Maria Prorok „Lala”
- Naszym rozmówcą jest pani Maria Prorok, która podczas Powstania walczyła w ramach formacji Narodowych Sił Zbrojnych, ale wcześniej była także w konspiracji w tejże organizacji. Proszę przybliżyć nam system edukacji młodzieży w tamtym czasie. Mówiła pani, że edukowaliście społeczeństwo. Od kiedy?
Organizowaliśmy…już przed wojną, jako uczennica i potem studentka…
Studiowałam na SGGW, bo zawsze miałam zacięcie społeczne – uważałam, że trzeba jechać na wieś i edukować nasze kobiety.
Praca u podstaw. Dlatego Służba Cywilna Narodu.
- Jak pani weszła do struktur konspiracyjnych?
Starsza koleżanka ze szkoły, która już była w SCN (później prezes organizacji) Ewa Wrzesińska zaproponowała mi [dołączenie się do organizacji]. Już jej nie ma; musiała naturalnie wyjechać, a większość została wymordowana. Pomagałyśmy, wśród koleżanek, znajomych organizowałyśmy grupy. Zbierałyśmy się, miałyśmy wytyczne od profesora (nie wiem jak się nazywał, bo to było ściśle tajne) jaki temat omawiamy. Miałyśmy same przygotować…
- To przed wojną już te spotkania były tajne?
Tak, były tajne. Tajne, dlatego że lewica niszczyła wszelkie zgromadzenia o charakterze prawicowym. Prawica zawsze była niebezpieczna.
- Czy to było już w Warszawie? Bo wiem, że urodziła się pani w Homlu.
To było w Warszawie. Urodziłam się w Homlu. Moja mama pochodziła z rodziny ziemiańskiej, a ojciec był lekarzem ziemskim – tak było w Rosji carskiej (zresztą był bardzo dobrze postawiony). Jak mama wyszła za mąż za lekarza ziemskiego – co wówczas, w tamtych czasach, było mezaliansem (rzeczy zupełnie [teraz] niezrozumiałe, ale tak było kiedyś) – musiała wyjechać z majątku, gdzie była i ojciec przeniósł się do Homla. Pracował w szpitalu. Wówczas lekarze nie mieli specjalizacji, byli ogólni – tak jak dzisiaj lekarz domowy. Miałam brata Włodzimierza, który zginął w Katyniu, był zmobilizowany.
Był podoficerem, podporucznikiem. Zmobilizowany, już prawie lekarz. Ojciec pracował w szpitalu. Jak weszli Rosjanie, wybuchł tyfus plamisty. Ojciec bez przerwy pracował, w ogóle nie wracał do domu. Naturalnie serce nie wytrzymało. Ojciec umarł w 1919 roku, miałam [skończone] cztery lata. Życzeniem mojego ojca było, żeby mama wróciła do Warszawy (jego rodzina [była] związana z Warszawą i Kijowem) i żebym ukończyła dobrą szkołę średnią. Mama zastosowała się do jego życzeń i tak się stało.
- Kiedy wróciłyście do Warszawy?
W 1919 roku. Notabene Żydzi powiedzieli do mojej mamy tak: „
Doktorsza. My zawdzięczamy życie waszemu mężowi i my was do tej waszej Polski przewieziemy. Możecie wziąć wszystko, co chcecie”. Ale mama taka naiwna, nie wzięła wszystkiego, bo miał być powrót, to miał być krótki [pobyt]. Mieliśmy Niemkę, bonę, więc ona, mój brat i ja przyjechaliśmy. Były specjalne transporty, oficjalne i nie wiem dlaczego zawieźli nas do Torunia.
- Czym jechaliście? Koleją?
Koleją. W Toruniu nas wysadzili. Mama miała znajomości wśród lekarzy i dostała pracę w misji francuskiej. Wówczas każda inteligentna pani musiała znać języki, mama znała francuski i potem Niemka, która nas uczyła, [uczyła] też mamę, tak że mama była poliglotką. Nie pamiętam jak było tu, w Polsce. Wiem, że mama pracowała jakiś czas i dobrze zarabiała. My byliśmy jeszcze dziećmi, mój brat był starszy ode mnie pięć lat, ale nie pamiętam czy chodził do szkoły, czy nie. W ogóle to, co było tutaj po przyjeździe do Polski, to bardzo źle pamiętam. Wiem tylko tyle, że chorowaliśmy na krwawą dyzenterię i że to było w Inowrocławiu. Wiem, że mój brat najadł się kiszonej kapusty i bardzo szybko wyzdrowiał – mama zastanawiała się, czy mnie dać. Skończyło się na tym, że koledzy mamy (jeszcze stamtąd) namawiali, żeby przyjechała do Wilna, mają dla mamy posadę i z Wilna będzie bliżej do Homla. Mama się na to zgodziła.
Mama pojechała do Wilna. Pierwszy raz. Zorganizowali mamie mieszkanie. Pod Wilnem (w Jaszunach) mieszkał kuzyn mamy, [on] też wszystko ułatwił mamie. Mnie mama przywiozła do Warszawy i oddała do internatu (tak jak chciał ojciec). Tak się złożyło, że w Warszawie internat otworzyła pani, która miała ochronkę dzieci polskich niedaleko majątku naszego dziadka. Kończyła specjalną szkołę we Fryburgu – szkołę kierowniczek internatu. Tak że w internacie byłam wychowana bardzo już nowocześnie – z oddychaniem, kłanianiem się, i tak dalej.
- Wszystko, co było wymagane…
Wszystko, co było wymagane…
Nawet nie. W internacie, gdzie byłam (Wiejska 11, internat pani Kruszewskiej), były różne dziewczynki. Ale było powiedziane, że mają wszystkie stosować się do tego, czego ona wymaga. Na przykład trzeba było wstawać, były [ćwiczenia] – ruchy [ramion] przy otwartym oknie. Potem było mycie się. Potem stała w korytarzu jak szłyśmy na śniadanie – trzeba było się kłaniać.
Nie, nie dygać. Już wtedy były ukłony takie jak są teraz. Były godziny pracy własnej, godziny odrabiania lekcji. Przychodziła pani, która miała z nami konwersacje francuskiego. Nawet kto chciał mógł uczyć się muzyki. Tak że wszystko było…
Kompleksowo. Ponieważ miałam szkołę na ulicy Wiejskiej 5, a mieszkałam na Wiejskiej 11, to pani Kruszewska uznała, że przed szkołą powinnam zrobić większy spacer. Czyli musiałam iść naokoło: przez plac Trzech Krzyży, Alejami Ujazdowskimi, Matejki i dopiero tu. Zawsze pytała się: „Czy chodziłaś naokoło?”. Wtedy tak bardzo nie umiałyśmy kłamać. Jeżeli nawet coś chciałam, to pani Kruszewska zawsze zauważyła i było wszystko w porządku. Tak że miałam wychowanie…
- Wspaniałe. Bardzo mi się to podoba, tyle że bez matki, bez rodziców.
Mama była sama i pracowała. Nie chciała, żebym była byle gdzie, a tu uważała… zresztą miała rację – ten internat był prowadzony bardzo dobrze. Wyjeżdżałam na święta do mamy.
