomnieli o tym, że on może być gorący i parę osób się poparzyło. Cukier był do końca. Ja nie miałam apetytu na cukier, tylko po prostu na kawałek chleba. Marszałkowską prowadzili nas do Nowowiejskiej przez Polną. Tam, gdzie jest przychodnia wojskowa na Nowowiejskiej, stali Niemcy i robili zdjęcia. Dawali po kawałku chleba i kubku czarnej gorzkiej kawy. Moja matka wzięła kubek i kawałek chleba. Ja zaczęłam mocno pyskować, że jak ona może to robić, kiedy oni robią zdjęcia. A mama mówi: „Ja się przewracam. Ja już nie mogę, a to jest nasza kawa i nasz chleb! Oni od siebie nie przywieźli tego”. I tak mi wytłumaczyła.
Poszliśmy. Znaleźliśmy się na alei Krakowskiej. Moja matka, urodzona w Warszawie, załatwiała dużo rzeczy za ojca sama, więc znała dobrze Warszawę. Ale jakoś tak Pan Bóg zrządził 2 października (to był dzień aniołów stróżów), mama zatrzymała się, a po bokach stali: „ukrainiec”, Niemiec, „ukrainiec”, Niemiec, ludność. Wtykali kawałek chleba, pomidor, co kto mógł. Mama zatrzymała się w pewnym momencie koło takiej młodej dziewczyny i mówi: „Moje dziecko, gdzie my jesteśmy, bo ja straciłam głowę”. Ja się jej nie dziwię. Czterech synów i ojciec poszli, a tu idzie gdzieś, nie wiadomo gdzie, cały dorobek, a już nie była najmłodsza. Ona mówi: „To jest szosa krakowska”. A mama mówi: „A nie znasz ty pani Heindrichowej?”. – „A to moja ciotka”. Pani Heindrichowa to była bardzo biedna kobieta, której dziewczyna pracowała u nas, bo jak było czterech chłopców, matka musiała pracować, to ktoś musiał z nimi zostać. Bardzo mile mamę wspominała i poza tym przychodziła często i dostawała różne rzeczy z ubrania, z jedzenia, trochę pieniędzy, jak można było. W czasie okupacji się nie pokazywała. Jak nas zobaczyła, to od razu wyciągnęła flachę wódki do „ukraińca” i mówi: „Tylko na noc ich biorę. Rano ich już nie będzie, pójdą do Pruszkowa”. No i naturalnie powiesiła kłódki, a Niemcy szukali warszawiaków. Kiedyś byłam sama w tym jej małym pokoiku (ona miała jeszcze trzech synków), to walili karabinami w pościelone łóżka, żeby [sprawdzić] czy nie ma warszawiaka. Ludzie jej dokuczali. Naokoło byli ogrodnicy, była cegielnia i ona kopała po prostu kartofle pozostawione przez ogrodników, zbierała pomidory i tak nas żywiła. W pierwszą noc po Powstaniu tylko myślałam: „Będę jadła kartofle, będę jadła chleb”. Tak było ciężko. To znaczy ciężko było w Powstaniu, bo przed Powstaniem to się jakoś jeszcze żyło. […]
W końcu powędrowałam sama. Pogoda była ładna. Szłam, a szosą jechały niemieckie powózki wojskowe. Ja szłam i szłam, świat mi się wydawał piękny. W pewnym momencie zza płotu wychodzi „ukrainiec”. Był nieduży, szelki od karabinu leżały mu aż na ziemi, jak trzymał ten karabin. Wziął mnie za rękę, postawił pod drzewem i zaczął walić karabinem, żebym tu stała. A ja do niego mówię, że nie jestem tu sama, tylko z mamusią. Ale nikogo nie było, nie wiem, kto mi kazał tak mówić. Wreszcie poszedł spory kawałek do opuszczonego domu, bo wszystkich ogrodników powyrzucali. Wlazł przez okno, poszukał sobie legowiska, a później pomęczył mnie trochę – dałby mi karabinem w głowę i już by mnie nikt nie znalazł albo by podpalił ten dom. W każdym razie zaczęłam się gorąco modlić, bo byłam z katolickiej rodziny. W pewnym momencie coś się ruszyło w krzakach (a cały czas nikogo nie było). Tam szła starsza kobieta i okoliczni mieszkańcy wybierali węgiel z piwnic. Ona miała worek węgla przed sobą i za sobą. Dobiegłam do niej i chwyciłam ją, jak tylko mogłam. Krzyczę do niej, że ona jest moja matka. Ona się zorientowała i mówi: „Dziecko, gdzieś ty przyszła? Tu tyle kobiet zamordowali”. On usłyszał i przyleciał, ale do mnie już nie, tylko kopnął tego kolejarza, bo z nią był taki stary kolejarz.