- Jak było z konspiracją? Kiedy pani zainteresowała się taką działalnością?
Miałam zawsze zacięcie społeczne. W szkole też chodziłyśmy do ochronek i pracowałyśmy z dziećmi. Przynosiłyśmy im jedzenie, które było kupowane w szkole. I właśnie zobaczyłam, że trzeba ludzi uświadamiać, nawet małe dzieci i starsze.
W zakresie – co to jest kraj, co to jest ojczyzna, co jest ważne w ojczyźnie? Że nie można mówić, co ojczyzna mi da, tylko co ja dam ojczyźnie. Bo ojczyzna mi wszystko dała. Zresztą pamiętam ludzi, którzy jeszcze cieszyli się tą [odzyskaną] wolnością. Pamiętam takich ludzi, znałam ich w Toruniu, potem w Wilnie.
- Jak wyglądała wasza działalność? Ochronka – czy poza tym uczyłyście się czegoś? Czy nabywałyście jakieś umiejętności?
Nie. Nasza praca polegała [na tym], żeby uświadamiać młodzież w wieku piętnaście, trzynaście lat – już taką ( i starszą) – żeby wiedziała, co to jest ojczyzna i co muszę dać dla ojczyzny. Co ludzie robią złego, że ojczyzna… niestety, nasza tyle lat była w niewoli – dlaczego, czyli historyczna strona, społeczna. I że trzeba koniecznie pracować dla ojczyzny.
- To było w czasach pokoju, początków naszej niepodległości. A jak wybuchła wojna?
Dalszy ciąg. Składałyśmy przysięgę.
Nie pamiętam.
- Ale jeszcze była pani wtedy nastolatką?
Jeszcze byłam w szkole.
- Jak to wyglądało po wybuchu wojny?
Tak samo to wyglądało. Zbierałyśmy się bardzo tajnie, nie znając adresu tych, którzy przychodzili, nie znając adresu ludzi, którzy wykładali. Było ściśle tajne.
- Czy też edukacja cały czas?
Tak.
- Kiedy zorientowałyście się, że będziecie włączone do działań wojennych?
Będąc na studiach kończyłam szkolenie wojskowe.
- I w ramach szkolenia wojskowego już zdobywała pani jakieś umiejętności…
Właśnie tam kończyłam kurs sanitarny i wciągałam do tego swoje podopieczne z SCN. Tak że potem jak wybuchła wojna, to miałam już swoje dziewczyny, które umiały ze mną pracować. W czasie studiów mieszkałam nie w internacie, tylko najpierw w domu akademickim, a potem prywatnie. Jak zaczęła się wojna, zaczęli rzucać bomby, to pojechałam do pani Kruszewskiej, do swojego internatu na Wiejską, bo tam był parter. Rzeczywiście dobrze zrobiłam, bo moje mieszkanie (mieszkałam na Poznańskiej) było zbombardowane.
- I zamieszkała pani u pani Kruszewskiej?
Jakiś czas, póki nie musiałam uciekać z Warszawy, dlatego że była łapanka [osób] w moim wieku, myśmy były wtedy poborowe.
Na roboty wywozili.
- Jak pani udało się tego uniknąć?
Udało mi się u jednej z koleżanek, przyjaciółek, która miała małe gospodarstwo pod Powsinem – nazywało się Natolin. Mieszkałam u niej jakiś czas. Pracowałam tam przy pielęgnacji pomidorów (straszna praca). Potem było różnie – czasami wracałam do Warszawy. Miałam w Warszawie wuja Ostrowskiego, mieszkałam jakiś czas u niego, cały czas zaangażowana w pracę z SCN. Któregoś dnia przyszło gestapo i aresztowali wuja, bo u naszego kuzyna na Węgrzech znaleźli jego adres. Ponieważ Niemcy byli uczuleni na punkcie szpiegostwa, to przyszli jego aresztować. Wtedy już pracowałam, też przez organizację dostałam bardzo dobrą pracę.
- Na czym polegała ta praca?
Moja praca już wtedy była zarobkowa. Pracowałam w […] urzędzie skarbowym na Lindleya. Tam fałszowałam wszystkie chłopskie karty, [na podstawie] których musieliby płacić.
Tak. Niemcy byli bardzo naiwni. Gdyby nie Rosja, to nie byłoby tego, co w tej chwili, takiej demoralizacji. Z tym, że jak mnie aresztowali, to nawet główny inspektor chciał mnie oswobodzić.
- Kiedy panią aresztowali? Czy Niemcy panią aresztowali?
Tak. Właśnie wtedy przyszli po wuja a ja mieszkałam u [wujostwa]. Powiedziałam, że jestem tu czasowo. „Nie możemy, bo to jest bardzo ważna sprawa – szpiegostwa”. Inspektor chciał mnie [wyciągnąć], bo byłam dobrym pracownikiem (okazuje się), ale powiedzieli, że sprawa szpiegowska, nic mi nie zrobią i po jakimś czasie, jak wyświetlą to mnie wypuszczą. I rzeczywiście tak było.
Na Pawiaku. Straszne.
W tej chwili nie pamiętam, ile siedziałam. Chyba z półtora roku.
Długo. Tak. Do Powstania, a byłam aresztowana wcześnie. Z tym, że organizacja mnie od razu wyreklamowała i byłam tak zwaną funkcyjną.
- Czyli była pani lepiej traktowana?
W ogóle wychodziłam. Pracowałam w maglu, byłam panią maglarką. Miałam kontakt z lekarzem, mogłam pójść, jak mnie coś bolało. Mogłam coś przynieść do celi – wiadomości, trochę chleba, i tak dalej.
- To znaczy, że pani organizacja miała duże możliwości, jeśli potrafiła wyreklamować z więzienia?
Duże możliwości. Duże. Było zaangażowanych [wielu] profesorów. Do magla przychodziły różne rzeczy. Niemcy są bardzo porządni i ekonomia u nich jest główna, czyli sukienki, bielizna tych zabitych przychodziła do magla. I ja wiedziałam, kto to jest. To było straszne. Do tego stopnia człowiek był ogłupiały (bo słyszał krzyki, strzały), że jak wywołali moje nazwisko, szłam i stała oddziałowa, która uśmiechnęła się, to sobie pomyślałam: aha, to mnie teraz biorą na rozwałkę. Nic podobnego. Wypuścili mnie. Wyszłam i w ogóle nie wiedziałam, co mam ze sobą zrobić.
Do przyjaciółki. [Nie] poszłam do domu, gdzie mieszkali wujostwo, bo nie wiedziałam, co tam jest. [Przyjaciółka] zajęła się mną. Zobaczyła, że jestem półprzytomna. Wtedy mieszkała w Jeziornie i mnie zabrali. Jakieś pół roku w ogóle nie rozmawiałam. Zupełnie. Taki straszny wstrząs nerwowy. Niby nic mi nie zrobili, miałam luksusowe warunki, ale sama świadomość, to wszystko naokoło, było straszne.
- Była pani wprawdzie funkcyjną, ale jednocześnie była pani więźniem.
No pewnie, że więźniem!
- Czyli w celi, na pryczy, z innymi ludźmi.
Tak, wiele ludzi. To były bardzo zbiorowe prycze. Ale brudu u Niemców nie było. Nic nie robili – mnie specjalnie nie. […] więzień polityczny nie opowiada o sobie niczego. Ten, kto opowiada to wiadomo, że jest kapuś. Ciocia też tam była, więc jak wracałam, to zawsze mogłam coś jej przynieść. Jedzenie roznosiła (jedzenie miałam w celi) – proszę nie myśleć, że kłamię – aresztowana Żydówka. I zawsze dawała nam niepełną porcję. Zapytałam: „Dlaczego? Na kim pani się mści?”. Rugnęłam ją troszkę.
Nic. Ale dawała później normalną porcję. Dłuższy czas byłam półprzytomna, nic nie mówiłam – żyłam nie wiadomo gdzie.
- Nie wróciła już pani do pracy do urzędu skarbowego?
Nie. Nie wróciłam.
- A kiedy wybuchło Powstanie? To znaczy, czy to była duża odległość czasowa między wyjściem pani…
Pół roku, może więcej.
- To znaczy, że wyszła pani dopiero w 1944?
Chyba tak.
- Jak pani zapamiętała godzinę „W”, jeśli to był szczególny moment dla pani.
Tak. Przedtem skontaktowałam się ze swoją przełożoną, Ewą Wrzesińską. Najpierw bałam się [kontaktować z obawy], że mnie śledzą. Ale po jakimś czasie – miesiąc, dwa (nie pamiętam, to wszystko uciekło z pamięci) – uznałyśmy, że wybuchnie Powstanie i wiedziałam, gdzie mam się zgłosić.
- Wiedziała pani, gdzie będzie miejsce postoju?
Tak, już wiedziałam. Piękna 5. Już później wskazali mi, gdzie i co mam robić.
- I rzeczywiście stawiła się pani 1 sierpnia na Piękną 5?
Nie pamiętam, czy to było 1 sierpnia, czy…
- Czy te wcześniejsze alarmy?
Nie, wcześniejsze nie. Jeżeli, to parę dni później, dlatego że trzeba było zorientować się, jak to wszystko wyglądało, bo początkowo to był trochę rozgardiasz.
- Co pani zastała na Pięknej 5?
Nie pamiętam.
Nie. Prywatne mieszkanie. Ale oni już byli zorganizowani, były nosze. Od razu wezwałam swoje koleżanki, których adresy znałam, przedtem moje podopieczne. I [zaczęła się] praca w Powstaniu, która była straszna.
- Proszę o tym opowiedzieć.
Niemcy walili bezlitośnie. Najgorsza była tak zwana „krowa”, która ryczała i rozrzucała… Bardzo dużo było rannych właśnie od tak zwanej [krowy].
- Poparzonych tą substancją?
Nie tylko. Nie. Nawet pokaleczonych. Bo to były jednocześnie… Rzucali odłamki – tak jak teraz jest broń, gdzie są odłamki, to tak zwana „krowa” też była taka, że i raniła i paliła. Tego było dużo i nie można było się ustrzec, bo nigdy nie było wiadomo, gdzie ona się rozbije. Tak że na moich oczach raniła bardzo dużo dziewczyn i chłopców. Jak mogliśmy, to od razu zabieraliśmy do szpitala. Szpital mieliśmy na Mokotowskiej 55, bardzo dobry. Jeden z naszych kolegów, którego znałam jeszcze przed wojną (nie pamiętam jak się nazywał), wszystkich przyjmował. Różnie było – niektórzy wychodzili, ale bardzo mało.
- Czy dawało się wyleczyć tych, którzy byli ranni?
Niektórych dało się wyleczyć. Chodziło o to, jaki organ raniony był odłamkiem. Najgorsze były odłamki [wbite] czasami w serce, płuca. Moja bardzo serdeczna koleżanka przy mnie umarła. Bardzo dużo ludzi umierało przy mnie. Ale człowiek wiedział, że to nie jest ważne, ratować trzeba. Dostawaliśmy kaszę „pluj”, to była…
Tak, jęczmień. Kasza „pluj”. I cukier. Cukier, kasza „pluj” i wino.
Tak. Straszne rzeczy były, jak przechodziłyśmy w piwnicach, gdzie siedzieli ludzie cywilni, którzy nie byli dla nas życzliwi. Nie. Niestety. Dużo ludzi miało pretensje za wywołanie Powstania. [Mówili] że nam dobrze, bo mamy co jeść – słyszałyśmy to, jak ludzie mówili. Tak że to był jeszcze jeden [cios] w serce: „Wyście wywołali”. Rzeczywiście – głodu nie miałam, bo nie miałam kiedy jeść, a kasza „pluj” nas nasycała. I cukier.
- To koleżanki zajmowały się gotowaniem dla was?
Tak, tam gdzie miałam postój – albo Piękna, albo szpital na Mokotowskiej 55. Upadek Powstania – to było straszne.
Słyszeliśmy, że poddaje się dowództwo i że Niemcy zabierają, wchodzą do Warszawy, będą teraz rządzić. Naturalnie wszyscy musieliśmy wyjść.
- W którym miejscu wychodziliście?
[Wychodziłam] do Pruszkowa. Wyszłam z Emilii Plater, tam też miałam bazę. Co mogłam to wzięłam od ludzi, bo przecież byłam w samej letniej sukience.
- Wychodziła pani z wojskiem?
Wychodziłam z ludnością cywilną. Nie chciałam iść z wojskiem. Nie chciałam drugi raz siedzieć. To był kompleks – zamknięcie.
Od [czasu] Pawiaka. Dużo koleżanek wyszło z wojskiem, a ja wyszłam zupełnie cywilnie.
- Dokąd pani dotarła? Najpierw oczywiście Pruszków?
Najpierw był Pruszków. W Pruszkowie musiałam uciekać, dlatego że gonili, bo byłam poborowa. Dwa razy wyskakiwałam z pociągu, którym wieźli do Rzeszy. Raz udało mi się wejść do wagonu, który jechał do GG, bo było przecież tyle ludzi i było zamieszanie. [W wagonie] siedziały stare przekupki. Wspaniałe! Inna wtedy była ludność, życzliwa dla nas. Siedziały dwie przekupki, weszłam, [mówią]: „Chodź tu”. Byłam szczupła, jestem mała – siedziały [w dużych] spódnicach, jedna i druga – „Siadaj tu”. Przechodził Niemiec i patrzył – no siedzą.
Zakryły mnie. Wiedziałam, że muszę jechać i akurat szczęśliwie pociąg jechał do Częstochowy. W Częstochowie miałam już adres, gdzie miałam się zgłosić i tam się zgłosiłam.
- Czy to też był adres z organizacji?
Tak. My byliśmy bardzo dobrze zorganizowani. Lepiej niż… Świadomie nas ośmieszają. Świadomie mówią złe rzeczy – jak powiedzieli, między innymi, o Brygadzie Świętokrzyskiej, że wyszła dzięki Niemcom. Nieprawda. Mam przyjaciół i do dziś dnia znam ludzi, którzy mieli swoich krewnych w brygadzie i wiedzą, jak brygada wyszła. Nic podobnego. Niemcy puścili, bo oni mieli swoje szusy – nie wiadomo jakie i czym wywołane zresztą.