Mama mówi: „Już idziemy w nieznane”. Nie miałam rodziny na wsi, tylko jeden znajomy krawiec przeniósł się, bo jego żona nie chciała, żeby się angażował w walki o niepodległość, żeby nie zginął. Tam też była masa okropnych przygód, ale jakoś przeżyliśmy. Głód okropny – wiadomo, jak rodzina nie była zamożna, tyle dzieci. A potem z mamą było ciężko. Było tam takie zdarzenie, że rzeźnik z Woli przyjechał (Wola była wcześniej zdobyta) i popijał sobie. Narobił wyrobów i jechał do miasta sprzedać. Zaczepiło go dwóch Niemców. Jednego z tych Niemców on zabił nożem. Trzeba trafu, że jak uciekł... Ja miałam wyostrzoną uwagę i widzę, że gospodyni drze gałgany i wynosi. On widocznie był trochę ranny i schował się do stodoły. To było na górze. Tam gospodarze byli tacy bardzo [życzliwi]... Ci, co myśmy się tam zatrzymali, gdy późno przyjechaliśmy z Ochoty, to byli biedni ludzie. Nie mieli ani płotu, ani ubikacji, ani nic. Na górce było wszystko widać, jak Niemiec miał lornetkę, to obserwował. Przyszedł Niemiec do nas, a gospodyni miała trzech synów, a z czwartym była lada dzień. Matka moja, siostra... Przychodzi Niemiec i po polsku mówi: „Tu jest człowiek, który takim nożem zabił Niemca”. To już nam wystarczyło. Ja jeszcze byłam za młoda, żeby się trząść. No i zabili go, pochowali przed oknem. A ja musiałam trzymać im miskę, bo myli zakrwawione ręce, bo zjarali mu kurtkę skórzaną. Tak że tam były różne najrozmaitsze przygody.
Przed Powstaniem to było też i trochę bandziorstwa. Napadali, bo ulica Czackiego słynęła z bogatych ludzi. Było tam bardzo dużo obszarników. Ten dom, który ojciec miał trzydzieści kilka lat, a w nim sklep, był własnością Natansona. On był bardzo niedobry i ciągle chciał ojca wygryźć, bo tam były spółki handlowe, banki. Ale jego jedna jedyna córka wyszła za mąż za Polaka – Świerczewskiego. O dziwo mieszkała w tym domu do końca Powstania. Była bardzo dobrym człowiekiem. Dużo kupowała i dawała dla biednych ludzi, kazała wozić do [kościoła] Świętego Krzyża. Przychodziła tylko jej teściowa. Ona miała dwie córki starsze ode mnie. Mogły mieć osiemnaście, dziewiętnaście lat. Jedna – Marysia leży, zginęła w Powstaniu, a jedna w więzieniu za AK. Chłopak chyba przeżył. W każdym razie jej nikt nic nie robił. Każdy z tych lokatorów przecież wiedział, [kim jest], tylko ona nie wychodziła. Tak samo tam mieszkała kiedyś... Matka mówi: „Zanieś tam mleko. Tam jest taka staruszka, ona nie wychodzi”. Co mi szkodziło (przecież nie dla pieniędzy), pobiegłam. Od razu się zorientowałam, dlaczego ona nie może wychodzić. Ona mówi: „Moja wnusia, moja Hania”. Potem dziennikarką była w tym... Pewno babcia zginęła, bo Czackiego było bardzo zrąbane. Tam była taka jatka, że gorszej nie mogło być.
- Jak trafiła pani do konspiracji?