- Co pani robiła w Częstochowie?
W Częstochowie zgłosiłam się na punkt, a mieszkałam też u swojej koleżanki jeszcze z internatu, na tak zwanym Rysińcu. Przechodziłam codziennie koło Jasnej Góry, gdzie miałyśmy spotkania. W Częstochowie był Uniwersytet Ziem Zachodnich.
Wówczas, tak. Z uniwersytetem miał do czynienia mój mąż, który miał hyzia na punkcie ziem zachodnich (zresztą napisał książkę o ziemiach zachodnich). Miał tam przyjaciół, znajomych, tam go spotkałam. Chodziliśmy, mieliśmy spotkania na uniwersytecie. Z góry było wiadomo, że musimy wyjść. Już wtedy nie prowadziłam SCN. Wtedy NSZ przeszło na nazwę Armia Polska – AP. Mieliśmy za zadanie przenieść do Poznania ważne dokumenty i oddać Kasznicy. Zorganizowano naszą wyprawę. Szedł mój narzeczony, ja, pani Irena – do dziś dnia nie wiem jak się nazywała i skąd pochodzi – i dali nam taką Basię Broszkiewicz, nieletnią, żeby grupa nie była podejrzana. W dziecięcym wózku mieliśmy papiery, różne nasze rzeczy, bałagan, gazety, żeby zakryć te papiery. W Częstochowie byłam do momentu jak weszli Rosjanie. Pamiętam jak dziś – stałam koło swojego przyszłego męża (kiedy już zaczynała się nić przyjaźni, inna niż dzisiaj) i widziałam jak wchodzili Rosjanie. Widziałam jak wychodzili Niemcy i to było straszne. Niemcy ubrani w solidne mundury, przez ramię mieli [przełożone] skórzane chlebaki, porządnie wyglądający i ta straszna hołota, która szła w długich płaszczach. Widziałam, jak ci odchodzili, a ci wchodzili.
Straszny! Buty mieli zawiązane na sznurki, karabiny na sznurkach, twarze okropne, te płaszcze! Nie jestem [skłonna] do płaczu – i tu był pierwszy raz, kiedy czułam, że mi łzy lecą. A mąż powiedział: „Ci teraz będą nami rządzić”. To było straszne! Nikt sobie nie wyobraża tych Niemców wychodzących, okrutnych – przecież Niemcy byli okrutni, zabijali na ulicy, ale patrzyło się na nich jak na ludzi a na tych… Dla mnie to nie byli ludzie.
- Nie, po prostu to jest inna kultura…
Ale to w ogóle kultury. To było coś potwornego. I tak nam się udawało dzięki pani Irenie, która świetnie znała rosyjski (mąż mój świetnie znał niemiecki), że jakoś nas puszczali. Nocowaliśmy parę razy u gospodarzy.
- Mówi pani o drodze do Poznania?
O drodze do Poznania. Ludzie byli wytrąceni. To było bardzo mądrze pomyślane, że szliśmy za Niemcami a na nas nachodzili Rosjanie, ta dzicz straszna. Kiedyś nocowaliśmy u gospodarzy i weszli Rosjanie. Pani Irena powiada: „Przykryj się”. Przykryłam się, ale oni:
Charoszaja dziewuszka. Pani Irena okropnie się bała. Mówi:
Ty jej nie tron, ona balnaja. A on:
Nicziewo, ja toże. Ale pani Irena była tak sprytna, jakoś umiała… Nie wiem jak to zrobiła, że poszedł sobie. Basia była nieletnia, to ja byłam ta
podchadiaszczaja. Doszliśmy do Poznania, [gdzie] też mieliśmy adresy, mieszkałam w Poznaniu na ulicy Staszica. Od razu organizacja pracy SCN. Mąż jako żołnierz miał swoje inne zadania, a ja znów organizowałam grupy poznaniaków, którzy jeszcze mniej rozumieli, co to jest konspiracja, co nas czeka, i tak dalej. W Poznaniu mieszkałam chyba ze trzy lata (czy dwa – nie pamiętam). Wpadłam w kocioł i wtedy mnie aresztowali. Wpadłam w kocioł męski, [gdzie] był bardzo poszukiwany przez Rosjan – nazywał się „Kaczynos”, ale jakie nazwisko, to nie pamiętam. Zabrali mnie. Mój [przyszły] mąż przyszedł do mnie i jego wtedy złapali. To jest bardzo interesująca historia, opisana przez męża w książce.
- Kto panią aresztował? Polskie władze czy NKWD?
Też zapytałam, kto to jest, bo to niby były polskie władze. Ale głównodowodzącym był Rosjanin. Jak weszłam, zwrócił się do mnie Rosjanin, to zapytałam, przez kogo jestem aresztowana – czy to jest PRL, czy to jest Rosja? „Nie bądźcie taka ważna” – bo powiedziałam mu, że siedziałam na Pawiaku, to go zainteresowało. Kolesow – Rosjanin, major. Zapytałam się, kto będzie lepiej bił – czy [jak] Niemcy mnie bili (a mnie Niemcy nie bili), czy Rosjanie. Wtedy zabronił mnie bić.
Tak. Mówili: „Ja tę k… – bo to inaczej się nie nazywało – ja bym tak ją zbił, ale major zabronił”. Ale w zamian, że nie można mnie bić, dali mi celę, gdzie można było tylko siedzieć albo leżeć. Przez celę przechodził komin z kuchni, tak że temperatura była cały czas koło czterdziestu – trzydziestu pięciu [stopni]. Byłam dobrze wychowana, tak że jakoś znosiłam to wszystko. Ciągle słyszałam, że „ta k… wytrzymuje to”.
- To było ciągle w Poznaniu?
Ciągle w Poznaniu. Śledztwo było w Poznaniu…
Proces był – jeżeli można to nazwać procesem – w tym samym lokalu UB, bez prokuratora i bez adwokata. Takie były. Siedziało dwóch ławników, a mój mąż, który kończył prawo, powiedział: „Wy im nie dajcie poznać po sobie, że jesteście od nich inteligentniejsi, bo nam dosypią”.
- Czy miała pani kontakt z mężem?
Nie. Dopiero przed samą rozprawą.
- Jak długo czekała pani do rozprawy?
[Nie pamiętam], nie chcę skłamać. Mąż pisze o tym w książce. Bardzo ciekawa jest jego książka. Pisze, że wyskoczył z trzeciego piętra.
- Czy była taka możliwość, żeby wyskoczyć?
Wyskoczył z balkonu na drugi balkon i tam przebiegł.
Nie. Ponieważ był na uniwersytecie, miał dużo zdjęć. Od razu mu te zdjęcia zabrali i rozdali. Poznali go milicjanci i złapali go. Miał bardzo ciężkie [przejścia]. Zresztą to, że nie żyje i że mamy tylko jedno dziecko, to wina ich. Przepraszam, Kolesow powiedział do męża:
Ty życ budiesz, no jebac ty nie zachoczesz. Tak mówię jak było! To ich charakteryzuje.
Przejmujące. Ze mną obchodzili się niby grzecznie, ale jak – wychodziłam brudna, w jednej sukience, spocona. Poza tym na szczęście straciłam [wiadomo] co, szybko, ale pierwszy tydzień – tak. I co miałam wtedy zrobić? Z tym, że strażnicy poznańscy, którzy w ogóle byli zdziwieni tym, bo nie znali konspiracji…
Poznańscy. Nie znali Wschodu. Dopiero zobaczyli… Później powiedziała gosposia ([jak] mieszkałam w Poznaniu): „Pani »Lala«. Niemiec to był paskud, ale był porządek!”.
Żaden.
- A proces? Jak się zakończył?
Oni jak czujki – czują, że coś jest.
„Podaj adres…” – wiedzieli, że to była organizacja, ale miałam podać adres Staszka, czyli Kasznicy. Czuli, że mamy jakieś kontakty. Znałam go bardzo dobrze, ale nie wiedziałam, o kogo chodzi. Miałam śledczego (przedwojenny absolwent Uniwersytetu Poznańskiego), który bardzo zakochał się we mnie i prosił mnie o adres Staszka. Mówiłam mu, że dotychczas, jak miałam absztyfikantów, to nigdy [jeden] nie prosił mnie o adres innego. Prymitywne to wszystko było. Z nami jeszcze siedział Kemnitz. Leszek miał teren poznański, a Kemnitz bydgoski, ale jakimś węchem nas skojarzyli, tak że Kemnitz był u nas pierwszym oskarżonym – to jest bardzo ważne. Proces był taki, że właściwie [było] tych dwóch ławników, którzy nie wiem czy umieli pisać, czy nie – prokurator im dyktował. Było jedenaście osób – część osób, które zwerbował mąż u siebie, moja Basia też była.
Jedenastu oskarżonych. Była już część poznaniaków. Było dwóch lotników, którzy przyjechali do Polski i dostali od Leszka dolary. Mieliśmy dolary, które dawaliśmy, żeby mogli żyć. Nie wiem jak to wyszpiclowali. Ale jeszcze raz mówię, że Niemcy to są prymitywy w porównaniu do ruskich. Absolutnie.
Pod względem [prowadzenia śledztwa], że nie umieli rozgryźć. Nie podejrzewali, można było kontaktować się. Mnie Niemcy pozwolili chodzić – Rosjanie nigdy w życiu by nie pozwolili, żebym chodziła po korytarzach, weszła do maglarki, i tak dalej. Rosjanie – nie. Wszystko podejrzewali. Każdy ruch, każde słowo – wszystko u nich coś znaczyło.
- Z natury nieufni po prostu.
Wyszkoleni! Mieli świetną szkołę. Potem nawet mieli trochę podszkolić poznaniaków. Co prawda poznaniacy trochę się nad nami litowali, czasami pozwolili troszkę dłużej pobyć w ubikacji i pod prysznicem.
Wyroki były bardzo duże. Kemnitz miał dziesięć lat, ja dziewięć. Dlaczego dziewięć: bo miałam sekretarkę (Basia była sekretarką), czyli miałam jakąś funkcję kierowniczą. Leszek, który rzeczywiście był najważniejszy z nas wszystkich, miał [wyrok] osiem [lat].
Najpierw w więzieniu na Młyńskiej. Siedziałam tam niedługo, chyba kilka tygodni. Zaraz wsadzili nas – mnie, Basię i jeszcze były więźniarki, które nie były w naszej sprawie… Dołączyli matkę z córkami i [do] pociągu. [Pociąg] chyba osobowy – mieliśmy dla nas wyznaczony przedział. Zaprowadzili nas w naszych ubraniach do tego przedziału, zamknęli. Prowadziła nas nie straż więzienna tylko ubrani wojskowi, ale nie wiem, kim byli. Dla niepoznaki. Przyjęcie do Fordonu jak przyjechaliśmy było straszne.
Od razu byłyśmy bandytki, k….
- Czy tam załoga też była rosyjska?
Nie.
Niestety. Niestety! Dla mnie najgorsze przeżycie – jak można tak spodlić naród. Zresztą do dziś dnia jesteśmy spodlonym [narodem] – nie tylko my, wszystkie kraje…
Spodleni. Nie wiem, czy wystarczy powiedzieć zsowietyzowani. Była przodownica, która nas przyjmowała. Weszłyśmy, trzeba było oddać wszystko (naturalnie papiery mieli ci, którzy nas konwojowali). Obrzuciła nas słowami obrzydliwymi. Była łaźnia. Kazała się rozebrać, zrzucić z siebie wszystkie prywatne rzeczy. Było już więcej osób, nie tylko ja i Basia. Była jeszcze z nami trzecia, Zosia Marynowska, zapomniałam o niej powiedzieć. Stałyśmy nagie, a nasze wszystkie rzeczy były rzucone. Potem gołe szłyśmy pod prysznic. Mogłyśmy się bardzo dobrze wymyć, bo woda była dosłownie wrząca! [Był] kawałeczek mydła – nie wiem jakiego pochodzenia, ale bardzo podejrzanego. Potem szłyśmy do niej i ona goliła nas brzytwą – całe owłosienie. To był drugi [przygnębiający] moment – pierwszy to wejście ruskich a drugi ogolenie. Nigdy nie przypuszczałam, że takie ogolenie psychicznie [wykańcza] (już nie mówiąc fizycznie, głowa boli), człowiek czuje się nikim. Wtedy sobie pomyślałam – jak biedne [były] te kobiety, które myśmy golili; wszystkie dziewuchy, które się puszczały z Niemcami. Po ogoleniu stałyśmy gołe i rzucała w nas ubrania – koszule, majtki, spódnica, bluza. W pierwszej chwili nie mogłyśmy zrozumieć, co to za ubrania, tak były sprasowane. A to były pożydowskie mundury z…gwiazdą Syjonu na plecach. W tych żydowskich ubraniach szłyśmy do celi.
Pewnie. Podobno były schowane, ale to „podobno”. Siedziałam w celi sześcioosobowej, a to była cela na dwie osoby. Łóżka były piętrowe. Fordon to jest jeszcze przedwojenne więzienie. […] Dokooptowali nam…
Nie, było sześć – piętrowo, jedna nad drugą. Fordon jest przedwojennym więzieniem, tak że jedna rzecz była bardzo dobra, bo była ubikacja – nie miałyśmy do wynoszenia strasznego kubła. Natomiast po to, żeby nam „uprzyjemnić” życie w Fordonie – Fordon był nieopalany. Kładłyśmy się, drżąc z zimna, do mokrych sienników.
Bo była wilgoć. Przepływa Wisła, przecież jest tam wilgoć. Malutkie okienko, mogłyśmy tylko troszeczkę popatrzeć na to z daleka.
- Jak wyglądało codzienne życie? Czy tylko siedziałyście w celi, czy miałyście jakieś zajęcia?