W szkole jedna drugiej mówiła i chodziliśmy wysyłać paczki do obozów. Grupa koleżanek się rozleciała, ja ich nazwisk nie znałam, tylko ich pseudonimy. Dopiero namówiła mnie córka doktora Surkonta. Mówi: „Chodź, u nas jest taka kwatera, tam są moi koledzy”. Ona była starsza ode mnie. Później jak jej brat zginął, to ojciec ją zabrał. Tam z Niemców to był ojciec Franz Müller, syn Franz Müller i Zdzisław […]. I był jeszcze jeden kolega – on jest dzisiaj na emeryturze – Roger Schenberg. On znał pięknie niemiecki i wygłaszał mowy dla Niemców, żeby oszczędzali Polaków. Szczególnie w szpitalu. Jak jest Książęca, to po prawej stronie był szpital Łazarza dla skórnie, wenerycznie chorych i właśnie tam oni też walczyli. No i w Alejach Jerozolimskich na całej długości: Żurawia, Nowogrodzka, do placu Trzech Krzyży. To była właśnie nasza dzielnica. Chodziło się po wodę. Na Żurawiej na przykład trzeba było przejść do piwnicy, iść wykopem, gdzie było pełno rur, nie można było palić światła, więc po omacku się chodziło. Po drugiej stronie w „czarnych domach” (tak nazywaliśmy duże, ciemne domy, jeden się spalił, a dwa jeszcze zostały) była woda. Stamtąd przynosiło się wodę do jedzenia. Jak mieli trochę ziarna, to na zakwaszonym makaronie robili chleb. Jak miałam cokolwiek do zjedzenia, to nie wzięłam, bo wiedziałam, że to wszystko dla chłopców. Tam była rodzina porucznika „Ostoi” – chłop jak dąb, nic nie robił, rodzice też nie. Przychodzili, brali sobie jedzenie. Mnie to oburzało strasznie, bo [jedzenie] było dla chłopców. Tam były szpitale. W szpitalu na Wspólnej leżał brat (on był w kilku szpitalach). Jak tam poszłam po ataku „krów” – takie wyrzutnie pocisków, które przed wyrzutem silnie zgrzytały. Jak „krowa” zaczęła już zgrzytać, to wszyscy wiedzieli, że będą szły po niej pociski, które były raniące i zapalające. Jak widziałam ludzi po ataku „krów”, to nie zapomnę do końca życia. Włosy sterczały, bo były nasiąknięte dymem, gazem czy sadzą. Ludzie poparzeni leżeli, a białe marmurowe schody na Wspólnej (nie pamiętam jaki numer, tu bliżej Marszałkowskiej) były tak skropione krwią, jakby przed zamiataniem mocno skropił.
Widziałam Francuza, który leżał w tym szpitalu. Miał flegmonę – zatrucie ropą. Jak są robaki, to pół biedy, bo ropę zjedzą, a jak nie ma to... Właśnie brata mojego straszyli: „Jak pójdzie pan w gorsze warunki, będzie miał pan wtedy zakażenie i trzeba rękę odjąć”. Tak się złożyło, że Dega przyszedł i pomógł. To był cudowny człowiek. Bardzo dużo o nim słyszałam i zawsze dużo się za niego modlę – profesor Dega z Poznania. To było właśnie tak. Bracia poszli: jeden był w Murnau, drugi był w szpitalu, trzeciego mieli rozstrzelać na..., a jeden nie poszedł, bo miał już synka małego urodzonego w czerwcu i żonę, która mu nie pozwalała.
Ja nie chodziłam na akcje. Nosiłam tylko meldunki. Broni przecież było za mało dla chłopców.
- Jak zapamiętała pani życie codzienne w czasie Powstania?
Życie codzienne – cały czas się tam chodziło na kwaterę. Na noc wracałam do domu. Tam się gotowało, nosiło się wodę, nosiło się meldunki, lżejsze opatrunki. Na kuchni w stole ciągle leżały granaty. One były pokratkowane, przypominały mi żółwie. To było takie normalne. Dużo ludzi... […]
Trzeba było mieć świadków z tego oddziału. To nie można było, tak żeby ktoś znajomy zaświadczył, tylko z tego samego oddziału. Müllerów znalazłam właśnie we Wrocławiu. Jednemu z nich mój brat załatwiał londyński order AK, który przywiózł Wiesław Chrzanowski. Mamy jego kartkę – napisał do mnie. Wiesław Chrzanowski nie mógł się ożenić, bo on wiecznie siedział w więzieniu. To jest dyplomowany kawaler. Mój brat siedział – pseudo-drukarz, a ten drugi to był maszynka, bo oni byli przed samą wojną w kadrze pływackiej i szybko pływali w Legii. To byli Aleksander Matejewski i Michał Matejewski. Jeden jeszcze żyje. Urodził się 8 września 1919 roku. Teraz ma straszne zmartwienie.
- Jak po latach ocenia Pani Powstanie?
Uważam, że było konieczne, chociaż bardzo mi jest żal wielu młodych ludzi, którzy zginęli… Bardzo młodych. Zaraz po wojnie czytałam książkę z trzeciego obiegu. Było w niej dokładnie opisane, jak Niemcy całą pasję kierowali na Polaków, całe rodziny rozstrzeliwali, a noworodki za nóżki i o kamień, o dom. [...]
Warszawa, 8 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Andruszkiewicz