Siedziałyśmy sześć tygodni (nie wiem czy to kwarantanna) i potem chodziłyśmy na zajęcia do pracowni, gdzie była piękna wełna, angora. Robiłyśmy na maszynie, szydełkiem i na drutach – według uznania, każda mogła inaczej. To było przyjemne, bośmy tam były siedem godzin. Stamtąd na spacer z rękoma z tyłu, naokoło drzewa – nie wolno było nic mówić naturalnie. Ale chodziłyśmy na spacer, mrugałyśmy do siebie. Ale w pracy mogłyśmy swobodnie rozmawiać ze sobą. Z tym, że nie wolno było nic wynosić i praca była razem z innymi więźniami. W Fordonie siedziały w małych celach polityczne, kryminalistki i tak zwane specjalistki. „Specjalistki” to współpraca z Niemcami – miały duże cele, po kilkanaście osób w celi. Ciągle czułam, że muszę dalej działać. Powiedziałam: „Jeżeli któraś z was cokolwiek wyniesie, to będzie przez nas absolutnie wykluczona. Nie wolno nic brać – ani wełny, ani niczego”. Powiedziałam oddziałowej, która kontrolowała, że nas nie wolno kontrolować. No, politycznych kontrolować? I byłyśmy niekontrolowane. Natomiast złodziejki powiedziały: „Wy przynajmniej wiecie, za co siedzicie” (one nie wiedziały za co) i dla nas – co było z naszej strony też troszkę judaszowskie – kradły czystą koszulę, prześcieradło. One wynosiły. Ale my im odpłacałyśmy. Nie miały paczek, więc dawałyśmy im jedzenie, papierosy.
- Czyli współpraca może być…
Absolutna. One [podchodziły] do nas z wielkim szacunkiem. Dalej jest ciekawa historia. Niestety paliłam. Jak dostawało się papierosy, to oddawało się oddziałowej i dawała to do pracowni, gdzie pracowałyśmy. Można było wziąć jednego czy dwa dziennie, w czasie pracy. Była taka złodziejka Heńka, która nas bardzo adorowała. Nie miała żadnej paczki. Mówiłam: „Heńka, powiem oddziałowej, że daję tobie papierosa, że możesz wziąć, ale weź jeszcze jednego dla mnie”. – „Dobrze”. Oddziałowa dawała papierosy, patrzyłam na ręce Heńki. Patrzę – wzięła jednego papierosa. Potem mówię: „Heńka, czemuś ty nie wzięła?”. – „Jak to nie? Proszę”. Ta zdolność…
Specjalistka. Przed wojną była szkoła specjalistek w Łodzi. Uczyły się.
- Jak długo siedziała pani w Fordonie?
Nie pamiętam. Niedługo. Kemnitz pochodził z bogatej rodziny przemysłowców. Mieli mająteczek pod Warszawą. Jak aresztowali Kemnitza, to [jego] rodzina zwróciła się do [jego] kolegów (ze wsi) i powiedziała: „Słuchaj, ty razem z Kemnitzem służyłeś do mszy”. – „Tak”. – „Czy ty pamiętasz, że razem z wami służył też Bierut?”. Tak!
W pierwszych dniach Bierut prowadził procesję Bożego Ciała! Widziałam na własne oczy! „Pójdź do Bieruta i powiedz, że to przecież Edward Kemnitz jest aresztowany, nie wiadomo za co. Taki dobry pan, przecież pamiętasz – zawsze od nich mieliście [różne] rzeczy – i przypomnij się, że razem służyliście do mszy. Niech go zwolni”. Ten, naturalnie za pieniądze, ale też z dobrej woli, bo rzeczywiście lubił Kemnitzów, chodził do Belwederu. „W jakiej sprawie?”. – „Osobistej”. Nie przyjmowali. Parę razy chodził i w końcu Bierut widocznie się zorientował, że może powiedzieć, w jakiej sprawie i wpuścił go. Wszedł i powiedział. Bierut powiedział: „Dobrze” i z miejsca skreślił jemu pięć lat.
No pewnie! Wszelkie. I zabić i skreślić. Ponieważ byliśmy sądzeni w Poznaniu, przyszło pismo do Poznania, że Bierut skreślił jemu pięć lat. Ponieważ Poznań nas nie opracował, nie wiedział, kto my jesteśmy – bardzo niebezpieczni, przeciwko komunizmowi – wszystkim nam skreślał pięć lat. Czyli mam już nie dziewięć, a cztery. To jest różnica. Nie pamiętam, kiedy to było – proszę się nie dziwić, że człowiek zapomniał, dziewięćdziesiąt trzy lata. Gdyby była inna rzeczywistość, to bym więcej pamiętała.
- Bardzo dużo pani pamięta.
Nie, nie pamiętam różnych dat. A dzisiaj ta rzeczywistość mnie niszczy absolutnie!
- Czyli wszystkim skreślono połowę wyroku?
Nie, po pięć lat, nie połowę. Niektórzy już wyszli, bo swoje odsiedzieli. „Ciechanowicz! Podpisać!”. Człowiek nie wie, co podpisuje.
- Czy wychodziła pani z Fordonu, czy już z innego więzienia?
Z Fordonu. „Podpisać”. Podpisałam. Nie wiem co. Potem, drogą plotkarską, dowiedziałam się, że pięć lat skreślono.
Moja mama, ile razy przyjeżdżała…
Bardzo rzadko. Byłam specjalnie źle widziana przez przodownicę.
Ponieważ mnie aresztowano w Poznaniu, myślała, że jestem poznanianką. A ona była folksdojczem i myślała, że ją rozpoznaję. Ani nie byłam związana z Poznaniem, ani nie rozpoznawałam jej. Wiedziałam, że okrutny babsztyl i na tym koniec.
Siedziałam tylko dwa lata [z kawałkiem]. Muszę przyznać, że koleżanki były serdeczne. Naturalnie nikt nic nie mówił o sprawie. Jak ktoś zaczął mówić o sprawie to wiadomo, że szpicel. Mieliśmy szpicla, ale z miejsca ją zabrali, zorientowali się, że nie spełnia [zadania]. Opowiadała o swoich różnych akcjach i tak dalej. Bardzo dziwiła się, że siedzimy za niewinność.
Któregoś dnia moja mama przyjechała na widzenie. Mama mieszkała wtedy w Nowym Porcie, jeszcze nie była w Wilnie. Przyjechała i dowiedziała się, że siedzę w więzieniu, [więc] siedziała bliżej Bydgoszczy. Mama przyjechała na widzenie, przywiozła paczkę. Paczki nie przyjęli, widzenia nie dali. Mama mówi: „No, pewnie ona taka harda, znów coś tam nagadała”. W Fordonie więzienie było przy rynku, przy [którym] była restauracja, którą prowadził Polak. Do dziś dnia nie wiemy jak się nazywał. Fantastyczny człowiek, który te wszystkie biedne matki i całe rodziny zawsze przyjmował u siebie. Co mama miała zrobić? Poszła do niego, wzięła herbatę i mówi, że: „Coś pewnie zbroiła znów”. – „Niech pani się nie martwi. Jest amnestia – wychodzą. Widzę jak wychodzą i na pewno i pani córka wyjdzie”.
Jestem w celi, wchodzi Kuczyńska: „Ciechanowicz! Wychodzić!”.
Przodownica. Nie wiem, dokąd wychodzić – wiem, że nasza sprawa nie została wyjaśniona. Czy będą dalej badania? Biorę wszystkie rzeczy, wychodzę. Stoję ogłupiała – podchodzi do mnie mama. To rzeczy nie do wiary, po prostu. Nie do wiary!
Była oddziałowa, która nazywała się Drucka – Lubecka. Przedwojenna komunistka (wśród arystokracji były, zresztą Radziwiłł też). Powiedziała do nas tak: „Żeby przedwojenne komunistki miały takie warunki jak wy, to by rozwaliły całe więzienie. A wy uważajcie. Jakikolwiek sprzeciw – była po naszej stronie – z waszej strony, to podwojenie wyroku”. Tak!
Była taka historia: te specjalistki były głodne, bo nie dostawały paczek. [Jeśli] od kogoś dostały, to ten ktoś został aresztowany, znaczy – też współpraca. Były głodne, myśmy też miały bardzo słabe jedzenie, ale miałyśmy paczki. Dzieliłyśmy się. Osobiście nie byłam głodna – koleżanki były głodne, ale ja jakoś zawsze mniej jadłam. Powstał bunt głodowy: „Chleba! Chleba!”. Zaczęły krzyczeć, walić w drzwi, tarasować cele łóżkami. Tak że cały Fordon słyszał wszystko, więzienie było przy rynku. Z miejsca jedzie UB z Bydgoszczy. A pani Drucka – Lubecka otwiera nasze drzwi: „Wy siedzicie cicho. Najpierw będą u was”. Rzeczywiście – najpierw byli u politycznych, bo myśmy zrobiły to. Otwiera naszą celę i mówi tak: „A moje…” nie pamiętam, jak nas nazwała, ale trochę niby pieszczotliwie…
- Podopieczne – na przykład.
Nie wiem. „… siedzą cicho i modlą się”. Absolutnie nie mogłyśmy ani siedzieć cicho, ani modlić się, bo wrzask. Trzymałyśmy w ręku te głupie gazety, które dostałyśmy po iluś tygodniach (nie pamiętam, po którejś odwilży) i byłyśmy cicho. Skończyło się. Piszę, że to tak jak u Sołżenicyna w „Pierwszym kręgu”, jak przyjechała [pani] Roosevelt zwiedzać więzienie. Dostałyśmy dobrą zupę, więcej chleba. Chleb poukładałyśmy sobie przy drzwiach, na kilka dni.
Jeszcze się nie skończył. Od razu zostałam wezwana – był kulturalny (w każdym zakładzie pracy i tu) – że ja zaczęłam bunt. Mówię, że nie. [Powiedział], że mam z nim współpracować, powiedzieć mu wszystko, to mnie zwolni, że to będzie między nim a mną. Mówię: „Proszę pana. Za taką współpracę, to ja już zostałam skazana. Już więcej nie będę z nikim współpracować”. – „To was wsadzę do karca”. Dotychczas nie byłam w karcu – miałam dobry karzec w swojej celi. Na szczęście Warszawa zmieniła po buncie całą administrację. Winni – nie dopilnowali. U nas jest odpowiedzialność zbiorowa. Tak że już więcej, na szczęście, nie byłam wzywana. Jeszcze trochę posiedziałam, zdążyłam zjeść dobrą zupę, dane chleby i potem znów: „Ciechanowicz! Wychodzić!”. I wyszłam.
- To wtedy jak zobaczyła pani mamę?
Jak zobaczyłam mamę.
1947. Chyba.
- Co działo się potem, jak pani wyszła? Gdzie pani się zaczepiła?
Moja mama, jako mająca kontakty z lekarzami (poprzez ojca), miała kontakt z doktorem, który prowadził krwiodawstwo w Poznaniu. Nie pamiętam jego nazwiska. Bardzo zacny i dobry człowiek. Zaangażował mamę jako pracownika stacji krwiodawstwa, chociaż mama nie miała żadnych uprawnień. Ale poliglotka, zna języki – to było wtedy bardzo wielkim plusem. Dzisiaj dużo ludzi zna obce języki, ale wtedy bardzo mało ludzi znało – głównie inteligencja, która albo wyjechała, albo została zamordowana. Dał mamie mieszkanie.
- I zamieszkała pani razem z mamą?
Zamieszkałam z mamą.
- Kiedy pani wyszła za mąż?
… I tego nie pamiętam! Chyba w 1948 roku.
- A jakie były losy męża? Gdzie siedział?
We Wronkach. Miał [wyrok] osiem lat, ale też skreślili mu pięć lat. Wyszedł i przyjechał do Poznania, bo przed wojną [studiował] w Poznaniu na wydziale prawno – ekonomicznym. Warszawa nie miała ekonomii, a on chciał to połączyć. Zamieszkał u swoich przyjaciół, notabene bardzo znanej rodziny, Celichowskich. Brat Celichowskiego był w Brygadzie Świętokrzyskiej. Do dziś dnia mam z nimi kontakt. Bardzo mili ludzie, młodsi ode mnie, od mego męża.
- I odnaleźliście się jakoś.
Tak. Mąż po więzieniu przyjechał do nich i go przyjęli. Potem mąż przyjechał do mnie, na ulicę Skarbka, gdzie była stacja krwiodawstwa i gdzie mieszkałam.
- Czy już nie miała pani żadnych problemów? Na przykład z uzyskaniem pracy?
Naturalnie! Nie miałam praw obywatelskich.
Tak, odbierali. Czyli nie mogłam pracować w żadnym urzędzie. Pracowałam w tuczarni i rzeźni drobiu. Dostałam pracę, dobrze płatną, a nie mieliśmy pieniędzy…
- Pomimo że skończył się wyrok, że odbyła pani karę, to jeszcze pozbawienie praw obywatelskich?
Tak! Jeszcze długo. Nie mogłam wrócić do szkolnictwa – chciałam uczyć – nie miałam prawa. Z tym, że tutaj też coś przedziwnego: ponieważ jak to zawsze na wszystkich placówkach byli analfabeci, zorientowali się, że jestem troszkę bardziej mądra niż oni. Byłam zastępcą kierownika i miałam opracować plan pracy. Prosta była rzecz – wzięłam ołówek, opracowałam plan i przyniosłam po godzinie.
Tak. Ale wiedziałam, jaki jest cel, co dalej. „To w tak krótkim [czasie] pani to zrobiła?”. Mówię: „No, nie. Godzinę mi to zajęło”. Okazałam się bardzo podejrzana. Ale zostałam tam. Do skubania drobiu były kobiety. [Z drobiu] były głównie gęsi, które eksportowaliśmy do Izraela (wtedy Izrael był dobry) i do Anglii. Kupowali, bardzo dobrze płacili i waluta dobrze stała. Odnosiłam się do tych kobiet jak człowiek, nie umiałam inaczej. Lubiły mnie i wszystko robiły tak jak trzeba. Kiedyś nawet był dzień Matki Boskiej – nie pamiętam jaki, ale wtedy to jeszcze było święto. Mówię: „Słuchajcie, proszę was. Przyjdźcie, bo nie wy będziecie odpowiadać tylko ja”. Przyszły. Druga rzecz, kiedy zrobiły mi przysługę: był też ubój rytualny. Przyjeżdżali Żydzi, którzy patrzyli, czy rzeczywiście to jest. Prosiłam ich, żeby nic nie mówiły, że przeżyły to – postaram się, żeby ten inspektor żydowski krótko patrzył. Też było dobrze.
- Chodziło o to, żeby to było koszerne?
Tak. Musiał się wykrwawić. Żywy [ptak] musiał krwawić. To jest straszne. I tak zabijają. Druga rzecz: wtedy był tak zwany apel pokoju. Każdy musiał podpisać apel pokoju, że zgadza się. Wzywali też moich pracowników fizycznych. Bardzo ważna była ostatnia faza pracy, bo trzeba było tak zapakować tuszki, żeby były ładne, czyste, żeby nie było żadnych reklamacji. Jak się później okazało, pracowali tam [świadkowie] Jehowy – dużo było takich w Poznaniu. Przyszedł jeden pracownik z ostatniego momentu pakowania paczek i powiedział, że tego apelu nie podpisze, bo oni czekają na wojnę, która zniszczy szatana. Dosłownie. To pamiętam, bo takie na mnie zrobiło wrażenie. Straszna konsternacja. „Proszę pani, pani go zwolni”. Mówię: „Proszę was. Ja mam plan do wykonania. To są moi pracownicy. Jak go zwolnię, to planu nie wykonam”. Zadzwoniłam do Warszawy (Warszawa była troszkę bardziej rozgarnięta). A przyszło kilku takich [świadków] Jehowy i każdy to samo powiedział, że czeka na wojnę, która zniszczy szatana. Wtedy Warszawa przysłała depeszę, że „Zwalnia i angażuje personel techniczny pani inżynier Maria Prorokowa”. Byli wściekli – trzeba jakoś Prorokową unieszkodliwić. Czyli: ginęły skrzynki – nie wiadomo gdzie, ale w drodze. Ale kto mógł kraść? Ktoś, kto miał do tego [dostęp]. Ci świadkowie Jehowy mówili: „Pani inżynier, proszę nie podpisywać protokołu, bo zostały ukradzione skrzynki” – zostało ukradzione to, zostało ukradzione to. Pisałam to na protokole. Przyszło do mnie UB: „Czy pani wie, że u pani kradną?”. – „Nie tylko ja wiem, ale i wy wiecie, bo wam to oddaję”. Mówię: „Proszę pana, pan żartuje? To do was to należy. Ja jestem kierownikiem technicznym, wiem że mi ukradziono i was informuję”. Zmienili kierownika. Potem, ponieważ mój mąż znał Zawieyskiego (a Zawieyski był w radzie państwa), to załatwił nam zatarcie skazania (to się tak nazywało). Mogłam już wyjść z tego Unikowa. To była płatna, ale szalenie ciężka praca. Musiałam być od samego rana do końca, bo wiedziałam, że kradną. Ci [świadkowie] Jehowy wiedzieli, ale też musiałam być razem z nimi. Mogłam się zwolnić i wtedy mój znajomy – Aleksandrowicz (który też pochodził ze wschodu) – zaangażował mnie jako asystentkę przy uniwersytecie.
W Poznaniu na wydziale rolno-hodowlanym. Już byłam mężatką. Mąż mój sprowadził się do nas. Przekomiczne. Był tak nieśmiały wobec kobiet, że jak przyjechał do mnie, to z maleńką walizeczką, małą paczuszką – przychodził jakby złoczyńca. Kazali mnie zwolnić z uniwersytetu. Wyszłam stamtąd i też przez znajomych (najważniejsza rzecz to znajomi) dostałam się do szkolnictwa. Najpierw pracowałam w Technikum Przemysłu Spożywczego. Uczyłam mikrobiologii i chemii. Miałam studia. Przed wojną studia to były studia. Jak chemia, to była pracownia. Jak mikrobiologia, to była pracownia. Tak że myśmy to wszystko znali. Nie tak jak dzisiaj, że zaliczają sobie przez komputer. To straszna rzecz – to nieuctwo, które jest i będzie. Jak ich nazwał Dorn – wykształciuchy. Będą dalej uczyć wykształciuchów. Tak upada strasznie nauka.
- Technikum, w którym pani pracowała było w Poznaniu?
Jeszcze w Poznaniu.
- Kiedy pani wróciła do Warszawy?
Chcieliśmy przyjechać do Warszawy, ale Warszawa była miastem zamkniętym.
- Tak, nie można było się zameldować.
Nie można było się zameldować. Mąż przez Związek Literatów dostał mieszkanie. Już mieliśmy mieszkanie, a nie mogliśmy przyjechać. Wtedy (całe życie to jest jeden splot wypadków) mąż napisał książkę o telewizji. Ponieważ na punkcie telewizji Iwaszkiewicz miał hyzia, to mąż przesłał tę książkę Iwaszkiewiczowi. Iwaszkiewiczowi podobało się to i podpisał podanie o możność zameldowania. […] Był przewoźnik (nie wiem czy dzisiaj jeszcze są tacy) – nazywał się Węgiełek. Wspaniały. Zapakował wszystko, mąż mu narysował, gdzie co ma stać. Bardzo nas przepraszał, bo zbił się jeden kryształowy kieliszek. Wszystko było ustawione tak jak potrzeba.
- Przewiózł i postawił jak należy?
Wszystko. Wspaniale.
- To była doskonała firma. Czy w Warszawie skończyły się już represje?
Parę razy wzywali mnie, między innymi dlatego, że siostra i matka męża były w Stanach i mnie przysyłały paczki. Byłam bardzo dobrze ubrana i nasz syn był bardzo dobrze ubrany. [Pytali się] skąd mam te paczki. Mówię: „Jak to skąd. Proszę bardzo – stąd”.
- To znaczy – co pani mówiła?
Nic. W ogóle nie odpowiadałam im.
Nie. Mówię: „Co mam odpowiadać jak wszystko jest jasne. Co wy chcecie komplikować jeszcze bardziej?”. Nie odpowiadałam wcale. Do Warszawy przenieśliśmy się 8 grudnia 1964 roku, czyli w Warszawie mieszkam już czterdzieści lat. Męża wzywali, mnie nie dawali paszportu. Też miałam różne chody, żeby od nich otrzymać paszporty. Miałam taką babę w biurze paszportowym, która mnie zawsze mierzyła od stóp do głów. Później dowiedziałam się, dlaczego są takie niegrzeczne, bo im nie wolno było wyjeżdżać. Kiedyś przyjechałam z Francji – mój syn był już wtedy we Francji, ożenił się z Francuzką, tak że mógł mnie zaprosić. Przyjechałam, była różnica temperatur i zaziębiłam się, miałam kaszel i mama mnie nie puściła. A trzeba było osobiście oddać paszport w ciągu trzech dni. Przyszłam do niej spóźniona ileś dni i mówię, że „Bardzo przepraszam, że nie oddałam, ale zachorowałam”. Popatrzyła na mnie: „Klimat nie służy”. Mówię: „Widocznie”. Coś okropnego, jakie one głupie!
Warszawa, 5 lutego 2009 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt